Polski folwark to rodzaj rzeczywistej umowy społecznej skierowanej przeciwko podmiotowości.
Polacy nie nawykli do demokracji?
Ująłbym to inaczej. Cechuje nas deficyt umiejętności odnalezienia się w warunkach demokratyczno-liberalnych. Przyswoiliśmy za to bardzo dużo schematów i tradycji mniej lub bardziej dostosowanych do realiów autorytarnych. Ten deficyt przejawia się we wzorcach myślenia, relacjach rodzinnych, literaturze czy sztuce.
Gdzie tkwi tego praprzyczyna?
Zdaniem historyka Adama Leszczyńskiego bierze się to stąd, że mieliśmy 8 lat demokracji przedwojennej – do zamachu majowego – i ostatnio 25 lat demokracji dojrzewającej. PRL-u był systemem łagodnego totalitaryzmu, podobnie zresztą jak za sanacji. Co ważne, Polacy umieli się w tym wszystkim odnaleźć. Można by tu przywołać „Ucieczkę od wolności” Ericha Fromma – naszą przypadłością jest jakiś rodzaj omijania wolności i wszystkich ryzyk związanych z jej twórczą konsumpcją.
Warto wspomnieć innego badacza totalitaryzmów, Miltona Rokeacha, który opisał na przełomie lat 50. i 60. działanie „zamkniętych umysłów” (Closed and open minds) – bez tolerancji na wieloznaczność, złożoność, za to podatnych na atawistyczne stereotypy społeczne takie jak „swój dobry – obcy zły”, dogmatyzm i fundamentalizm, postprawdę – jak byśmy dziś powiedzieli – w miejsce faktów i wiedzy… Wygląda na to, że w takim świecie zawsze potrafiliśmy się odnaleźć Jak twierdził Andrzej Wajda, Polacy wolą się leczyć u znachorów niż u lekarzy.
Tu dygresja. Na początku lat 90. ubiegłego wieku o Polakach, którzy sobie nie radzą, mawiano w kontekście tzw. wyuczonej bezradności wyniesionej jeszcze z poprzedniego systemu. Tylko że często ci sami ludzie odznaczali się niebywałą zaradnością – o charakterze niepodmiotowym, lokalnym, wedle reguł panujących na folwarku korporacyjnym, takich jak amoralny familiaryzm. I tu wracamy do naszego głównego wątku – do abdykacji z wolności. Otóż ta „ucieczka” została skompensowana przez instynktowną, niemal prymitywną zaradność.
No dobrze, ale jakie to ma przełożenie na społeczną rzeczywistość?
Otóż w większości jako społeczeństwo jesteśmy przystosowani do wyrzeczenia się podmiotowości. Innymi słowy, potrafimy całkiem nieźle funkcjonować w warunkach ograniczonej wolności. Widać to również we wspomnianym zjawisku określanym mianem folwarku.
Gdzie konkretnie?
Odwołam się tu do badań prof. Janusza Hryniewicza, według których pod koniec poprzedniej dekady ponad 80 proc. rodzimych firm miało strukturę XVI-wiecznego folwarku. Jeśli chodzi o państwowe organizacje, urzędy, to możemy mówić wręcz o stu procentach. Ze wspomnianych badań wynikało, że to nie jacyś narcystyczno-psychopatyczni domorośli przedsiębiorcy potworzyli te folwarki, tylko że one same są rodzajem niepisanej umowy społecznej. Folwarczność odpowiadała 85 proc. pracowników i 60 proc. kierowników badanych firm. A zatem polski folwark to rodzaj rzeczywistej umowy społecznej skierowanej przeciwko podmiotowości.
Spróbujmy zdefiniować, czym jest ten XVI-wieczny folwark przeniesiony do XXI stulecia.
Pokrótce: występuje jeden ośrodek decyzji. W wypadku firmy rodzinnej jest to konkretna osoba lub rodzina, w korporacji – bardzo kameralny lub mocno odizolowany od reszty zarządca lub zarząd. Komunikacja w strukturze zachodzi od góry do dołu i ma charakter nakazowy. Sprzężenie zwrotne, owszem, jest, ale nie sprzyja uzyskaniu podmiotowości i godności pracowników czy podwładnych. Jednocześnie „góra” prosi o opinie, istnieją jakieś formy partycypacji i konsultacji, ale za cenę donosów i kontroli. Rozwój, awans, własna inicjatywa są mocno ograniczone. Przy czym folwark nie jest wyłącznie polską specjalnością.
Co nas wyróżnia?
Jeśli stereotypowo folwark niemiecki będzie się nam kojarzyć z pewnego rodzaju bezdusznym autorytaryzmem, to w polskiej wersji natkniemy się na kapryśność. I tak szef lub szefowa mogą robić awantury, wygłaszać tyrady, mieć wahania emocjonalne, ranić ludzi, obrażać. Ale z drugiej strony mogą też wchodzić w rolę „dobrego pana”, darowywać winy. Przypomina mi się autentyczna sytuacja, w której zakochany pracownik firmy energetycznej, łamiąc wszelkie przepisy BHP, wszedł na dach i omyłkowo zniszczył instalację. Powinien był z miejsca stracić pracę. Natomiast to tak rozczuliło prezesa, że mu wybaczył i nie wyciągnął konsekwencji.
