„Po pytaniu i po odpowiedzi – w ogóle po rozmowie – nie jesteśmy już tacy sami, jacy byliśmy przedtem. Coś sobie zawdzięczamy. O coś siebie możemy obwinić. Czym jest wzajemność? Wzajemność oznacza, że jesteśmy, jacy jesteśmy, poprzez siebie. To poprzez znaczy: możemy siebie obwinić lub możemy być sobie wdzięczni” – pisze w Filozofii dramatu Józef Tischner. Owa wzajemność oznacza zatem, że stajemy się sobą, że budujemy siebie, że po każdym spotkaniu z drugim człowiekiem – tym bliskim czy tym zupełnie obcym – zachodzi w nas jakaś zmiana. Nie musi być ona dostrzegalna, ale przecież… jest. Bywa czystym zagadnieniem, prostym rozwiązaniem, zasianą wątpliwością, utwierdzeniem w pewności, klinem z całą mocą wbitym w naszą rzeczywistość/codzienność, a czasem kroplą uparcie drążącą skałę, która mozolnie, pomaleńku, żłobi nową ścieżkę, wydobywa prawdę, a wnikając w najtwardszą nawet skałę tworzy nas na nowo. Po każdej rozmowie stajemy wobec sensów i bez-sensów; wobec pytań, na które musimy (a przynajmniej powinniśmy) znaleźć odpowiedzi; wobec wyzwań, potrzeb, pragnień, emocji, prawd, wartości, przekraczania tego, co znane, a czasem wobec własnego strachu, który wygania nas do kryjówki milczenia. Jednak cisza nie zawiesza wzajemności, zaś milczenie nie unieważnia faktów. „Jesteśmy, jacy jesteśmy, poprzez siebie”. Wobec zmian lub niezmienności. Wobec konieczności weryfikacji, rewizji, potwierdzenia lub zaprzeczenia. Wobec trzęsień ziemi czy życiowego tsunami. W każdej wyobrażalnej sytuacji rozmowy – niezależnie od tego jakie są jej bezpośrednio dostrzegalne/mierzalne efekty – coś się w nas dzieje, coś się zmienia/przypomina/rozwija lub zamyka; a drugi człowiek nie pozostawia nas obojętnymi. Następuje – znane przecież już z opowieści o Małym Księciu – oswojenie, które tworzy więzi.
Jednak owa wzajemność, choć początkowo wydarza się właśnie w sytuacji/w relacji Ja do Ty, znajduje swoje przedłużenie w kolejnych relacjach, zataczając coraz to szersze kręgi, by w końcu objąć sobą coś na kształt wspólnoty. Tworzymy ją stawiając pytania i poszukując odpowiedzi, w pierwszym rzędzie odnajdując to, co nas łączy; to, co wyznacza wspólne ścieżki, by w pewnym momencie dostrzec również – nieuniknione w świecie istot rozumnych i myślących – obszary różnic/pytań/wątpliwości/niezrozumień czy w końcu twardych podziałów. I znów: „Coś sobie zawdzięczamy. O coś siebie możemy obwinić”. I nie ma w tym nic złego, pod warunkiem, że wdzięczność otwiera, a obwinianie nie zmiana się w nieustanne kamienowanie pustosłowną pretensją. Niezależnie bowiem od owej szeroko rozumianej wzajemności nie jesteśmy – co ważne i wspaniałe – identyczni. Obok porozumienia jest w nas również brak zgody. A skoro tak, to powinniśmy (choć lepiej rzec, że musimy) ze sobą rozmawiać. Nie grzecznie „miziać się” wymieniając uwagi o przysłowiowej pogodzie, ale dyskutować/debatować o rzeczach trudnych, często przemilczanych, w imię takiej czy innej „konieczności” zamiatanych pod dywan. Nie możemy bać się owej nie-zgody, bo nie prowadzi to ku niczemu prócz narastania wzajemnych animozji, owocujących masową produkcją mitów, wiodących wprost do konfliktu i podziału. Mamy ze sobą dyskutować, ale również – identyfikując szerokie spektrum takich zapomnianych, pominiętych, potraktowanych po macoszemu, przekłamanych czy w końcu umyślnie przemilczanych tematów – mamy nie pozwalać ani sobie, ani politykom na zakłamywanie naszego świata milczeniem. To bowiem cofa nas – jako jednostki, jako społeczeństwo, jako „organizm” – do ciemnych wieków, w których ślepa, pozbawiona edukacji masa nie mogła zwać się ani wspólnotą, ani społeczeństwem; gdzie wybryki rządzących nie raz pchały w bezdenną przepaść. By tego uniknąć… musimy rozmawiać… O wszystkim. I nie możemy dać się przekonać, że jest jakaś „reszta”, która lepiej by pozostała milczeniem.