Za punkt wyjścia naszej rozmowy chciałbym przyjąć opublikowaną przed kilkoma tygodniami analizę badań społecznych na Ukrainie, którą dla Ośrodka Studiów Wschodnich napisał Tomasz Piechal. Jeden z jej wniosków brzmi: „na południowym wschodzie Ukrainy zdecydowanemu zmniejszeniu uległy wszelkie tendencje separatystyczne i federalizacyjne – ewentualne niezadowolenie społeczne będzie tym samym wymierzone przede wszystkim w obecne władze, a nie w państwo ukraińskie”. Czy można w takiej sytuacji mówić o swego rodzaju przełamaniu wizji „dwóch Ukrain”?
To jest faktycznie kluczowe pytanie. Niewątpliwie jest tak, że granica utożsamiania się z państwem ukraińskim (w sensie obywatelskim czy politycznym, nie etnicznym, bo południowo-wschodnie regiony Ukrainy pozostają rosyjskojęzyczne) przesunęła się na wschód. Nastąpiło to po rewolucji, a tym bardziej po ostatnim roku wypełnionym wojną.
Potwierdzeniem tego przesunięcia jest fakt, że większość mieszkańców omawianych terenów opowiada się za państwem ukraińskim i się z nim identyfikuje. Świadczą o tym wyniki wyborów – zarówno prezydenckich, jak i parlamentarnych. Petro Poroszenko wygrał w pierwszej turze, a w ośmiu obwodach „drugiej Ukrainy” – od Odessy aż po Charków, miał poparcie rzędu 35-45%. Choć nie wygrał tam bezwzględnie, to i tak miał najlepszy wynik i „pobił na głowę” konkurentów. Z kolei zsumowane poparcie dla największych partii porewolucyjnych – Frontu Ludowego i Bloku Petra Poroszenki – wynosiło w tych regionach ponad 40%. I chociaż na pierwszym miejscu pozostał tam Blok Opozycyjny (czyli kontynuacja dawnej Partii Regionów), to w zestawieniu z pomajdanową koalicją został zdystansowany.
Granica występowania większości, która opowiada się za państwem ukraińskim zorientowanym na Europę i oddzielonym wyraźnie od Rosji (nie od rosyjskiej kultury, ale obecnego systemu, którego symbolem jest Putin) się zatem przesunęła. Ale czy obejmuje ona obwody łuhański i doniecki w części kontrolowanej przez rząd ukraiński? Nie, chyba nie. Tym bardziej nie obejmuje terytoriów zajętych przez separatystów. A jeszcze bardziej – Krymu.
Nawiążę tu do słów gubernatora obwodu łuhańskiego – Hennadija Moskala. To człowiek znany z tego, że mówi prosto z mostu, był generałem, deputowanym Batkiwszczyny, z „niejednego pieca chleb jadł”. W listopadzie ubiegłego roku, po 1-2 tygodniach od mianowania na gubernatora powiedział, że są na Łuhańszczyźnie wsie po „ukraińskiej” stronie frontu, gdzie poparcie dla Ukrainy wynosi ok. 30% – czyli większość jednak opowiada się po stronie separatystów.
Natomiast co do terenów zajętych przez separatystów – ludzie są tam w sytuacji beznadziejnej. Rząd ukraiński ich już nie finansuje, odcina od swobody przejazdu, a rząd rosyjski nie może ich oficjalnie finansować, choć poufnie to robi. Istnieje przekonanie, że ci, którzy byli za Ukrainą porewolucyjną, już stamtąd uciekli. Jest to więc na terenie DNR i ŁNR obecnie grupa wyraźnie mniejszościowa – choć chyba nigdy (mówimy tu o okresie od 21 lutego ubiegłego roku) większościową nie była. To było zresztą widać już w pierwszym etapie działalności separatystów – od początku czuli się pewnie. Ich ataki na ludzi opowiadających się za nowymi władzami pozostały całkowicie bezkarne. Były przypadki tortur, a nawet zabójstw lokalnych działaczy oskarżonych o utożsamianie się z „Ukropami” czy „Ukrfaszystami”. Na przykład taki los spotkał w kwietniu zeszłego roku działacza Batkiwszczyny, zastępcę rady miasta Gorłiwka Wołodymyra Rybaka.
