Z Iwoną Demko, rzeźbiarką, doktorą habilitowaną z krakowskiej ASP, rozmawia Magdalena M. Baran
Magdalena M. Baran: Określasz siebie jako „artystkę-waginistkę”. Powiedz mi skąd to się wzięło?
Iwona Demko: Uwielbiam neologizmy i zdarza mi się je tworzyć. „Artystka Waginistka” odnosi się do mojej fascynacji, która narodziła się 10 lat temu, po przeczytaniu książki Catherine Blackledge Wagina. Kobieca seksualność w historii kultury. Wtedy zaczęłam robić prace związane z tematem i kultem waginy, z tematyką innego postrzegania waginy, niż ten, do którego przywykliśmy w naszej kulturze. Jestem wyznawczynią kultu waginy, jako miejsca będącego dumą kobiety, a nie wstydem. Jako miejsca niezwykłej mocy, której my kobiety zupełnie obecnie nie doceniamy.
Mówisz „dumą kobiety, a nie jej wstydem”… Ale kiedy rozmawiamy o kobiecie, to o jaką kobietę tak właściwie Ci chodzi? Czy myślisz o rolach przypisanych naszej płci, o uwikłaniu w stereotypy, w jakich wciąż wychowuje się pokolenia, czy raczej o kobiecie świadomej siebie, swoich uzdolnień, pragnień, wartości, takiej, co wielowymiarowo odkrywa siebie?
Myślę o kobietach, które zadają sobie pytania, żyją refleksyjnie. Ja sama odbieram świat najpierw przyjmując bezrefleksyjnie daną rzecz, ale później przychodzi taki moment, że zaczynam się nad tym zastanawiać. Wchodzę w pewnego rodzaju mechaniczne działania, myślę stereotypowo, ale przychodzi chwila gdy zastanawiam się skąd to wynika i jak to wpływa na moje życie czy mi to odpowiada czy nie. Tak samo było w wypadku waginy. Najpierw zaczęłam się zastanawiać dlaczego ten temat jest dla ludzi tak ekscytujący, dlaczego się przy nim czerwienią. Gdy 10 lat temu zaczynałam swój projekt czerwienili się niemal wszyscy. Zastanawiali się po co w ogóle poruszać taki temat.
Też się czerwieniłaś?
Miałam dyskomfort w wypowiadaniu na głos słowa „wagina” w towarzystwie. Byłam skrępowana. Zastanawiałam się z czym to jest związane. Dlaczego tak się dzieje? Z czego to wynika? Zauważyłam wtedy, że mężczyźni mają większą otwartość na cielesność, a kobiety mniejszą. Wiedziałam też, że jest kult fallusa, bo o tym wszyscy wiedzą, i zastanawiałam się co z kultem waginy.
Wracamy de facto do kolejnego stereotypu. Kobieta może być grzeszna albo święta. W owej „świętości” od małego uczona jest wstydu. Takie proste zdarzenie, gdy na podwórku mały chłopiec chce pobiec do toalety. W tym momencie, bez żadnych oporów uczy się go, że może rozpiąć rozporek i iść pod dowolne drzewo. Z dziewczynką biegnie się za krzaczki, do domu, dziewczynce mówi się, że nie wolno, że to brzydkie, że to wstyd. W późniejszym życiu kobiety są obciążone tym wstydem, mają całą masę zahamowań. Pytanie czy w ostatnich latach sytuacja uległa zmianie?
Bardzo dużo się zmienia. 10 lat temu, gdy moje prace pojawiały się na wystawach, reakcje były zróżnicowane w zależności od płci. Mężczyźni patrząc na nie, promieniście się uśmiechali i w tym uśmiechu widać było dwuznaczność. Większość z nich myślała, że wreszcie spotkali nimfomankę, która o tym otwarcie mówi, przyznaje się do tego. Cieszyli się. Kobiety udawały, że w ogóle nie zauważają tych prac, czyli omijały je wzrokiem, tak żeby się z nimi nie skonfrontować…
Bo to oznaczałoby konfrontacje z samą sobą, konieczność otwarcia, przemyślenia.
