Pozwolę sobie na polemikę z przeciwnikiem przeciwników ACTA, autorem tekstów piosenek
i złodziejem Michałem Augustynem – zadeklarowanym złodziejem, zaznaczę. Ale chyba
i tak czującym się moralnie lepszym od tych „postpeerelowskich”, którym w masie („hydrze”?) należy się „strzał w łeb”. Pozwolę sobie na polemikę, jak autor tekstów z autorem tekstów, jak złodziej ze złodziejem i oburzony z oburzonym.
Dlaczego?
Tekst ACTA la vista baby… Michała Augustyna, który ukazał się na portalu „Liberte!”
jest nie tylko niespójny, niemerytoryczny, emocjonalny i nieprzejrzysty. Jest także pełen przeinaczeń, uproszczeń i niewybaczalnych błędów. Na tyle rażących, że pomimo pewnej abstynencji w pisaniu, zdecydowałem się na replikę w dość swobodnej formie. Przede wszystkim jest to jednak konflikt opinii w dyskusji bieżącej i ważnej, bo dotyczącej i roli praw autorskich, i Internetu we współczesnym świecie, a także problemu rozbieżności interesów między jednostką a władzą (czy korporacją) oraz ścierania się koncepcji postępowych przemysłuz koncepcjami zachowawczymi. Starej Szkoły z Nową Szkołą.
Wybrałem więc stosowne fragmenty artykułu Pana Michała, przytoczyłem bez jakichkolwiek zmian – jedynie je wyodrębniając, a następnie opatrzyłem komentarzem. Uważam to za niezbędną ilustrację do tekstu.
Jak na szkołę Hitchcocka przystało, zaczyna się od trzęsienia ziemi.
W sieci wszyscy kradną. Anonimowo i bezkarnie. Nie ma to nic wspólnego z wolnością, anarchizmem, wymianą dóbr i walką z systemem. Sieć stanowi w gruncie rzeczy społeczność anonimowych złodziei i jeden z najbardziej zafajdanych systemów, jaki człowiek do tej pory stworzył.
Czym w istocie jest sieć? Łamią sobie nad tym głowę publicyści, politycy, pisarze i eksperci,
w tym socjolodzy, antropolodzy, filozofowie, kulturoznawcy. I nikt nie dochodzi
do jednego ostatecznego wniosku. Poza Panem Michałem, oczywiście. Mówiąc jednako „społeczności anonimowych złodziei”, proponuję, Panie Michale, eksperyment: wybrać się do oddychającego bardziej europejskim powietrzem po udanej „twitterowej” rewolucji Kiszyniowa czy na plac Tahrir lub na Plac Czerwony i powtórzyć te słowa przy względnie szerszym forum słuchaczy. Reakcje tłumu zanotować i przedstawić do wglądu. Ten złowieszczy system, za jaki Pan uważa Internet, jest najbardziej demokratyczną sferą publiczną, jaką kształtowało ostatnie 20 lat zabawy i wysiłku, formą współczesnej agory niedokonującej rozróżnienia na płeć, rasę, wiarę, zawód czy miejsce zamieszkania. Każdemu sprawiedliwie daje możliwość ekspresji i partycypacji w równym stopniu (choć
w jaki sposób, to już kwestia dyskusyjna), a przy tym kształtuje się oddolnie i samoistnie. Jeżeli jest to „zafajdany system”, to zastanawia mnie Pański stosunek do PRL-u, do którego odwołuje się Pan tak chętnie i często w swojej retoryce.
Zacząłem kraść późno i, jak każdy złodziej, z konieczności, zdefiniowanej przez okoliczności.
Krótko: zwroty takie jak „każdy” i „konieczność” są najskuteczniejszymi zabójcami każdej wartości logicznej. Jakkolwiek wątpliwa by wartość tej wartości była.
Wiecie, dlaczego kiedyś dla gwiazd polskiej piosenki pisali Kofta, Przybora, Osiecka, Loebl, Mogielnicki, Cygan, Kondratowicz…? Bo nie mieli do czynienia z setkami tysięcy złodziei, którzy dzisiaj nie mają zamiaru wydać jednorazowo choćby dziesięciu groszy, żeby zapłacić
za pracę tekściarza (pamiętajmy: artysta, autor tekstu i producent płyty, biorą od nas pieniądze raz, bo słuchać kupionej płyty możemy przez następne lata setki razy).
