Od 2015 roku szczególną karierę robi pojęcie “polityki historycznej”. Nawet jeśli tylko pobieżnie interesujemy się sporami partyjnymi, to na pewno natrafiliśmy przynajmniej na jeden artykuł napisany w histerycznym tonie, który wyliczał “pisowskie” praktyki przepisywania historii na nowo. Chociaż w publicznym dyskursie polityka historyczna to względnie nowe hasło, sama praktyka ma już długie tradycje.
Nie jest to wynalazek ostatniego dziesięciolecia. Stosowano ją mniej lub bardziej świadomie od początku transformacji ustrojowej. Przybierała różne formy w PRL, takie jak stalinowski “marksizm-leninizm”, a potem nacjonalizm oparty o mit piastowski. W II RP straszyła karą pięciu lat więzienia każdemu “kto uwłacza Imieniu Józefa Piłsudskiego”. Powszechnie kojarzy się więc z czymś negatywnym.
Zapytani o zdanie, odpowiemy raczej, że polityka historyczna to maczuga do walenia w przeciwników z konkurencyjnych partii oraz w państwa, które władza uznała za wrogie, takie jak Niemcy czy Rosja. Kojarzy się z siermiężną opowieścią wciskaną młodzieży na uroczystościach szkolnych czy propagandowymi klipami Instytutu Pamięci Narodowej. To demolka wystawy Muzeum Historii II Wojny Światowej, operetkowy kult “żołnierzy wyklętych” i deptanie Wałęsy.
Ale polityka historyczna jako zjawisko jest dużo głębsza i nieoczywista. Często stroi się w szaty naturalnego porządku rzeczy, z którym nie można lub nie powinno się dyskutować.
Jeszcze kilka lat temu pytanie o rolę kobiet w historii uchodziło za radykalne, chociaż w podręcznikach szkolnych były one prawie nieobecne, a jeśli już, to w najlepszym razie jako sanitariuszki i łączniczki u boku heroicznych mężczyzn-żołnierzy. Na języku polskim – tylko kilka autorek poezji i prozy z kanonu lektur. Na polu nauki – tylko Curie-Skłodowska. To zresztą jedna z dwóch kobiet, które znalazły się na banknotach III RP, dodajmy – okolicznościowych. Drugą z nich jest Dobrawa, ale już w towarzystwie faceta (Mieszka I). Czy pomijanie udziału kobiet w historii i nauce to skutek nakazu jakiejś konserwatywnej ustawy? Czy inkwizycja historyczna zadecydowała, że mężczyzn jako patronów łódzkich ulic jest 10 razy więcej niż kobiet? Czy minister-despota zarządził, że naczelną opowieścią o przeszłości jest narracja o królach, wojnach i krwi, karności i hierarchii oraz rozgrywkach elit na szczytach władzy?
Brzmi absurdalnie? Brzmi, bo trudno nam będzie wskazać szalejącą inkwizycję sprzed rządów PiS-u lub ministra z czasów III RP, który wywracał kulturę i oświatę z zapałem godnym Piotra Glińskiego. Nie istniała też żadna ustawa-nakaz wymazująca kobiety z kart historii. Nic spisanego, przegłosowanego – choć z pewnością był to skutek konserwatywnego myślenia, czyli polityka historyczna nie wprost, nieoczywista, kształtowana przez społeczne normy i uprzedzenia.
Inny przykład, lokalny, to łódzkie spojrzenie na historię po II wojnie światowej – PRL, życie mieszkańców i mieszkanek, działalność opozycyjną, protesty i demonstracje. Nie da się ukryć, że od lat najchętniej pielęgnuje się pamięć o strajku studenckim z 1981 roku i przypomina działalność Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Nie pamięta się o strajkach robotniczych z końca lat 40., o wygranym strajku włókniarek z 1971 roku czy o marszu głodowym z 1981 r. Ważniejsza stała się nawet wizyta papieża Jana Pawła II w Uniontexie. Dlaczego?
Ten specyficzny przykład polityki historycznej można spróbować wyjaśnić za pomocą biografii osób u szczytu władzy. Krótko mówiąc, strajk studencki stał się inicjacją polityczną dzisiejszych elit, ludzi piastujących wysokie stanowiska w biznesie, mieście czy instytucjach kultury, bez względu na ich przynależność partyjną (lub jej brak). Może zabrzmi to populistycznie – było to przeżycie pokoleniowe zwycięzców transformacji ustrojowej. Nie powinniśmy się więc dziwić, że nie trzeba specjalnie zabiegać o pamięć o strajku studenckim. Nie trzeba szyć uroczystości rocznicowej z niepewnych środków z lichych grantów, o które walczą organizacje pozarządowe. Nie jest to oddolne dzieło wyrosłe na gruncie codziennej szarpaniny aktywistek i aktywistów, którzy rzadko otrzymują nawet skromne wynagrodzenie za swoją pracę, jak w przypadku popularyzacji tematu strajku włókniarek z 1971 r.
