Demokratyzacja uczelni to ostateczność, której ich elity nigdy nie zaakceptują i dlatego w reformach Minister Kudryckiej śladów demokratyzacji nie ma
O planach reform i zamierzeniach Minister Barbary Kudryckiej pisałem kilka lat temu na łamach Wyborczej (por. http://wyborcza.pl/1,76842,5134285.html). Skupiłem się wówczas na argumentach przeciwników likwidacji habilitacji, którymi, co raczej nie powinno dziwić, były osoby od dawna czerpiące zyski z faktu posiadania tytułu doktora habilitowanego. Terminu „zyski” nie używam przypadkowo, bowiem w mojej ocenie istnienie dodatkowego progu kariery naukowej służy jedynie zabezpieczeniu interesów zarządzającej nauką korporacji. Grupa tzw. samodzielnych pracowników naukowych stoi na czele każdej z państwowych szkół wyższych, przekuwając ten fakt na wymierne finansowe profity. Co więcej, wynikający z istnienia obowiązku habilitacji podział środowiska akademickiego na pełnoprawnych pracowników samodzielnych oraz podporządkowaną im większość pracowników niesamodzielnych, stał się de facto metodą na zwalczanie konkurencji ze strony młodej kadry. A to przekłada się na zwolnienie tempa przemian w polskiej nauce i zaniżenie jej poziomu.
Istnienie habilitacji należałoby więc postrzegać raczej jako przeszkodę w osiągnięciu odpowiedniej jakości polskiej nauki, nie zaś sprowadzać go do kwestii podziału publicznych środków „przechwytywanych” przez naukowców. Finansowa perspektywa jedynie zaciemnia fakt, że wymóg habilitacji, dokładnie na odwrót niż utrzymują to jego obrońcy, nie podnosi, lecz zaniża poziom rodzimych uniwersytetów. Łatwo się o tym przekonać porównując zajmowane przez nie miejsca w światowych rankingach, z pozycjami uczelni, które nie wykonują kolejnej weryfikacji intelektualnych zdolności pracowników nauki w postaci przewodu habilitacyjnego. Zresztą, niemal wszędzie na świecie umiejętności naukowców weryfikuje się w oparciu o publikacje w recenzowanych czasopismach o międzynarodowym zasięgu, czy uczestnictwo w ważnych badaniach. W Polsce, gdzie praktykuje się odwzajemnianie przysług, doktoraty oraz habilitacje, zwłaszcza w naukach społecznych, reprezentują sobą mierny poziom, a ich znaczenie naukowe jest znikome. Sami zaś naukowcy publikują często w czasopismach, gdzie redaktorami i recenzentami są ich koledzy.
Habilitacje mają też ten skutek, że redukują szanse młodych naukowców w porównaniu z ich rówieśnikami z zagranicy, którzy nie muszą spełniać podobnych wymogów i po doktoracie na równych prawach uczestniczą w badaniach naukowych, a także konkursach na stanowiska profesorskie. U nas młodzi ludzie, mając na karku habilitację, zamiast budować własne naukowe resume i uczestniczyć w zespołowych badaniach, marnotrawią czas skupiając się na spełnieniu wymogu wydania habilitacyjnego dzieła.
Mając to wszystko na uwadze i znając wcześniejsze zapowiedzi Minister Kudryckiej, w uchwalonych przez parlament ustawach rzuca się więc w oczy pozostawienie owego szkodliwego progu w postaci habilitacji. Co jednak ważniejsze, nowe prawo regulujące działalność naukową i pracę uniwersytetów w żaden sposób nie podważa podziału środowiska akademickiego na uprzywilejowaną, mniejszościową kastę oraz niesamodzielnych wyrobników bez praw i bez wpływu na uczelnie. Tymczasem, to demokratyzacja uczelni i równość uczestników życia naukowego powinna być celem samym w sobie reformy nauki przeprowadzanej w demokratycznym społeczeństwie. Demokratyzacja środowiska akademickiego moim zdaniem w istotny sposób przyczyniłaby się do poprawy wyników naukowych i dydaktycznych uczelni, co rzekomo jest celem reformy Minister Kudryckiej.
Reforma szkolnictwa wyższego w obecnym kształcie stanowi wyraz filozofii, zgodnie z którą jakość badań i dydaktyki to funkcja wprowadzonych odgórnie modyfikacji w sposobie finansowania uczelni, przy zachowaniu ich uświęconych tradycją struktur. Struktury te, wraz z ich średniowieczną tytulaturą i gronostajowymi futrami Ministerstwo Nauki uważa najwyraźniej za ważne. Choć przekonanie o nieodzowności uniwersyteckiej tradycji wymaga, jak się wydaje, jakiegoś przekonującego uzasadnienia, w wypowiedziach przedstawicieli rządu próżno go szukać. Reforma szkolnictwa wyższego jest więc próbą naprawy uczelni bez reformowania ich struktur i zmian w dystrybucji władzy w ich obrębie, w nadziei, że pieniądze same załatwią sprawę. Lepsi naukowcy i ludzie młodzi pozyskają więcej środków, a przez to ich badania wysuną się na pierwszy plan, zaś ich wpływ na uczelnie będzie z czasem rósł. Są to moim zdaniem nadzieje płonne i naiwne. Wzrośnie bowiem jedynie stopień wyzysku ludzi zdolnych przez uniwersytecką władzę. Pierwsze oznaki tego już widać. W następstwie utworzenia nowej instytucji dystrybuującej środki na badania (Narodowe Centrum Nauki) i skierowania ich do młodych naukowców, rektor UJ zdecydował o podniesieniu opodatkowania pozyskiwanych grantów do 30%! Jest to podwyżka pięćdziesięcioprocentowa, a sama wysokość środków oddawanych uczelni przez naukowców więcej ma wspólnego z bandyckim haraczem, niż rzetelną kalkulacją kosztów, jakie rzekomo uniwersytet musi ponieść w związku z obecnością aktywnego zawodowo naukowca. Wygląda na to, że prowadzenie badań jest specjalnym zadaniem uniwersytetów, za które pobierają one specjalne opłaty od tych, którzy faktycznie są prowadzeniem badań zainteresowani. Reszta zatrudnionych na uczelniach badaczy prowadzi zaś po prostu dydaktykę.
