—–
To już pora na wigilię to już czas
a tu jeszcze kogoś nie ma pośród nas
a tu jeszcze, a tu jeszcze ktoś ma przyjść
bo przy stole wolne miejsce czeka dziś.
Wanda Chotomska, To już pora na wigilię
Wolne miejsce? Naprawdę? Kogo byś dziś wpuścił? Kto może stanąć Twoim na progu? Mówimy: kultura, tradycja, tożsamość. Słowa te, choć zawłaszczone przez rządzącą aktualnie formację polityczną, bywały już odmieniane przez setki przypadków. Owszem, już wcześniej – choć w innej skali – stawały się narzędziami kolejnych ekip sprawujących władzę, bywały zapożyczane przez mniej czy bardziej aktywnych krzykaczy, konserwował je Kościół, przeinaczała szkoła. A mimo to, przynajmniej w swej podstawowej warstwie, słowa te nie zatraciły wewnętrznej wartości czy ważności. Przynajmniej takie mamy intuicje, bo gdy pada któregokolwiek z nich, to w zasadzie od razu zapala w głowach światło, wskazujące o cóż też może chodzić. Grudzień jest tym miesiącem, gdy o tradycji czy kulturze myślimy jakby więcej. I choć na to, co zostało utrwalone przez doświadczenia pokoleń, nakładają się coraz to nowsze filtry, to jakiś rdzeń myślenia o samych sobie pozostaje bez zmian. Są pewne tradycje, które kultywujemy choćby nie wiem co, niezależnie od politycznych barw czy sympatii. Ba, jesteśmy ich świadomi nawet wówczas, gdy nie stanowią elementu naszej domowej tradycji, gdy są cieniem przeszłości czy wreszcie, gdy znamy je z domów przyjaciół. Bo niezależnie od tego czy chodzi o pamięć o tych, co odeszli, o tych, co pozostają daleko, o tych, od których się odsuwamy, czy wreszcie bywają wyrazem (nawet jeśli niemal mitycznej) gościnności, to 24 grudnia w niemal w każdym polskim domu na stole zostanie postawiony dodatkowy talerz. Puste miejsce. Pytanie, czy rzeczywiście – w najzwyklejszej codzienności – jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, że ktoś spróbuje je zająć.
Mówimy: kultura, tradycja, tożsamość. W narracji dzisiejszej władzy to niemal mantra, polukrowana pojęciem „narodowego” czegoś tam, pojęciami „honoru” czy „Boga”. O pierwotnej triadzie w zasadzie możemy myśleć jako o pewnej całości, a przynajmniej o wzajemnie warunkujących się elementach. Oczywiście kulturę będziemy traktowali raz wąsko (czyli poprzez wytwory artystyczne), a kiedy indziej szeroko (czyli również przez nasze zwyczaje, język, instytucje, systemy polityczne, układy społeczne czy w końcu prawa). Nauka przyjęła wiele dróg definiowania kultury. Możemy zatem czytać/interpretować ją z punktu widzenia historii – tej tworzonej przez człowieka, albo toczącej się zgodnie z „odgórnym” planem; jako proces naturalny, postępujący wraz ze ścieżką ewolucji gatunkowej, albo od niej niezależny; jako „zjawisko” hermetyczne, jednorodne, a przez to niedopuszczające do jakichkolwiek zmian w swym najgłębszym trzonie, albo przeciwnie, jako nieustanną otwartość, ciekawość, wzajemne przenikanie się kultur, pozwalające na nieustanny rozwój. Idąc dalej widzimy ją z perspektywy instytucji, jakie wytworzyła, czy wreszcie poprzez rozwój sposobów komunikacji, w ostatecznym rozrachunku zapewniających jej trwanie. I nie jest tak, by owe drogi były osobne. Wszystkie w jakimś sensie spinają dwa pojęcia – wartości i nieustannej interpretacji.
