Problem, jaki obecnie staje przed UE, USA i NATO nie polega na tym, że zgoda na zmianę przynależności państwowej Krymu radykalnie pogorszyłaby ich bezpieczeństwo, lecz na udzieleniu odpowiedzi na pytanie, jak dalej współżyć z agresorem. Otóż, trzeba przyznać, że po tym konflikcie stosunki międzynarodowe na całej północnej półkuli nie będą już mogły być takie same – z prof. Tomaszem Stryjkiem z ISP PAN rozmawia Stefan Kabat
Stefan Kabat: Panie Profesorze, po tym, jak na Ukrainie drogą rewolucyjną zmieniał się porządek wewnętrzny, teraz nadszedł etap umiędzynarodowienia „sprawy ukraińskiej”. Jakie konsekwencje dla równowagi tak w regionie, jak i w ogóle w skali globu mogą mieć obecne wydarzenia? Jaki scenariusz (aneksja Krymu przez Rosję, „naddniestryzacja” półwyspu, utrzymanie go w jakiś sposób przez Ukrainę, a może jakaś forma dalszej eskalacji konfliktu) wydaje się Panu najbardziej prawdopodobny?
Prof. Tomasz Stryjek: W chwili, w której rozmawiamy (piątek, 7 marca, rano) domniemany plan prezydenta Putina odnośnie Ukrainy, realizowany od 26 lutego, przyniósł owoce jedynie w skromnej części. O sukcesie Rosji można mówić tylko w kwestii przygotowania do aneksji obwodu krymskiego, nie powiodło się natomiast ani wywołanie zamieszek dostarczających pretekstu do wprowadzenia armii rosyjskiej, ani powołanie alternatywnych władz, w żadnym z pozostałych obwodów Wschodu i Południa Ukrainy. Tym bardziej nie powiodło się – aczkolwiek nie możemy mieć pewności, czy leżało w zamiarach przywódcy Rosji – wywołanie swego rodzaju kontrrewolucji i tak gruntowne zdestabilizowanie kraju, aby ukonstytuowane w dniach 21 – 27 lutego władze w Kijowie podały się do dymisji. Wtedy proces formowania kierownictwa Ukrainy musiałby zacząć się od nowa, w zamiarze Rosji z udziałem nowej reprezentacji sił prorosyjskich.
W świetle obecnego stanu spraw, jeśli nawet rychło nastąpi formalna aneksja Krymu przez Rosję, nowa równowaga sił w Europie Wschodniej, Środkowej i Południowo-Wschodniej nie będzie znacznie różniła się od poprzedniej. Tym bardziej trudno byłoby mówić o głębokiej zmianie w skali całego globu. Naturalnie, utrata panowania nad Krymem pogarsza strategiczne położenie Ukrainy w przypadku następnej konfrontacji z Rosją. Oznacza spadek dochodów z turystyki i odcięcie od własnego państwa mieszkających na półwyspie Tatarów i Ukraińców. Zmusza do budowy praktycznie „od zera” baz morskich, w których mogłaby stacjonować flota Ukrainy. Z drugiej strony wszakże utrata Krymu rozwiązuje największe obciążenie, które wynikało z tzw. umów charkowskich z 2010 r. – oddaje Ukrainie na powrót możliwość wyboru polityki bezpieczeństwa poprzez integrację z Zachodem. Możliwość tę utraciła ona, godząc się na stacjonowanie floty rosyjskiej na swoim terytorium aż do 2042 r.!
Problem, jaki obecnie staje przed UE, USA i NATO nie polega zatem na tym, że zgoda na zmianę przynależności państwowej Krymu radykalnie pogorszyłaby ich bezpieczeństwo, lecz na udzieleniu odpowiedzi na pytanie, jak dalej współżyć z agresorem. Otóż, trzeba przyznać, że po tym konflikcie stosunki międzynarodowe na całej północnej półkuli nie będą już mogły być takie same, jak przed uchwałą Rady Federacji Rosji z 1 marca 2014 r., kiedy prezydent oraz parlament Rosji zdyskredytowały się ostatecznie. Wydaje się, że tylko pełna zmiana władz Rosji – i to nawet nie personalna (Putin kiedyś w końcu sam zapragnie przejść „na emeryturę”), lecz systemowa, będąca skutkiem przełomu demokratycznego i odnowienia systemu politycznego – będzie mogła otworzyć drogę do prawdziwie przyjaznych stosunków państw Europy oraz Ameryki Północnej z Rosją. Po prostu, Putinowi ani nikomu innemu, kto będzie rządził z jego nadania, nie będzie już można zaufać. I nawet jeśli państwa europejskie nadal będą musiały – z powodu zależności surowcowej czy handlowej – utrzymywać z nim poprawne stosunki, to deklaracje przyjaźni wobec niego będą już wyłącznie wymuszone.
