Początek dekady nie zapisze się jakoś szczególnie w historii filmu, gdyż po prostu nie był to najlepszy rok dla tej gałęzi sztuki. Zarówno jeśli chodzi o kino amerykańskie, światowe, jak i polskie. W Sundance, najbardziej prestiżowym festiwalu kina niezależnego, w głównej kategorii triumfował film solidny, któremu jednak daleko choćby do otarcia się o wybitność („Winter’s Bone”). Na przeciwległym biegunie zaś, na największej imprezie amerykańskiego kina mainstreamowego o główne statuetki walczyły ze sobą zapierający dech w piersiach swoją stroną wizualną oraz męczący kulejącą i boleśnie przewidywalną fabułą „Avatar” z przeciętnym dramatem wojennym „The Hurt Locker”. Europejskie festiwale zdominowały dość niszowe produkcje z przeróżnych zakątków świata. W Berlinie wyróżniono piękne zwieńczenie trylogii Semiha Kaplanoglu, w Cannes dziwaczny, nasycony buddyjską filozofią film Apichatponga Weerasethakula z Tajlandii, a w San Sebastian historię o szkockich dresiarzach w reżyserii Petera Mullana. Jedynie jury w Wenecji na tym tle wydało dość zachowawczy werdykt, nagradzając Złotym Lwem wyczekiwane „Nowhere” Sofii Coppoli. Na największym, polskim festiwalu w Gdyni triumfowała „Różyczka” Jana Kidawy-Błońskiego, co wzbudziło tylko trochę mniejsze kontrowersje niż pamiętne Złote Lwy dla „Małej Moskwy”. Jednakże patrząc na dwudziestkę rodzimych filmów konkursowych niespecjalnie było z czego wybierać – dwa tytuły prezentowane w Gdyni, wyreżyserowane przez młodych, obiecujących twórców, znalazły się w poniższym zestawieniu najlepszych filmów 2010. Były to jednocześnie jedyne warte zapamiętania polskie filmy z minionego roku.
Warto zwrócić uwagę na coś innego. Ranking najlepszych filmów roku 2010, bazujący tylko i wyłącznie na tytułach, które znalazły się w regularnej dystrybucji w polskich kinach od stycznia do grudnia (czyli nie biorąc pod uwagę całej masy filmów festiwalowych, których nikt poza specyficzną publiką nie ma okazji w Polsce obejrzeć), jest zdominowany przez produkcje spoza Stanów Zjednoczonych. Siedem z tych fabuł to filmy nieanglojęzyczne, tylko sześć powstało w wyłącznej produkcji amerykańskiej, coraz ciekawsze filmy do światowego obiegu wprowadza kinematografia brytyjska czy australijska. To bardzo budujące zjawisko. O ile produkcje amerykańskie raczej nie mają sobie równych, jeśli chodzi o kino czysto rozrywkowe, które też czasem jest przecież potrzebne, o tyle to właśnie kinematografia światowa (europejska, azjatycka, latynoamerykańska i inne) zwykła przemycać inną wrażliwość, poetykę i walory artystyczne do głównego nurtu filmowego. To w dużej mierze właśnie dzięki tym produkcjom i coraz większej otwartości polskich dystrybutorów na kino świata zestawienie najciekawszych filmów roku 2010 jest tak rozrzucone geograficznie oraz przede wszystkim bogate, różnorodne i interesujące. Oto najciekawsze filmy, które mogliśmy zobaczyć w kinie w 2010 roku.
