Decyzja Białego Domu o zarzuceniu programu tarczy antyrakietowej wywołała lawinę komentarzy, spekulacji i dociekań. Odrzucenie jednego ze sztandarowych projektów poprzedniej administracji stało się kolejnym dowodem na to, że demokraci zdecydowanie negują sposób prowadzonej przez neokonserwatystów polityki. Jednak należy pamiętać, że dla Baracka Obamy rezygnacja z tarczy antyrakietowej w formule, którą wymyślił i propagował George W. Bush, była nie tylko symbolem „zmiany”, ale i kolejnym elementem niezbędnym dla odbudowy zaufania do Stanów Zjednoczonych na świecie. Analizując reakcję społeczności międzynarodowej, można faktycznie zauważyć, że decyzja Waszyngtonu przyniosła więcej ulgi niż rozczarowania.
Bez wątpienia głównym adresatem wiadomości o zarzuceniu programu tarczy antyrakietowej była Rosja. Nie od dziś wiadomo, że jednym z priorytetów Obamy jest ocieplenie relacji na linii Waszyngton-Moskwa. Wszak bez poparcia Kremla plany USA w dziedzinie rozbrojenia nuklearnego (co jest wielką ambicją amerykańskiego prezydenta) legną w gruzach. Tak więc bardziej partnerskie stosunki z Rosją mają być narzędziem do realizacji dalszej polityki Stanów Zjednoczonych. Obamie nie chodziło o wymierne rezultaty w postaci wzajemnego klepania się po plecach z Miedwiediewem, a o dłuższą perspektywę współpracy USA-Rosja, która może przysłużyć się osiągnięciu przez Waszyngton pożądanych efektów w dziedzinie zbrojeń nuklearnych. Kontynuacja projektu Busha taką współpracę by uniemożliwiła.
Obserwując reakcję Rosji trudno się było doszukać entuzjazmu w wypowiedziach wysokiej rangi przedstawicieli Kremla, a przy tym dowodów na trafność logiki amerykańskiej. To nie powinno jednak dziwić, ponieważ rosyjskie władze znane są ze swojej powściągliwości w komentowaniu tego typu decyzji, bowiem nie ulegają magii chwili i na chłodno oceniają bieżące wydarzenia. Można by rzec, że Moskwa jest odporna na zabiegi PRowe stosowane przez Obamę. To nie oznacza, że decyzja Białego Domu nie połechtała próżności Putina i Miedwiediewa, jednak o tym opinia publiczna raczej się nie dowie. Zaglądanie komukolwiek „głęboko w oczy”, w stylu Busha, aby się zorientować, jak decyzja o tarczy wpłynęła na moskiewski duet też byłoby ryzykowne, bo mogłoby się skończyć takim samym rozczarowaniem jak poprzednio.
Chłodnym prysznicem dla tych, którzy twierdzili, że teraz stosunki USA z Rosją będą dużo lepsze, powinno być również to, że Kreml póki co nie deklaruje wycofania Iskanderów z Obwodu Kaliningradzkiego. Ich instalacja miała być bezpośrednią odpowiedzią na podpisane z Polską porozumienie o rozmieszczeniu na jej terytorium elementów tarczy, tak więc dla znakomitej większości obserwatorów i komentatorów życia międzynarodowego rezygnacja z tego porozumienia była równoznaczna z rezygnacją strony rosyjskiej ze swych planów. Jednak tego typu decyzji nie należy spodziewać się w najbliższych dniach czy nawet miesiącach, bowiem dla Rosji rezygnacja z realizacji swoich planów jest kwestią prestiżu. Kreml nie chce pokazywać, że łatwo zapomina o nadwerężonym zaufaniu. W najbliższych miesiącach będziemy zapewne świadkami kolejnych umizgów USA w stronę Rosji jak choćby podczas nieodległego spotkania Miedwiediewa z Obamą), a może i kolejnych ustępstw.
Bez wątpienia uwagę komentatorów najbardziej przykuła reakcja Rosji, jednak decyzja Baracka Obamy miała też oddźwięk w UE. Kraje Unii raczej sceptycznie odnosiły się do pomysłu tarczy antyrakietowej, obawiając się pogorszenia stosunków z Rosją, jak również jeszcze mocniejszego zakotwiczenia się amerykańskich sił zbrojnych w Europie i faktu, że umowa opiera się nie o NATO a o bilateralną umowę USA z Polską i Czechami. Teraz państwa takie jak Niemcy czy Francja (dwa giganty najbardziej przeciwne umacnianiu amerykańskiej hegemonii na Starym Kontynencie) odetchnęły z ulgą. Z ulgą odetchnęło też NATO, dla którego nowy pomysł Obamy na „bardziej inteligentną, bardziej efektywną kosztowo” instalację jest szansą na faktyczne włączenie Sojuszu w ten system, a tym samym na zwiększenie jego potencjału obronnego.
Decyzja amerykańskiej administracji o rezygnacji z kontynuowania programu tarczy antyrakietowej w Europie, choć wzbudziła sporo kontrowersji oraz spekulacji o powodach takiego rozwiązania, nie powinna być zaskoczeniem. Już od dawna można było zaobserwować sygnały, że Obama i jego współpracownicy są na „nie”. Nawet podczas kampanii wyborczej w 2008 r., wówczas jeszcze jako senator, bardzo ostrożnie, a nawet sceptycznie odnosił się do pomysłu Busha. Kolejne badania i testy, które miały udowodnić skuteczność instalacji przeciwrakietowej, stanowiły raczej dowód na brak politycznej woli w realizacji tego bardzo kosztownego przedsięwzięcia. Aż w końcu pojawiły się analizy mówiące, że skuteczniejszym i tańszym systemem jest ten rozlokowany na morzu, który po części mógłby korzystać z już istniejących radarów. Ogłoszenie decyzji było raczej kwestią czasu niż faktycznego wyboru pomiędzy zmianą a kontynuacją bushowskiej polityki. Szkoda tylko, że nastąpiło to tak fatalnego dnia, w tak tragiczną dla Polski rocznicę.
Polski rząd był jednym z tych nielicznych odbiorców amerykańskiej decyzji, który zapłonął raczej wściekłością niż entuzjazmem. Trudno się dziwić, w zeszłym roku podpisanie umowy i deklaracji o partnerstwie strategicznym było jednym z głównych sukcesów ekipy Donalda Tuska. Rezygnacja Amerykanów z planów, które wśród czołowych polskich polityków wzbudzały nadzieje na faktyczne umocnienie relacji z najpotężniejszym państwem świata, była zapewne wstrząsem, co nawet przed kamerami trudno im było ukryć. Szkoda tylko, że polska dyplomacja próbowała przekuć tę niepomyślną informację w sukces. Przez te wymuszone uśmiechy i zupełnie nieprzekonujące argumenty poczucie, że polska racja stanu wyraża się wyłącznie w ślepej aprobacie amerykańskich decyzji, jeszcze się pogłębiło. No, chyba że na tym polega to tajemne „strategiczne partnerstwo”.