„Słowo bezpieczeństwo, ale też obrona, siła, gotowość do walki – dzisiaj tylko ślepiec albo ktoś o złej woli mógłby udawać, że wszystko jest jak dawniej. Polityka wróciła do nas i to w tym najbardziej brutalnym wymiarze” – mówił podczas inauguracji XVI Europejskiego Kongresu Gospodarczego w Katowicach Donald Tusk. Nie chcemy błądzić po omacku, ba, chcemy mieć pewność, że nie jesteśmy ślepi, choć za rządów poprzedniej ekipy w Polsce można było mieć wrażenie, że oto ślepy wiódł kulawego.
To zachwianie bezpieczeństwem, a także chybotanie przez PiS niezbędnym społeczeństwu poczuciem odporności społecznej, również dołożyło swoją cegiełkę do upadku pełzającego autorytaryzmu 15 października 2023. Tymczasem polityka rzeczywiście wróciła niemal po Clauseiwtzowsku, raz jeszcze pokazując nieuchronny splot polityki i wojny, konieczność myślenia nie jeden, nie dwa, ale wiele kroków do przodu; nie tylko wskazując na niezbędność przewidywania pojedynczych ruchów przeciwnika, ale na stworzenie stabilnej strategii bezpieczeństwa, wspieranej przez europejską jedność (a w dalszej perspektywie również jedność szeroko rozumianego Zachodu). Polityka pokazała swoje wymagania, w których z jednej strony wskazuje (za Tuskiem) konieczność przeznaczenia minimum „100 miliardów euro na obronę, na bezpieczeństwo Europy”, zaś z drugiej ustami Ursuli von der Leyen ucina spekulacje, wprost oznajmiając utworzenie stanowiska unijnego komisarza ds. obrony, który (o czym mówiła już w lutym) miałby odpowiadać m.in. za przemysł obronny w UE, badania i rozwój, jak i za bezpieczeństwo w szerszym sensie (w tym najpewniej za kwestie związane z bezpieczeństwem cywilnym). I to właśnie wielowymiarowo pojmowane bezpieczeństwo jest dziś priorytetem. Nie chodzi przy tym, by wciągać Europę w jakąkolwiek wojnę, ale właśnie by uniknąć otwartego konfliktu zbrojnego. Podejmowane działania są przy tym stare jak świat, doskonale wpisując się w po wielokroć wszak powtarzaną formułę si vis pacem, para bellum (chcesz pokoju, gotuj się do wojny), a skoro tak, to położenie nacisku na bezpieczeństwo jest dziś jednym z najskuteczniejszych sposobów „rozumnego strzeżenia wolności”. Wolności, bez której nie wyobrażamy sobie naszej codzienności.
Wolność, w jakiej chcemy żyć
Żyjemy w świecie wolności… a przynajmniej staramy się i chcemy w nim żyć. Może nawet trochę za bardzo się przyzwyczailiśmy. Tymczasem o wolność trzeba dbać, bo nie jest nam dana raz na zawsze. To niewygodne, rozdeptane kapcie stojące koło fotela, w które po długim dniu wsuniemy zmęczone stopy. Wolność nasza – przez myślicieli rozkładana na czynniki pierwsze, przez polityków wkomponowywana w programy wyborcze lub w pakiety ustaw, przez speców od promocji i marketingu analizowana pod kątem zagospodarowywana pod kątem zaspokajania lub kreowania potrzeb, przez nas samych wreszcie stanowiąca jednostkowe: „Chcę”. Każde „chcę” definiujące to, co nam najbliższe, z czym najmocniej się identyfikujemy, za czym tęsknimy, do czego aspirujemy, o czym marzymy. „Chcę” stanowiące wyrażenie woli, a przecież nie wystarczające do realizacji naszego wolnego wyboru. I nie idzie tylko o – stale wymagającą przypomnienia – regułę wskazującą wprost, że granicą mojej wolności jest wolność drugiego człowieka. Idzie o osadzenie wolności w szerszym projekcie, w którym zapewnione będą warunki jej realizowania. Przynoszą nam je kolejne teorie umowy społecznej – niezależnie bowiem czy hipotetyczny stan natury za Hobbesem uznamy za „wojnę wszystkich ze wszystkimi” (bellum omnia contra omnes), czy przyjmiemy Locke’owski stan pokoju/szczęśliwości, czy