Granica się jednak przesunęła, co widać w tym, że już latem, szczególnie w dyskusjach w Internecie, pojawiło się rozróżnienie na Wschód i „Daleki Wschód”. Tego wcześniej nie było – był po prostu Wschód, w ramach którego znajdowały się i Charków, i Donieck, i Łuhańsk, i Zaporoże. „Daleki Wschód” to tereny separatystów, natomiast Zaporoże, Charków i, oczywiście, Dniepropietrowsk to obszary, które zostały „uratowane” dla idei ukraińskiej.
Dniepropietrowszczyzna to jednak odrębny przypadek, któremu na imię Ihor Kołomojski. Ostatnio spotkałem się z opinią bardzo miarodajnego obserwatora w Kijowie, iż gdyby ktoś spróbował odebrać Kołomojskiemu jego interesy, to Ukraina miałaby kolejny separatyzm. Bo Dniepropietrowsk to rzeczywiście „udzielne księstwo”. Kołomojski zaangażował dziennikarzy do tworzenia PR-u swojego gubernatorstwa, sfinansował bataliony, wyznaczył nagrody za osiągnięcia bojowe. Branie się obecnie za jego interesy – a przyznane mu poprzednio przez państwo przywileje w biznesie to rzeczy skandaliczne – jest jednak utrudnione, bo finansował on kampanie wyborcze rozmaitych kandydatów z Bloku Petra Poroszenki i, w jeszcze większym stopniu, z Frontu Ludowego. Wyłączyłbym więc Dniepropietrowsk z analizy źródeł przesunięcia się granicy identyfikacji z państwem ukraińskim jednoznacznie oddzielonym od Rosji. Zupełny spokój w tym obwodzie wynika w dużej mierze z wpływu tego właśnie czynnika, który nie występuje w pozostałych regionach wschodnich, gdzie rozmaite incydenty, najczęściej tajemnicze wybuchy, co i raz się powtarzają.
Czy to przesunięcie granicy utożsamiania się z Ukrainą jest trwałe? Nie jest to bynajmniej pewne. Trwałość tej zmiany zależy według mnie w największej mierze od skuteczności procesu reformowania państwa, eliminowania rozmaitych nieprawidłowości, czy wręcz patologii. Bo regiony południowo-wschodnie nie mają powodów natury etniczno-kulturowej, aby utożsamiać się z ideą ukraińską, ich mieszkańcy nie zechcą umierać za język ukraiński lub symbole niepodległościowe, pragną natomiast efektywnego państwa i dlatego zajęli pozycję wyczekującą wobec nowych władz. Ale minął już rok…
kronny’s flickr – CC BY
No właśnie – w przytoczonej przeze mnie analizie Tomasza Piechala mowa również o tym. Badania wskazują, że wiara w skuteczne reformy jest ograniczona. Ci, którzy mieliby je przeprowadzać, a więc politycy – może z wyjątkiem prezydenta Poroszenki, cieszą się śladowym zaufaniem. Wreszcie raptem 10% obywateli jest gotowych do długotrwałych wyrzeczeń na rzecz reform, kolejne 33% zniesie gorsze warunki nie dłużej niż przez rok. Może więc dramatyczne wydarzenia ostatniego roku sprawiły, że przyczyny bardziej powszechnego utożsamiania się z państwem ukraińskim leżą nieco głębiej?