20. Scott Cooper: Crazy Heart (prod. USA)
Ta historia przebrzmiałego gwiazdora muzyki country, który uciekając przed odpowiedzialnością i przyznaniem się do życiowej porażki, topi niepowodzenia w alkoholu i przygodnych romansach z kobietami ma w sobie ów wspaniały, choć trochę pretensjonalny i sentymentalny klimat amerykańskiej prowincji. Tam zapewne, z dala od świateł kamer, rozgrywają się mniejsze i większe ludzkie dramaty. „Crazy Heart” składa hołd jankeskiemu archetypowi człowieka upadłego, który u kresu swojego życia stara się podnieść z kolan za sprawą przypadkowych zdarzeń (tutaj: poznanie czarującej kobiety samotnie wychowującej dziecko). I choć próba zmian okaże się być podjętą trochę zbyt późno, w końcowym rozrachunku zniszczony mężczyzna znajdzie spokój i godność, których przez lata nie mógł uświadczyć. „Crazy Heart” posiada wiele punktów stycznych z „Zapaśnikiem” Aronofsky’ego, choć warto podkreślić, że drogi życiowe aktorów Jeffa Bridgesa i Mickey Rourke’a są zgoła odmiennie. Ten pierwszy dostał Oscara właściwie za całokształt swojej filmowej pracy, z klasą wcielając się w rolę typowego, amerykańskiego bohatera. Rourke zaś zagrał siebie samego, udowadniając, że etos powstawania z upadku istnieje nie tylko w świecie hollywoodzkiej fikcji.
19. Paweł Sala: Matka Teresa od kotów (prod. Polska)
Być może „Matka Teresa od kotów” jest jednym z najciekawszych filmów psychologicznych ostatnich kilku (kilkunastu?) lat, jakie spłodziła rodzima kinematografia, choć zabieg formalny opowiadania historii wspak jest w gruncie rzeczy banalny, tutaj mądrze został wykorzystany. W fabule Pawła Sali imponuje aktorstwo – dojrzały, obłędny Mateusz Kościukiewicz każdym swoim gestem i rozgniewanym spojrzeniem przekonuje, że Artur byłby zdolny do zabicia własnej matki, Ewa Skibińska emanuje poczciwością i pozwala wierzyć, jak grana przez nią postać Teresy bardzo była bezradna wobec rosnącej frustracji chłopaka, epizody z Ewą Szykulską są genialne i niesamowicie potrzebne tej historii. W filmie kupy nie trzyma się jedynie motywacja działań głównego bohatera, co rodzi masę pytań, na które film nie przynosi wyczekiwanych odpowiedzi. „Matka Teresa od kotów” przypomina „Plac Zbawiciela”, choć u Krauzego niemożność przeciwstawienia się przyszłej tragedii miała zdecydowanie mocniejsze podstawy. Sala namnożył wątków (od wojennej traumy ojca po zaczepny charakter pozbawionego autorytetów starszego syna), niekoniecznie spajając je w solidną konstrukcję, ale i tak z trudnym tematem poradził całkiem nieźle.
18. Xavier Dolan: Wyśnione Miłości (Les Amours Imaginaires, prod. Kanada)
Widzę pewne nadużycie w sposobie mówienia o Xavieru Dolanie i jego filmie. Rozumiem powszechną tęsknotą za młodymi zdolnymi, którzy mieliby nonszalancję Godarda, wrażliwość Almodovara i umiejętność opowiadania Wong Kar Waia. Na razie jeszcze jednak wszyscy ci mistrzowie są daleko poza zasięgiem młodego Kanadyjczyka, bo „Wyśnione Miłości” raczej ledwie zdradzają jakąś tam inspirację wielkimi twórcami kina artystycznego niż rzeczywiście stanowią wyczekiwaną, świeżą kontynuację ich najlepszego stylu. Nic nie zmieni jednak faktu, że Dolan stworzył cudownie romantyczny i delikatnie dekadencki obrazek, którym możemy się upajać do woli, patrząc na młodych, pięknych, modnych i spragnionych miłości. Historyjka o rywalizacji dwójki przyjaciół, kobiety i mężczyzny, o względy i uczucie nowo poznanego przystojniaka z zalotnie kręconymi włosami jest gruncie rzeczy banalna, niezwiązane z nią historie o związkach wplecione w film niepotrzebne, ale w „Wyśnionych Miłościach” ma przemawiać do nas obraz, a nie skomplikowana, wyrafinowana fabuła. W tym właśnie Xavier Dolan sprawdził się znakomicie.