wreszcie pójdziemy tropem Rousseau, to umowa, a w konsekwencji państwo/prawo powstają po to, by zapewnić nam bezpieczeństwo. Bezpieczeństwo, którego zapewnienie nie musi wcale polegać na przehandlowaniu swojej wolności, a jedynie na oddaniu jej politycznego wymiaru w ręce na tyle wprawne, że możemy im zaufać. Uwierzyć, że w zapewnieniu owego bezpieczeństwa nie posuną się zbyt daleko, a jednocześnie nie będą nas łudzić, że nic nam nie zagraża. Nie idzie też o bezpieczeństwo absolutne, takie bowiem – jak słusznie zauważył Fromm – „leży jedynie w równie absolutnym podporządkowaniu się siłom, które się uzna za mocne i trwałe i które uwalniają człowieka od konieczności podejmowania decyzji, ryzyka i ponoszenia odpowiedzialności”. Takie podporządkowanie nie mieści się w porządku liberalnej demokracji. Dobrze skomponowana umowa/mądrze stanowione prawo czy wreszcie odpowiednio konstruowana i wprowadzana w życie polityka mają zapewnić bezpieczeństwo, jakiego potrzebujemy, by móc spokojnie i swobodnie rozwijać nasze życiowe projekty; by móc pracować, uczyć się, kochać, podróżować, głosić swoje poglądy, wierzyć lub nie wierzyć, bogacić się, wybierać wspólnotę lub samotność czy wreszcie decydować o tym, na co w takiej codzienności chcemy mieć wpływ (choć oczywiście to nie koniec listy). Ku temu wszystkiemu jesteśmy wolni, gdy jesteśmy bezpieczni.
Gdy – idąc za Isaiahem Berlinem – posłużymy się koncepcją wolności pozytywnej i negatywnej, to wskazany wyżej katalog mieści się właśnie w tej pierwszej. By jednak realizacja tych wolności – o czym warto nieustannie przypominać – była możliwa, potrzebujemy również wymiaru wolności negatywnej, a zatem „wolności od”. Mówilibyśmy o wolności od przemocy, wolności od strachu, od wojny jako tej, która jest warunkiem sine qua non realizowania przez nasz dalszych wolności indywidualnych i wspólnotowych; warunkiem naszego poczucia bezpieczeństwa, a zatem i podstawą dla budowania odporności społecznej. Bezpieczeństwo przychodzi jako konsekwencja życia bez strachu. Ów strach z kolei nie oznacza wyłącznie braku zagrożenia naszego biologicznego istnienia, ale także zagrożenie funkcjonowania/życia w sposób, jaki uznajemy za „bardziej niż znośny” czy wręcz komfortowy. Mowa tu zatem o braku poczucia zagrożenia zarówno w sferze politycznej, terytorialnej, ekonomicznej, jak i – w końcu – symbolicznej. Wzięte, a także podbudowane wartościami, takimi jak choćby odpowiedzialność czy solidarność – razem stanowią podstawę owej odporności społecznej, której jako wspólnota tak bardzo potrzebujemy.
Kruchość bezpieczeństwa/moc umowy
Dziś bezpieczeństwo jest słowem, które wysuwa się na czołówki gazet, dominuje świat telewizyjnych newsów, ale też jest obecne w naszej codzienności – w rozmowach, ale również w całkiem już prywatnych rozterkach. Ale bezpieczeństwo to nie tylko słowo. To fakt. To konieczność. Kolejny już rok konfrontujemy się ze zjawiskami, które pokazują kruchość naszego bezpieczeństwa. Pierwszym uderzeniem była pandemia, nie tylko ujawniająca ułomność naszych systemów, ale również nieudolność prowadzonej wówczas polskiej polityki, w której rządząca Zjednoczona Prawica bardziej troszczyła się o zapewnienie sobie politycznego bytu (vide wybory kopertowe) czy partykularne interesy (vide choćby słynne respiratory, „afera maseczkowa” czy pamiętny samolot wysłany do Watykanu) niż o praktyczne dobro obywateli. Ci jakby zniknęli. Jakby pandemia niepostrzeżenie zmieniała niezmienne wszak warunki umowy społecznej, wedle której to troska o bezpieczeństwo obywateli ma być na pierwszym miejscu.
