Ten tekst miałem napisać przed drugą turą wyborów w Warszawie. Ale jej nie było. Dlatego publikuję go dziś, kiedy Rafał Trzaskowski obejmuje urząd prezydenta Miasta Stołecznego Warszawy
Ale to nie o nim, to o nas – politycznych komentatorach, fejsbukowych i twitterowych influenserach z banieczki przy Placu Zbawiciela i okolic. Disclaimer: Ja na Trzaskowskiego nie głosowałem. Mieszkam w Łodzi. Ale banieczka sięga i tutaj.
Trzaskowski wygrał w efektownym stylu, po najbardziej z morderczych kampanii, w których friendly fire – krytyka ze strony rzekomych zwolenników – była bardziej mordercza niż propaganda przeciwników.
Pamiętam okładkowy wywiad z nim w weekendowej „Gazecie Wyborczej” tuż przed wyborami. I pamiętam głębokie poczucie jak bardzo ten facet nie pasuje do naszej polityki dziś. Opowiada z pasją o swoich lekturach, o muzyce jazzowej, o Lizbonie i tłumaczy dlaczego robi to, co robi.
Nie tylko w tym wywiadzie, Trzaskowski jawi się jako relikt polityki, w której chodziło o coś więcej, która jest wyrazem pasji podbudowanej intelektualnie, wielkiej ambicji, ale uzasadnionej potencjałem. Ktoś, kto do polskiej polityki robionej „na pasku”, która przeżywa uśmiechy Tuska i Dudy, która ceni kandydatów za to, że rozdają kawę rano, on do takiej polityki kompletnie nie pasuje.
Nie sądzę, żeby przed decyzją o kandydowaniu znał się szczególnie na Warszawie, nie tym zajmował się przez lata. Nie jest też na pewno mistrzem podszytej hipokryzją autopromocji, która kryje się za robieniem sobie selfie z mieszkańcami w imię „wczuwania się w ich potrzeby”. Widać, że „klejąc drzwi taśmą” męczył się i grał w nie do końca swoją grę, dlatego wciąż dostawał od „własnej strony” kolejne „bomby”.
Rozumiem, że wszyscy mamy dość pouczania ex cathedra i „jedynych słusznych poglądów na wszystko”. Ale jeśli w naszej polityce pojawia się ktoś, kto przejawia więcej niż minimum zdolności intelektualnych i pasji do mówienia o tym co myśli, a nie co podpowiadają mu badania focusowe, to czy właśnie dlatego będziemy go skreślać? Gdyby poszedł do biznesu albo wyjechał robić karierę za granicą to byłoby zupełnie w porządku. Problem w tym, że zachciało mu się angażować w zmienianie krajowej polityki.
Od kiedy staliśmy się nagle takimi cynikami, którzy patrzą na politykę, jak na starcie wyszczekanych „mistrzów ciętej riposty”? Jakbyśmy sami przed sobą udawali, że przekonania, moralność, intelektualne horyzonty, osiągnięcia nie mają znaczenia. Liczy się, kto lepiej zagra. Kto wrzuci temat, którym zaskoczy przeciwnika. Jak gdyby umiejętność twittowania i politycznego spinu stanowiła o predyspozycjach do rządzenia, czy czegokolwiek innego.
Cieszymy się, nie przyznając sami przed sobą, do tego, że obrywa się wyrastającym ponad średnią. Ich poniżenie sprawia, że możemy się w naszym przeciętniactwie poczuć nieco lepiej. Ten cynizm toruje drogę współczesnym Dyzmom.
Wyżej cenimy sobie cwaniaczka, którego jedyną zdolnością jest kompletny brak poczucia obciachu, od inteligentnego i szczerego faceta, którego główną wadą jest to, że nie chowa ambicji za hipokryzją strzelania sobie selfie z mieszkańcami i ma „nie dość proletariackie pochodzenie”. Dlatego warszawska elita w pełni zasługiwała na upokorzenie w postaci rządów Patryka Jakiego w naszej stolicy.
Na szczęście wyborcy mieli więcej rozeznania. W tym wypadku to zwycięstwo jest sierotą, bo nowy prezydent Warszawy nikomu z zewnątrz tego osiągnięcia nie zawdzięcza. I jestem pewien, że najzagorzalsi krytycy staną w pierwszym szeregu składających gratulacje.