Nie podzielam poglądu szeregu komentatorów z ostatnich dni, że sytuacja w Europie jest porównywalna z jesienią 1938 r., a dokładnie z tym momentem, w którym Chamberlain i Daladier jechali do Monachium zawrzeć porozumienie z Hitlerem i Mussolinim, następnie zaakceptowali rozbiór Czechosłowacji, a w końcu przed własną opinią publiczną usiłowali sobie przypisać zasługę uratowania pokoju. Nic nie wskazuje na to, że cele Putina sięgają poza przestrzeń dawnego ZSRR, a ściślej biorąc, poza kraje z udziałem mniejszości rosyjskiej i rosyjskojęzycznej. Jednocześnie jednak sądzę, że sytuacja jest znacznie poważniejsza niż w czasie wojny rosyjsko-gruzińskiej w 2008 r. I że nie może zakończyć się rzeczywistym pogodzeniem się Zachodu ze zmianą granic Ukrainy, jak to było z faktycznym włączeniem do Rosji Osetii Południowej oraz Abchazji, ani – za kilka lat – jakimś nowym „resetem” w stosunkach amerykańsko-rosyjskich. M. in. państwa bałtyckie mają jak najbardziej prawo czuć się zagrożone (aczkolwiek trzeba przyznać, że ich sytuacja jest całkiem inna niż Ukrainy – w przypadku jakiejkolwiek próby zamachu Rosji na ich terytorium, NATO musiałoby zareagować wprost siłami wojskowymi, gdyż w przeciwnym razie straciłoby jakąkolwiek wiarygodność).
Z pozoru sytuacja jest mniej groźna niż w 2008 r. na Kaukazie – w końcu przejęcie władzy na Krymie odbywa się bez strat w ludziach, na czym zależy obu stronom konfliktu – to jednak trzy przyczyny nadają jej przełomowy charakter. Po pierwsze, decyduje o tym te ponad osiemdziesiąt ofiar po stronie manifestantów na Majdanie w Kijowie. Nie tylko zginęły na oczach całego świata, ale także okazawszy determinację, która mieszkańcom Zachodu „nie mieściła się w głowie”, ostatecznie przyczyniły się do obnażenia metod politycznych, z pomocą których rządzi sam Putin i jego satelici w państwach zależnych (mam na myśli i gotowość zmasowanego użycia siły, i akcję propagandową, jaką Rosja prowadziła przeciw rewolucji przynajmniej od początku bieżącego roku). Innymi słowy, to one spowodowały, że „europejskość” współczesnej Rosji w zachodniej opinii publicznej „legła w gruzach” (m. in. Rosja od około dekady realizuje strategię wizerunkową, polegającą na zaznaczeniu jej decydującej roli w zwycięstwie w II wojnie światowej i jednoczesnym „demaskowaniu” „faszystowskiego”, zatem nie-europejskiego, pochodzenia i charakteru tych współczesnych sił politycznych na Ukrainie i w państwach bałtyckich, które przestrzegają przed nią i opowiadają się za pełną integracją z Zachodem).
Po drugie, nowe władze Ukrainy nie dały Rosji żadnego powodu, aby ta ostatnia mogła poczuć się zagrożona (przypomnijmy, że w 2008 r. prezydent Saakaszwili dał się sprowokować i zaatakował Cchinwali). Można się zgodzić, iż decyzję odwołania ustawy językowej z 2012 r. przez Radę Najwyższą mieli prawo negatywnie ocenić rosyjskojęzyczni obywatele Ukrainy (aczkolwiek trudno byłoby argumentować, iż przed wejściem w życie tej ustawy język rosyjski był tam jakkolwiek represjonowany). Jednak twierdzenie, że jakakolwiek decyzja nowych władz ukraińskich naruszyła standardy europejskie, albo stworzyła zagrożenie dla Rosji, jest oczywistą bzdurą. Zostawiam tu na boku sam sposób ukonstytuowania tych władz, który odbył się w sposób rewolucyjny. I najprawdopodobniej nie wytrzymałby oceny formalnej w sądownictwie konstytucyjnym.