Niestety, osoby, które stały się ofiarami transformacji, czyli robotnicy i robotnice, nie znalazły wśród decydentów własnego trybuna czy trybunki. Nie miały wsparcia poczytnych dzienników, a ich doświadczenie rzekomo nie przystawało do nowej rzeczywistości. Ale czy w związku z tym pamięć o strajku studenckim jest zmanipulowana lub niepotrzebna? Nie, bo niewątpliwie jest to ważne wydarzenie w historii Łodzi, co więcej, popularyzowane w miarę uczciwie. Problem w tym, że dostało niezłe fory w starciu z innymi epizodami lokalnej historii.
Jednym z wydarzeń, które od lat niezasłużenie pozostaje na marginesie zbiorowej pamięci jest Rewolucja 1905 roku – trwająca ponad dwa lata walka antycarska i ekonomiczna, w którą zaangażowało się więcej obywateli i obywatelek niż łącznie w powstania styczniowe i listopadowe. Miasto Łódź było wtedy niezwykle ważnym ośrodkiem buntu nie tylko w Królestwie Polskim, ale i w całym Imperium Rosyjskim – to tu wybuchła walka na barykadach, a trud robotników i robotnic regularnie gościł na łamach zagranicznych dzienników, takich jak the New York Times. Trzech międzywojennych prezydentów Łodzi wzięło w wydarzeniach rewolucyjnych: Aleksy Rżewski, Bronisław Ziemięcki oraz Jan Kwapiński. W mieście działał także m.in. Tomasz Arciszewski, późniejszy prezydent Rzeczypospolitej na uchodźstwie w latach 1944-1947, organizator udanego zamachu bombowego na znienawidzonego komisarza Szatałowicza. W Warszawie natomiast bombę na generał-gubernatora Skałona rzuciła Wanda Krahelska, późniejsza twórczyni Rady Pomocy Żydom “Żegota”.
Rewolucja 1905 roku to jednak nie tylko zamachy i walka niepodległościowa Organizacji Bojowej Józefa Piłsudskiego, ale także masowy strajk szkolny o wolną i demokratyczną szkołę, a przede wszystkim zryw o godne warunki życia i pracy i życia, co jest szczególnie ważne w kontekście tragicznych warunków panujących w łódzkich fabrykach. Walczono m.in. o 8-godzinny dzień pracy, prawo do dwutygodniowego urlopu, ubezpieczenia społeczne na starość i od wypadku. Żądano bezpłatnych szkół z polskim językiem wykładowym i bibliotek dla dzieci. W zakładach pracy starano się też wprowadzić tzw. konstytucjonalizm fabryczny, czyli umowę między pracownikami a kierownictwem, która pozwoliłaby na włączenie robotników w proces decyzyjny w przedsiębiorstwie. Mieliby m.in. współdecydować o zatrudnianiu majstrów czy mieć głos w przypadku konfliktów pracowniczych. W toku wydarzeń rewolucyjnych robotnicy zaczęli się zrzeszać w związki zawodowe, a organizacje pracownicze powstawały także wśród pracowników aptek czy dziennikarzy.
Cały ten złożony ruch rewolucyjny, głęboko demokratyczny, nie bez powodu przyrównywany jest do czasów pierwszej Solidarności. Co najważniejsze, podstawą walki lat 1905-1907 było zaangażowanie setek tysięcy robotników i robotnic oraz chłopów, czyli ludzi dotychczas lekceważonych, pogardzanych i pomijanych w życiu politycznym narodu. Traktowanych często jak narzędzie w fabryce czy na folwarku. Osoby te nagle zapragnęły na równi z innymi obywatelami mieć wpływ na rzeczywistość. Prezentowały otwarcie własne spojrzenie na świat – często różne od perspektywy patronów i samozwańczych liderów – oraz formułowały postulaty jego zmiany. W zasadzie od roku 1905 świat polityki przestał być wyłączną domeną wąskiej kasty.
Nie muszą nas interesować dzieje ruchu robotniczego czy tematyka związków zawodowych – kojarzące się z manipulacjami polityki historycznej PRL – żeby uznać Rewolucję lat 1905-1907 roku za ważny epizod polskiej i łódzkiej historii. Było to po prostu wydarzenie formacyjne całego pokolenia osób, które decydowały o losach II Rzeczpospolitej. Pierwsze polskie posłanki brały udział w wydarzeniach rewolucyjnych: Irena Kosmowska tworzyła od 1907 roku niezależny polityczny ruch chłopski skupiony wokół pisma „Zaranie”, a Maria Moczydłowska uczestniczyła w strajku szkolnym. Gabriela Balicka-Iwanowska wykładała w latach 1906-1911 na Wydziale Rolniczym przy Towarzystwie Kursów Naukowych. Była to pierwsza polska uczelnia działająca legalnie w Warszawie od czasu zamknięcia Szkoły Głównej w 1869 roku. Powstanie TKN związane było z liberalizacją ustroju carskiego – w 1906 roku władze wprowadziły tymczasowe przepisy o stowarzyszeniach i związkach, które wywołały prawdziwy wysyp inicjatyw oddolnych: związków zawodowych, kooperatyw, towarzystw społecznych i naukowych.