Dokładnie tak, ale również zwrócenia uwagi na to, że
wstyd, który się nam wpaja od najmłodszych lat, od momentu kiedy jeszcze nie mamy świadomości, nie mamy własnych refleksji, jest stałym elementem przyjmowanych przez nas treści, które zostają wdrukowane.
Jednak ta „niewidoczność” waginy nie pozostaje bez konsekwencji, przechodzi do naszej nieświadomości i stamtąd wpływa na całe życie. Wstyd wydaje nam się naturalny (i właściwy), podczas gdy tak naprawdę dziedziczymy go wraz z kulturą miejsca, gdzie żyjemy, dorastamy. Jeśli ktoś nam wciska do głowy od samego porządku, że „to” trzeba chować, nie należy nikomu pokazywać, że należy się z tym ukrywać, że „to” jest brzydkie, to w efekcie odwraca się od „tego” wzrok. Udaje się, że się nie widzi …
Kiedy następuje moment zmiany? Taki, gdy mężczyźni już nie stają przed pracami i nie patrzą tylko z tym dwuznacznym uśmieszkiem? Gdy kobiety przestają uciekać od tematu?
Wydaje mi się, że zmiana nastąpiła raczej u kobiet. Coraz więcej mówi się o kobiecej cielesności, seksualności. Pojawiają się książki, dziewczyny zakładają portale internetowe. Tego jest bardzo dużo, a 10 lat temu, było naprawdę niewiele. Gdy wówczas jechałam na „Dni Cipki” to poznawałam tam wszystkie dziewczyny, które w Polsce zajmowały się tym tematem, czy od strony artystycznej, czy dziennikarskiej, czy innej. Wszystkie się znałyśmy, tak było nas mało. Teraz wygląda to zdecydowanie inaczej – coraz więcej o waginie pojawia się i w sztuce i na portalach internetowych, w prasie, w literaturze , dziewczyny coraz częściej podejmują ten temat, coraz więcej wiedzą. To nowe pokolenie już inaczej patrzy i nie jest takie wstydliwe. Zaczyna rozmawiać coraz bardziej naturalnie. To nie zmieniło się nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Początkowo była to niewielka grupa dziewczyn. Potem one zarażały tematem inne. Tym sposobem opowieść zatacza coraz szersze kręgi.
W tym wszystkim myślimy inaczej o naszej seksualności, prawda? Ale też jeden temat pociąga za sobą kolejny, poniekąd bliski. W Twojej twórczości jest też projekt związany z prostytucją. Mówiąc o nim twierdzisz, że prostytucja dotyczy każdej kobiety, bo jest wynikiem podziału na kobiety porządne i rozpustne. Innymi słowy święte i grzeszne. Jak jest dzisiaj z tym podziałem? Czy faktycznie musimy tak o sobie myśleć?
Ten drugi temat, czyli prostytucja wynikała w dużej części z moich zainteresowań kultem waginy. Najpierw dowiedziałem się, że przez naszych przodków wagina była traktowana zupełnie inaczej, później zastanawiałam się, jak to się stało, że mamy coś takiego jak obecnie funkcjonująca prostytucja, dlaczego to się aż tak zmieniło? Jak to się stało, że z prostytucji świątynnej dotarliśmy do tej, która funkcjonuje teraz? Aby to zrozumieć należy całkowicie zmienić sposób myślenia, na temat cielesności, seksualności, kobiety generalnie… Bazując na naszym stosunku do prostytucji trudno sobie wyobrazić, że kiedyś miała ona miejsce w miejscach świętych…
Niegdyś prostytucja należała, de facto do sfery sacrum, to nie była domena profanum, nie miała też tego charakteru wykorzystania.
Tak, od tego czasu bardzo dużo się zmieniło, ale ciągle zapominamy, że to nie tylko 5000 lat zmian, ale zdecydowanie więcej. Od 5000 lat to już jest źle… Zauważyłam, że jak mówię, że ludzie kiedyś nie wiedzieli, że do spłodzenia jest potrzebny mężczyzna, przecierają oczy ze zdziwienia. A przecież przez wieki tego nie łączono. Fakt, że dziecko wychodzi z łona kobiety, czynił ją twórczynią nowego życia, czy wręcz jego kreatorką. Dziecko wychodziło na świat przez „bramę”, czyli przez waginę i dlatego należało to miejsce czcić. Była więc magiczna wagina, magiczna kobieta, która była w stanie dać życie. To musiało wpływać na pozycję społeczną, religijną, polityczną kobiety, a także wpływało na sposób myślenia o waginie.