17. Semih Kaplanoglu: Miód (Bal, prod. Turcja, Niemcy)
Ostatnia, a zarazem biorąc pod uwagę chronologię fabuły, pierwsza część trylogii Semiha Kaplanoglu, wyróżniona Złotym Niedźwiedziem na tegorocznym MFF w Berlinie. Yusuf w „Miodzie” jest małym chłopcem, który wychowuje się w ciepłym, kochającym domu na tureckiej prowincji. Codziennie spaceruje po majestatycznym lesie i często towarzyszy ojcu w pracy przy zbieraniu miodu. Dziecko ma znakomity kontakt z ojcem, trochę gorszy z matką, więc dość mocno przeżyje nagłą śmierć swojego opiekuna. „Miód” w dużej mierze wyjaśnia decyzje podejmowane przez Yusufa – nastolatka w „Mleku” oraz rozrzedza aurę tajemniczości i niedopowiedzeń „Jajka”, które jednak pozostaje najlepszym filmem z całego cyklu. Tym, czym Kaplanoglu bez wątpienia ujął w „Miodzie” to piękne zdjęcia lirycznej, spokojnej opowieści o dzieciństwie i smutnym końcu wiejskiej, rodzinnej idylli. Przede wszystkim dla strony wizualnej warto było zobaczyć ten film.
16. David Michôd: Królestwo zwierząt (Animal Kingdom, prod. Australia)
W debiutanckim filmie australijskiego reżysera Davida Michôda nie znajdziemy rozdętego obrazu świata gangsterów, zbudowanego na takich wartościach jak honor i rodzina, czy też kryminalistów o cechach „ludzi z sąsiedztwa”, a jest to kino iście gangsterskie. „Królestwo Zwierząt” odziera przestępców z sympatyczności, pokazuje jako bezwzględnych bandytów, którymi powinni być. Rodzina Codych to żadna familia, ale głównie banda drapieżników, podporządkowana prawom silniejszych, funkcjonująca na zasadzie naturalnej, nieformalnej hierarchii, nie postępująca wedle wskazań własnego kodeksu moralnego, ale według brutalnego pragmatyzmu i potrzeby chwili. Nadrzędnym celem każdego z Codych jest przetrwać i nic więcej. W „Królestwie Zwierząt” najbardziej niezwykłe jest to, że historię rodzinnego gangu narkotykowego widzimy oczami najmłodszego i zaraz najświeższego członka tej grupy, od którego zdolności adaptacyjnych zależy, czy przeżyje w prymitywnym, bezwzględnym świecie swojej rodziny. Ten film to znakomita odskocznia od dwuznacznego, wybielającego gangsterów kina kryminalnego, bo w „Królestwie Zwierząt” zło jest złem i niczym ponadto.
15. Jacques Audiard: Prorok (Un Prophete, prod. Francja, Włochy)
Genialny, ale nie do końca, film świetnego reżysera Jacquesa Audiarda. Młody, niewykształcony chłopak z arabskimi korzeniami po trafieniu do więzienia robi karierę dzięki kontaktom i współpracy z korsykańską mafią. Mogło być jak w „Skazanych na Shawshank”, ale w klimacie „Gomorry”, bez hollywoodzkiego zamiłowania do nieprawdopodobnych sytuacji i z ciężarem „Klasy” Canteta, ale niestety fascynujący, pierwotny naturalizm tego filmu zabija niekoniecznie sensowny symbolizm. W takiej dawce nie za dobrze przyswajalny. „Prorok” uchodził za faworyta w wyścigu o oscarową statuetkę dla najlepszego, nieanglojęzycznego filmu, ale przegrał z perfekcyjnym, argentyńskim melodramatem „Sekret ich oczu”. Niemniej to bardziej Audiardowi należało się wyróżnienie.
