Wybór pomiędzy Bidenem a Trumpem to wybór pomiędzy stanięciem ponownie na twardym gruncie przewidywalnej, racjonalnej i nudnej polityki a skoczeniem w ciemną przepaść politycznego cyrku. Cyrku, w którym sprawy państwa i losy społeczeństwa rozstrzyga się w logice walk MMA.
Od kilku lat żyjemy w świecie pogłębiającego się kryzysu liberalnej demokracji. Jego najbardziej jaskrawym objawem była nominacja Donalda Trumpa przez Partię Republikańską, a następnie wybór tego polityka na prezydenta USA w 2016 roku. Wtedy można to było jeszcze uznać za wypadek przy pracy. Republikanie doigrali się i dostali to, na co w zasadzie zasługiwali. Od kilkunastu lat pozwalali swojej bazie zajmować coraz bardziej radykalne stanowiska, liderzy partii sami to napędzali. Uczynili z kogoś takiego jak John McCain czy Colin Powell partyjnych outsiderów, zachwycali się antyintelektualizmem młodszego Busha i krętactwami Rumsfelda, poszli gremialnie w nurt tzw. Tea Party, flirtowali z ideą delegitymizacji prezydentury Obamy. Ale jednak wygrana Trumpa z Hillary Clinton była łutem szczęścia – zdecydował o niej jeden czynnik związany z outsourcingiem miejsc pracy w toku procesów globalizacyjnych z trzech stanów „pasa rdzy”. Obie partie wspierały wcześniej wolny handel, republikanie także. Jednak Trumpowi udało się odciąć od dorobku własnej partii i wystąpić w roli przedstawiciela zupełnie nowego nurtu politycznego, który przejął (i unieważnił) starą partię Lincolna, Eisenhowera i Reagana. Po kilkadziesiąt tysięcy głosów w Pensylwanii, Wisconsin i Michigan uczyniło z Trumpa prezydenta.
Cztery lata później sytuacja jest jednak inna. Tym razem nie może być mowy o przypadkach – każdy obywatel USA wie już, kim jest Donald Trump, co reprezentuje i w jaką stronę przeobraża się kraj na jego warcie. Badania społeczne na miesiąc przed dniem głosowania pokazują, że Amerykanie chcą wykonać krok wstecz znad przepaści i wrócić do miejsca, w którym byli do 2016 roku. To inna sytuacja niż w Polsce PiS – u nas nawet przeciwnicy obecnego rządu niekoniecznie tęsknią do czasów sprzed roku 2015 i raczej wyglądają trzeciej opcji kształtowania kraju. Popierając Joe Bidena, Amerykanie popierają polityka symbolizującego dawne wartości amerykańskie, umiarkowania, profesjonalizmu i przyzwoitości w życiu publicznym, a także nudnego nieco technokratyzmu w podchodzeniu do wyzwań i sytuacji podbramkowych. Taka wydaje się ich odpowiedź na niezliczone kryzysy: epidemię, niepokoje na tle rasowym, zmiany klimatu i związane z nimi klęski żywiołowe, zapaść gospodarki i rynku pracy, kryzys zdrowotny i epidemię uzależnienia od opioidów, postępy chińskiego konkurenta w starciu technologicznym. Amerykanie robią wrażenie społeczeństwa świadomego fatalnego położenia swojego kraju.
W tym samym czasie Donald Trump również nie udaje kogoś, kim nie jest. To nie jest demagog, populista i wanna-be dyktator, który planuje złapać swój naród w pułapkę i wygrać reelekcję metodą na wilka w owczej skórze. Nie pozuje na poważnego osobnika, nie stawia na blagę przywiązania do liberalnej demokracji, nie gryzie się w język, gdy przychodzi mu ochota na sformułowanie skandalicznych lub obraźliwych opinii, nie obawia się zdemaskowania żadnego z jego licznych kłamstw. Przeciwnie, pokazuje wyborcom bardzo otwarcie i szczerze, kim jest. W trakcie pierwszej debaty prezydenckiej powtarzał dawno skompromitowane fake news prawicowego internetu na temat synów Bidena i kart wyborczych do głosowania pocztowego, rzekomo sprzedawanych przez listonoszy lub topionych w rzekach, pogardliwie oceniał wykształcenie konkurenta, odmówił potępienia białych supremacjonistów i – zamiast tego – wezwał ich, aby byli na „standby’u” (ich rekcja w sieci pokazuje, że zrozumieli to tak, że mają szykować się do walki), odmówił zaapelowania do swoich zwolenników o pokojowe zachowanie po ogłoszeniu ewentualnie niekorzystnego dla siebie wyniku. Wielokrotnie wyrażał przy tym pogląd, iż wybory będą sfałszowane ze względu na korzystanie z pocztowego trybu głosowania, a więc przygotowywał grunt pod wybuch furii jego wyborców w razie – prawdopodobnej przecież – porażki. Ponadto przerywał każdą jedną wypowiedź Bidena, a często także wypowiedzi moderatora, co kiedyś spotkałoby się z powszechną dezaprobatą.