I teraz wyobraźmy sobie, że nasza wagina jest miejscem kultu, bo tamtędy przychodzą wszyscy ludzie na świecie, że to jest po prostu część ciała, która jest pożądana i fantastyczna. Dlatego pierwsze mitologie wiązały kreację z dziełem kobiety. Momentem, który wpłynął na naszą niekorzyść było uświadomienie sobie, że mężczyzna bierze udział w akcie prokreacji. To otwarło drogę do tego by z pozycji siły, ograniczyć seksualność kobiet. Poligamie zamieniono na monogamię, wprowadzono dalsze ograniczenia. Zaczęto również uwypuklać już nie szacunek dla waginy, ale jej „negatywne”, aspekty. To, co dotąd było szanowane zepchnięto do sfery profanum, uczynione nieczystym, aby w ten sposób odebrać kobiecie jej znaczenie. Wszystkie rzeczy związane z seksualnością, z życiem seksualnym, cielesnością stały się nieczyste, brzydkie, grzeszne.
Ale dziś przestajemy już w to wierzyć. Nasz świat, również ten seksualny, jest coraz mniej pruderyjny, poblokowany. Kobieta to już nie tylko dziewica, matka, starucha. Mamy cały wachlarz ról. A ty szyjesz bardzo dekoracyjną, strojną waginę…
Bo chcę przede wszystkim spowodować, abyśmy przyjaźniej zaczęły patrzeć na tę część ciała kobiecego. Abyśmy doceniły moc waginy, o której dawno zapomnieliśmy. Wyobraź sobie, ile czasu musiało upłynąć od momentu kiedy wagina była czczona i szanowana. Jak bardzo musiała się od tego czasu zmienić sytuacja kobiety, która w czasach kultu waginy czczona była jako kreatorka świata. Pierwsze mitologie opowiadają o boginiach, które tworzyły świat. W kolejnych mitologiach bogini władała z bogiem, aby w końcu na szczycie hierarchii stanął sam bóg mężczyzna. Jak strasznie dużo musieliśmy przejść, jak bardzo w tym czasie musiało zmienić się nasze myślenie i nasz stosunek do traktowania kobiety, aby z roli kreatorki kobieta została ograniczona do roli matki syna boga? Wykluczona poza trójcę świętą.
Jasne. Ale chociażby w Starym Testamencie masz silną kobietę, Judytę. Również Mądrość ma wymiar kobiecy. W Księdze Przysłów czytasz: „Gdy niebo umacniał, z Nim byłam (…) Ja byłam przy Nim mistrzynią, rozkoszą Jego dzień po dniu”. Niewiele tego, ale pojawia się pierwiastek żeński.
To są takie popłuczyny, marne resztki z wczesnej władzy kobiet. W starożytnej Grecji są bogowie i boginie. Jednak kobieta w życiu społecznym nie miała już znaczenia (jej prawa były takie jak niewolnika). Atena wyskakuje z głowy Zeusa, który wcześniej połknął Metydę przyszłą matkę Ateny. Atena rodzi się więc nie z kobiecego łona, ale z głowy mężczyzny, miejsca, które jest symbolem rozumu. W mitologii chrześcijańskiej nie ma już bogini, a kobieta pochodzi z męskiego żebra. W tych wszystkich opisach, jeśli pojawia się kobieta, to funkcjonuje na bardzo ograniczonych zasadach. Ma swoją ściśle określoną rolę, która nie należy do ról głównych.
A seksualność kobiet staje się coraz bardziej kastrowana, tabooizowana.
Odcinano nas od cielesności, twierdząc, że jest to siedlisko pokus i grzechu. Dzielono człowieka na szlachetny duch i rozum i nieczyste ciało. W ten sposób straciliśmy kontakt z naszym ciałem. Straciliśmy integralność ducha i ciała. Jakby ktoś chciał nas odciąć od pasa w dół.
