Polecam świąteczny numer „Polityki”, a w nim opis dotychczasowych unii walutowych – z wnioskiem na przyszłość:
Jeśli z historii dawnych wspólnych walut płynie jakikolwiek morał, to taki, że koniec końców wszystko zależy od polityki, a nie od gospodarki. Łacińska i skandynawska unie walutowe rozpadły się, ponieważ w momencie wybuchu I wojny światowej wstrzymano nieograniczony przepływ złota pomiędzy tworzącymi je krajami. Austrowęgierska i będąca jej następczynią czechosłowacka korona zniknęły wraz z federalnymi państwami, które je emitowały.
Z drugiej strony, skuteczne polityczne zjednoczenie zawsze kładło solidne podstawy pod walutową unifikację. Tak było w Szwajcarii, gdzie uchwalona w roku 1848 konstytucja nadała wyłączne prawo emisji pieniądza rządowi federalnemu, dzięki czemu dwanaście nominałów szwajcarskiego franka zastąpiło kilka tysięcy rodzajów monet będących dotychczas w obiegu. Kilkanaście lat później neapolitańskie dukaty, florentyńskie floreny i różne lokalne wersje lira ustąpiły miejsca pieniądzu zjednoczonej Italii, który przetrwał aż do końca XX wieku.
W Niemczech operację monetarnego zjednoczenia przeprowadzano dwukrotnie. W wilhelmińskiej Rzeszy za południowoniemieckim guldenem, bremeńskim talarem i hamburską marką nikt nie płakał, mimo iż różnice gospodarcze pomiędzy różnymi częściami zjednoczonego państwa były znaczne. Również niemiecka unia walutowa z roku 1990 – bardzo wątpliwa z ekonomicznego punktu widzenia, bo łącząca dwa gospodarcze światy – okazała się trwała dzięki politycznej determinacji. Nawet w słabej – i bynajmniej ekonomicznie nie zintegrowanej – międzywojennej Polsce nie podważano sensowności wspólnej waluty dla Galicji, Kongresówki, Kresów, Śląska i Wielkopolski. Tak będzie i tym razem – jeśli Europa zdecyduje się na więcej, a nie mniej integracji, to euro przetrwa mimo wszystkich dzisiejszych trudności.