Za nieco ponad trzy tygodnie odbędą się w Stanach Zjednoczonych równocześnie wybory prezydenckie i parlamentarne – te drugie wyłonią cały skład Izby Reprezentantów oraz trzecią część składu Senatu. Od dłuższego czasu wyniki badań społecznych pokazują, że gdyby USA były demokracją w podstawowym rozumieniu tego słowa (rządy większości, tudzież rządy większości ograniczone przez prawo), to werdykt wyborczy, który padnie 3 listopada, nie byłby dla nikogo dzisiaj nadmiernie ekscytujący. Od grubo ponad pół roku jasnym bowiem jest, że kandydat Demokratów na prezydenta, Joe Biden, zdobędzie więcej głosów od urzędującego Republikanina, Donalda Trumpa i będzie to najpewniej ponad 50% wszystkich oddanych głosów. Od wielu już lat sondaże pokazują ponadto, że Demokraci zdobędą większość głosów zarówno w wyborach niższej, jak i wyższej izby Kongresu. Sprawa jest więc jasna – większość Amerykanów chce, aby to Partia Demokratyczna przejęła całość władzy w kraju.
Tymczasem wynikiem wyborów 3 listopada ekscytujemy się nie bez powodu. Stany Zjednoczone nie są bowiem demokracją w sensie rządów większości. Czy w ogóle są zatem demokracją, to pytanie do purystów demokratyzmu. Na pewno w obecnym stadium rozwoju tamtejszego systemu politycznego, który to proces zachodzi w realiach ujawniających się równolegle przemian społecznych, Ameryka stała się krajem z usankcjonowanymi rządami mniejszości. Mniejszością, która jest tam zdolna raz po raz sięgać po władzę i dyktować większości swoją ideologiczną i legislacyjną agendę, jest dzisiaj Partia Republikańska.
Republikanie od dekad są znani z tego, że o wyprzedzają Demokratów w zakresie strategicznego planowania politycznej przyszłości wiele lat naprzód. To chłodna i doskonale wykalkulowana strategia, która dzisiaj przynosi wymierne korzyści. Przemiany demograficzne, które pociągają za sobą przyrost liczebny grup etnicznych tradycyjnie popierających w większości Demokratów i kurczenie się bazy wyborców tradycyjnie republikańskich, to procesy, które w Partii Republikańskiej nikogo nie zaskoczyły. Przeciwnie, liderzy partii od dawna je antycypowali i starali się wszelkimi możliwymi środkami zmniejszyć ich konsekwencje dla wyników wyborczych.
Prezydent
W każdym bodaj kraju, który w demokratyczny sposób wyłania prezydenta, wygrywa ten kandydat, którego poprze ponad 50% wyborców (ewentualnie dopiero w II turze) lub przynajmniej wygra on wybory uzyskując największą liczbę głosów. Nie w USA. System wyborów pośrednich z wyłanianym na poziomie 50 stanów Kolegium Elektorskim zamienia te wybory ogólnokrajowej głowy państwa w faktycznie 50 oddzielnych wyścigów wyborczych w ramach każdego ze stanów. Skutkiem jest to, że bez znaczenia jest przytłaczająca wygrana z konkurentem w jakimkolwiek ze stanów (i głosy milionów ludzi w tych miejscach), liczy się liczba choćby minimalnych zwycięstw w stanach, które łącznie wyłaniają ponad połowę (270+) elektorów.
Prognozy wyborcze nie dają Trumpowi żadnych szans na zdobycie większej niż Biden liczby głosów (prawdopodobieństwo ok. 1%), ale dają mu dość istotne szanse na większość elektorów (prawdopodobieństwo od 15 do 30% w zależności od instytutu badawczego), a więc na prezydenturę. Gdyby Trump w ten sposób uzyskał reelekcję, to mielibyśmy oto czwartą republikańską kadencję prezydencką od zakończenia tzw. zimnej wojny, chociaż we wszystkich wyborach prezydenckich po 1989 r. to Demokrata zdobywał więcej głosów! Wyjątkiem pozostaną tylko wybory 2004 r., gdy John Kerry uległ wygrywającemu reelekcję Georgowi W. Bushowi. Al Gore wygrał z Bushem na liczbę głosów w 2000 r., zaś Hillary Clinton wysoko pokonała Trumpa w tej konkurencji w roku 2016. Amerykanie woleli więc Gore’a i Clinton, a dostali Busha i Trumpa. Gdyby Gore został prezydentem w 2000 r., to w 2004 Bush nie walczyłby o reelekcję. Można więc zaryzykować tezę, że od odejścia starszego Busha w styczniu 1993 prezydentami USA byliby do dzisiaj wyłącznie Demokraci!
