Do klasycznych celów niesłusznych polityków należą oczywiście cele wykraczające poza wskazane ramy dążenia do rozbudowy własnej strefy wpływów i władzy oraz cel osobistego wzbogacenia się. Gdy za te cele zabierają się politycy, to traktują obywateli odpowiednio jako swoich poddanych i sługi lub jako tzw. dojne krowy.
Politycy miewają cele słuszne i niesłuszne. Te drugie dostrzegamy częściej, bo ze zdrową dawką nieufności odnosimy się do grupy ludzi sprawujących nad nami władzę lub do tego aspirujących. Do klasycznych celów niesłusznych polityków należą oczywiście cele wykraczające poza wskazane ramy dążenia do rozbudowy własnej strefy wpływów i władzy oraz cel osobistego wzbogacenia się. Gdy za te cele zabierają się politycy, to traktują obywateli odpowiednio jako swoich poddanych i sługi lub jako tzw. dojne krowy.
To bardzo nieładnie, ale jednak powinniśmy być skłonni przyznać, że politycy dość często kierują się też i słusznymi celami. Dzieje się naturalnie tak, gdy rozmyślają nad tym, jak poprawić warunki życia obywateli, uchronić ich przed zagrożeniami, stworzyć czy zwiększyć ich szanse na sukcesy, jak usprawnić funkcjonowanie instytucji państwa. Jeden z największych problemów z polityką słusznych celów polega jednak niestety na tym, że wybierane dla niej metody częstokroć są złe i potwierdzają stare przysłowie o drodze do piekła wybrukowanej dobrymi intencjami. Taki obrót sprawy przybierają, gdy politycy niesieni misją realizacji słusznych celów obsadzają się w roli niańki, zaś obywateli traktują jak niedojrzałych podopiecznych.
Prohibicja, czyli swoiście skonstruowany globalny i kompleksowy zakaz, jest opcją atomową polityka-niańki. Oczywiście termin ten kojarzy się nam w pierwszej kolejności z eksperymentem społecznym na wielką skalę, jakim był zakaz produkcji, sprzedaży i konsumpcji alkoholu w USA w latach dwudziestych i na początku lat trzydziestych XX w. (zasadniczo w okresie rządów trzech republikańskich prezydentów, których łatwo zapomniano – Hardinga, Coolidge’a i Hoovera). Jednak w istocie może być nazwany prohibicją każdy zakaz produkcji, sprzedaży i konsumpcji towaru czy usługi, od którego polityk-niańka zechce obywatela odciąć w trosce o jego dobrostan. Chodzi więc o różne towary i usługi, które w ocenie większości lub znacznej części społeczeństwa stanowią dla zdrowia i/lub moralności ludzi zagrożenie lub ryzyko. Taki pogląd dużej części społeczeństwa polityk-niańka odczytuje jako mandat do działania, utrudnia dostęp do towaru/usługi, zakazuje jego reklam, a w przypadku skrajnym go zakazuje.
Ktoś naiwny, zwłaszcza naiwny liberał, mógłby pomyśleć, że spektakularna (żeby nawet nie powiedzieć „groteskowa”) klęska eksperymentu alkoholowej prohibicji w Stanach Zjednoczonych sprzed 100 lat czegoś polityków i moralistów nauczy, że idei załatwiania spraw polityki zdrowotnej i misji moralizowania obywateli poprzez prohibicje położy kres. W końcu prohibicja spowodowała wiele rzeczy ciekawych (kreatywne wynalazki skrytek na butelkę, speakeasies – w tempie błyskawicy potrafiące się zwinąć bary w suterenach wielkomiejskich kamienic, ekscytację z konsumpcji zakazanego owocu, otwarte ignorowanie idiotycznego prawa przez niekiedy wręcz większość policjantów w danym mieście, kulturę undergroundowej rozrywki) i nieciekawych (kolosalny rozrost zorganizowanej przestępczości mafijnej i niezliczone przypadki zabójstw, rozbojów, pobić i dewastacji; przeżarcie korupcją struktur urzędniczych państwa i wystawienie się ich na pośmiewisko), które winny kształtować wyobraźnię bardzo plastycznie. A jednak człowiek jest radośnie niereformowalny i nadal popełnia te same głupstwa.