Jest jedno zjawisko, które mnie ostatnio zastanowiło, a działa – pośrednio, ale jednak – na korzyść takiej tezy. Są to mianowicie informacje na temat efektywności trwającej mobilizacji. 50 tys. młodych ludzi próbuje się od kilkunastu dni wcielić do armii. Według pierwszych informacji stawiennictwo w obwodach centralnej i wschodniej Ukrainy – np. w obwodzie połtawskim, w Sumach, a nawet na Zaporożu czy w obwodzie charkowskim, jest wyższe niż w Galicji. Pytanie – dlaczego?
Można to interpretować na dwa sposoby. Jeden jest taki, że coś się faktycznie rodzi, bo ci ludzie się autentycznie boją. Boją się, że te „bojowiki” pójdą dalej, że zamęt, z jakim już mamy do czynienia w Donbasie, będzie trwale się rozszerzał. Widzą, nawet pomimo własnych, nieprzeciętych dotąd związków z Rosją i tamtejszą kulturą, że projekty DNR i ŁNR są po prostu projektami rozbójniczymi. W związku z tym wiążą się bardziej z Ukrainą – i dlatego idą na front.
Można też jednak interpretować to inaczej – idą, bo w ogóle mają mniej doświadczeń w samoorganizacji społecznej i przeciwstawianiu się władzy, niż mieszkańcy Galicji. Ci ostatni wiedzą, że można się ukryć, że można uciec do Polski itd., a jednocześnie nie chcą umierać za Donbas, bo dla nich to jest już w zasadzie Rosja – co wynika z ich etnicznego sposobu spojrzenia na ukraińskość.
Zarówno na wschodzie, jak na zachodzie kraju, w mniejszym lub większym stopniu, młodzi ludzie starają się uniknąć mobilizacji. Ci pierwsi uciekają raczej do Rosji, ci drudzy – raczej do Polski. Rosja dodatkowo utrudnia mobilizację, np. zapowiadając ułatwienia w przedłużaniu pobytów bezwizowych – co ma powstrzymać uciekinierów przed powrotem i jednak zasileniem sił ukraińskich.
Myślę jednak, że główny czynnik, który decyduje o wspomnianej różnicy postaw jest taki – Galicjanin nie wyobraża sobie, że separatyści do niego przyjdą. Za to Dniepropietrowszczanin czy Zaporożanin – owszem. I wie po ostatnim roku, że nie przyniosą mu szczęścia, że będzie zamęt, nie wiadomo jak długo. Lepiej więc trzymać się Ukrainy, nawet jeśli nie reformowałaby się tak szybko i tak skutecznie. Zaryzykuję pogląd, że takie jest tego wytłumaczenie.
Przejdźmy do zagadnień natury bardziej ogólnej. We wstępie swojej książki „Ukraina przed końcem historii” zarysowałeś trzy scenariusze dla naszych wschodnich sąsiadów. Trzeci z nich, a więc pojawienie się charyzmatycznego lidera, który w zasadzie samodzielnie poprowadziłby kraj do niezbędnych reform i wokół którego można by zbudować nową tożsamość, możemy na tę chwilę odrzucić – jest nowy prezydent i nowy rząd, ale przywódcy takiego typu tam nie znajdziemy. Pozostałe dwa – mozolna, ale jednak droga reform przy utrzymaniu kierunku prozachodniego, bądź trwała destabilizacja, do której przełącznik pozostawałby w rękach rosyjskich – wciąż pozostają w grze.
Mamy do czynienia z sytuacją historycznie nienową, czy nawet wręcz często spotykaną. Kraj demokracji parlamentarnej ma przeprowadzić fundamentalne reformy i zakończyć pozytywnie dla siebie wojnę. Pogodzenie tych dwóch celów w warunkach takiej formy ustroju jest tak trudne, że niemal graniczy z niemożliwością. A jednocześnie mamy przecież świadomość, że jeśli te reformy mają zbliżać Ukrainę do Unii, to wszystko musi się odbywać w tych warunkach!