Wszystko to powoduje, że Amerykanie stoją przed czytelnym wyborem, sytuacja nie może być bardziej klarowna. Być może w przeszłości niektórzy niebezpieczni liderzy polityczni maskowali się i pozowali na umiarkowanych. Niektórzy robili to lepiej, inni gorzej, ale – z nielicznymi wyjątkami – była to ich standardowa strategia. Nikt z nich nie wierzył w szansę na sukces polityczny bez jej stosowania. Kawę na ławę kładli tylko ci radykałowie, którzy nie planowali przejmować władzy, tylko żyć przez całą karierę z odgrywania roli pozasystemowego agresora (jak Jean-Marie Le Pen i Janusz Korwin-Mikke). Gdy nastroje społeczne zaczęły się zmieniać, a populiści uwierzyli w szanse na wyborcze zwycięstwa, przyoblekali się w stroje umiarkowanych. Przejściowo tak zachowywała się włoska Liga Północna, partia austriackich wolnościowców po odejściu Haidera, Pim Fortyun w Holandii i córka Le Pena (ona mówiła wręcz sama o „oddiabolizowaniu” wizerunku jej Frontu Narodowego). Trump od 4 lat pokazuje im wszystkim, że to nie jest już potrzebne. Demokracja liberalna może być już w tak kiepskim stanie, że można wygrywać z otwartą przyłbicą, zachowując się nie tylko jak radykał, ale i jak cham, prostak i pajac. Są tacy, jak obecny lider Ligi Salvini, albo polscy siepacze spod znaku Solidarnej Polski, który w tej rzeczywistości będą się czuć jak ryby w wodzie.
Wszystkie karty są więc na stole i nagle sondaże w kluczowych stanach pokazują, że… Trump przedobrzył. Nie tylko przegrywa w tradycyjnie decydujących o wyniku wyborów stanach, takich jak Floryda, Ohio, Nevada, New Hampshire i Wirginia, przegrywa też w „pasie rdzy” (stany przed Trumpem demokratyczne, których szokujące zdobycie było w 2016 r. jego jedyną drogą do Białego Domu – Pensylwania, Michigan, Wisconsin, a także utrzymana przez Clinton wtedy Minnesota), jest gdzieś w okolicach remisu w stanach, które powinien nieznacznie wygrywać (Karolina Płn., Iowa), ledwie wygrywa stany, które powinien zgarnąć bez walki (Teksas, Georgia, Utah, Karolina Płd.), no i wyraźnie przegrywa Arizonę, która także bez kłopotu powinna być w jego kolumnie. Na pierwszy rzut oka czeka nas „backlash” liberalnej demokracji, a kraj będący nadal najważniejszym filarem wolności w świecie zrozumie, że jest zlokalizowany nad przepaścią i wykona ten krok wstecz. To mógłby być ważny impuls dla innych państw demokratycznych Zachodu, być może także dla Polski. Punkt zwrotny, za którym odbudowa naszego ustroju stałaby się znowu prawdopodobnym scenariuszem. Być może wezwanie organizacji neonazistowskich do gotowości zastosowania przemocy wobec współobywateli przez prezydenta USA wyczerpuje cierpliwość przygniatającej większości wyborców tego kraju.
A jednak… jeszcze nic nie wiadomo. Owszem, Joe Biden jest w sondażach dzisiaj mocniejszy niż Hillary Clinton w tym samym momencie kampanii 2016. Ponadto Biden nie ma wady Clinton, jakim był wizerunek nieco aroganckiej reprezentantki społecznej elity uniwersytecko-towarzyskiej, która zawsze niemal wiodła dolce vita. Biden pochodzi ze świata „niebieskich kołnierzyków” i kojarzy się z tym środowiskiem, z jeżdżeniem zwykłym pociągiem o pracy w Senacie, z angażowaniem się w długie rozmowy z przypadkowo spotkanymi Amerykanami o ich codziennych, przyziemnych problemach. Elementem jego wizerunku jest też doświadczenie przez życie kilkoma osobistymi tragediami. To kość z kości Ameryki zwykłych ludzi. On i Trump pochodzą z zupełnie innych warstw amerykańskiej stratosfery – w roku 2020, gdy podziały i nierówności społeczne tak zdominowały postrzeganie życia w tym kraju, jest to atut demokraty.
