Co prawda w kalendarzu nie ma żadnych planowych wyborów, więc władza PiS jest uprawniona, aby trwać przez cały ten i cały kolejny rok, ale jednak wydarzyć się może erozja jej społecznego poparcia, piach może wniknąć w jej tryby, jej plany mogą ugrzęznąć, liderzy mogą się skompromitować, punkt zwrotny powrotu do liberalnej demokracji i państwa prawnego może znaleźć się na wyciągnięcie ręki.
Każdy nowy i niezużyty rok miesza człowiekowi w głowie. Choć przecież zmiana roku jest czysto umowna (Ziemia wykonuje obrót wokół Słońca i tak wyznacza długość roku, ale przecież nie jego początek i koniec), a procesy społeczne, polityczne i gospodarcze zachowują ciągłość zupełnie nowy rok ignorując, to jednak ulegamy co 12 miesięcy złudzeniu, że po 1 stycznia łatwiej jest nam wszystko zmienić. Mamy wobec nowego roku optymistyczne oczekiwania i silne postanowienia wobec samych siebie. Gdy rok kończący się był kiepski (a panuje powszechna zgoda, że taki był rok 2020), to odczuwamy ulgę, bo wierzymy, że zły okres dobiegł końca.
W Polsce takie, w gruncie rzeczy magiczne, myślenie ma ponadprzeciętny potencjał. Znaczna część Polek i Polaków, która nie popiera obecnej polskiej władzy, a w dodatku jest przekonana o zachodzeniu pod jej rządami zmiany ustrojowej zmierzającej w kierunku autorytarnym i antywolnościowym, oddaje się obecnie marzeniu, że może rok 2021 będzie przełomowy. Co prawda w kalendarzu nie ma żadnych planowych wyborów, więc władza PiS jest uprawniona, aby trwać przez cały ten i cały kolejny rok, ale jednak wydarzyć się może erozja jej społecznego poparcia, piach może wniknąć w jej tryby, jej plany mogą ugrzęznąć, liderzy mogą się skompromitować, punkt zwrotny powrotu do liberalnej demokracji i państwa prawnego może znaleźć się na wyciągnięcie ręki.
Może tak się rzeczywiście zdarzyć. Od jesieni 2020 pogłębia się bowiem kryzys rządu PiS i budowanego przezeń systemu władzy. Pandemia, protesty społeczne, wewnętrzne konflikty, poważne błędy strategiczne i narracyjne – wszystko to spowodowało, że kondycja PiS w drugiej kadencji jest wyraźnie słabsze aniżeli w pierwszej. Nie mniej jednak, już teraz władza prawicy trwa dłużej i zmienia kraj głębiej niż większość z nas zakładała w latach 2015-16. Od tamtego momentu raz za razem wydawało nam się, że oto potknęła się dostatecznie boleśnie, aby posypać się jak domek z kart, a jednak wzięła wszystkie ostre zakręty i nadal pozostaje dość mocna. Po stronie jej przeciwników narasta frustracja, zmęczenie, chwilami zwątpienie (przerywane wybuchami przedwczesnej euforii, po których zwątpienie powraca jeszcze większe). Realia te, napędzane dodatkowo magicznym momentem rozpoczęcia nowego roku oraz naszą narodową, polską skłonnością do wiary w cuda, powodują, że naszym największym oczekiwaniem i naszą koronną nadzieją związaną z nowym rokiem jest wiara w polityczny cud, w interwencję boskich lub innych nadprzyrodzonych sił, które wreszcie zakończą coś, co odbieramy jako koszmar. Wiara w taki cud to jednak logiczny błąd. Popełniając go tracimy z oczu zupełnie inny czynnik, w którym powinniśmy w zamian lokować nasze oczekiwania i nadzieje. Jest nim przypadek.
Najbardziej doniosła popkulturowa dyskusja o opozycji cudu i przypadku miała miejsce w trzech scenach „Pulp Fiction” Quentina Tarantino, a toczyli ją Jules (stronnik cudu) i Vincent (zwolennik przypadku). Punktem wyjścia był moment, w którym partner „sprzątniętych” właśnie przez Julesa i Vincenta pomniejszych złodziejaszków wyskoczył zza drzwi łazienki i z małej odległości wystrzelał w ich stronę cały magazynek, chybiając za każdym razem. Kule utkwiły w ścianie za plecami Julesa i Vincenta tuż obok obrysu ich sylwetek. Gdy już poradzili sobie z napastnikiem, Jules i Vincent rozpoczęli dyskusję, którą tutaj przytoczymy.