Kolejnym wydarzeniem wytrącającym z poczucia bezpieczeństwa jest wojna w Ukrainie. Fakt, „dopiero gdy skonfrontujemy nasze pojęcia i nasze wartości z czymś, co od nich radykalnie różne, dowiemy się, ile są warte” (Michalski). I właśnie takiego zderzenia doświadczamy. Nie idzie wyłącznie o konieczność bezpośredniej konfrontacji z wrogiem; o wyzwania, jakie przynoszą nowe wojny; idzie także o sytuację, w której musimy zmierzyć się z reakcjami/odpowiedziami na wojnę, jakie rodzą się w państwach ościennych, jakie są udziałem sąsiadów, ale też szerokiej społeczności międzynarodowej. Wojna – jak doskonale wiemy – nie pozostaje bez wpływu na naszą kondycję psychiczną, społeczną, polityczną czy gospodarczą. Odciska swoje piętno na każdej sferze życia, zarówno wspólnotowego, jak i indywidualnego. Narusza nasze poczucie bezpieczeństwa, a tym samym wywiera wpływ na odporność społeczną. Taka konfrontacja zastanego świata z niewiadomą, ze strachem, lękiem, z pytaniami o wpływ wojny na nasze życie, na naszą codzienność, ale też przyszłość (i znów – tak indywidualną, jak i wspólnotową) wymaga odpowiedzi. Oczywiście możemy tu wskazać odpowiedź militarną, działania i postawy, jakie poszczególne kraje i wspólnota międzynarodowa podejmują na skutek rosyjskiej agresji na Ukrainie. Idzie również o reakcje wewnętrzne i wpływ wojny na społeczności niewalczące; o politykę zarządzania społeczną odpornością – dla owych społeczeństw korzystną bądź nie, jednoczącą bądź antagonizującą (wewnętrznie lub zewnętrznie) czy wreszcie budującą lub rujnującą. Scenariusze w tym zakresie są różne i bywają podbudowywane zaszłościami historycznymi, pamięcią i tożsamością narodową, mitami czy wreszcie polityką, która nie milknie i niekoniecznie jednoczy się w obliczu wojny.
Niebo nad Europą
Wielka tu rola polityków. PiS w tym zakresie obiecywał wiele, a tak naprawdę dokonywał spustoszenia. Wiele było gadania, wojskowych parad, pokazów sprzętu, opowieści o podpisanych umowach na dostarczenie tej czy innej broni, zaniedbując lub wręcz unieważniając wcześniejsze przetargi, negocjacje czy kontrakty, by następnie albo wrócić do nich z podkulonym ogonem, albo triumfalnie opowiadać, jak to wybudujemy „nasze” czyli „lepsze”. Rozbudowano Wojska Ochrony Terytorialnej, od razu wykorzystując je w sposób niegodny, jak choćby w sytuacjach nielegalnych pushbacków na polsko-białoruskiej granicy. Powstała wprawdzie ustawa o ochronie ojczyzny, ale gdy idzie o ochronę cywilną… cisza. Gdyby dziś wróg zapukał do naszych bram, to do dyspozycji mamy co najwyżej ustawę o zarządzaniu kryzysowym i przepisy dotyczące działań ratunkowo-pożarniczych, ewentualnie wiążące w określonych sytuacjach decyzje premiera. To jednak nijak ma się do faktycznego bezpieczeństwa dużego europejskiego kraju.
Choć w sytuacji napływającej fali ukraińskich uchodźców wojennych Europa popatrzyła na nas przychylniejszym okiem, to sprawcami owej polskiej solidarności byli obywatele, a nie ówcześnie rządzący. PiS zamiast budować zaczął straszyć, czy nawet wykorzystywać wojnę jako wyjaśnienie własnych porażek – postępującej wówczas drożyzny, rosnących rat kredytów, podwyżek cen paliwa, gazu czy prądu. W swojej retoryce rząd Zjednoczonej Prawicy wiązał „wydarzenia” niemal wyłącznie z wywołaną przez Rosję wojną, przenosząc nań odpowiedzialność za własne porażki czy choćby nieumiejętność/brak woli uporządkowania lokalnego podwórka, gdzie na pierwszy plan wysuwała się kwestia łamania przez Polskę zasad praworządności. Zamiast budować bezpieczeństwo i odporność społeczną (co było jego obowiązkiem) próbował – choć nie na taką skalę jak Victor Orbán – zagospodarowywać wojnę dla zarządzania ludzkim strachem i obrócenia owych lęków na swoją polityczną korzyść. Szczęśliwie Polacy okazali się mądrzejsi. Obok innych, powszechnie dostrzeganych grzechów PiS-u, zaniechanie troski o szeroko rozumiane bezpieczeństwo oraz seryjne już grożenie obywatelskim wolnościom wysuwają się dziś na pierwszy plan.