Czy wiecie, jak trudno jest skomponować melodię, która jest choćby odrobinę świeża? Nie wiecie?
Dlatego często słuchacie piosenek, których nikt nie jest w stanie zaśpiewać z tekstami tak grafomańskimi jak wypociny gimnazjalistki. Na to właśnie sobie zasługujecie: wy, oburzeni
i zbuntowani hakerzy od siedmiu boleści (każdy z was jest przecież Neo, chociaż nikt z was nie potrafi wiele więcej niż proste wytnij wklej-prawda?).
No i tutaj robię pauzę na wdech. Panie Michale, przyznaję się: nie wiem, dlaczego Przybora, Kofta, Osiecka, Loebl czy Cygan pisali dla gwiazd. Byli (i niektórzy nadal są) tak wielcy
i sprawni w słowie i w piórze, że stawiałbym raczej na splot nieprzewidywalnych
i różnorodnych motywacji i emocji. Na kolaż fascynujących osobowości wraz z ich ambicjami
i marzeniami, które odnalazły się we właściwych okolicznościach. Pan widzi to trochę prościej i bardziej uniwersalnie – pisali i tworzyli, bo nie było NAS. Nie było złodziei. Istniał natomiast fantastyczny wolnorynkowy system, było wsparcie wielkich korporacji i promocja niezależnych komercyjnych mediów. Panie Michale, zdradzę Panu sekret.
Manierę polegającą na sprowadzaniu złożonych, często nierozstrzygalnych dla człowieka procesów, w których jedną ze zmiennych jest (wybitna) jednostka, do wymuszonych
i jednowymiarowych wyjaśnień, nazywa się determinizmem. Silnie ukształtowała ona kilku – nomen omen – wybitnych: Hegla, Marksa i Freuda. Porównanie Pana paranaukowej maniery do tych trzech historycznych postaci jest pierwszym z dwóch komplementów, jakie mogę Panu w swojej polemice zaoferować.
Polemika jednak nie powinna opierać się na czysto zgryźliwej krytyce. Podobno dobrze, jak jest trochę konstruktywna. Niech więc będzie. Brak następców Osieckiej, Przybory, czy Cygana i nadreprezentacja grafomanów to nie efekt złodziejstwa i piractwa. To efekt sztucznego nakręcania koniunktury na rynku. To efekt postępującej korporatyzacji
i komercjalizacji branży muzycznej i całej sfery kultury. Szwajcarski ekonomista Paul H. Dembinski nazywa ten proces finansjalizacją. Chodzi o niezdrowy dla nikogo (poza wąską grupą bogacących się pośredników) trend do przekuwania relacji w transakcję. Nie odbiegając od przykładu określonej branży: chodzi o zamianę opartej na szacunku, zaufaniu
i wzajemnych korzyściach relacji muzyk–słuchacz na wyprofilowaną na szybki zysk transakcję. Wtedy w sferę sztuki z buciorami wchodzą mechanizmy rynkowe, które same
z siebie nie są niczym złym, ale w tym wypadku z pewnością nie powstają samoistnie
i z potrzeby, a są narzucane z zewnątrz. To dlatego giganty jak BMG, czy Sony Music specjalizują się w manufakturze gwiazd („talent shows”), masowej produkcji ich muzyki
i skoncentrowanej promocji medialnej. Panie Michale, jak się tworzy materiał muzyczny
dla Rihanny w takim tempie, żeby starczało na jeden album i cztery przeboje rocznie, to pomysłów na teksty i podkłady może braknąć. Wtedy schodzi się do bezpiecznego poziomu gimnazjalnego, na który tak Pan narzeka. Przy okazji robi się też wiele, żeby zniszczyć niszę
i wycisnąć jak największą sumę pieniędzy z bombardowanej zewsząd medialnym komunikatem masy. Jeżeli ma Pan jeszcze jakieś wątpliwości, dlaczego nie ma i u nas starych dobrych kompozytorów i starych dobrych tekściarzy, to proszę włączyć sobie „Vivę”
albo „MTV”.