Wraz z odbiciem przez Demokratów Białego Domu skończyła się w USA alkoholowa prohibicja. Ale krótko po tej wczorajszej przyszła prohibicja, która trwa w wielu miejscach świata (w tym w Polsce) do dzisiaj. Każda epoka ma swoje obsesje – przed stuleciem był nią alkohol, potem w jego miejsce weszły substancje nazwane przez ich przeciwników „miękkimi narkotykami”. Wrzuciwszy – co zgodnie wynika z wielu już badań naukowych nad nimi – te nieco szkodliwe, ale niezbyt groźne dla zdrowia (mniej groźne niż alkohol, w każdym razie) substancje do jednego worka z autentycznymi truciznami typu heroina, politycy poczęli zdobywać głosy tocząc „wojnę z narkotykami”. Efekt? Zasadniczo taki sam jak w przypadku zakazu alkoholu. Narastające (wraz z dekonstrukcją mitu o wielkiej szkodliwości marihuany czy haszyszu) naigrywanie się z państwa i jego instytucji z „narkotykami” walczącymi, oparcie kilku nurtów popularnej (kontr)kultury na ich konsumpcji i ich opiewaniu, rozrost siatek przestępczych handlujących towarem w miejsce legalnych podmiotów, przemoc związana z tym i gwałtowne zwiększenie się liczby ludzi osadzonych w zakładach karnych. W USA i wielu państwach Europy zachodniej dostrzeżono jednak przed kilkunastu latu nonsens podtrzymywania tej prohibicji i stopniowo prawo jest obecnie luzowane.
Nie sposób jednak nie zauważyć, że trwało to dłużej niż w przypadku alkoholu (niańka czegoś się nauczyła po pierwszym niepowodzeniu). Zapewne dlatego – nie sposób tego nie podejrzewać – że w przypadku tej prohibicji w wojnie gangów ginęli przede wszystkim mieszkańcy regionów takich jak Ameryka Łacińska i Azja, a nie biali mieszkańcy USA czy Europy. Także do więzień za posiadanie zakazanego owocu to nie biali głównie musieli iść. W efekcie politycy reprezentujący białą większość „zaniepokojonych” obywateli czuli znikomą presję, aby wycofać się z irracjonalnej polityki, pomimo jej oczywistej klęski i idiotyzmu.
W Polsce ta prohibicja jeszcze potrwa. Być może będzie jeszcze niańczyć Polki i Polaków z ciągiem do zioła, gdy świat Zachodu (zgodnie ze swoim „progresywnym” credo) zaprowadzi kolejną prohibicję – prohibicję jutra. Sygnał do startu dała w tym roku ostatecznie Nowa Zelandia, która rozpoczyna, rozpisany na dekady, projekt pełnej prohibicji palenia tytoniu. W końcu, skoro z alkoholem się nie udało, z marihuaną nie udaje, to zostaje tytoń, z którym można spróbować.
Pomysł jest przebiegły, a nowozelandzka niańka jest dużo bystrzejsza od jej spalonych poprzedniczek z epok prohibicji dnia wczorajszego i dnia dzisiejszego. Przede wszystkim, alkohol i „trawa” są dzisiaj „cool”. Wszystkie fajne postacie w popkulturze albo piją (James Bond), albo palą skręty (The Dude z „Big Lebowski”), albo piją paląc skręta (Snoop Dogg). Co innego papierosy. Te mogą pojawiać się tylko w filmach, których akcja nie tylko toczy się kilka dekad temu, ale i których główną misją jest pokazać atmosferę i realia „tamtych czasów”. Czyli całe to palenie w samolotach, restauracjach i w trakcie posiedzeń zarządów spółek w stylu „Mad Men”. Ale w innych przypadkach opinia publiczna rusza na barykady! Wyobrażacie sobie, aby Bruce Wayne analizując zbrodnie Riddlera jarał w Batjaskini camela? Prędzej skręta zapali, ale nie camela z filtrem.
Nie, papierosy są passé, więc o wiele łatwiej jest uczynić je nowym przedmiotem prohibicyjnej zabawy w trzeciej odsłonie. Jednak geniusz nowozelandzkiego projektu sięga o wiele głębiej. Otóż tamtejsza prohibicja papierosowa – inaczej niż alkoholowa i trawiasta – nie obejmie natychmiast, z dnia na dzień, całego społeczeństwa. Wyrwanie obywatelowi z ręki kieliszka i fajki wodnej okazało się ryzykowne i nieskuteczne, więc na razie w Nowej Zelandii wszyscy będą mogli palić dalej. Zakazem objęte zostaną dzieciaki urodzone po 2009 roku. To ich dożywotnio obejmie ta prohibicja, więc nie będą mogły palić ani po ukończeniu niedługo 18-tki, ani potem w sile wieku koło czterdziestki, ani nawet na tzw. usranym łożu śmierci po – niewątpliwie – długim życiu w towarzystwie Alzheimera, w wieku lat 90, a może i 110. Natomiast nawet o rok starsi od nich będą mogli do końca życia dymić jak lokomotywa.