Po trzecie w końcu, administracja Baracka Obamy, inaczej niż administracja George`a W. Busha, prowadziła wobec Rosji politykę otwartą i obliczoną na współpracę. W istocie wycofała się ze strategicznej rywalizacji z Rosją na obszarze Eurazji, prowadzonej przez poprzednią ekipę. Innymi słowy, Amerykanie nie mają powodów zarzucać sobie, że w ostatnich czterech latach jakkolwiek przyczynili się do wzrostu poczucia zagrożenia Rosji.
Jawność i bezceremonialność agresji na Krymie, a także towarzysząca jej histeria w parlamencie rosyjskim i części mediów, w odbiorze światowej opinii publicznej rysują obraz Rosji jako nieobliczalnego uczestnika stosunków międzynarodowych. Nawet jeśli nowe władze Ukrainy podzieliłyby pogląd, iż bez Krymu będą mogły prowadzić bardziej swobodną politykę na arenie międzynarodowej, nie mogą odstąpić od zasady nienaruszalności swego terytorium. Akcja, jaką Rosja przedsięwzięła w ostatnich dniach, spowoduje na tyle istotną zmianę w opinii publicznej Europy i Ameryki Północnej, że władze Ukrainy, przystając na secesję Krymu, straciłyby wiarygodność. W konsekwencji mogłoby się okazać, że wcale nie zyskały większego pola wyboru dla swej polityki zagranicznej. Najprawdopodobniej uważano by, że jako takie, które same są gotowe przejść do porządku dziennego nad oczywistą agresją, nie zasługują na to, aby być przyjęte do UE czy NATO.
Podsumowując, sądzę, że zmiana sytuacji na Krymie pociągnie za sobą poważne zmiany w stosunkach międzynarodowych. Jest w tym pewien paradoks. Kraj, którego większość ludności być może rzeczywiście wolałaby być obywatelami Rosji – przypomnijmy, że po pierwsze, nawet tuż po rozpadzie ZSRR w ukraińskim referendum niepodległościowym 1 grudnia 1991 r. na Krymie „za” głosowało tylko 54% ludności, po drugie, według wszelkich szacunków współcześnie ludzie identyfikujący się z narodem rosyjskim stanowią tam większość bezwzględną – został właśnie faktycznie odłączony od Ukrainy w takich okolicznościach i w taki sposób, że nikt poza samą Rosją tego nie może zaakceptować. Zatem „kwestia krymska” najprawdopodobniej pozostanie obciążeniem dla stosunków międzynarodowych w długiej perspektywie. Chyba aż do momentu zasadniczej zmiany władzy w samej Rosji.
Wiele mówi się o bierności i bezradności szeroko pojętego Zachodu. Czy rzeczywiście możemy mówić o braku woli, czy może raczej – o braku narzędzi?
Państwa zachodnie mają narzędzia bardzo zdecydowanego nacisku na Rosję, takie jak: wprowadzenie amerykańskiej floty na Morze Czarne, włączenie przestrzeni powietrznej południa i wschodu Ukrainy do systemu obserwacyjnego AWACS, ograniczenie eksportu UE do Rosji produktów wymagających zaawansowanych technologii, czy ograniczenie importu gazu (pod warunkiem zapewnienia państwom Europy Środkowej jego dostaw z innych części świata, tzn. tłoczenia go w systemie europejskich gazociągów w kierunku wschodnim). Problem w tym, że państwa te nie mają legitymacji społecznej do ich użycia. Wiele już napisano o „posthistoryczności” Europy Zachodniej, o aspirowaniu UE do bycia pierwszym w dziejach „mocarstwem cywilnym” itd. Bez względu na to, jakiegokolwiek terminu byśmy nie użyli dla opisania niskiej zdolności do ponoszenia ofiar społeczeństw Europy Zachodniej, nie zatrzemy tego, że ani ona jako całość, ani żadne z jej państw z osobna, nie mają legitymacji ani do ryzykowania w akcji bojowej życiem swych obywateli, ani spowodowania wyraźnego pogorszenia standardów ich życia codziennego (np. wskutek przejściowych problemów z surowcami energetycznymi) w sytuacji, w której stawką w grze jest „tylko” ratowanie wartości ładu międzynarodowego, a nie bezpośrednie zagrożenie dla ich bezpieczeństwa. Dotyczy to w dużej mierze także USA, gdzie wprawdzie istnieje przyzwolenie społeczne dla używania środków militarnych w różnych częściach świata, ale kwestia integralności Ukrainy w polu widzenia opinii publicznej pozostaje na bardzo dalekim miejscu.