14. Roman Polański: Autor widmo (The Ghost Writer, prod. UK, Francja, Niemcy, USA)
Srebrny Niedźwiedź w Berlinie dla Romana Polańskiego to bez wątpienia decyzja przemyślana, gest w stronę wybitnego twórcy, który w dość kuriozalny sposób walczył z amerykańskim wymiarem sprawiedliwości z powodu przestępstwa, jakie popełnił ponad 30 lat temu. Nagroda była wyróżnieniem dla genialnego reżysera i jego twórczości, niczym więcej. Choć trochę też zgadzam się z opinią, że wyróżnienie Polańskiego za „Autora Widmo” pewnie nie miałoby miejsca, gdyby nie sytuacja, w jakiej znalazł się reżyser. Książka Richarda Harrisa jest jedną z najwybitniejszych w swoim gatunku, Polański zaś przerobił ją w zgodzie ze wszystkimi regułami sztuki filmowej, nic błyskotliwego właściwie do niej nie wnosząc. Poza własną wirtuozerią i doświadczeniem reżyserskim. Wniósł natomiast Ewan McGregor w roli pisarza, Pierce Brosman, który swoją elegancko nieznośną pozę wykorzystuje w końcu w sensowny sposób oraz Olivia Williams – dramatyczna i chłodna zarazem. Historia pisarza, biografa znanych ludzi, który zamienia się w detektywa badającego przeszłość swojego klienta, byłego premiera Wielkiej Brytanii oskarżanego o wojenne zbrodnie wciąga i trzyma w napięciu praktycznie do samego końca.
13. Wes Anderson: Fantastyczny Pan Lis (The Fantastic Mr. Fox, prod. USA)
Jeden z najbardziej oryginalnych i absurdalnych zarazem twórców współczesnego kina, Wes Anderson, świetnie odnajduje się w niemalże dziecięcym kinie animowanym, choć dedykowanym głównie dorosłemu widzowi. Tytułowy pan Lis po obietnicy złożonej swojej ciężarnej żonie zaprzestaje złodziejskich działań i z drobnego rzezimieszka przeistacza się w dziennikarza i ojca rodziny. Kilka lat później jednak zatęskni za adrenaliną wcześniejszego życia i po raz ostatni postanowi wcielić w życie odważny plan obrabowania trójki, okropnych farmerów. Niestety jego działanie negatywnie odbije się na funkcjonowaniu całej bliskiej lisiej rodzinie lokalnej społeczności. Dość prosty, nawet moralizatorski schemat w bajce Andersona prezentuje się znakomicie: poza pochwałą rodziny, przyjaźni, zagrzewaniem do realizacji własnych marzeń, w filmie tym odnajdujemy też wartości, przedstawione w dość krzywym zwierciadle niczym w kreskówkach pokroju „Tom i Jerry” czy tych o perypetiach Strusia Pędziwiatra i polującego na niego kojota (oraz masy innych im podobnych). W roku kiedy kino animowane najczęściej zwracało się jednak do swojego, naturalnego, małego widza, Anderson świetną zabawę także tym nieco starszym dzieciom.