A jednak… w roku 2016 sondaże bardzo się pomyliły (acz owszem, uważni ich obserwatorzy dostrzegli uruchomienie trendów, który przyniosły porażkę Clinton, na 3-4 dni przed głosowaniem). Istnieje i do ostatnich chwil 3 listopada będzie utrzymywać się obawa, że część wyborców Trumpa ma mniej śmiałości niż on sam i nadal uważa, że trzeba udawać liberalnego demokratę. I kłamie w sondażach. To w tej chwili w zasadzie jedyna możliwa droga do reelekcji prezydenta. Niestety jest ona relatywnie prawdopodobna. Zwłaszcza w stanach „pasa rdzy”, gdzie mieszka wielu wyborców, którzy do 2016 roku, „całe życie” głosowali na demokratów, ale teraz stają przy Trumpie – nawet nie przy republikanach jako takich, a przy Trumpie – gdyż w jego drwinie, furii, arogancji i pogardzie odnajdują ukojenie dla swoich frustracji. Ich życie niekoniecznie się poprawi dzięki prezydenturze Trumpa (wielu już się nie łudzi), ale przynajmniej ten polityk odegra dla nich rolę środkowego palca pokazanemu „establishmentowi”, który uznają oni za winnego swoich porażek.
Trumpa nie wolno lekceważyć aż do chwili, kiedy nie będzie już żadnych too close to call, kiedy jego przegrana stanie się nieodwołalna. A nawet potem może trzeba będzie się go obawiać, gdyby rzeczywiście stał się liderem gwałtownego ruchu protestującego przeciwko wynikowi wyborów?
Mamy tendencję, aby sięgać po przykłady z wyborczej historii i próbować na ich podstawie przewidzieć przyszłość. Można więc próbować zestawiać sytuację Trumpa po pierwszej kadencji z dziejami klęsk urzędujących prezydentów w XX w., a więc z porażkami Busha starszego, Cartera, Forda, a nawet Hoovera i Tafta. Tyle że to bez sensu. Tamta piątka to byli różni ludzie, o różnych temperamentach, postawieni przez historię przed różnymi wyzwaniami (acz warto zauważyć, że aż czworo z nich było republikanami). Ale żadnego z nich nie można porównać z Trumpem. Oni byli prezydentami. Trump jest prezydentem tylko z nazwy. To rozkapryszone dziecko z dużym portfelem, które znudziwszy się występami w lidze wrestlingu i programem reality tv, postanowiło pobawić się w politykę. Nie mamy tutaj żadnych precedensów, które mogłyby okazać się pomocne.
Trump nie jest konserwatystą, nie jest też tak naprawdę republikaninem. Wybór Ameryki w listopadzie 2020 roku nie jest więc wyborem ideowym pomiędzy konserwatyzmem a liberalizmem. Nie jest nawet – co warto zauważyć – wyborem pomiędzy liberalną demokracją a wyborczym autorytaryzmem. Inaczej niż w Polsce czy na Węgrzech, system polityczny USA pokazał, że potrafi przetrwać niemal nienaruszony kadencję takiego prezydenta. W strukturach społecznych, wśród prawników, ludzi mediów, kultury, nauczycieli i wykładowców, menedżerów ważnych branż nie ma żadnych „trumpistów”. Są republikanie, którzy korzystają z tej prezydentury, aby ubić interesy, albo popychać ideologiczną agendę, ale nie ma dość ludzi, którzy pozwoliliby Trumpowi „przejąć państwo”. Scenariusz węgierski i polski jest (na razie) wykluczony. Wybór pomiędzy Bidenem a Trumpem to wybór pomiędzy stanięciem ponownie na twardym gruncie przewidywalnej, racjonalnej i nudnej polityki a skoczeniem w ciemną przepaść politycznego cyrku. Cyrku, w którym sprawy państwa i losy społeczeństwa rozstrzyga się w logice walk MMA.
Donald Trump rozkwita najlepiej na ściółce zbudowanej z nienawiści międzyludzkiej, gwałtownej przemocy i agresji. Dlatego dolewa oliwy do ognia w kontekście niepokojów rasowych, na rękę jest mu frustracja bezrobotnych, dramat uzależnionych od leków na receptę. Może wygrać po prostu dlatego, że rośnie grupa wyborców, którzy nie oczekują, a nawet nie chcą, aby tego rodzaju kryzysy zostały przez rząd skutecznie rozwiązane czy zażegnane. Te kryzysy są dla tych ludzi źródłem emocji i rozrywki. Dają możliwość wyrwania się z smutnej codzienności i wyładowania frustracji na wskazanym przez prezydenta wrogu. Z tego można uczynić główną treść, cel życia. W efekcie dotychczas pozbawione kierunku życie „losera” nagle nabiera barw.
W końcu, zanim spadający w przepaść uderzy w dno, może czerpać przyjemność z uczestniczenia w gwałtownym oddziaływaniu grawitacji.