Z drugiej strony Rosja pozostaje nie tylko mocarstwem atomowym, zanurzonym w „historyczności”, którego władze pielęgnują wspomnienie wielkości imperialnej, ale także krajem, w którym życie ludzkie ceni się nadal wyraźnie mniej. Obok tej różnicy duże znaczenie ma jeszcze dojmująca na całym Zachodzie potrzeba ograniczenia wydatków publicznych z powodu kryzysu ekonomicznego.
W konsekwencji państwa zachodnie wiele zrobić nie mogą. Jednak to, do czego mają legitymację od swych społeczeństw, może okazać się dla Rosji bardzo dotkliwe. Chodzi o wprowadzenie zakazu wjazdu na Zachód dla osób odpowiedzialnych za akcję na terytorium Ukrainy (słuszne jest stanowisko, że z wyjątkiem samego Putina), mocne ograniczenie wydawania turystycznych wiz wjazdowych dla obywateli Rosji oraz zamrożenie ich rachunków bankowych w państwach Europy i Ameryki Północnej. Jak twierdzi najlepszy dziś na Zachodzie historyk dziejów Europy Wschodniej XX w. i przenikliwy obserwator współczesnych rosyjskich mediów Timothy Snyder, Rosja wydaje się nie brać pod uwagę, że sankcje tego rodzaju z jednej strony niewiele kosztują Zachód, z drugiej będą tak dotkliwe dla rosyjskiej klasy wyższej i średniej, która albo kształci swe potomstwo w Europie i chroni tam swe pieniądze przed perturbacjami wokół rubla, albo przynajmniej nawykła spędzać urlopy w krajach UE, że społeczne poparcie dla reżimu Putina zostanie poważnie nadwątlone.
Zatem reakcja Zachodu powinna polegać nie tylko na niewielkim wzmocnieniu sił powietrznych państw położonych na „wschodniej” flance NATO (USA), na zawieszeniu przygotowań do szczytu głów państw z udziałem Rosji (G7), na zawieszeniu negocjacji z nią na temat stopniowego znoszenia dotychczasowego reżimu wizowego oraz zawarcia nowego traktatu handlowego (UE), czy w końcu na zapowiedzi przeglądu współpracy wojskowej (NATO). Wprowadzając wspomniane poprzednio środki, gospodarki Zachodu stracą niewiele, a jednocześnie powstanie szansa, iż w perspektywie roku-dwóch w rosyjskich środowiskach opiniotwórczych nastąpi sprzeciw wobec nacjonalistycznej retoryki władz i imperialnych metod prowadzenia polityki wobec sąsiadów.
Rozumiem z tego, że jest Pan wobec dotychczasowej odpowiedzi Zachodu krytyczny. Jednak być może jest tak, że jego strategia postępowania jest w rzeczywistości ryzykowną, ale przemyślaną grą na przeczekanie Putina, obliczoną na zmęczenie Moskwy choćby konsekwencjami gospodarczymi (w ostatnich dniach sytuację poważnie odczuła tak moskiewska giełda, jak i rubel)?
Wydaje mi się, że nazywanie tego, co na razie nastąpiło przemyślaną „strategią” jest stanowczo działaniem na wyrost. Można by je nawet zinterpretować jako zabieg PR-owy, mający na celu ukrycie własnego braku zdecydowania. Przemyślane – i jak najbardziej słuszne – są na pewno działania sekretarza stanu Kerry`ego na rzecz podjęcia bezpośrednich rozmów przez Rosję i Ukrainę (nawet jeśli strony nie osiągnęłyby porozumienia w sprawie Krymu, samo ich przeprowadzenie oznaczałoby uznanie nowych władz w Kijowie przez Kreml). Trudno jednak mówić o całościowej strategii Zachodu.