Dlaczego polskim zespołom bardziej opłaci się grać na jarmarkach, festynach i sylwestrach niż pracować nad nowymi hitami? Ponieważ muszą na siebie zarabiać , odłożyć na emeryturę i na czarną godzinę, bo gdy artysta straci na przykład głos, nie będzie w stanie utrzymać się z muzyki. Wiecie ile przebojów mają na koncie w wolnej Polsce takie legendy piosenki jak Maryla Rodowicz, Edyta Geppert i im podobne? Żadnych! A ile ma Justyna Steczkowska, czy Edyta Górniak: jeden, góra dwa. To przypadek?
Otóż nie. To system, który zawdzięczamy pokoleniu złodziei i nieudaczników.
To system, w którym artystów okrada się pod płaszczykiem obrony wolności, sprawia, że Kora Jackowska musi chałturzyć w „Idolu” czy „Must be the music”, choć jej genialne dokonania z lat PRL-u powinny jej wystarczyć do godziwego, a nawet dostatniego życia.
Uważałbym ze zrzucaniem winy za nieudolną karierę Edyty Górniak na „złodziei”. Proponuję uważnie przypatrzeć się jej sylwetce muzycznej, w szczególności kluczowym decyzjom
w kwestiach współpracy producenckiej i wyborom natury medialnej. Można też przestudiować archiwa „Gali”, „Vivy” i „Życia na Gorąco”. Podpowiedzi jest pod dostatkiem.
Czy naprawdę jest Pan tak naiwny, że sprawia wrażenie osoby uważającej dokument ACTA
za przygotowany na gruncie polskim, przez Polaków, w obronie polskich artystów
i przeciwko polskim złodziejom? Czy autor śledzi inne rynki muzyczne? Na przykład te zachodnie? Te, które za sprawą globalizacji kapitału mają przemożny wpływ na nasz rodzimy rynek muzyczny? Czy autor świadomy jest reguł rządzących ich polityką? Tym, jaki procent
ze sprzedanego wydawnictwa trafia do ich kieszeni, a jaki stanowią tantiemy dla artysty?
A czy autor kojarzy może nazwy dwóch legendarnych i sztandarowych dla muzyki alternatywnej lat 90. zespołów Radiohead i Nine Inch Nails? W 2007 roku, w tym samym miesiącu, ci artyści dokonali małej rewolucji – wydali swoje albumy w zupełności za darmo. Do pobrania z sieci, bez haczyków. Wybrali nowoczesny, dostosowany do zmieniających się okoliczności społeczno-ekonomiczno-technicznych model biznesowy. Zrezygnowali z drogiego i nie zawsze uczciwego pośrednika, oferując muzykę bez jakichkolwiek opłat. Taki model nazywa się freemium albo premium i stanowi przykład subsydiowania krzyżowego – zjawiska ekonomicznego i marketingowego zrywającego ze stereotypowym wyobrażeniem transakcji. Idea jest taka: na dziesięciu fanów, dziewięciu ściąga album udostępniony za darmo przez autorów, a jeden kupuje album w wersji premium – kosztujący kilkaset dolarów, ale w najwyższej, audiofilskiej jakości dźwięku, z materiałami w wersji demo, albumem ilustracji, gadżetami itd. Wszystkim tym, czego pożądałby prawdziwie zaangażowany fan. Zakup jednej wersji premium przez „tego dziesiątego” spokojnie pokrywa koszty darmowego nabycia przez pozostałą dziewiątkę. To nie wszystko. Artyści tak prominentni jak Nine Inch Nails i Radiohead (podkreślam: artyści, a nie wyhodowani przez korporacje rzemieślnicy) doskonale zdają sobie sprawę, że podstawowym i najważniejszym źródłem utrzymania każdego muzyka jest występ na żywo. W tym rozumieniu darmowa płyta jest pewną zachętą – elementem budowy i umacniania wspomnianej wcześniej relacji z odbiorcą, drogą wzbudzania zaufania i wdzięczności (forma brand loyalty). Słuchacz nie płaci więc za produkt w danym momencie, ale w perspektywie czasu zapłaci z nawiązką za obecność na koncertach, czy wszelkiej maści gadżety: koszulki, banery, plakaty.