Tymi pierwszymi często się szczycimy, stawiając jedne wartości ponad drugimi, a czasem w nieuprawniony sposób wybierając z ich „koszyka” te, które akurat dziś bardziej nam pasują. Do systemu, sytuacji politycznej, nastrojów społecznych, potrzeb religijnych (tak, nawet tu), relacji z tym albo z innym człowiekiem, czy nawet do wglądu, jaki mamy w samych siebie. Jednak tego rodzaju „wybory” czy „decyzje” w perspektywie myślenia wspólnotowego nie powinny mieć znaczenia – albo coś jest, albo tego nie ma. Tertium non datur. Tu nie ma miejsca na chwilowość czy chwiejność. Nie ma też miejsca na dowolność interpretacji. Albo jesteśmy sprawiedliwi, troskliwi, miłosierni, odważni, uczciwi, odpowiedzialni… albo najzwyczajniej nie. Wartości – podobnie jak symbole – mają nam dawać do myślenia. Łącząc się z tymi ostatnimi – zarówno na poziomie mowy, jak i w dziedzinie sensu czy działania – poza swym podstawowym znaczeniem, kierują nas ku wielkiej liczbie znaczeń ukrytych, tych, co częstokroć powinny wybić nas z błogostanu i uczucia samozadowolenia, że oto „tacy jesteśmy dobrzy i prawi”. Bo nie jesteśmy. Ani ja, ani Ty. Nie jesteśmy, gdy odwracamy głowy od innych ludzi. A skoro często nie potrafimy pochylić się nad bliskim, to jak troszczyć się o tego, kto jest „obcy” czy daleki? Po co ten symbol, wigilijny talerz, skoro zatrzaskujemy drzwi, nie reagujemy na pukanie, udajemy, że „nie ma nas w domu”. Że to nas nie dotyczy, że to nie nasza sprawa. Albo – przebiegając od informacji do informacji – kiwamy głowami: „Jacy biedni ci ludzie na granicy”, „Ktoś powinien im pomóc”. I wielu pomaga na wiele sposobów. Medycy, wolontariusze, okoliczni mieszkańcy, ludzie dobrej woli; ci wszyscy, którzy wychodząc z własnej strefy komfortu, decydują się działać, ale i co robią te wszystkie „małe rzeczy”, dające choć odrobinę ciepła czy nadziei.
Bo gdy dziś myślimy o wartościach czy symbolach, to tuż obok choinki, sianka czy żłóbka pojawić się powinno samotne dziecko zagubione w zimnym lesie; człowiek głodny, zmarznięty, spragniony; drut kolczasty; oszukani ludzie siedzący gromadą przy granicy; ludzie zastraszeni, zagubieni, oszukani, słabi; inni ludzie – uzbrojeni po zęby, zamaskowani, bez twarzy. I w końcu groby na cmentarzu w Bohonikach… To są dziś symbole odpowiedzi na wartości. To są obrazy, zmuszające do refleksji – o sobie samych, o prawdziwości wyznawanych wartości czy wiary, czy w końcu tej dotyczącej jakości naszej wspólnoty, naszego państwa. Zamiast radości jest desperacja i strach. I płacz.
„Szczęśliwi ufający Bogu” – Stary Testament, psalm 146. „Pan strzeże przybyszów / ochrania sierotę i wdowę, / lecz występnych kieruje na bezdroża”. Oto ci, co są „przedmiotem” specjalnej troski. Podobnie w filozofii – dla Emmanuela Levinasa to właśnie oni stanowią „figurę bezradności”, tą twarz Drugiego, która domaga się od nas odpowiedzi, etycznej reakcji. A te może być tylko jedna. I nie jest nią odwrócenie się plecami, zatrzaśniecie drzwi, proste powiedzenie: „Wracajcie skądeście przyszli”. I choć na granicy polsko-białoruskiej nie ma prostych rozwiązań, to na poziomie wartości reakcja może być tylko jedna. Inaczej… na diabła nam ta cała „kultura”. Bo jeśli nie mamy w sobie najmniejszej nawet otwartości na innych – również na tych nieznanych (bo wcale nie trzeba mówić, że obcych”) – to psu na buty te „piękne” teorie. Jeśli z pełnym komfortem w sercu usiądziemy przy stole by grzać się w świetle choinkowych lampek, podczas gdy ludzie umierają w lesie, to coś jest z nami nie tak. Jeśli pozostajemy zamknięcie we własnych bańkach, to może zostanie nam komercyjna „magia” ale zniknie prawda tych Świąt. Jeśli nie dopuszczamy do siebie cudzego cierpienia, to… Ale też inaczej, prościej lokalniej, domowiej. Jeśli nie jesteśmy gotowi na to, by wybaczyć, zapomnieć, zacząć od nowa… to równie dobrze możemy cisnąć tym pustym talerzem o ziemię. Puste miejsce zajmie samooszukiwanie, samozadowolenie, upór. A wtedy można ów rozbity pusty talerz od razu wrzucić do kosza. Bo jeśli nie ma w nas woli otwarcia na drugiego – bezbronnego, bliskiego czy dalekiego – to jest on tylko pustym zwyczajem, mitem o nas samych. Niczym więcej.