I odcina się nadal… Trwa to bardzo długi czas i teraz wyobraźmy sobie życie seksualne takiej kobiety…
Dokładnie tak. Tej współczesnej, nad którą wiekami pracowano, z pokolenia na pokolenie, aby tak źle myślała o sobie i o swojej seksualności. Teraz wyobraź sobie jej życie seksualne i życie seksualne ludzi generalnie… przecież to jest dramat!
Najpierw wchodzimy w schemat świętej albo ladacznicy, a później zaprzeczamy seksualności i nie wychowujemy do niej. Przez to odcięcie, o którym mówisz, rozdwojenie, robi się coraz bardziej dramatyczne. I widoczne.
Wcześniej ceniono kobietę i jej umiejętność wydawania potomstwa na świat. Ceniono związek z naturą, życie zgodne z cyklem przyrody. Aby docenić mężczyznę, zaczęto zwracać uwagę na inny czynnik kreacji, na rozum. Przesunięto punkt ciężkości z ciała na rozum. Umiejscawiając obydwa aspekty na dwóch skrajnościach. Oderwano rozum od ciała i obdarzono go olbrzymią wartością. Jednocześnie rozum przypisano jako cechę charakterystyczną mężczyzny. Kobiecie przypisano emocjonalność, której nie obdarzono pozytywną wartością. Kojarzono ją raczej z impulsywnością i nieracjonalnością.
Kiedy udział mężczyzny w poczęciu nie był znany, nie było monogamii. Kobiety i mężczyźni mieli wielu partnerów, a ojciec dziecka nie był znany. W momencie kiedy poznano rolę mężczyzny w poczęciu, zaczęto ograniczać swobodny dostęp kobiet do wielu mężczyzn, ponieważ to utrudniało ustalenie ojcostwa. Ojcostwo było potrzebne, aby można było dziedziczyć w linii męskiej. Wprowadzono monogamię i coraz większe restrykcje wobec seksualności kobiet. W rezultacie końcowym kobieta miała mieć jednego mężczyznę w swoim życiu, a do tego czasu miała być dziewicą. Jednak, aby seksualność mężczyzn nie stała się również ograniczona, trzeba było podzielić kobiety, na święte i grzesznice. Czyli te, które miały być cnotliwe i wierne swym mężom i te które mogły sypiać z wieloma. Jednak, aby zbyt wiele kobiet nie wolało tej drugiej opcji, kobiety, które nie musiały być wierne, pozbawiono jednocześnie szacunku. Napuszczając w ten sposób jedne kobiety na drugie.
Pytanie dlaczego same sobie to robimy? Czemu „dziwką” drugą kobietę nazwie prędzej inna kobieta, niż mężczyzna?
Jedne miały siedzieć w domu zamknięte i mieć szacunek, ale jednocześnie nie mieć możliwości samostanowienia. Drugie mogły mieć wolność seksualną, ale płaciły za to utratą szacunku i ostracyzmem społecznym. Ani jedna sytuacja, ani druga nie była godna do pozazdroszczenia. Jednak jedne zazdrościły wolności, a drugie szacunku. To powodowało, że obie ze stron miały powód do wzajemnej nienawiści.
Czyli same to sobie robimy?
Ta sytuacja trwa cały czas. I będzie trwała dopóki same się będziemy na siebie napuszczać, nakręcać, a mogłybyśmy się „zsiostrzenić” w naszym wspólnym interesie… I wszystkie mogłybyśmy na tym zyskać. Jestem przekonana, że z czasem prostytucja przestała by istnieć.
Co jest z tym siostrzeństwem? Wciąż trudno jest mi w nie uwierzyć. Bardzo dużo o nim mówimy, a później przychodzi moment, gdy na mówieniu właśnie poprzestajemy. Opowiadamy o siostrzeństwie, prawach kobiet, dyskryminacji w zakładach pracy, mobbingu, a gdy przychodzi konkretna sytuacja, to cała masa kobiet odwraca oczy i zdaje się nie dostrzegać realnego problemu. W takich bardzo prostych przyziemnych sprawach ono się nie realizuje, przecież tak naprawdę by mogło…
Bo ciągle nie mamy wypracowanego innego modelu współpracy, funkcjonowania społecznego. Mamy za to świetnie opanowane patriarchalne modele stereotypowe, polegające na konkurowaniu, krytykowaniu.