Inne kraje postępowego świata deklarują, że będą „z zainteresowaniem przyglądać się przebiegowi tego eksperymentu społecznego”. Nie wątpię, będą się przyglądać i przebierać z zazdrości nóżkami. Będą też zlecać swoim najtęższym umysłom opracowanie tzw. narracji, która będzie miała przekonać ludzi, że takie rozwiązanie prawne nie jest ani „ejdżyzmem”, ani dyskryminacją, ani ograniczeniem praw i swobód obywatelskich, ani idiotyzmem. W końcu wszyscy się zgadzają, że papierosy są szkodliwe i zabijają ludzi. Wolnościowe frazesy muszą przy tym zejść na drugi plan.
Ja natomiast nie mogę się doczekać, jak nowozelandzkie społeczeństwo będzie kombinować przeciwko tej prohibicji. Pewne rzeczy z góry wiadomo (tak – będą skrytki na papierosy, dilerzy handlujący tytoniem, ukarani grzywną czy nawet pozbawieniem wolności za palenie, a gdy coraz więcej będzie roczników objętych zakazem rozrośnie się struktura handlu nielegalnego, która w końcu kogoś niewątpliwie zastrzeli), inne budzą wielką ciekawość (czy do paki pójdzie ktoś, kto młodszemu koledze odpali szluga, albo wręcz kupi mu sztangę fajek w sklepie?).
Przyszłość jest nieprzewidywalna, więc niekoniecznie możemy orzec, że papierosowa prohibicja jutra jest skazana także na klęskę. Może nie jest. Idea wprowadzania jej stopniowo zwiększa jej szanse, bo dopiero po około trzech dekadach zostanie nią objęta większość społeczeństwa. Politycy-niańki liczą, że do tego czasu nastąpi akceptacja i kulturowa przemiana, która ograniczy do minimum grupę ludzi autentycznie pragnących palić tytoń. Ale byłby to pierwszy raz, gdy człowiek zrezygnował z używki.
Tak, przyszłość jest nieprzewidywalna. A mimo to kusi skończyć pytaniem, co dalej. Jaka będzie prohibicja pojutrze? Mam z roku na rok coraz bardziej nieodparte wrażenie, że będzie to prohibicja mięsa i żywności pochodzenia zwierzęcego.
Tak, dzisiaj to brzmi jak political fiction, ale na pewno nieco mniej jak political fiction aniżeli brzmiało 10 lat temu, prawda? Wtedy szef PSL nawet nie musiałby słów „prawo Polaka do schabowego” brać w usta, a dzisiaj musi, a wielu się z tego naśmiewa. Prawda jest jednak taka, że stale rośnie nie tylko liczba wegan (to akurat zjawisko ze wszech miar pozytywne – to ludzie świadomie i dobrowolnie dokonujący indywidualnych wyborów, a więc skarb z punktu widzenia każdej sensownie wizji liberalnego ładu), ale także agresja i emocjonalność wielu wypowiedzi wegańskich aktywistów. A z aktywistami sprawa jest już nieco bardziej złożona, bo choć akcje edukacyjne, uświadamiające i pokazujące ludziom problemy i dylematy są dobre, to już prozelityzm każdego stylu życia i wywieranie presji na wybory innych są nieliberalne.
Wszystko jest kwestią większości w demokracji. Kiedyś w niektórych państwach wyłaniała się większość antyalkoholowa, co dziś w świecie zachodnim jest nie do pomyślenia. Większość przeciwko „miękkim narkotykom” jeszcze się tu i ówdzie trzyma, choć zasadniczo sypie i powoli nawet w Polsce zmierza w kierunku katafalku w sensie siły politycznego oddziaływania. Nie ma jeszcze chyba nigdzie większości antytytoniowej, ale się wykluwa i kazus Nowej Zelandii pokazuje już konkretnie i zupełnie realistycznie, że zakaz staje się możliwy. Niewykluczone, że w połowie XXI w. będzie oczywistym poglądem demokratycznych większości. Tak to działa i dlatego warto pochylać się nad wszystkimi, także raczkującymi ruchami społecznymi, aby ocenić ich potencjał do uzyskania większości, choćby i w odległej perspektywie czasowej. A także, aby ocenić, na ile ich wewnętrzna dynamika zmierza w kierunku zgłoszenia uderzających w wolność innych ludzi żądań. W przypadku niektórych zwolenników diety wyłącznie roślinnej, obawiam się, takiego scenariusza wykluczyć nie można.
Po zakończeniu lektury tego tekstu polecam Państwu skonsumować stek typu Porterhouse z czerwonym winem, a potem popchnąć to whisky single malt, zapalając przy tym suszoną roślinę Państwa wyboru. Tak, to wszystko jest niezdrowe i nie warto robić tego za często. Ale po lekturze tego tekstu można sobie naprawdę pozwolić. No bo cóż, tak do końca nie wiemy, ile jeszcze będzie nam wolno.