Bez wątpienia zrównanie w prawach, także wyborczych, wszystkich nauczycieli akademickich zatrudnianych przez uniwersytety, stanowiłoby najszybszy i najtańszy sposób optymalizacji wydatków ponoszonych na naukę. To młodzi pracownicy angażują się w życie intelektualne, poszukują nowych obszarów badań, przyciągają studentów. W warunkach polskich są również lepiej wykształceni i przygotowani do współpracy z zagranicznymi partnerami. Mają lepszy ogląd oczekiwań rynku pracy, a także lepszy przegląd słabych punktów procesu dydaktycznego, który w większości sami prowadzą. Często też nie są jeszcze zepsuci przez układy panujące w środowisku uniwersyteckim, a przez to ich tzw. „moralne standardy” są wyższe od średnich. Wszystko więc przemawia za tym, że większy ich udział w dzierżeniu sterów polskiej nauki promowałby cele reformy deklarowane przez Ministerstwo. Niestety, młodzi pracownicy o niczym na uczelniach nie decydują.
Statuty uniwersytetów przesądzają, że młodzi naukowcy nie mają głosu w żadnej z ważnych dla uczelni spraw – czy to dotyczącej personaliów, czy pieniędzy, czy też programów studiów. Na Wydziale Prawa i Administracji UJ, gdzie sam pracuję, zatrudnionych jest 67 tzw. samodzielnych pracowników naukowych (profesorów i doktorów habilitowanych) i aż 109 tzw. niesamodzielnych. Lecz proporcje w Radzie Wydziału wynoszą 67:10. Co zaskakujące, studenci i pracownicy administracji mają w Radzie Wydziału razem aż 27 głosów. Zatem, nawet ich głos ma większe znaczenie, niż pracowników niesamodzielnych. Pracownicy niesamodzielni nie mają też nic do powiedzenia w przypadku decyzji senatu uczelni, a już zwłaszcza wyborów dziekana czy rektora. Stanowiska te obsadzane są często w wyniku różnych „politycznych targów”. To systemowa polityczna korupcja wpisana w ustawę o szkolnictwie wyższym i broniona w imię autonomii wyższych uczelni. I znów, nie jest przypadkiem, że reforma tych akurat kwestii nie porusza.
Demokratyzacja uczelni to ostateczność, której ich elity nigdy nie zaakceptują i dlatego w reformach Minister Kudryckiej śladów demokratyzacji nie ma. Minister, oskarżana o lobbowanie na rzecz prywatnego szkolnictwa, wolała nie iść na wojnę z korporacją profesorów. W imię obietnicy większych pieniędzy w nauce poświęcono interesy młodszych pracowników naukowych, czyli grupy w środowisku akademickim najliczniejszej i dla przyszłości nauki najważniejszej, ale która we władzach uczelni nie zasiada. A przez to nie jest w stanie skutecznie walczyć o swoje interesy.
Szanuję starszych kolegów, z których wielu ma znaczące osiągnięcia naukowe. Nie jestem tylko w stanie zrozumieć, dlaczego ich władza na uniwersytetach ma być wyłączna i do tego często sprawowana do spółki ze studenckimi samorządami ponad głowami większości kadry naukowej? Czy naprawdę nikogo już nie bulwersuje, że za publiczne pieniądze utrzymujemy w Polsce skostniały i niewydolny system, gdzie demokracja postrzegana jest jako zagrożenie dla nauki i jej poziomu? Profesorzy uzasadniają swoją dominację tradycją i dbałością o poziom uniwersyteckiej kadry. Sami jednak posiadają gwarancje niemal dożywotniego zatrudnienia w nauce i odporność na jakiekolwiek próby weryfikacji ich dokonań.
Minister Kudrycka liczy, że nowe mechanizmy rozdzielania pieniędzy, z których zasadnością nie dyskutuję, wymuszą w jakiś sposób zmiany na lepsze. A do młodych naukowców popłynie więcej środków. Dopóki jednak młodzi naukowcy nie będą uzyskają większego udziału w zarządzaniu nauką i szkołami wyższymi, szkoły te pozostaną tam, gdzie obecnie się znajdują – w czwartej setce światowych rankingów. Okresowe oceny pracy nadal pozostaną fikcją, podobnie jak konkursy, habilitacje i wszystkie inne progi, mające gwarantować wysoką jakość polskiej nauki.
Puentę dla tych uwag stanowi wyłączenie profesorów z obowiązku zatrudnienia w systemie czasowych kontraktów, które miały przecież stanowić istotę zaproponowanych przez rząd zmian. Korporacja profesorów utrzyma w pełni swój monopol.