Mamy stereotypy, albo mamy konkurencję…
Mamy też ciągle problem z tym, jak pogodzić życie rodzinne z zawodowym, żeby nie rezygnować ani z jednego, ani z drugiego. Poza tym przestrzeń publiczna jest dla nas kobiet dostępna stosunkowo od niedawna, dlatego kiedy znajdujemy się w nowej przestrzeni przejmujemy zachowania tych, którzy tu od dawna funkcjonują. Zaczynamy naśladować mężczyzn.
Ale w tych innych przestrzeniach jest nas już coraz więcej.
Jak zaczynasz wchodzić w środowisko, które jest zdominowane przez inne osoby, to pierwsze co robisz, podporządkowujesz się do zasad, które tam działają, to naturalny odruch, bo czujesz się w mniejszości. Najpierw chcesz się wtopić w otoczenie, a potem zapominasz, o tym, co było kiedyś dla ciebie ważne.
Jeśli się nie podporządkujesz, to zawsze jesteś outsiderką, prawda? Mnie to akurat pasuje, ale wiele osób ma potrzebę uznania.
Dokładnie! Niewiele osób radzi sobie z tym, żeby wejść w nowe środowisko, przyjrzeć się temu nowemu środowisku, spojrzeć krytycznie, wyciągnąć wnioski, a potem kiedy już jesteśmy oswojeni starać się udoskonalać nowe miejsce przez własne doświadczenia. Kiedy już trochę pobędziemy w nowym środowisku i w tym czasie nie zapomnimy o dawnych wartościach, to wtedy, jeśli jeszcze mamy siłę – możemy spróbować wprowadzać swoje rzeczy. To może być dobra strategia, ponieważ dajesz się poznać, zostajesz w jakiś sposób zaakceptowana, i wtedy na przykład proponujesz jakąś zmianę. Problem w tym, że często niejako „po drodze” zapominamy o dawnym życiu. Kiedy mocno się zwiążemy ze środowiskiem, które funkcjonuje na innych zasadach. Nie myślimy o tym, że wszystko mogłoby funkcjonować inaczej. Po naszemu. Często też wypieramy się tego, co nie pasuje do nowego środowiska. Wiele kobiet odrzuca w sobie cechy, które są łączone z kobiecością, aby w ten sposób nie stawiać się na niższej pozycji.
Innymi słowy nie pozostawiamy sobie zbyt dużego wyboru: albo się dostosowujesz, albo szukasz strategii pozostania sobą… To potwornie wypalające, nie sądzisz?
Większość kobiet nie wypracowuje sobie strategii pozostania sobą, tylko skupia całą energię żeby dopasować się do reszty…
To z kolei nas zakłamuje, powoduje, że się przebieramy za kogoś innego… za nie do końca określony byt, który, co mnie osobiście przeraża, często odziera z kobiecości. Wiem, że to się pomału zmienia, ale mieliśmy okres korporacyjnej nijakości, albo niemal upodabniania się do płci przeciwnej.
Czasami my, kobiety staramy się być takie, jak nasze wyobrażenie o mężczyznach. Wiele z nas lubi również mówić o sobie w formie męskiej, np. określając swój zawód. Wydaje się, że wtedy to samo stanowisko ma większy prestiż.
Jest jeszcze forma bezosobowa, jakaś „trzecia płeć” …
Tak powstała „kobieta akademicka”, która musiała wyrzec się wszystkiego, co stereotypowo związane jest z kobiecością. Musiała zapomnieć o pozytywnych wartościach emocjonalności, czy intuicji i wszystko postawić na rozum nie szukając balansu pomiędzy tymi sferami. Kiedy po 8 latach od ukończenia Akademii wygrałam konkurs na stanowisko asystentki, miałam świadomość tego mechanizmu. Dlatego postanowiłam ubierać się w krótkie spódnice, szpilki czy malować paznokcie. Wszystko w kolorze różowym. Moja kobiecość była celowo przerysowana. Chciałam wykorzystując moją pozycję na akademii przewartościować stereotypowe myślenie dotyczące kobiecości. Pokazać, że mój wygląd nie musi wykluczać mojego profesjonalizmu. Jak się nad tym zastanowimy, to wiemy, że w gruncie rzeczy to bardzo duże uproszczenie w myśleniu.