Od roku 2007 w stronę modelu Radiohead i NIN poszło więcej artystów niż w stronę przeciwną. Drwią z korporacyjnych molochów, bo znają ich politykę od wewnątrz, od kuchni.
Z pomocą Internetu właśnie dostrzegli to, czego korporacje dostrzec nie chcą – alternatywne drogi dotarcia z dziełem/produktem do odbiorcy. I to z zyskiem, bo przez rezygnację z zachłannego wydawcy. O niematerialnych wartościach wynikających z pielęgnowania relacji z konsumentem nie wspomnę. To sami muzycy, nie pseudofani-złodzieje, wypowiedzieli wojnę wytwórniom muzycznym i świetnie im się to opłaciło.
Warto też wspomnieć o gigantycznych stratach, które za sprawą złodziejstwa w sieci ponosimy my wszyscy. Otóż każdy dochód z piosenki, wiersza, książki itd. byłby opodatkowany. Ale nie jest, bo go nie ma. Piosenka po jednym dniu nie ma już prawie żadnej wartości rynkowej, nie zwiększa PKB i nie zasila pośrednio np. systemu opieki społecznej. Jest to zasługa piratów.
Trudno właściwie wykrzesać jakąś sensowną refleksję przy tak paraliżującej tezie. To dalsze operowanie manierą deterministyczną albo cyniczna sofistyka. Skomentuję pytaniem: rozumiem, że kiedyś było lepiej – kiedyś wiersze, piosenki i książki dzielnie pracowały
na budżet państwa i fundowały nam opiekę społeczną? Były to pierwszorzędne towary nakręcające koniunkturę i PKB, tak jak kombajny eksportowane do Związku Radzieckiego?
Wiersze, książki i piosenki to nie papierosy ani wódka, na które można zwiększać podatek konsumpcyjny. Raz jeszcze – przestańmy myśleć o sztuce w ramach procesu finansjalizacji.
Miliony ludzi na świecie urządziły sobie świat po swojemu, za nic mając prawa i moralność, a ponadto udało się tym milionom przekonać resztę , że na tym właśnie polega nowy wspaniały świat.
Drogi Panie Michale – tak. Przyjęło się nazywać to demokracją.
Setki tysięcy młodych ludzi staje się w ten sposób awatarami, które żyją w świeci iluzji.
Sieciowi narkomani opanowali do perfekcji obsługę strzykawki, do tego sprowadzają się często ich umiejętności i kreatywność. Wytnij, wklej, kopiuj, ściągnij…
Jak nie wierzycie, to powiedzcie, ilu polskich Gatesów i Jacobsów [sic!] mamy dzięki upowszechnieniu sieci i fascynacji nią? Żadnych.
„Gatesów” i „Jobsów”. Czy nie mamy? Panie Michale, chyba jednak mamy. Twórcę Gadu-Gadu Łukasza Fołtyna. Twórcę Naszej Klasy Macieja Popowicza, który w moim wieku był już milionerem. Twórców Allegro. Czy wreszcie naczelnego księcia internetowych złodziei III RP – założycieli portalu FilesTube – Arkadiusza Seńko. To są nasi Jobsowie.
Opis internetowej narkomanii bardzo plastyczny. Bardzo poruszający. Natomiast intencjonalnie pomijam mało ciekawy narracyjnie fragment o narzekaniu autora
na nieudolność młodych ludzi w tworzeniu stron internetowych na zamówienie – wynikać ma to z braku kontaktu z płytami gramofonowymi. Tu nawet Freud biłby brawo na stojąco.
Nie wierzę w to, że aktywiści anty ACTA bronią mnie przez Wielkim złym Bratem, który zabroni nam korzystać z wiedzy w sieci, nie pozwoli wymieniać się informacjami i, śledząc nas noc i dzień, na koniec zamknie w więzieniu.