12. Marcin Wrona: Chrzest (prod. Polska)
Najlepszy polski film roku 2010 i nagradzany w kraju (Srebrne Lwy na festiwalu w Gdyni), jak i mocno promowany za granicą (Karlowe Wary, San Sebastian, Toronto i inne). Nad z pozoru sielankową idyllą młodego małżeństwa wisi ogromny balast kryminalnej przeszłości mężczyzny. Przyjazd kolegi z wojska staje się dla męża i świeżo upieczonego ojca okazją, by iluzorycznie wykreować podstawy nowego porządku, który miałby nastać po ziszczeniu się zemsty gangsterów, a pomógłby żonie i synkowi funkcjonować po zniknięciu głowy rodziny. Oczywiście do końca pozostawiając dziewczynę w niewiedzy. Wrona podobnie jak w „Mojej Krwi” znów perfekcyjnie ilustruje brutalny, zasadniczy świat mężczyzn, gdzie kobieta zostaje sprowadzona do roli dodatku, którym trzeba się zająć i zaopiekować. Przez cały film to mężczyźni toczą między sobą grę, planują i chcą panować nad sytuacją. I choć reżyser zdaje się przekonywać, że największymi ofiarami w „Chrzcie” są właśnie oni – mąż, „powierzający” ukochaną kobietę innemu, bo jemu szykuje się najtragiczniejszy scenariusz oraz jego kolega, który w finale będzie musiał dokonać dramatycznego wyboru, to w gruncie rzeczy największą ofiarą jest dziewczyna – pozostawiona nagle z kredytem za mieszkanie, zadłużoną firmą, dzieckiem do wykarmienia. Bohaterowie „Chrztu” zatem wydają się raczej karykaturą tradycyjnie pojmowanego etosu „prawdziwego mężczyzny”, a Marcin Wrona staje się najlepszym, polskim reżyser młodego pokolenia.
11. Jessica Hausner: Lourdes (prod. Austria, Francja, Niemcy)
Jessica Hausner w iście dokumentalnym stylu pokazuje pielgrzymkę do sanktuarium w Lourdes z punktu widzenia chorej na stwardnienie rozsiane dziewczyny. Christine nie udaje się na wyprawę, bo jest gorliwą, religijną katoliczką, czekającą na cudowne uzdrowienie, ale dlatego że jest to jedna z niewielu okazji, by być w zrozumianą i otoczoną opieką. Bardziej niż na boską interwencję dziewczyna niecierpliwie oczekuje zainteresowania przystojnych wolontariuszy. Niespodziewanie Christine doświadczy cudu – na chwilę stanie się osobą, jaką zawsze chciała być: atrakcyjną, sprawną, normalną. Szczęśliwego zakończenia „Lourdes” jednak nie ma. Hausner w swoim kameralnym filmie pyta nie tylko o sens wiary w cud i w to, czy na pewno boskie wyroki bywają sprawiedliwe, ale o to, czy w takich miejscach, jak tytułowe, gwarne sanktuarium – sprawny biznes, gdzie klientami są miliony pielgrzymów – jest miejsce na prawdziwą modlitwę, skupienie i religijność. Austriaczka tylko skupia się na wątpliwością, nikogo nie obraża i nie krytykuje, a podejmując tego typu tematu, zdaje się, iż jest to naprawdę niełatwą sztuką.
10. Jane Campion: Jaśniejsza od gwiazd (Bright Star, prod. Australia, Francja, Wielka Brytania)
Jane Campion wraca do formy, opowiadając historię miłości klepiącego za życia straszliwą biedę poety Johna Keatsa i bogatej dziewczyny z dobrego domu Fanny Brawne, której rodzina opiekowała się artystą. Być może ten film uderza naiwnością kostiumowego, w dodatku niezbut efektownego melodramatu, ale jest w historii tych dwojga jakiś taki cudowny, staromodny romantyzm (tak dzisiaj o miłości już się nie opowiada), który urzeka klimatem epoki mezaliansów i związków niemożliwych, czaruje nastrojem osobistej poezji i tragizmem nieszczęśliwej miłości o wiele bardziej prawdziwym niż chociażby ten z szekspirowskich dramatów.