Sądzę, że i państwo rosyjskie, i opinia publiczna sprostają temu spadkowi wartości rubla, jaki ostatnio obserwujemy. Do tego, aby metoda bezpośredniego nacisku ekonomicznego była skuteczna, potrzebne byłoby ograniczenie przez UE importu i eksportu do Rosji. Innymi słowy, albo bezpośrednie uderzenie w przychody budżetu rosyjskiego z eksportu, albo ograniczenie konsumpcji towarów zachodnich przez Rosjan. Realność zastosowania tych środków jednak już wykluczyliśmy. Nie nastąpi też odpływ inwestycji zachodnich z Rosji (w największym stopniu niemieckich).
Jak się wydaje, pozostają wymienione poprzednio środki bardziej długoterminowego oddziaływania na rosyjską opinię publiczną. Można uznać, że to niesprawiedliwe, aby „zwykli” Rosjanie ponosili konsekwencje działań kierownictwa państwa. Nie ma jednak wątpliwości, że tylko oni mogą Rosję, w tym także jej politykę zagraniczną, trwale zmienić.
W kontekście bierności Zachodu często pada argument memorandum budapeszteńskiego, w którym Rosja, USA i Wielka Brytania zadeklarowały poszanowanie integralności terytorialnej Ukrainy. Pojawiają się jednak głosy, że formuła owego dokumentu żadnej ze stron do niczego prawnie nie zobowiązuje, będąc tylko deklaracją woli – jakie jest faktyczne znaczenie dokumentu dla obecnych wydarzeń?
Memorandum nie ma charakteru traktatowego. Nie było przedmiotem ratyfikacji w państwach, które go podpisały. W sensie ścisłym nie należy zatem do prawa międzynarodowego. Natomiast jego konsekwencje, czyli przystąpienie Ukrainy do układu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej (oraz wydanie tej broni Rosji w celu jej zniszczenia), jak najbardziej taki charakter ma. Memorandum było traktowane jako wyraz intencji mocarstw atomowych, w tym Rosji, do budowy systemu bezpieczeństwa międzynarodowego w oparciu o wzajemne zaufanie. Jako takie było symbolicznym zerwaniem z systemem jałtańskim w Europie. Przypomnijmy, że nastąpiło na szczycie KBWE, na którym państwa członkowskie niejako podsumowały wyniki zmian zachodzących na kontynencie od 1989 r. i przekształciły tę strukturę w OBWE. Powstał regionalny system bezpieczeństwa, powiązany z ONZ i odgrywający rolę podobną do Organizacji Państw Amerykańskich czy Organizacji Jedności Afrykańskiej (dziś Unii Afrykańskiej). Był to moment zamykający proces demontażu żelaznej kurtyny w Europie. Ukraina dobrowolnie zgodziła się w nim uczestniczyć na prawach państwa bezatomowego, gdyż nic nie wskazywało na to, że którakolwiek z pięciu oficjalnych potęg atomowych świata jej zagrozi.
Odrzucenie przez Rosję memorandum w 2014 r. oznacza zakomunikowanie światu, iż obecne jej kierownictwo uważa politykę bezpieczeństwa prezydenta Jelcyna z lat 90. ubiegłego wieku za wyraz słabości. Akt ten idzie o tyle dalej niż wkroczenie do Osetii Południowej w 2008 r., że oznacza nie tylko złamanie traktatu między dwoma państwami (w tym przypadku traktatu rosyjsko-ukraińskiego z 1997 r.) oraz Karty ONZ, ale także podważenie międzynarodowych porozumień kończących epokę zimnej wojny. To właśnie dlatego obecna sytuacja powoduje, że wielu komentatorów wpisuje politykę Putina w projekt odbudowy imperium. O ile sytuację z 2008 r. interpretowano raczej jako powrót Rosji do „ligi” wielkich mocarstw (jak wiadomo, na różne sposoby sił zbrojnych poza granicami własnego kraju od 1991 r. używały nie tylko USA, ale regionalnie także Francja, Turcja, Izrael, Nigeria czy Etiopia), o tyle dziś chodzi o zweryfikowanie międzynarodowych ustaleń, według których pokojowo rozpadł się blok wschodni w Europie i sam ZSRR.
Komentatorzy chętnie sięgają też do wątku Turcji – państwa wciąż dynamicznie rozwijającego się, coraz bardziej umacniającego swoją pozycję w regionie, mającego daleko idące ambicje, ale jednocześnie członka NATO. Czy, wobec tej ostatniej charakterystyki, samodzielne odegranie przez Ankarę istotnej roli w trwającym konflikcie wydaje się Panu prawdopodobne? A jeżeli tak – jaka byłaby to rola?