Nikt nie zabroni mi dzielić się moim dorobkiem z innymi, (napisałem, samodzielnie, niezłą pracę o polityce Thatcher wobec pierestrojki – chętnie ją darmo udostępnię) ani wymieniać się informacjami i nikt, także na Zachodzie, nie będzie bawić się w Wielkiego Brata (który przypomnijmy, bo nie wszyscy czytali, był synonimem totalnej i realnej władzy nad jednostką).
Aktywiści anty ACTA bronią darmowego dostępu do efektów czyjejś pracy i wyrażają potrzeby ludu, który ma gdzieś zarówno indywidualne dobro i interes twórcy, jak i interes zbiorowy.
Ruch anty ACTA jest spadkobiercą peerelowskiej mentalności przyodzianej w matrixowskie szaty .
Może więc należy jego zwolenników przekonać, że płyty, książki i bilety do kina, są drogie, bo tak nieliczni je kupują. Przestańcie kraść, kochani, a zobaczycie, że artyści będą sprzedawali wam swój dorobek znacznie taniej niż dziś.
Wyjdźcie wreszcie z domów, niekoniecznie tylko po to, aby protestować. Za drzwiami naprawdę nie czają się agenci w czerni i nie podgląda was Wielki Brat. Za to można tam spotkać drugiego człowieka. Prawdziwego! I to jest dopiero rock and roll!
Tymczasem złodziejskiej hydrze należy się strzał prosto w łeb; trawestując klasyka: ACTA la vista baby!
I tutaj dochodzimy do kluczowego fragmentu polemiki, w którym najważniejsze moje dotychczasowe komentarze zbieram w całość i wykorzystuję do zadania „mortalkombatowego” fatality (żargon zrozumiały dla wielu złodziei).
Panie Michale, wykazuje się Pan przykrą ignorancją. Istnieją prawa autorskie osobiste
i majątkowe. Te pierwsze przysługują twórcy na wieczność, ale mają znaczenie raczej symboliczne. Te drugie należą do tego, kto wykłada na dzieło środki i na czyje zlecenie ono powstaje. Jeżeli formułuje się wniosek, że jeśli przestaniemy kraść, to artyści będą sprzedawać swoją twórczość taniej, a jest się zarazem obrońcą konserwatywnego modelu ekonomicznego, to wypada mieć chociaż świadomość, że w takim modelu artyści mają minimalny wpływ na politykę sprzedażową swojego dzieła. O tym wszystkim decydują wytwórnie i wydawnictwa – pośrednicy. Wolnorynkowy guru Milton Friedman wyciągnął pouczający wniosek: amerykańska służba zdrowia kuleje nie dlatego, że jest w niej za dużo wolnego rynku (z tym można się spierać), ale dlatego, że jest go w niej za mało! Pomiędzy dwiema podstawowymi stronami transakcji znajduje się „ten trzeci” – ubezpieczyciel-biurokrata, dyktujący lekarzowi kiedy i w jakim zakresie może pacjentowi pomóc. Teraz proszę się przyjrzeć casusowi Empiku, sieci sprzedażowej o nawykach monopolizujących rynek książek, która wchodząc stopniowo w buty wydawcy próbuje już nie tylko narzucać skandaliczne marże, ale autonomicznie dyktować rynkowe ceny i książkowe trendy. Alternatywą dla hegemonii Empiku jest – „surprise, surprise” – właśnie Internet. Taki Amazon Jeffa Bezosa, który nie potrzebuje pośredników, trafia bezpośrednio do klienta, zarazem sprawiedliwie i z szacunkiem traktując swoich partnerów, czyli i pisarzy
„z nazwiskiem”, lansowanych, i tych „bez nazwiska”, niszowych. Taka polityka to direct marketing – najmodniejsze narzędzie promocyjnego miksu, w którym klient sam testuje, porównuje, wybiera i kupuje towar w kilku kliknięciach. Identycznie działa eBay i iTunes. Twórca/sprzedawca sam wrzuca do oferty swój produkt, komunikuje się z klientem bezpośrednio, drogą mailową albo telefoniczną i uzyskuje czysty zysk. A jeżeli ma ochotę, to udostępnia owoce swojej pracy za darmo, bo może w ten sposób budować markę
i wcale na tym nie tracić. To nie utopia ani socjalizm. To tak zwany self-publishing i krok
w stronę bardziej wolnego rynku. Mówi Pan o udostępnieniu swojej pracy o Margaret Thatcher za dramo. Zapraszam. Taką możliwość daje Google Books i iTunes. Nikt Panu tego nie zabroni, jak Pan mówi, póki nie podpisze Pan kontraktu/umowy z jakimś wydawcą. Wtedy nie Pan będzie o tym decydować. Tylko Wielki Brat.