9. Urszula Antoniak: Nic Osobistego (Nothing Personal, prod. Holandia, Irlandia)
Debiut zamieszkałej w Holandii reżyserki polskiego pochodzenia, kręcony w malowniczej, odciętej od świata irlandzkiej prowincji. Tytuł filmu – „Nic Osobistego”, staje się u Urszuli Antoniak niejako manifestem i sednem tej opowieści. Nie interesują jej bowiem motywy działań bohaterów, ich historie, liczy się tylko teraźniejszość, w której rudowłosa dziewczyna z Amsterdamu, porzuciwszy rodzinne strony, podczas samotnej podróży po Irlandii spotyka równie samotnego mężczyznę. Związek tej dwójki opierać się będzie na niedopowiedzeniach, milczeniu, dystansie, jaki zwykle dzieli obcych sobie ludzi i nawet, kiedy ta znajomość stanie się bardziej zażyła, w dalszym ciągu nie będzie oficjalnie towarzyszyć jej nic osobistego (dziewczyna nigdy nie zdradzi mężczyźnie swojego imienia, on nie opowie jej swojej historii). Film Antoniak to misternie utkana pajęczyna relacji międzyludzkich, pozornie oparta na obcości, strachu przed bliskością i skrytości względem siebie, choć tak naprawdę szalenie intymna i w gruncie rzeczy bardzo osobista.
8. David Fincher: The Social Network (prod. USA)
Film Finchera pokazuje, że ci, którzy niejako z definicji nie pałali sympatią do najmłodszego miliardera na świecie, Marka Zuckerberga, mają ku temu solidne podstawy. „The Social Network” skupia się na osobie twórcy kultowego portalu społecznościowego i to przede wszystkim na trudnym charakterze Zuckerberga i kontrowersjach, jakie towarzyszyły powstaniu Facebooka. Fincher świetnie poradził sobie nie tylko z psychologicznym portretem niejednoznacznej postaci, zostawiając ocenę uczciwości Zuckerberga totalnie w gestii widza, ale też stworzył naprawdę niezły obraz zmieniającego świata zarządzania informacją, co pozwoliło Facebookowi odnieść tak niesamowity sukces, a jego autorowi dorobić się ogromnego majątku. Największą wartością dodaną „The Social Network” jest również ten dysonans i wątpliwość, czy funkcjonując sobie niezobowiązująco na Fejsie, przez przypadek nie wspieramy człowieka, którego nie da się oceniać zbyt pozytywnie. Swoją drogą, czyż to nie paradoks, że twórcą najsensowniejszego portalu społecznościowego na świecie został osobnik o mocno antyspołecznym uosobieniu?
7. Christopher Nolan: Inception (prod. USA)
„Incepcja” nie daje odpowiedzi, czy Nolan faktycznie chce zrobić film totalny (choć co to tak naprawdę jest?) i czy udało mu się to zrobić. Ale pod płaszczykiem kina totalnie rozrywkowego reżyser przemyca pewne wątki, których przeciętny zjadacz popcornu raczej nie wychwyci. Co więcej, także bardziej wytrawny kinoman po jednym seansie powinien odczuwać niedosyt, bo na pewno nie jest w stanie dokładnie zinterpretować wszystkiego. Dom Cobb specjalizuje się w wykradaniu informacji i tajemnic z ludzkich snów. Tęskni za domem w Stanach, który musiał opuścić, będąc oskarżonym o zabójstwo własnej żony. Cobb dostaje zlecenie, by zaszczepić, a nie wykraść, ideę w podświadomości syna bogatego przedsiębiorcy. Nagrodą za wykonanie arcytrudnego zadania byłaby możliwość powrotu do dzieci, za którymi tak tęskni. Gdzie kończy się sen, a zaczyna rzeczywistość – to główne pytanie, jakie należy sobie przy „Incepcji” postawić. Film dostarcza podpowiedzi, ale ostateczne rozwiązanie tej kwestii chyba w ogóle nie jest możliwe, acz każda próba wydaje się fascynująca, co właśnie decyduje o znakomitości tej produkcji.
