Echa po wystąpieniu Adriana Zandberga w odpowiedzi na expose premiera Morawieckiego nie cichną. I słusznie bo to wystąpienie nie tylko technicznie dobre, ale także dobrze przygotowane. Oby zmusiło resztę opozycji do bardziej wytężonej pracy w tym zakresie.
Nie sposób się nie zgodzić z większością poruszanych kwestii: bezsensie opierania naszego bezpieczeństwa na zupełnie nieprzewidywalnym prezydencie USA i skłócaniu nas z sąsiadami czy podnoszeniu wydatków na zbrojenia, kiedy ten rząd wielokrotnie udowodnił, ze wydawać na zbrojenia nie potrafi. Listę słusznych spostrzeżeń można wydłużać.
Można się było po lewicy spodziewać oczywiście postulatów mających na celu zwiększanie wydatków w sektorze publicznym. Na pierwszy ogień poszła służba zdrowia, gdzie Zandberg zaproponował wzrost nakładów do 7,2% PKB. W 2019 publiczne wydatki na zdrowie miały wynieść 97,6 mld zł co stanowiło około 4,9% PKB. By doszusować do propozycji Zandberga musielibyśmy znaleźć dodatkowe 46 miliardów – kwota astronomiczna nawet dla budżetu w mniej napiętej sytuacji. Niestety Zandberg ma racje – służba zdrowia znajduje się w sytuacji krytycznej i działa w dużej mierze siłą rozpędu – rozpędu dodajmy wytracanego, co widać po kolejnych zamykanych oddziałach szpitalnych. Zasadniczy zastrzyk finansowania jest absolutnie konieczny – szkoda jednak, że podawane kwoty nie wynikają z przemyślanego pomysłu na systemową zmianę tylko odniesień do wartości w innych krajach. A systemowa zmiana jest potrzebna, bo od samego dosypania pieniędzy wiele się nie zmieni. Niestety takich propozycji nie przedstawia nikt – bo i sensownych dróg wyjścia z obecnego położenia nie widać.
Kolejne wydatki mają dotyczyć podniesienia płac w budżetówce do minimum 3500 zł. I znowu co do zasady trudno odmówić Zandbergowi racji. W latach 90-tych praca w budżetówce była przywilejem ze względu na wysokie zarobki i stabilność. W latach dwutysięcznych zarobki nie były już powalające, ale stabilność dalej przyciągała ludzi. Dziś poziom zarobków jest tak niski, że mamy zasadniczo do czynienia z negatywną selekcją – co raczej nikomu nie wyjdzie na zdrowie. Praca w urzędzie nie powinna być szczytem marzeń, ale nie może być ostatnim wyborem. Podnieść płace więc trzeba – choć pewnie nie w proponowany sposób. Są miejsca gdzie 3500 to może być za dużo, a gdzieniegdzie może to być za mało. Istotnym jest też by tymi podwyżkami nie zabić samorządów, bo znaczna cześć wydatków personalnych leży po ich stronie (głównie w zakresie edukacji). Już teraz samorządy muszą drastycznie ograniczać inwestycje by sprostać wyzwaniom zrzucanym na nich przez rząd. Zatem idea ustawowego podnoszenia płac nawet w budżetówce jest chybiona – choć sam problem jest zdiagnozowany trafnie. Znowu szkoda, że Zandberg nie wspomniał o cyfryzacji, która pozwoliłaby oszczędzać na urzędniczej liście płac przy jednoczesnym podnoszeniu płac urzędnikom, którzy by pozostali. To jednak nie mieści się w narracji lewicy, która automatyzację najchętniej by zatrzymała by chronić stabilne miejsca pracy – ze szkodą dla wszystkich poza garstką tych, którzy dalej będą mogli siedzieć za biurkami.
Dalej Zandberg mówi jeszcze o konieczności inwestycji w tanie mieszkania na wynajem, czy sponsorowanie badań i rozwoju w zakresie zielonych technologii. Tu już mam dużo większe opory przed przyznaniem mu racji. Nasze państwo nie potrafi prowadzić działań badawczych i duże inwestycje tu będą najpewniej marnowaniem naszych pieniędzy. Zaś co do mieszkań na wynajem należy zastanowić się czemu ich nie ma dziś, a podpowiem, wynika to w dużej mierze z regulacji. Zatem bezkosztowe rozwiązania tego problemu są dostępne, ale wymagałyby zaprzestania zrzucania na barki właścicieli mieszkań polityki socjalnej.
Składając te pomysły w całość wychodzą nam koszty dla finansów publicznych idące w setki miliardów. Pozostaje zatem zadać pytanie skąd miałyby się wziąć na to pieniądze. Zandberg wprost mówi o lepszym egzekwowaniu podatku CIT od wielkich korporacji. I znowu trudno się z nim nie zgodzić – choć oczywiście koniec końców zapłacimy te podatki jako konsumenci, to niesprawiedliwym wydaje się brak opodatkowania takich firm, a co za tym idzie nierówna konkurencja. Zgadzając się co do zasady trzeba jednak wskazać, że uzyskane w ten sposób pieniądze nie wystarczyły by nawet na ułamek przedstawionych propozycji. To samo się tyczy innych propozycji lewicy w zakresie progresji podatkowej w podatku PIT – w tym wystąpieniu taktycznie pominięte. Wszystko to grosze w morzu potrzeb nie zmieniające zasadniczo faktu, że kasa państwowa nie ma się najlepiej – a nadciagające spowolnienie jeszcze sytuację pogorszy.
I tu pojawia się pewien dysonans poznawczy: jak to się stało, ze po 4 latach świetnej koniunktury, kiedy niewiele podatków (i raczej symbolicznie) obniżono, za to całkiem sporo podniesiono czy wprowadzono, kasa państwowa jest w tak opłakanym stanie? Dlaczego mimo dość skutecznego uszczelniania systemu podatkowego i rosnących wpływów do budżetu wiele usług publicznych jest w agonii: wspomniana służba zdrowia, edukacja i wiele innych? Przecież powinien to być czas ich doinwestowania i unowocześnienia – bo jeśli nie na szczycie cyklu koniunkturalnego to kiedy?
Odpowiedź jest prosta: wszelkie środki ze wzrostu gospodarczego, podnoszenia podatków i uszczelniania systemu podatkowego pożarły transfery socjalne – na czele z 500+. Dziadowskie i walące się państwo to efekt masowego kupowania głosów z pieniędzy podatników. Jedyną szansą na jego odbudowę jest ich racjonalizacja – bo środki z nowych czy uszczelnianych podatków nic tu nie zmienią. Są po prostu za małe. Ale tego Adrian Zandberg nigdy nie powie, bo takie transfery to podstawowe pomysły lewicy i ich kwestionowanie jest dla lewicy ideologicznie nie do przyjęcia. Pozostaje zatem lewicy proponować kolejne gigantyczne wydatki państwowe wskazując za źródła finansowania wydmuszki mające odwrócić uwagę od skali problemu (podobnie zresztą robią liberałowie z Konfederacji twierdzący, ze wszelkie obniżki podatków sfinansują z ograniczenia biurokracji, która nie pochłania aż tak wiele). Lewica pozostaje zatem z efektownymi wystąpieniami, z których wynika, ze chce mieć ciastko i zjeść ciastko. Wielu już tak próbowało – z wiadomym skutkiem.