Nie widzę motywacji Turcji do poprowadzenia samodzielnej polityki w tej kwestii. Uwaga tego kraju jest skierowana przede wszystkim na Bliski Wschód (konflikt syryjski, irański program atomowy, perturbacje w regionie wskutek Arabskiej Zimy Ludów 2011 r.), a także na poradziecki Afganistan i kraje Azji Środkowej, z racji na poczucie wspólnoty językowej z nimi. Te ostatnie, sojuszniczo związane z Rosją (za wyjątkiem Turkmenistanu), Turcja traktuje jednak nie jako obszar rywalizacji strategicznej z sąsiadem, z którym graniczy poprzez Morze Czarne, lecz rynek zbytu, źródło surowców, obszar wpływu swej kultury.
Oczywiście, w interesie Turcji nie leży wzmocnienie wpływu Rosji wokół jej granic. Tym bardziej, że wpływ ten wzrósł ostatnio wraz z decyzją USA o przeprowadzeniu wspólnego z Rosją rozbrojenia z broni chemicznej reżimu syryjskiego. Jednak – wrócę tu do początku mojej wypowiedzi – ze strategicznego punktu widzenia przejęcie przez Rosję panowania nad Krymem wiele nie zmienia (Flota Czarnomorska Rosji i tak była najsilniejszą flotą na tym akwenie). Inny motyw zaangażowania Turcji w konflikt to ewentualne łamanie praw mniejszości tatarskiej na Krymie przez nowe władze. Nie ma jednak sygnałów, że do tego one zmierzają. Historycznie uzasadnione uprzedzenie Tatarów krymskich do Rosji (skutek ich deportacji do Kazachstanu w 1944 r.) to motyw niewystarczający do tego, aby Turcja mocniej zaangażowała się w obronę integralności Ukrainy. Mocniej, to znaczy ponad poziom, który ostatecznie określą wszystkie państwa NATO.
Jak ocenia i widzi Pan rolę mniej uwzględnianych, a przecież także na swój sposób istotnych aktorów międzynarodowych – przede wszystkim Chin, ale także Białorusi oraz innych państw obszaru postsowieckiego?
W konflikcie o Krym Chiny stoją obecnie wobec poważnego dylematu. Z jednej strony występują przeciwko naruszeniu integralności jakiegokolwiek państwa na świecie z powołaniem się na argumenty narodowościowe, nie chcą bowiem przykładać ręki do precedensów, które mogłyby być następnie wykorzystane przeciwko ich panowaniu w Tybecie czy Xinjiangu (Turkiestanie Wschodnim). Z drugiej strony nie mają żadnego interesu, by wzmacniać pozycję Zachodu w starciu z Rosją. Orientacja na wartości europejskie nowych władz w Kijowie nie daje podstaw spostrzegać Ukrainy jako partnera Chin, jak Pekin mógł to sobie wyobrażać w okresie rządów Leonida Kuczmy czy Wiktora Janukowycza.
Skądinąd wiemy, że dla Chin rozstrzygające znaczenie dla decyzji, jak ustosunkować się do danego państwa mają perspektywy inwestycji na jego terytorium. Nowe władze ukraińskie z pewnością nie odrzucają ani otwarcia kraju na inwestycje chińskie, ani uczestniczenia Chin w pokryciu długów państwa, ani zaciągnięcia w bankach chińskich kredytów na rozwój infrastruktury. Z tego powodu sądzę, iż wobec kryzysu krymskiego Chiny zachowają się tak, jak mają „w zwyczaju”: wstrzemięźliwie.
W przypadku Białorusi postępowanie będzie chyba podobne jak wobec kryzysu gruzińskiego w 2008 r. Władze do dziś nie uznały niepodległości dwu satelitów rosyjskich na Kaukazie. Principium Łukaszenki jest zachowanie integralności kraju oraz takiego stopnia suwerenności, który pozwala na pewne manewrowanie między Rosją, UE, Chinami i – w ostatniej kolejności – innymi niż sama Białoruś państwami autorytarnymi na świecie (m. in. Iranem, Wenezuelą). Stąd nie ma on żadnego powodu popierać aneksji Krymu. Z drugiej strony nowe władze ukraińskie, jak najbardziej słusznie, nie przypisują sobie roli „eksportera” rewolucji demokratycznej na przestrzeni całego byłego ZSRR. Przenikalność granicy białorusko-ukraińskiej i wpływ atmosfery rewolucyjnej z Kijowa do Mińska nie jest duży. Zresztą, interwencja rosyjska na Krymie jest w pewnym sensie w interesie reżimu. Pokazuje, że rewolucji na obszarze poradzieckim nie można przeprowadzić bez „kary” ze strony Rosji. Dla Łukaszenki bardziej niebezpieczna byłaby sytuacja, w której Rosja biernie zaakceptowałaby zmianę władzy w Kijowie. Zwiększałoby to prawdopodobieństwo wybuchu rewolucji przeciw niemu samemu.