6. Andrea Arnold: Fish Tank (prod. Holandia, UK)
W duchu najlepszych filmów Kena Loacha – Andrea Arnold o trudnym dorastaniu na brytyjskich blokowiskach. Bohaterką „Fish Tank” jest zbuntowana 15-latka, wybuchowa, gniewna i agresywna (najlepszą obroną jest przecież atak), która mimo nieciekawego położenia, będzie starała się poszukiwać własnej drogi w życiu. Jeśli sama tego nie zrobi, nikt bowiem nie pomoże jej w wydostaniu się z miejsca bez perspektyw. Dziewczyna znajdzie punkt zaczepiania we własnej pasji – ulicznej odmianie hip hopu, acz rzeczywistość niczego nie będzie jej ułatwiać. Podjęcie ważnych decyzji obwarowane zostanie wieloma, bolesnymi rozczarowaniami, jakie przysporzą 15-latce najbliżsi – matka i jej partner, który przez chwilę zastąpi ojca i stanie się też pierwszym kochankiem, ale ostatecznie bez słowa ucieknie z życia dziewczyny i jej rodziny. Fantastyczne w filmie Arnold jest to, że mimo permanentnego poczucia beznadziejności świata, w którym funkcjonuje bohaterka „Fish Tanku” i destrukcyjności wielu jej zachowań, widz nie ma poczucia obserwowania sytuacji bez wyjścia. Co więcej, sama dziewczyna swoją buńczuczną postawą udowadnia, że nawet popełniając bolesne błędy, będzie wstanie podnieść się z kolan, bymóc z nadzieją patrzeć w przyszłość. Bardzo podobny w wymowie był finał polskich „Galerianek”, który jednak przy puencie Arnold, sprawia wrażenie nieznośne szkolnego i schematycznego.
5. Banksy: Wyjście przez sklep z pamiątkami (Exit through the Gift Shop, prod. UK, USA)
Świetna prowokacja. Tajemnicza ikona street artu, Banksy, opowiada historię Francuza z Los Angeles, Thierry’ego Guetty, który od właściciela sklepu z vintage’ową odzieżą i filmowca amatora przez dokumentalistę podziemnej sztuki ulicznej przeszedł drogę do najbardziej pożądanego artysty street artu, nie robiąc praktycznie nic oryginalnego (w sensie własnego), a zarabiając na tym miliony dolarów. „Wyjście przez sklep z pamiątkami” to doskonała satyra na komercjalizację nawet najbardziej undergroundowej sztuki oraz zaczepny prztyczek wymierzony w e wszystkich konsumentów kultury niezależnej, w praktyce niewiele różniących się od przeciętnego klienta supermarketu. Wyborna zabawa, ale przede wszystkim film ku przestrodze.
4. Jason Reitman: W chmurach (Up in the Air, prod. USA)
„W Chmurach” jest szalenie mądrym i wnikliwym, ni to komediowym, ni dramatycznym studium świata post-kryzysowego i post-informacyjnego. Pokazuje skutki ekonomicznego kryzysu w normalny sposób, choć wiadomo, jak wielką katastrofą dla zwalnianych jest utrata miejsca pracy (w filmie wypowiadają się ludzie, których taka sytuacja dotknęła osobiście). Twórcy w „W Chmurach” unaoczniają także niebezpieczeństwo erozji coraz płytszych relacji międzyludzkich. Społeczeństwo „w biegu” często sprowadza kontakt z drugim człowiekiem do obserwacji internetowego profilu, rozmowę do lakonicznego smsa etc. Ryan Bingham na chwilę uwierzy, że ważniejsze niż ciągłe przemieszczanie się, egzystencja bez zobowiązań i zbieranie kart lojalnościowych jest prawdziwe życie między ludźmi, choć zmiana istniejącego stanu wedle upragnionego scenariusza okaże się nie tylko bolesna, ale też nawet nie do końca możliwa. Jason Reitman pozbawiał ten skądinąd dość ciepły i pozytywny film szczęśliwego zakończenia. Nieczęsto zdarza się, by amerykańskiej kinematografii przytrafił się tak frapujący, inteligentny, kompatybilny z rzeczywistością i naprawdę sensowny film.