Vincent: Mieliśmy farta.
Jules: To nie był fart. To była Boska interwencja. Wiesz, co to takiego?
Vincent: Chyba tak. To znaczy, że Bóg zstąpił z nieba i zatrzymał te kule?
Jules: Właśnie. Zstąpił i zatrzymał pierdolone kule. (…) Nie lekceważ tego. To był pierdolony cud!
Vincent: Gówno chodzi po ludziach.
Jules: Ale nie takie.
Vincent: Chcesz kontynuować tą teologiczną dysputę w wozie czy w pierdlu z gliniarzami?
Jules: Powinniśmy nie żyć! To był cud! Uznaj, kurwa, ten fakt!
Vincent: Dobra, to był cud. Możemy już iść?
W tym momencie Jules i Vincent uciekają z miejsca przestępstwa i kontynuują wymianę zdań w samochodzie, gdzie jedzie z nimi (i milczy) ich „wtyka” Marvin. Vincent próbuje argumentacji racjonalno-kazuistycznej i przywołuje przykład policjanta, który w telewizji, w programie „Cops”, opowiadał o podobnym przypadku. Kończąc, Vincent podkreśla: „No, wiesz. To dziwne, ale możliwe”.
Jules: Udajesz ślepca, kup owczarka. Ja mam oczy otwarte.
Vincent: Co to znaczy?
Jules: Koniec. Wypadam z branży.
Vincent: Chryste Panie…
Jules: Nie bluźnij! Milcz! (…) Powiem Marsellusowi, że odchodzę…
Vincent: I zdradź mu powód… Założę się, że dupa mu odpadnie ze śmiechu.
Jules: Sram na to.
Vincent (odwraca się w kierunku tylnego siedzenia z bronią w ręku): Marvin, a co ty o tym sądzisz…
W tym momencie ich dyskusję przerywa huk wystrzału. Broń Vincenta wypaliła i trafiła Marvina prosto w głowę, zamieniając wnętrze samochodu w rzeźnię. Obaj panowie mają więc teraz innym problem niż dyskusja o cudach i przypadkach. Wrócą do niej później, przy śniadaniu w Hawthorne Grill. Zanim jednak do niej przejdziemy, zaznaczmy, że Vincent stwierdza, że Marvina zastrzelił przypadkowo (być może broń wypaliła, gdy Jules najechał na wybój w drodze?) i w tym przypadku Jules z tym nie polemizuje. Tym razem Bóg nie zstąpił i nie pokierował kuli w Marvina? Może chcąc napytać biedy dwójce złych ludzi?
Przenosimy się do stołu śniadaniowego w Hawthorne Grill.
Jules: Siedziałem, myślałem…
Vincent: O czym?
Jules: O cudzie, który widzieliśmy.
Vincent: Ty widziałeś cud. Ja – dziwny przypadek.
Jules: A co to jest cud?
Vincent: Akt Boga.
Jules: A co to jest akt Boga?
Vincent: Kiedy Bóg czyni niemożliwe możliwym. Ale dzisiejszy ranek pod to nie podpada.
Jules: Nie, Vincent. Tutaj właśnie źle rozumujesz. Bóg może zatrzymać kule, zmienić colę w pepsi, znaleźć moje kluczyki… Ale nie o to chodzi. To nieważne, czy był to cud spełniający wymogi cudu. Ważne, że poczułem dotyk Boga. Bóg wmieszał się w nasze sprawy.
Vincent: Ale dlaczego?
Jules: Tego, kurwa, nie wiem. Ale przejrzałem.
Vincent: Mówisz serio? Naprawdę chcesz się wycofać?
Jules: Z branży? Jak najbardziej.
Vincent: I co potem?
Jules: Właśnie nad tym medytowałem. Najpierw oddam teczkę Marsellusowi. A potem będę chodził po matce Ziemi.
Vincent: Jak to?
Jules: Jak Caine w serialu „Kung Fu“. Nowe miejsca, nowi ludzie, nowe przygody.
Vincent: Długo tak będziesz chodził?
Jules: Aż Bóg wskaże mi miejsce.
Vincent: A jak nie wskaże?
Jules: Będę chodził dalej.
Vincent: Postanowiłeś zostać menelem?
Jules: Nie. Będę po prostu Julesem.