Pojawia się pytanie, czy Europa zdaje sobie z tej sytuacji sprawę. Bo zgłaszane są przecież kolejne pretensje do Ukraińców: że za wolno, że nie demokratyzują wszystkiego, choćby mediów, ordynacji wyborczej. Pomijana jest przy tym jednak prosta zależność – że z reguły w warunkach demokratycznych rządzący przeprowadzają przede wszystkim te reformy, które znajdują poparcie opinii publicznej. Wprawdzie w tej chwili jesteśmy tuż po wyborach, więc można by pozwolić sobie na cięższe reformy i bardziej populistyczne decyzje władz pozostawić na późniejszy okres, ale pamiętajmy, że tamtejsza opinia publiczna nie jest gotowa do przyjęcia tych reform.
Niedawno mieliśmy w Collegium Civitas spotkanie, na którym medioznawczyni dr Natalia Ryabińska, w swoim wystąpieniu postawiła sprawę następująco: na czym w istocie polega wytłumaczenie społeczeństwu konieczności reform i tego, że one muszą być bolesne? Jak ludzie powinni zachowywać się wobec tych trudnych zmian, żeby indywidualnie ograniczyć ich dotkliwość? Otóż wytłumaczenie tego to jest właśnie zadanie dla mediów. To kwestia tego jak one informują. A tymczasem na Ukrainie niemal wszystkie media – z wyjątkiem tzw. nowych, z których jednak nie korzystają przecież prawie w ogóle starsze pokolenia – pozostają w rękach oligarchów. Ci utrzymują je tylko po to, aby mieć swoją „trybunę” i przeprowadzać do parlamentu swoich kandydatów, a nie po to, żeby o czymkolwiek rzetelnie poinformować. Nie informują więc, o co toczy się gra, jaka jest stawka – jak zatem ludzie mają zrozumieć cel reform? Narzekamy na nasz poziom mediów, ale jednak jest kilka, które nazywamy opiniotwórczymi i w nich toczy się poważna rozmowa. Na Ukrainie tego nadal nie ma.
Potrzeba więc reform, ale żeby je przeprowadzić, powinny być rozumiane – a nie są. W dodatku będą dla społeczeństwa bolesne, a jego ból obróci się, rzecz jasna, przeciwko rządzącym. Za kluczową reformę uważam zmianę systemu wyborczego. Chodzi o odcięcie oligarchów od polityki. Wówczas utrzymywanie mediów przestałoby się im opłacać, bo przecież na nich przeważnie nie zarabiają – potrzebują ich głównie w charakterze wspomnianej „trybuny” używanej do realizacji swoich „projektów politycznych”.
Potrzeba wprowadzenia finansowania partii z budżetu – wówczas oligarchowie przestaną mieć możliwość wpłacania pieniędzy na kampanie wyborcze, a wtedy w zasadzie przestaną interesować się polityką, przynajmniej tą parlamentarną, i zostaną „zepchnięci” do sfery gospodarczej. Ale o tej ustawie nic się nie mówi – trochę mówiono o tym przed wyborami parlamentarnymi. Nieco więcej mówiło się o zmianie samej struktury ordynacji, tzn. o zniesieniu większościowych okręgów, co byłoby zmianą wprost antyoligarchiczną – ale tego też nie zrobiono. Co gorsza, prezydent Poroszenko chyba sam nie był zainteresowany wprowadzeniem tej zmiany, bo zagarnął do swojej frakcji (a mógł to przewidzieć już przed wyborami) dużą część deputowanych z okręgów większościowych, których zresztą zawsze ciągnie ku tzw. partii władzy.
Jak więc w tej sytuacji wytłumaczyć obywatelom, że ważna jest reforma finansowania partii? Nawet w Polsce, gdzie zdanie o elicie politycznej jest jednak nieco lepsze niż na Ukrainie, mamy do czynienia z silnym przekonaniem, że finansowanie partii z budżetu jest niedorzeczne – no bo jak to? My, z naszych podatków utrzymujemy tych „darmozjadów”, „złodziei”? Jeżeli weźmiemy pod uwagę jeszcze gorsze oceny polityków na Ukrainie, to wyobraźmy sobie jak trudno temu społeczeństwu wytłumaczyć, że partie miałyby być utrzymywane z budżetowych pieniędzy.