3. Tom Ford: Samotny mężczyzna (A Single Man, prod. USA)
Subtelne, poetyckie studium o trudzie godzenia się ze śmiercią kochanej osoby i akceptacji życia takim, jakie ono jest ze wszystkimi radościami i smutkami. Tytułowy samotny mężczyzna napotka na swej drodze wiele pokus, które mogłyby, mimo tragedii, stać się powodem do dalszej egzystencji, a gdy w najmniej oczekiwanym momencie go odnajdzie, życie udowodni dobitnie, jak bardzo może być przewrotne. Projektant Tom Ford za kamerą, świetny Colin Firth i brawurowa, nonszalancka Julienne Moore na ekranie. Film pięknie nakręcony, filozoficzny i nieskomplikowany zarazem, subtelny i całkiem dobitny. „Samotny mężczyzna” to wielki triumf kina w prostocie wyrafinowanego.
2. Jasmila Žbanić: Jej droga (Na Putu, prod. Austria, Chorwacja, Niemcy, Bośnia i Hercegowina)
Bośniacka reżyserka Jasmila Žbanić, której „Grbavica” zdobyła Złotego Niedźwiedzia w Berlinie, powraca z filmem zdecydowanie lżejszym, ale również opowiadającym w fantastyczny, sugestywny sposób o współczesnych, powojennych Bałkanach. Wydawać by się mogło, że portret bośniackiego społeczeństwa na przykładzie młodego małżeństwa ma raczej ekskluzywny charakter: kogo interesuje, jak wiedzie się ludziom we współczesnym Sarajewie. Žbanić jednak postanowiła zmierzyć się z problemem zderzenia kultur islamskiej i zachodniej, która ma miejsce nie tylko w Bośni, ale też w Europie Zachodniej (choć reżyserka odnosi się tylko do rzeczywistości swojego kraju, którą zna). Dodatkowo brawa dla Žbanić za pozytywny obraz Sarajewa i jego mieszkańców, którzy mimo upływu lat, dalej naznaczeni wojenną traumą, mają więcej wspólnego z Europą niż z pozoru mogłoby się wydawać. Jedynym minusem „Jej drogi” jest wyjątkowo kobiecy punkt widzenia, ale to i tak znakomity film.
1. Lone Scherfig: Była sobie dziewczyna (An Education, prod. UK, USA)
Reżyserka Lone Scherfig (ktoś pamięta jej przesympatyczny „Włoski dla początkujących”?) i pisarz Nick Hornby przybliżają widzowi społeczne, sztywne konwenanse Anglii lat 60. przez pryzmat losów dorastającej nastolatki. Fantastyczna w „Była sobie dziewczyna” jest przede wszystkim główna bohaterka, jakkolwiek trochę zbyt naiwna i prostoduszna, w rzeczywistości zdaje się być niesamowicie mądra i świadoma każdej swojej decyzji, nawet jeśli w ślad za nią w przyszłości pójdą bolesne konsekwencje. W dodatku Jenny ma bardzo realistyczne podejście do świata, w jakim funkcjonuje – nie jest ani nad wyraz zbuntowana, ani konformistyczna, ani uległa. W związku ze starszym mężczyzną, Davidem, była podejrzliwa i zdystansowana, choć w końcu postanowiła mu zaufać, co stało się źródłem najcięższej próby jej życia. Ale Jenny także z poważnej opresji potrafiła wyjść z podniesionym czołem. Z filmu Scherfig morał płynie prosty: młodość rządzi się swoimi prawami jak cholera, pomyłki są jej nieodłącznym elementem, trzeba wyciągać z nich wnioski, a potem ten okres „durny i chmurny” wspominajmy mile i z uśmiechem na twarzy.
?