I tu pewna niespodzianka: dochodzenie BBC dostarczyło informacji, że głównym pomysłodawcą powstającego w USA od 2004 r. protoplasty ACTA były największe koncerny fonograficzne i filmowe. Innymi słowy: grupy wielkiego interesu – kilkadziesiąt korporacji, które dziś z zachowania przypominają XIX-wiecznych luddystów. Podobnie jak oni chcą niszczyć i podpalać, tylko nie maszyny, a Internet. Dlaczego? Bo psuje im intratny biznes, oparty na stuletniej recepcie, najwyraźniej niezmiennej i nienaruszalnej, niczym przepis na panierkę kurczaka pułkownika Sandersa.
To źle, bo ACTA jest aktem celowo niedoprecyzowanym, zostawiającym szeroki margines interpretacyjny. Próbuje on konserwować stary porządek narzucony w innej epoce,
z lekceważeniem dla zmieniających się realiów technologicznych, społecznych i kulturowych. I ekonomicznych. Piractwo nie jest zagrożeniem dla rynku, bo rynek to suma potencjalnych
i właściwych konsumentów, którym oferuje się jakąś wartość za wartość zwrotną. Tyle tylko, że nie musi to być równowartość, wartość natychmiastowa, ani nawet wartość materialna. Piractwo jest natomiast zagrożeniem dla grupy pośredników, którzy bez wytchnienia próbują narzucać rynkowi własne reguły, zabiegając o wyłączność na wszelką wartość. ACTA jest prawem mającym utrzymać taki stan rzeczy, taką nierynkowość i, co gorsza, godzi ono w podstawowe prawa obywatelskie. Nie jest to z mojej strony demagogia. Niesławny artykuł 12 gwałci prawną zasadę audiatur et altera pars i daje zaskakująco skuteczne instrumentarium represyjne grupom, których interes został naruszony (czyli wydawcom raczej, nie artystom). John Stuart Mill, zwracał uwagę na groźbę dyktatu grup monopolizujących wolny rynek. W jaki sposób? Poprzez „ciche” wpływanie na kształt prawa formami lobbingu i korupcji. Rozwiązaniem proponowanym przez Milla miały być nienaruszalne przepisy antymonopolowe i zakaz cenzury, czyli jakichkolwiek prób ograniczania wolności ekspresji i zrzeszania się. Nazywał to prawem do bycia mniejszością.
Dziś „złodzieje” stojący w opozycji do ACTA pełnią rolę takiej mniejszości, chociaż
w rzeczywistości są przytłaczającą większością. Tych, którzy nie chcą dać przyzwolenia
na podporządkowanie władzy i prawa interesom nielicznych (oligoi to dobre określenie), nazywa Pan, Panie Michale, „spadkobiercami peerelowskiej mentalności”. To raczej typowa dla polskich polityków zabawa w chwytliwe memy i retoryka skrzydlatych słów, ale na pewno nie dyskusja na argumenty w wymagającej argumentów dyskusji. Niestety, nie jest Pan w swoim podejściu odosobniony.
Nie mogę oprzeć się zabawnemu wrażeniu, że zdecydował się Pan na ryzykowną inwestycję. Cała błyskotliwość została roztrwoniona na pomysłowy i chwytliwy bon mot „ACTA la vista, baby”, czyli na tytuł i słowo końcowe zarazem. I to jest ten drugi komplement, który obiecałem wcześniej. Pełne erudycji subtelne odniesienie do skarbu kultury, niestety, odciągnęło uwagę od czegoś istotniejszego. Panie Michale – strzał Hydrze „prosto w łeb” sprawy nie załatwi. Bo Hydra ma to do siebie, że łbów ma kilka, które na dodatek ucięte natychmiast odrastają.