Sąd Najwyższy
I tylko oni w tym czasie nominowaliby sędziów Sądu Najwyższego. To niezwykle istotne dla przyszłości USA. Ameryka jest krajem ze strukturalną większością Partii Demokratycznej, której wartości i legislację przez pokolenia będzie teraz kształtować republikańska większość w SN, najpewniej w relacjach 6:3. Gdy w 2016 r. Barack Obama miał mniej niż rok do końca kadencji, zdominowany przez Republikanów Senat zablokował jego kandydata do SN i przez blisko 12 miesięcy trzymał tam wakat, dzięki czemu to Trump obsadził to miejsce krótko po objęciu urzędu w 2017 r. Republikanie twierdzili wówczas, że mają prawo zablokować nominata Obamy, bo ten niedługo kończy kadencję. Ten argument przestał mieć znaczenie teraz, gdy o wiele krócej przed wyborami zwolniło się ponownie miejsce w Sądzie. Republikański Senat w trybie przyspieszonym zatwierdzi zapewne nominatkę Trumpa, niewykluczone, że nawet po 3 listopada, gdy wiadoma będzie już jego (a może i republikańskiej większości w Senacie) klęska wyborcza.
Demokraci niestety nie potrafią grać tak ostro. Ktoś powie, że sami są sobie winni. W końcu w 1991 r., gdy prezydentem był George Bush starszy, a Demokraci kontrolowali Senat, zatwierdzili oni konserwatystę Clarence’a Thomasa na sędziego SN, zamiast przeciągnąć procedurę do wyborów 1992 r., gdy Bill Clinton wziął prezydenturę. Błąd zrodzony z przyzwoitości politycznej okazał się niestety bardzo brzemienny w skutki. W 2000 r. SN, głosami 5:4 (w tym oczywiście głosem Thomasa), uznał, że ponowne przeliczenie głosów na Florydzie winno zostać przerwane, a tym samym Bush młodszego uznano za zwycięzcę w tym stanie i co za tym idzie wygrał wyścig prezydencki. Późniejsze, nieformalne analizy pokazały, że Gore zdobył więcej głosów w tym stanie, więc i prezydenturę. Gdyby więc to nie Thomas, a mianowany w 1993 r. przez Clintona liberalny sędzia był w składzie SN, Gore zostałby prezydentem USA i mianował sędziów na miejsce dwóch konserwatywnych członków SN, którzy odeszli w latach 2001-09 (oczywiście pod warunkiem uzyskania reelekcji w 2004 r.). Warto zaznaczyć, że jedna z republikańskich sędzin Sandra Day O’Connor wyznała, że poparła zablokowanie ponownego liczenia głosów w 2000 r., gdyż planowała opuścić urząd i chciała uczynić to w trakcie republikańskiej prezydentury!
Senat
Gdy mowa o składzie SN, który przestaje odzwierciedlać ideowe przekonania większości Amerykanów, nie sposób pominąć problemu wyłaniania senackiej większości. Demokratyczni kandydaci do Senatu otrzymywali więcej głosów od kandydatów republikańskich zarówno w wyborach 2016, jak i 2018. Pomimo tego to Republikanie mają tam większość i blokują nominata Obamy do SN w 2016, a potem natychmiast zatwierdzają nominatów Trumpa w liczbie aż trzech (jeśli dojdzie do zatwierdzenia Barrett w tym roku). Senat w najmniejszym stopniu odzwierciedla poglądy Amerykanów, ponieważ każdy stan ma w nim po dwóch przedstawicieli. Zarówno te najbardziej ludne, jak i te w których mieszkają głównie kojoty, szakale, bizony, grzechotniki, kaktusy i te turlające się na wietrze okrągłe krzaki, znane nam wszystkim z westernów. Tak się składa, że wśród najgęściej zamieszkanych stanów jest sporo stanów silnie demokratycznych (zwłaszcza Kalifornia, Nowy Jork, Pensylwania, Illinois i Michigan), kilka takich, gdzie siły partii są pół na pół (Floryda, Karolina Płn. i Ohio) i tylko dwa wyraźnie republikańskie (Teksas i Georgia). W tym samym czasie jest spora liczba stanów o niedużej liczbie mieszkańców, które są mocno republikańskie (Wyoming, Alaska, obie Dakoty, Montana, Utah, Idaho, Kansas), w których łącznie mieszka mniej ludzi niż w Kalifornii, ale dostarczają one (zwykle Republikanom) 16 senatorów, podczas gdy Kalifornia Demokratom 2 senatorów…
Gerrymandering