Vincent: Nie, będziesz menelem. Jak te dupki żebrzące o drobne. Śpią w kubłach, jedzą śmieci. To ma swoją nazwę. Menel. A bez pracy, bez mety, będziesz pierdolonym menelem.
Jules: I tu się różnimy.
Vincent: Dziś rano spotkało nas coś niezwykłego. Ale zamiana wody w wino…
Jules: Cuda bywają różne.
Vincent: Nie pierdol.
Jules: Jak się boisz odpowiedzi, nie zadawaj pytań.
Vincent: Idę się odesrać. Powiedz mi jedno. Podjąłeś tą decyzję, jedząc ciastko?
Jules: Tak. Jadłem ciastko, piłem kawę, wspominałem całe zajście i doznałem nagłego oświecenia.
Vincent. Kurwa. Ciąg dalszy nastąpi.
Jednak nie następuje, gdyż cały wątek zamyka – przypadkowa – konfrontacja z drobnymi bandziorkami Honey-Bunny i Pumpkinem, którzy postanowili obrobić akurat ten sam bar, w którym tego poranka jedli Jules i Vincent i wzięli tego pierwszego na muszkę.
Jules na całej tej historii wyszedł lepiej. Jeżeli jego (wybiórcza) wiara w cuda rzeczywiście doprowadziła go do realizacji podjętego zamierzenia zmiany zawodu, to może wydłużyło mu życie – nie było go z Vincentem, gdy ten zginał z rąk boksera Butcha. Nawet jako menel, był pewnie szczęśliwszy. Ale gdy Jules insynuuje Vincentowi, że jest ślepcem, to – o, ironio – trafia kulą w płot. Perypetie bohaterów „Pulp Fiction” to dzieje permanentnego przypadku. Jules neguje go tylko w przypadku zajścia z nieszczęsnym strzelcem czyhającym w łazience. Ale przecież dalej ciągle są przypadki: strzał Vincenta w głowę Marvina na wyboju drogi; praca Bonnie na nocną zmianę, która daje im możliwość zjechania z ulicy i ratuje ich przed odkryciem przez policję; spotkanie z Honey-Bunny i Pumpkinem w Hawthorne Grill, które umacnia postanowienie Julesa, ale i zmienia życie tej dwójki; wieczorem zażycie przez pozostawioną pod pieczą Vincenta żonę Marsellusa heroiny, którą wzięła za kokainą, więc niemal umarła, co bez wątpienia oznaczałoby kres Vincenta; zapomnienie przez Fabianne zegarka po ojcu Butcha, wobec czego ten wraca do mieszkania, gdzie czai się na niego Vincent; śmierć Vincenta, bo akurat był na kiblu, a broń zostawił w kuchni, gdy Butch wrócił do mieszkania (zresztą Vincent jest też w kiblu, gdy Honey-Bunny i Pumpkin zaczynają swój napad, co być może ratuje życie wielu ludziom, w tym Julesowi, bo raptus Vincent pewnie by z nimi nie negocjował i ich nie ewangelizował); natknięcie się Butcha na Marsellusa na ulicy w trakcie ucieczki z mieszkania, gdzie już stygł Vincent; no i oczywiście spotkanie Butcha i Marsellusa z Zedem i jego kolegami, które prowadzi do nieprawdopodobnego zawarcia pokoju przez boksera i gangstera. Niesamowita seria przypadków. Bo przecież nie były to cuda, interwencje Boskie! Bóg raczej potraktowałby to towarzystwo w stylu Sodoma-Gomora.
„Pulp Fiction” uczy nas… To jest może źle powiedziane, że „uczy”, ale pokazuje nam, do jakiego stopnia zwykły, najczęściej głupi i błahy przypadek może zmienić bieg zdarzeń i życie ludzi. Vincent nie ma inteligencji Julesa i nie jest w stanie go przegadać w przytoczonej powyżej debacie, zwłaszcza że Jules akurat jest nieskończenie natchniony. To nie jest Jules, który opowiada o pilotach seriali, o przyczynach bojkotu wieprzowiny, czy dopytuje się o ofertę europejskiego McDonalda i Burger Kinga. To Jules, któremu uroił się dotyk Boga i który postanowił przestać być tyranią złych ludzi. Vincent przegrywa debatę, ale to on ma rację. Uratował ich przypadek, ten sam który bodaj dwa dni później go uśmiercił rękami Butcha.