Temat referendum w sprawie odwołania samorządowego włodarza jest aktualnie ze zrozumiałych powodów na tzw. tapecie. Udało się ono w Elblągu i doprowadziło tam ro regime change. Podobny scenariusz, jako wcale prawdopodobny, rysuje się przed Warszawą. Politycy PO, z premierem Donaldem Tuskiem na czele, chcą bronić prezydent stolicy, równocześnie wiceszefowej Platformy. Odwołują się przy tym do budzącego kontrowersje sposobu na zaniżenie frekwencji i odebranie głosowaniu mocy wiążącej poprzez nieosiągnięcie progu ważności referendum. Przykład takiego właśnie działania daje również prezydent Bronisław Komorowski, który przyznaje, że w głosowaniu nie weźmie udziału, ponieważ Hannę Gronkiewicz-Waltz popiera i chce na urzędzie zachować. Politycy ci narażają się na niezbyt przemyślane oskarżenia o „psucie demokracji”, choć przecież w tym przypadku (inaczej niż przy wyborach) absencja jest aktem politycznym i stanowi jeden ze sposobów faktycznego oddania głosu, a w każdym razie na pewno wpłynięcia na wynik głosowania. Wielu spośród prawicowych krytyków postawy PO nie pamięta ani słów Jarosława Kaczyńskiego wzywającego do bojkotu referendum skierowanego przeciwko ówczesnemu włodarzowi Łodzi Jerzemu Kropiwnickiemu, ani szeroko zakrojonej akcji bojkotu referendum akcesyjnego do UE, podjętej w 2003 r. przez część środowisk uniosceptycznych. Inne głosy krytyki wobec PO, np. ze strony zorientowanych na krzewienie „postaw obywatelskich” dziennikarzy i publicystów, są produktem jednak pewnego zaślepienia bożkiem demokracji, co każe im formułować taką oto myśl, że zawsze „trzeba głosować”, nawet jeśli racjonalna analiza mówi, że czyniąc tak przykładamy rękę do wyniku odwrotnego od naszych intencji. Osobiście w takim działaniu dostrzegałbym nie tyle dowód obywatelskiej dojrzałości, co zwyczajnej głupoty.
Ale pomijając te uwagi, trzeba przyznać, że obecna konstrukcja instytucji referendum odwołującego jest wadliwa i prowadzi do zasygnalizowanego absurdu, gdy człowiek oddający głos na „nie” faktycznie powoduje odwołanie popieranego przezeń włodarza. Prezydencka propozycja nowelizacji ustawy o tego rodzaju referendach wady tej nie usuwa, a tylko utrudnia zebranie odpowiedniej liczby podpisów i zainicjowanie referendum, a także podnosi próg jego ważności. Dlatego te sprawy trzeba jeszcze dogłębniej przemyśleć.
Już na wstępie pojawia się pytanie, dlaczego istnieje możliwość odwołania w referendum szefa samorządu, ale nie ma możliwości unieważnienia w trakcie trwania kadencji w analogiczny sposób mandatu posła, senatora czy prezydenta RP? W czasach mody na decentralizację, gdy przekonaliśmy się już, że wypełnianie obowiązków włodarza samorządowego wiąże się z podejmowaniem realnych decyzji, trudnymi kompromisami i prawdziwym zarządzaniem czymś na kształt (czasami niemałego) przedsiębiorstwa, mandat tych ludzi nadal oto pozostaje słabiej zakotwiczony i zabezpieczony od mandatu parlamentarzysty, którego główne funkcje polegają na byciu trybikiem w maszynce do głosowania, formułowaniu różnorakich myśli będących nader często bredniami i nonsensem, publicznym roztrząsaniu swoich dylematów z własnym sumieniem, bezproduktywnej obecności na lokalnych rautach w okręgu wyborczym, a przede wszystkim stosowaniu inwektyw i słów powszechnie uważanych za obraźliwe w ramach „komunikacji politycznej” z przedstawicielami konkurencyjnych partii.
Nawet jeśli uznamy, że nadal chcemy móc w dowolnym momencie odwoływać prezydentów miast, to ucywilizujmy proces referendalny, tak aby był on jasny, przejrzysty i uczciwy. Po pierwsze, skoro referendum inicjują przeciwnicy włodarza i mobilizują oni sceptyczny wobec niego elektorat w trakcie zbierania podpisów, to zrezygnujmy z fikcji i dość przebiegłego mechanizmu zachęcania zwolenników włodarza do udziału w imię „obywatelskiej odpowiedzialności za nasze lokalne sprawy”. Skoro istnieje coś takiego jak próg ważności referendum, to jasnym jest najlepszym sposobem na utrzymanie delikwenta na urzędzie będzie bojkot głosowania i torpedowanie akcji bring out the vote. Budzi to nieporozumienia i dziecinne niemal zarzuty o coś na kształt bluźnierstwa wobec bożka demokracji. Zamiast pytać na karcie do głosowania „Czy jesteś za odwołaniem…” i umieszczania tam dwóch budek TAK i NIE, lepiej jest założyć, że do urn pójdą tylko i wyłącznie ci, którzy chcą wyrazić swoje niezadowolenie. Na karcie powinna więc znaleźć tylko jedna budka obok stwierdzenia: „Jako mieszkaniem gminy XXXXXX i zarejestrowany w tutejszym spisie wyborców obywatel opowiadam się niniejszym za odwołaniem YYYYYYYYY ze stanowiska ZZZZZZZZZ”. Ilość oddanych głosów ważnych (czyli tych z „X” w budce) byłaby potem liczona. Jeśli okazałaby się – w liczbach naturalnych – większa od liczby wyborców, którzy w dniu ostatnich wyborów włodarza gminy poparli ich zwycięzcę (w turze II lub I, w zależności od tego, która zdecydowała o wyborze), to delikwent zostawałby odwołany w momencie ogłoszenia wyniku przez PKW. Jeśli byłaby niższa, zostawałby na urzędzie, a kolejne referendum w tej kadencji nie byłoby już możliwe.
Co by to dało? Na pewno jasność. Proste reguły – skoro mandat włodarza opiera się na głosach np. 12 000 mieszkańców i jest dany na 4 lata, to przed upływem tego czasu unieważnić go może tylko głos co najmniej 12 001 mieszkańców. Dałoby klarowność i nie robiło z wyborcy głupa. Zwolennicy włodarza nie dzieliliby się na tych, którzy wierząc w zwycięstwo w referendum idą głosować i na tych, którzy obawiając się wyniku zostają w domach. To bowiem absurd, aby włodarz tracił stanowisko, choć ma nadal większość mieszkańców po swojej stronie, tyle że się podzielili na absencjonistów i głosujących za NIE. Taka sytuacja, w której włodarza odwołuje mniejszość, nie klasyfikuje się zresztą jako „demokratyczna”. Dałoby to także bonus tym włodarzom, których mandat w dniu wyborów był najsilniejszy. Ktoś, kto wygrał wybory ze znaczną przewagą i przy znacznej frekwencji, miałby silniejszy mandat od kogoś, kto w II turze dostał 50,1% przy frekwencji 25%.
W demokracji ważne, o ile nie kluczowe jest to, aby głosować. Ale zasady muszą być racjonalne, roztropne, jasne i niegenerujące wyników niezgodnych z wolą większości wyborców.