Są jednak pewne sfery, gdzie społeczeństwo jest już bardziej świadome i gdzie reformy nie wymagają szerszej akcji medialnej. To np. kwestia reformy sądowej, oczyszczenia korpusu sądowego z praktyk korupcyjnych. Bo w ogóle istnieje duże zrozumienie dla wszelkich rozwiązań, które pozwalają walczyć z korupcją – np. jeszcze za prezydentury Wiktora Juszczenki wprowadzono zewnętrzny system oceniania ukraińskiego odpowiednika naszej matury. Gdy minister z rządu Mykoły Azarowa – Dmytro Tabacznyk, próbował tę zmianę cofnąć, opinia publiczna się na to nie zgodziła. Nie stanowi dla niej problemu, że z danej instytucji będą zwalniani dotychczasowi pracownicy i przez jakiś czas nie uniknie się pewnego chaosu. Przeprowadzana jest ustawa lustracyjna (czy zgodna ze standardami prawa w państwach Rady Europy – to osobny problem). W każdym razie urzędnicy są rzeczywiście zwalniani, a ich urzędy być może będą przez to osłabione. Ale to jest kwestia miesięcy.
Są więc obszary, gdzie zrozumienie istnieje. Ale jak przeprowadzić pewne strukturalne reformy, skoro ludzie ich nie rozumieją, a media im tego nie tłumaczą – czyli nie wykonują swojej funkcji. Sytuacja jest więc bardzo trudna, bo nawet jeżeli Jaceniuk i Poroszenko chcą w jakiejś sprawie dobrze, to ludzie im niekoniecznie uwierzą. To jest paradoks barona Münchhausena – jak się wyrwać z bagna, ciągnąc za własne włosy. Bo cały czas nie ma „twardej” dźwigni oparcia. Mogłaby być nią UE – ze swoimi pieniędzmi, gwarancjami, programami. Mam jednak wrażenie, że pewna wrażliwość na Ukrainę w Europie, która powstała w pierwszych miesiącach po rewolucji i po początku wojny – a zwłaszcza po strąceniu malezyjskiego boeinga – zaczęła maleć. W debacie europejskiej znów zaczyna wracać wątek: a co oni właściwie przez ten rok zrobili? Podsumujmy ich – znowu nic, albo prawie nic. Mnożą się komentarze, że retoryki porewolucyjnej jest wiele, ale „para idzie w gwizdek”, nie w strukturalne reformy. Rodzą się zatem wątpliwości, po co wkładać tam pieniądze, skoro one się rozpłyną, reform i tak nie będzie, a my będziemy mieli jeszcze bardziej „na pieńku” z Putinem?
Proukraińskie nastroje w Europie uratowała niedawna zwiększona aktywność separatystów, którzy np. ostrzałem Mariupola wyraźnie „strzelili sobie w stopę”. Już pojawiały się głosy o niekontynuowaniu sankcji, a jednak wróciła atmosfera sprzyjająca ich utrzymaniu. Nie znaczy to jednak, że decydenci w Europie dojrzewają do idei zorganizowania jakiegoś „planu Marshalla” dla Ukrainy. To jest raczej rozumowanie na zasadzie: dajmy Kijowowi jeszcze rok, zobaczymy co będzie.
Skoro doszliśmy do kwestii stosunku z zewnątrz do tego, co dzieje się na Ukrainie, chciałbym jeszcze poruszyć wątek polskiej roli. Czy w momencie próby właściwie wywiązujemy się z roli, którą sobie chętnie przypisywaliśmy, a więc państwa wciągającego kraje Partnerstwa Wschodniego w orbitę zainteresowań Unii? Czy robimy wystarczająco dużo w stosunku do naszych możliwości?