Inną logikę przyjęto w wyborach Izby Reprezentantów. Tam podział na okręgi odpowiada zaludnieniu, tak że każda kongreswoman i każdy kongresman z grubsza reprezentuje podobną liczbę wyborców. Dlatego tutaj Republikanie od wielu dekad oddają się twórczej praktyce gerrymanderingu, tak aby upychać skupiska wyborców Demokratów w małej liczbie, ale wyraźnie przez nich zdominowanych okręgów, a większość okręgów wyznaczyć tak, aby wyborcy Republikanów mieli w nich niedużą przewagę. W efekcie przy układzie sił fifty-fifty wygrywa się większość mandatów. Jest to o tyle łatwiejsze, że Demokraci mają największe poparcie w największych skupiskach miejskich, podczas gdy Republikanie dominują na dużych przestrzeniach prowincji. Podobna praktyka dotyczy wyborów legislatur stanowych. Na przykład w ostatnich wyborach parlamentu Wisconsin Demokraci zdobyli 53% głosów, a Republikanie 60% mandatów w stanowej izbie niższej. Warto dodać, że taka izba potem powołuje komisję ds. wyznaczania granic okręgów wyborczych do Kongresu…
Dzisiaj wylicza się, że Demokraci muszą zdobyć ok. 3-4 pkt. proc. więcej głosów od rywali, aby zdobyć większość w Izbie Reprezentantów, ok. 4-5 pkt. proc. więcej, aby wygrać prezydenturę w Kolegium Elektorskim oraz nawet 6-7 pkt. proc. więcej, aby przejąć Senat. To zaś oznacza, że Republikanie mają zawsze w ręku mocne karty, aby utrzymać któryś z tych trzech ośrodków władzy i poddać np. demokratycznego prezydenta obstrukcji, topiąc jego wizerunek w przewlekłych sporach proceduralnych lub budżetowych. To czeka Bidena, jeśli Demokraci nie zdobędą większości w Senacie, a na to szanse dzisiaj to najwyżej 55%.
Profiling rasowy
Warto dodać, że Republikanie uciekają się także do brzydkich taktyk, aby osłabić szanse przeciwników. Maksymalnie utrudnia się przedstawicielom mniejszości etnicznych, zwłaszcza Afroamerykanom, dostęp do urn wyborczych. Utrudnia wpisanie do rejestru wyborczego, likwiduje część lokali wyborczych w okolicach przez nich zdominowanych, gdzie Demokraci wyraźnie wygrywają wybory, aby tacy wyborcy musieli stać w dłuższych kolejkach. W dobie pandemii atakuje się ich prawo do głosowania korespondencyjnego. Republikanie nie ukrywają, że oddanie głosu wyborcom nie powinno być maksymalnie ułatwiane, że wyborca winien wykazać się pewnym poziomem determinacji, aby otrzymać kartę wyborczą.
Republikanie są partią, która znalazła patent na to, aby w warunkach formalnej demokracji rządzić i realizować agendę społecznej mniejszości, będąc po prostu partią mniejszości. To się im wiecznie udawać nie będzie, ale USA wydają się być skazane na wiele lat rządów konserwatywnej mniejszości podczas gdy sam kraj jest w większości progresywny. Jest jednak kilka pomysłów, jak można ten republikański plan przekreślić.
Zepchnąć Republikanów do defensywy
Demokraci muszą, o ile zdobędą prezydenturę i większości w obu izbach Kongresu, wykorzystać te 2 lata i zagrać ostro – w republikańskim stylu. Po pierwsze, zlikwidować praktykę filibustera, która umożliwia obstrukcję w Senacie mniejszości posiadającej zaledwie od 40 senatorów wzwyż (na 100 senatorów ogółem). Po drugie, nadać status stanu dystryktowi Kolumbii (pozbawiona dzisiaj reprezentacji w Senacie stolica kraju Waszyngton z przyległościami), Puerto Rico, a może i Wyspom Dziewiczym (precedensem byłoby tutaj nadania statusu stanu Hawajom przez republikańskiego prezydenta Dwighta Eisenhowera). Te trzy terytoria są zdominowane przez Demokratów, którzy w efekcie zyskaliby zapewne 6 nowych senatorów w izbie wyższej. Po trzecie, w grę wchodzi poszerzenie składu Sądu Najwyższego, którego liczebność nie jest ustalona przez konstytucję. Biden miałby moralne prawo obsadzić w ten sposób co najmniej dwóch sędziów (aby wyrównać sytuację związaną z zablokowaniem kandydata Obamy i obsadzeniem jego miejsca kandydatem Trumpa rok później), zmniejszając konserwatywną przewagę do 6:5. Po czwarte, gerrymandering musi się skończyć. Albo poprzez oddanie zadania wyznaczania granic okręgów wyborczych bezpartyjnym komisjom, albo poprzez zmianę ordynacji większościowej na proporcjonalną lub na system pojedynczego przechodniego głosu (STV).
Nie tylko od wyniku głosowania zależy, w którym kierunku pójdą USA po 3 listopada. Bidenowi grozi zostanie „bezzębnym” prezydentem. Chyba że Demokraci wykażą się determinacją i urealnią system polityczny kraju w zgodzie z oczekiwaniami większości wyborców.