Dziś bezpieczeństwo – faktyczne bezpieczeństwo – staje się priorytetem. I nie tylko dlatego, że jest w końcu projekt ustawy o ochronie ludności, mający zakładać zarówno obronę ludności (tu: w czasie pokoju), jak i ochronę cywilną (na czas wojny). Nie tylko dlatego, że coraz częściej i poważniej mówi się o przyłączeniu Polski do europejskiego programu Żelaznej Kopuły. Bo choć wiemy, że niebo nad Europą (więc i nad Polską) musi być bezpieczne, to w zjednoczonej Europie kurs na wolność i bezpieczeństwo utrzymać łatwiej. Wszak od lat istnieje – wymagająca nowego otwarcia – europejska strategia w zakresie unii bezpieczeństwa, oparta na czterech filarach: walce z terroryzmem i przestępczością zorganizowaną, tworzeniu środowiska bezpieczeństwa, które wytrzyma próbę czasu, budowaniu silnego ekosystemu bezpieczeństwa i wreszcie na działaniach w obliczu zmieniających się zagrożeń. Gdy jednak ustalano jej ramy, to przy unijnych granicach nie toczyła się wojna, nie następowały też tak szybkie przemiany scenariusza globalizacyjnego, a przetasowanie kart pomiędzy demokracjami a krajami autorytarnymi przypominało raczej rozgrywkę brydża, a nie pokera. W tym scenariuszu, myśląc o bezpieczeństwie nie ograniczamy się jednak do kwestii militarnych czy obronnych. W jego ramach myśleć należy również o bezpieczeństwie ekonomicznym, energetycznym, żywnościowym, klimatycznym czy kulturowym, o zapewnieniu warunków do rozwoju i realizacji indywidualnych wolności wszystkim obywatelom, o racjonalnej – a zatem stojącej na straży praw człowieka i wymogów bezpieczeństwa właśnie – polityce migracyjnej. Wszystkie działania obejmujące wskazane wyżej obszary – zarówno na poziomie krajowym, jak i w perspektywie bezpieczeństwa stawianego dziś za priorytet Unii Europejskiej (najpewniej również priorytet zbliżającej się polskiej prezydencji w UE) – to krok ku „rozumnemu strzeżeniu wolności”, które jest nie tylko naszym udziałem, ale wręcz obowiązkiem jako ludzi myślących i działających (w tym wypadku wyborczo) dla dobra własnego i w interesie europejskiej wspólnoty.
O zapewnienie bezpieczeństwa upomina się raz za razem premier Donald Tusk, słusznie wskazując, że to ono – tak Polski jak i Europy jako całości – jest stawką nadchodzących wyborów do Europarlamentu. Premier ma słuszność, wzywając „wszystkich bez wyjątku, by w sprawie bezpieczeństwa nie patrzyli na własny interes”, że „tutaj musimy być absolutnie solidarni”. Bo nie możemy pozwolić sobie w tej sprawie na jakikolwiek wielogłos, który dawałby przestrzeń na spekulacje, wewnętrzne lub zewnętrzne gierki czy wyłomy. Kwestionowanie wspólnego głosu i wspólnych działań przyniesie wyłącznie szkody, osłabi nas, osłabi naszą społeczną odporność, a wielowymiarowo rozumianą wolność wystawi na najwyższe zagrożenie. Gdy bowiem – by wrócić do klasyków – znów trzeba będzie prostować drogi „wolności od” (strachu, przemocy, wojny), to i na drodze od „chcę” do „mogę” pojawić się mogą problemy. Tusk ma rację, powtarzając, iż „Europa musi uniknąć konfliktu, musi być i jest bezpieczna. Musimy tę naszą świadomość przekuć w zdolności obronne. Nie dlatego, że ktoś w Europie wybiera się na wojnę, ale aby tej wojny uniknąć. Polska jako serce Europy jest także bezpieczna, jeśli nikt nie zmarnuje tego wspólnego wysiłku, jakim był jej rozwój i innowacyjność”. Dlatego warto pamiętać, że stawką najbliższych wyborów do parlamentu europejskiego jest nasze bezpieczeństwo, bo 9 czerwca nie zdecydujemy wyłącznie o tym, że w unijnym fotelu zasiądzie ten czy ów. Decydujemy o priorytetach – unijnych, czyli naszych. A tylko wybierając, decydując, realizując obywatelską aktywność, wypełniamy powinność „rozumnego strzeżenia wolności”. A tego bardzo nam dziś potrzeba.