Polska polityka w tej roli „adwokackiej” wobec Ukrainy, wypracowanej przez dwa dziesięciolecia, oczywiście, chce się utrzymać. Przez ostatni rok wydaje mi się nawet, że w jakiejś mierze można mówić o sukcesie – zwracaliśmy wcześniej uwagę Europy na Ukrainę, przekonywaliśmy do Partnerstwa Wschodniego. Mimo wszystkich, powiedziałbym, „niestandardowych” wypowiedzi ministra Radosława Sikorskiego – wygłaszanych szczególnie od czasu, gdy przestał już być ministrem – jednak trzeba przyznać, iż jego polityka, począwszy od 2008 r. i utworzenia Partnerstwa, nie była przypadkowa. Z dzisiejszej perspektywy powinna być doceniona – nie polegała na werbalnym eksploatowaniu obaw przed Rosją, lecz wyrabiała Polsce w UE markę dobrego znawcy regionu wschodniego.
Teraz Polska chciałaby to kontynuować, utrzymać tę pozycję. Ostatni rok rozpoczął się od wizyty Sikorskiego, Steinmeiera i Fabiusa w Kijowie i wynegocjowania rozejmu, który za chwilę zakończył się zwycięstwem rewolucji. Polska rola była wtedy niebagatelna. Po czym zaczął się konflikt o Krym, o Donbas, zaczęły się działania militarne – i Putinowi udało się przeformułować stosunki z Europą na taki poziom, który dziś nazywa się formatem genewskim, normandzkim czy mińskim. I tu już Polski nie ma. Są Niemcy, Francja, Unia jako całość, w końcu USA.
Czy to jest porażka, albo czy można było do tego nie dopuścić? Nie wiem, ale raczej skłaniam się do odpowiedzi, że nie było można. Myślę, że to wyniknęło, po pierwsze, z postawy władz Rosji, które uważają, że Polska to nie jest partner do dyskusji na tym poziomie – na tym poziomie rozmawiają mocarstwa. Drugi powód natomiast to wnioski władz Ukrainy odnośnie tego, jaka jest realna siła Polski w Unii i w NATO. One skonstatowały, że jest to kraj, który się wprawdzie stara być rozgrywającym (przynajmniej w sprawach wschodnich), ale nie jest w tej roli przez najsilniejszych graczy uznany.
To wychodzi na jaw zresztą po raz kolejny. Po raz pierwszy wyszło w późnym okresie rządów „pomarańczowych”. Po mediacyjnej roli Aleksandra Kwaśniewskiego w sporze o powtórzenie wyborów prezydenckich w 2004 roku przez parę lat nasze stosunki z Ukrainą były bardzo bliskie. Ale już w 2008 czy 2009 r. pojawiły się pierwsze zgrzyty – gdy na Ukrainę pojechał Sikorski, premier Tymoszenko niespecjalnie znalazła dla niego czas. Wtedy ukraińscy politycy po raz pierwszy doszli do wniosku, że los europejskiej przyszłości ich kraju jest przede wszystkim w rękach Niemiec. I wydaje mi się, że w ostatnim roku to znowu nastąpiło.
To jest forma urealnienia oceny, ile Polska może. A nie może dużo. Kijów nawet chyba ocenia, że mniej, niż Warszawie się samej wydaje. To oczywiście można było zmienić – ale środkami, których użycie byłoby szalenie ryzykowne. I dobrze, że tego nie zrobiono. Mówię tu np. o wysyłaniu broni, o wychodzenie przed europejski i NATO-wski szereg. Co prawda, na szczycie w Newport we wrześniu ubiegłego roku nikomu nie zabroniono wysyłać czy sprzedawać broni Ukrainie, ale nikt – z wyjątkiem Litwy – tego nie zrobił. Kolejna rzecz, wywołana niedawno przez Zbigniewa Bujaka – wysłanie do Donbasu jakichś oddziałów polskich, wspierających Ukraińców w duchu hasła „Za wolność naszą i waszą”. To jest nieporozumienie, bo sam prezydent Poroszenko uważa, i słusznie, że tego konfliktu się nie rozstrzygnie zbrojnie, tylko politycznie. Takie wypowiedzi to przejawy nieprzemyślanego sympatyzowania z ukraińską partią wojny, która w moim przekonaniu jest partią nierozumną.