Jak na przyszłość Ukrainy, którą my, w Polsce, najchętniej widzielibyśmy integrującą się z Zachodem, rzutować może już nie sam obecny kryzys, ale uwarunkowania tożsamościowe? Czy np. „prorosyjskość” wschodnich i południowych obwodów możemy uznać za fakt i realną przeszkodę w tej drodze, czy raczej wątek ten jest wyolbrzymiany?
Integracja Ukrainy z UE – o ile jej władze utrzymają obecny kurs, a także o ile kwestia krymska nie spowoduje całkowitego „zamrożenia” stosunków Zachodu z Rosją (wtedy ten pierwszy wykluczyłby akcesję Ukrainy, gdyż koszty inwestowania w nią, także w jej obronność, przekroczyłyby to, na co rządy w tej części świata mają społeczne przyzwolenie) – wydaje się być kwestią nie mniej niż piętnastolecia. Jeśli w tym czasie funkcjonowałby traktat o stowarzyszeniu i pogłębionej strefie wolnego handlu Ukrainy z UE, dla Ukraińców zniesiono by także wymóg wizowy, w końcu zdołałaby ona zdywersyfikować dostawy węglowodorów (np. przez szybką budowę terminalu na gaz w Odessie), poparcie dla integracji najprawdopodobniej osiągnęłoby stale poziom wyższy niż bezwzględna większość obywateli. Sądzę, iż względy tożsamościowe nie są poważną przeszkodą dla tego, aby również na Wschodzie i Południu wskaźnik ten przekroczył 50%. Można tu się powołać na doświadczenie Łotwy i Estonii, w których Rosjanie – o ile posiadają obywatelstwo (a na Ukrainie wszyscy je posiadają) – gremialnie biorąc, nie są przeciwni członkostwu ich krajów w UE. Zatem wydaje się, że wschodnie i południowe obwody Ukrainy można do integracji przekonać.
Stopniowa zmiana w tym zakresie będzie jednak możliwa pod dwoma warunkami. Z jednej strony prezydent Rosji oraz większość jej mediów musiałby zaprzestać stałego podkreślania wspólnoty historycznej Słowian Wschodnich oraz operowania wspomnianą już retoryką utożsamiającą zdecydowanych zwolenników integracji z Zachodem na Ukrainie ze skrajną prawicą. Z drugiej nowe władze ukraińskie muszą prowadzić taką politykę tożsamościową (a w jej obrębie m. in. politykę edukacyjną i wobec pamięci), aby mieszkający w niej Rosjanie i Ukraińcy rosyjskojęzyczni nie poczuli, że są obywatelami co najwyżej tolerowanymi. To bardzo trudne wyzwanie. Nie zdołał go jeszcze rozwiązać żaden z rządów ukraińskich od 1991 r. Zresztą, oba te warunki wydają się trudne do spełnienia. Ale szersza ich charakterystyka wymagałaby od nas kolejnej rozmowy.
Dr hab. Tomasz Stryjek – historyk, pracownik Instytutu Studiów Politycznych PAN. Jest autorem książek: „Ukraińska idea narodowa okresu międzywojennego. Analiza wybranych koncepcji” (Wrocław 2000) oraz „Jakiej przeszłości potrzebuje przyszłość? Interpretacje dziejów narodowych w historiografii i debacie publicznej na Ukrainie 1991-2004” (Warszawa 2007). Inne jego publikacje dotyczą historiografii ukraińskiej i ideologii ukraińskich w XX w., interpretacji dziejów Europy Wschodniej stworzonych przez historyków państw tego regionu oraz teorii narodu i nacjonalizmu. Jest także współautorem dwóch podręczników szkolnych – do historii najnowszej w gimnazjum oraz wiedzy o społeczeństwie w liceum.