Potrzeba było dużo czasu, żeby mi się to udało. Problem z kolorem różowym nie tylko działał w środowisku akademickim. Nie tylko mężczyźni postrzegali to jako symbol infantylności. Kiedy pojawiałam się ubrana na różowo w kręgach feministycznych, też nie było to dobrze postrzegane, bo dokładne spełniałam schemat patriarchalny. Jednak wiele zależy od kontekstu miejsca, w którym się funkcjonuje. Gdybym pracowała w korporacji mój wygląd nie działały tak samo jak w środowisku akademickim. Nie ma działania uniwersalnego, jednego przepisu, który wszędzie się sprawdzi.
Dla mnie feminizm to możliwość wyboru i decydowania o sobie. Jednak nasze decyzje mogą się różnić. Jeśli nie mogę ubierać się na różowo czy to na akademii, czy na spotkaniu feministycznym, to jest to dla mnie takie samo ograniczenie wolności. Jednak jednocześnie nie chcę powiedzieć, że wszystkie mamy się tak ubierać.
Na krakowskiej ASP trwa właśnie Rok Kobiet. Przy tej okazji poprosiłaś wszystkie pracujące tu kobiety, żeby napisały swoje życiorysy. Skąd taki pomysł?
Jak każda socjalizowana kobieta uważałam, że mój życiorys nie jest ważny, że nie jest istotne, to co się w nim wydarzyło, a już na pewno nie warto tego spisywać. Długo żyłam właśnie z takim poczuciem. Ale to uległo zmianie, gdy zaczęłam szukać pierwszej studentki studiującej u nas na akademii Zofii Baltarowicz-Dzielińskiej. Pierwszą rzeczą, na jaką natrafiłam, był jej życiorys. Znalazłam go w jednym miejscu, później w kolejnym, i jeszcze jednym. Najpierw zdziwiło mnie, że ona wszędzie zostawiała te życiorysy. Było to niepojęte. Początkowo myślałam, że była bardzo zadufana w sobie, ale później okazał się, że każdy życiorys wiązał się z jakimś celem. A to chciała uzyskać wsparcie finansowe, albo potrzebowała go do jakiejś nagrody. Była pierwszą kobietą studiującą na ASP, nie była szczególnie doceniana przez otoczenie, ale widać, że miała wewnętrzne przekonanie o istotności faktu, że była pierwszą studentką. Gdyby nie zostawiała tych życiorysów, gdzie się tylko dało, to dziś pozostałaby pewnie zapomniana, a ja nie trafiłabym na nią 100 lat później.
Popatrz na nas. My, współczesne kobiety zupełnie inaczej dbamy o swoje opowieści, życiorysy, historie. Mamy media społecznościowe, które jakoś je dla nas przechowują, ale jednocześnie uchwytują tylko pewien aspekt naszego życia, na dodatek wybrany przez nas. Tymczasem życiorys, o którym mówisz, ale i te, o które prosisz dziś inne kobiety, to życiorys kompletny.