Takie manewry pozwoliłyby pewnie na wzmocnienie pozycji Polski w oczach ukraińskich nacjonalistów, może także w części elektoratu Frontu Ludowego – bo Jaceniuk próbuje podtrzymać swoją popularność twardszą niż prezydent, prowojenną retoryką. Uważam jednak, że Polska, nie wchodząc w wewnętrzne spory ukraińskie, postępuje słusznie. Gra rolę pośrednika, a, precyzyjniej rzecz ujmując, tego, który wyjaśnia Europie, co tam się właściwie dzieje. I powinna grać ją dalej. Najzwyczajniej w świecie Polska nie może natomiast odegrać roli kraju, który zaważy na wyniku integracji europejskiej Ukrainy. I po raz kolejny Ukraińcy sami to konstatują.
Trzeba sobie zdać sprawę z własnych możliwości. Potrzebujemy weryfikacji własnego potencjału. Ta weryfikacja zresztą zachodzi, gdy spojrzymy na polską politykę zagraniczną w dłuższej perspektywie – za rządów premierów Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego wiara w możliwości sprawcze Polski na wschodzie była najwyższa, a moim zdaniem nieadekwatna do możliwości faktycznych. Potem nastąpił etap wręcz odwrócenia tej polityki – nie o 180, ale na pewno o 90 stopni. Nadszedł spór o politykę „piastowską” czy „jagiellońską”, a nawet etap otwarcia na Rosję, co musiało ochłodzić relacje polsko-ukraińskie. To, jak widzimy od jakichś dwu lat, również się nie udało.
Polska polityka „wychyliła się” więc najpierw daleko w jedną stronę, później daleko w przeciwną, a teraz – realnieje. Realnieje polityka, bo realnieje ocena potencjału. Działamy na rzecz Ukrainy, zawieramy umowy pomocowe w konkretnych obszarach, ale nie gramy roli europejskiego decydenta – bo i nikt nas tak nie ocenia. Ani Putin, ani Niemcy, ani inni gracze.
Wydaje mi się, że nasza rola jest w tym – wiem, że to truizm – aby przekazywać doświadczenie reformatorskie. Jeżdżąc na Ukrainę, ostatnimi czasy widzę, że w każdym obszarze, który tam obecnie wymaga głębszej reformy, ocena polskich osiągnięć jest bardzo wysoka. Uważa się, że niemal wszystkie polskie reformy przyniosły bardzo dobre skutki: wyższa oświata, polityka pamięci (IPN), samorządy… Bo przecież nie ma sensu wysyłać pracowników ukraińskich urzędów, aby w pierwszej kolejności przejmowali doświadczenie od samorządowców niemieckich. Lepiej, aby uczyli się od kraju, który ma więcej podobieństw – jest krajem postkomunistycznym, o stosunkowo podobnej wielkości. Jeżeli obecna polityka polskiego rządu wobec Ukrainy ma taki „organicznikowski” charakter, a takie mam wrażenie, to dobrze, bo właśnie to jest przede wszystkim do zrobienia.
Rozmawiał: Stefan Kabat (twitter: @S_Kabat)
Przeczytaj także poprzednie teksty z cyklu „Rok po Majdanie”:
– „Toczy się walka o to, jaka będzie nowa Ukraina” – rozmowa z prof. Markiem Figurą
– „Demokracja na wojnie” – tekst Maksyma Mykhaylenko.