Rewolucja 1905 roku przełamała rusyfikację, przyniosła złagodzenie cenzury i masowy rozwój czytelnictwa. Powstał polityczny ruch feministyczny w postaci Związku Równouprawnienia Kobiet i zaczęło się ukazywać radykalne pismo kobiece „Ster”. W wyniku walki rewolucyjnej w Wielkim Księstwie Finlandii, będącym częścią Imperium Rosyjskiego, kobiety wywalczyły bierne i czynne prawa wyborcze w wyborach do autonomicznego parlamentu, a parlament fiński był pierwszym, w którym zasiadły kobiety (1907 r.).
Rewolucja 1905 roku to czas niesłychanego ożywienia intelektualnego i społecznego, rozbudzenia ambicji i zaangażowania, które zaowocowało szeregiem instytucji oświatowych, naukowych czy samopomocowych: Polska Macierz Szkolna, Uniwersytet dla Wszystkich, lubelskie Towarzystwo Szerzenia Oświaty „Światło”, warszawskie Prywatne Kursy Handlowe Męskie (obecna Szkoła Główna Handlowa), Polskie Towarzystwo Psychologiczne, Polskie Towarzystwo Krajoznawcze czy Towarzystwo Opieki nad Zabytkami Przeszłości (dzisiejsze Towarzystwo Opieki nad Zabytkami) – to tylko wycinek inicjatyw, które powstały dzięki liberalizacji ustroju carskiego. Liberalizacji dokonanej pod presją strajków i demonstracji setek tysięcy mieszkańców i mieszkanek Królestwa Polskiego. Dziedzictwo Rewolucji widoczne jest także w niepodległościowym czynie zbrojnym Legionów Piłsudskiego, wywodzących się z Organizacji Bojowej PPS, oraz w ambitnym ustawodawstwie społecznym, wprowadzonym przez pierwsze władze II Rzeczypospolitej.
Mimo wielu osiągnięć, ruch rewolucyjny został ostatecznie zdławiony przez carat w 1907 roku – nie obyło się bez przemocy, stanu wojennego, strzałów wojska, wywózki na Syberię i szubienic. W Łodzi dodatkowo ruch robotniczy został rozbity przez haniebny lokaut w największych fabrykach, który pozostawił bez środków do życia około 100 tysięcy mieszkańców i mieszkanek. Na ulicach wybuchły walki bratobójcze między narodowcami, którzy sprzeciwiali się się strajkom, a socjalistami. Życie polityczne zostało zatrute jadem antysemityzmu, który stał się narzędziem stronnictwa Romana Dmowskiego w walce z przeciwnikami politycznymi, m.in. liberałami ze Związku Postępowo-Demokratycznego. Późniejsze lata pokazały, że budowanie polskiej tożsamości wokół antysemityzmu spotkało się z szeroką akceptacją, a obóz liberalny nie wynalazł na to szczepionki, co więcej, znaczna jego część przeszła na pozycje antysemickie. Być może dogłębna analiza tego procesu pomogłaby nam zrozumieć mechanizmy rządzące społecznymi histeriami tu i teraz, na przykład w kontekście stygmatyzowanych mniejszości czy uchodźców – i znaleźć na nie odpowiedź. Szczególnie, że centrowi politycy będąc u władzy nie potrafili i chyba wciąż nie potrafią przeciwstawić się ksenofobicznej narracji prawicy – lub ją niestety przejmują, posiłkując się antymuzułmańską propagandą z tabloidów i memów.
Niestety pamięć o Rewolucji 1905 roku i popularyzacja zależy w tej chwili od zaangażowania nielicznych aktywistów i aktywistek.
Wydarzenia lat 1905-1907 nie są elementem polityki historycznej władzy czy dużych partii opozycyjnych. Nie funkcjonują w Łodzi na prawach ważnych epizodów lokalnej historii, choć mogłyby się stać cenną nauką o kształtowaniu postaw obywatelskich, praw pracowniczych i praw człowieka; opowieścią o szerokim pragnieniu demokratyzacji świata. Nie było to oczywiście doświadczenie pozbawione czarnych kart i epizodów tragicznych, ale jest z pewnością jednym z tych momentów, które mogą zmienić nasze spojrzenie na wiek XX – że nie był to wyłącznie świat totalitaryzmów, wojen i grobów, ale także czas olbrzymiego postępu. Wiele zdobyczy socjalnych czy politycznych, z których wciąż jeszcze korzystamy, są pochodną dziesiątek lat walk społecznych. Brakuje dziś polityki historycznej, która uczciwie uwzględniałaby tę perspektywę.