Wydaje się, że nie do końca dbamy o nasze własne historie. I dokładnie to poczucie, które miałam zanim zajęłam się Zofią, które mówiło mi: „A co w tym ciekawego?”, „Co w tym ważnego?”, „Co w tym przełomowego?” zupełnie się zmieniło. Zobaczyłam jak istotne są nasze osobiste historie, jak bardzo wpisują się one w tworzenie kobiecej narracji. Jak ważne jest to, żeby się dzielić tymi historiami, ponieważ te opowieści mimo tego, że są bardzo osobiste, wynikają z określonych warunków społecznych. Pracując nad Zofią długo się nad tym zastanawiałam, i moim pierwszym pomysłem było dołączenie do książki o niej mojego własnego życiorysu. Nie biogramu, jak w katalogu, na kilka zdań, ale szerszej opowieści, aby spleść historie dwóch kobiet. Czytając jej życiorysy odnalazłam obraz silnej kobiety, która wiedziała czego chce, potrafiła pokonać przeciwności, czyli niechęć swojej matki do edukacji oraz zakaz obowiązujący w Akademii. Taka sztandarowa bohaterka. Ale później trafiłam na jej obszerną autobiografię, w której zwróciła uwagę na wiele szczegółów, na emocje jakie jej towarzyszyły, na kolejne fakty nie opisane w życiorysach. I przez chwilę moja bohaterka wydawała mi się niemal zwyczajna, zaczęła spadać z piedestału, już wcale nie wydawała się aż taka silna… Na początku byłam tym rozczarowana, ale później uświadomiłam sobie, jak bardzo mnie to do niej zbliża.
Nagle Twoja bohaterka stała się po prostu ludzka? I wcale nie taka odległa od rozterek, emocji czy trudności, jakie przeżywają dzisiejsze kobiety?
No dokładnie! Bo wiadomo, że my siebie postrzegamy przez całą masę tych emocji, ale jednocześnie właśnie tych emocji i motywacji nie znamy u drugiej osoby. Widzimy tylko pewne działania i ich rezultaty. Właśnie dlatego chodziło mi o stworzenie takiego własnego życiorysu, żeby nie było widać tylko efektów, ale by można było dostrzec jak do pewnych rzeczy doszło. Pokazać to zaplecze, pokazać, że niekoniecznie to tak wygląda po drodze, jak wychodzi na końcu. Pomyślałam w prawdzie, że to szczyt bezczelności wkładać swój życiorys do książki o kimś innym. Ale zależało mi na tym, by połączyć oba życiorysy. Po rozdziale „Mój życiorys” jest rozdział „Twój życiorys” z pustymi kartkami do uzupełnienia. Tak aby czytelniczka mogła wpisać do książki swój życiorys.
Ale na tym nie koniec, prawda?
Dokładnie. Potem narodził narodził się pomysł zbierania życiorysów w ramach Roku Kobiet życiorysów ASP. Pomyślałam, że podobne doświadczenie dzielą różne kobiety i może dobrze by było, by świadomie przeszły drogę podobną do mojej. Żeby dzieliły się swoim życiem, nawet w jego najbanalniejszych aspektach. Czytając jej autobiografię uświadomiłam sobie, że to nie ważne, czy ona była wielką rzeźbiarką, istotny był jej życiorys i to że, wykazała się wytrwałością w dążeniu do celu. Każda z nas funkcjonując w społeczeństwie, boryka się z całą masą problemów. Często są to rzeczy niezwykle intymne, osobiste, bolesne czy wstydliwe. Dobrze jest wiedzieć, że nie tylko nam jest trudno.
Ostatecznie książka o Zofii kończy się symbolicznie stronami pustymi, na których każda kobieta może zapisać swój życiorys. Mam oczywiście świadomość, że nie każda kobieta przeszła ten proces, który ja miałam z Zofią. Wiem również, że nie jest to prosty proces. Trzeba przekonać się do wielu rzeczy, a dopiero potem wszystko spisać. Ja wiem, że to jest trudne… ale wiem jednocześnie, że jest to ważne. Rok Kobiet dopiero się zaczął i ciągle wierzę, że jestem w stanie przekonać do tego inne kobiety.
Wierzę, że jesteście, a może nawet jesteśmy, myśląc już znacznie szerzej, w stanie to zrobić! I może wszystkie powinnyśmy zacząć pisać… Nie tylko dla siebie.
Iwona Demko – Artystka – waginistka. Dziewczyna z Bieszczad. Urodzona w 66. rocznicę odnalezienia Wenus z Willendorfu. Skończyła Wydział Rzeźby na ASP w Krakowie. Pracuje na macierzystej uczelni z tytułem doktory habilitowanej. Buntowniczka z urodzenia. Wegetarianka od ponad dwudziestu lat. Jedno dziecko, syn Claudel. Nigdy nie wyszła za mąż. Wierząca – gorąco wierzy w feminizm i waginatyzm – religię, którą sama stworzyła.