Ten polski folwark jest więc nieco romantyczny, trochę histeryczny, a miejscami sentymentalny. A nad tym wszystkim unosi się duch familiaryzmu amoralnego – ludzie chowają się przed folwarkiem w mikrorodzinach. Dziś, kiedy w spółkach Skarbu Państwa po zmianie zarządów – w świetle kryteriów, mówiąc delikatnie, nie tylko merytorycznych – okazało się, że właśnie dzięki tej folwarczności, wyizolowanym podmiotom i strukturom, te firmy może nie w sposób innowacyjny, ale jednak działają.
Siłą rozpędu…
Paradoks polega na tym, że zieloną wyspę też zbudowaliśmy za pomocą folwarcznie zarządzanych firm. Dopóki był popyt wewnętrzny, dopóki mieliśmy do czynienia z tzw. ekonomią nisko rosnących owoców – konkurowało się ilością, ceną oraz układami w dostawach i sprzedaży – dopóty folwark ze skróconym trybem decyzyjnym, informacyjnym, bez partycypacji czy zebrań nieźle funkcjonował. Do dziś zresztą, gdy mamy do czynienia z prostą produkcją w biznesie, to ten model wciąż się sprawdza.
Problem z folwarcznością na dobre pojawił się po globalnym kryzysie z roku 2008. Okazało się, że wskutek różnych zjawisk trzeba ściągać cugle, a z drugiej strony konkurować innowacyjnością, lojalnością pracowników, zwłaszcza w kontekście emigracji. Polacy ruszyli za granicę także w poszukiwaniu lepszych standardów rynku pracy, a nie tylko wyższych zarobków.
Kryzys okazał się szansą?
Jaki kram, taki pan. Niezupełnie, bo w zmęczonych liberalnym kapitalizmem demokracjach zachodnich folwark objawił się jako recepta. W tym momencie mamy swoisty zwrot w kierunku tak rozumianej folwarczności. W Polsce nagle się okazuje, że z folwarków korporacyjnych przechodzimy do folwarku społeczno-narodowego. I większości to odpowiada. Dlatego nie mam poczucia, przy całej „pracowitości” obecnej ekipy rządzącej i partyjnej, że PiS i przystawki mają jakiś przemożny, hipnotyczny wpływ na społeczeństwo. Chociaż charyzma Jarosława Kaczyńskiego jest czymś faktycznym. Ale przede wszystkim – taki pan, jaki kram. Większość Polaków tego chce i potrzebuje.
I Jarosław Kaczyński nam to zapewnia.
Na rok przed wyborami prof. Janusz Czapiński pośrednio wyciągnął ze swojej „Diagnozy społecznej” podobny wniosek i zwrócił się do kilku osób z Rady Gospodarczej przy premierze, w której również zasiadałem. Otóż według prof. Czapińskiego, gdyby wszyscy uprawnieni do głosowania poszli do urn, to ponad 70 proc. głosowałoby może nie na sam PiS, ale na partie o charakterze konserwatywnym, wyznaniowym, odwołującym się do przeszłości. Pokłosiem tej diagnozy było ponowne uruchomienie tzw. tuskobusu po to, by złapać kontakt ze społeczeństwem.
Potrzebna też była nowa narracja, która zawierałaby rodzaj obietnicy i jednocześnie wymagania, byłaby przy tym wrażliwa społecznie i odważna mobilizacyjnie. Do grona z otoczenia premiera wprowadziłem jednego z najlepszych specjalistów od narracji biznesowych, społecznych i ekonomicznych, Paula Ormeroda, autora słynnej książki „The Death of Economics”. Konstatacja z jego prezentacji była taka: nie będziemy ludziom opowiadać bajek. Miałem na ten temat inne zdanie: jeśli ludziom nie opowiemy bajek, to będą kiedyś słuchali horrorów. I tak się stało. Z mojego doświadczenia z badań terenowych w firmach wynikało jasno: Polak potrzebował metanarracji.
Jakiej?
Jak już mówiłem, roztropnej ekonomicznie, ale jednocześnie wrażliwej społecznie. Skoro jej nie dostał, przyjął to, co usłyszał w czasach drugiej kadencji PiS-u.
Co się składa na tę narrację?
Po pierwsze, podniesienie własnej wartości. Jesteś kimś szczególnym, a nawet kimś lepszym. Po drugie, wcale nie musisz się o to starać, wystarczy, że się odróżnisz od jakichś obcych. A przy okazji będziesz miał zapewnione bezpieczeństwo. Tylko wybierz bierność i wierność wobec tych, którzy tę narrację ci proponują. Nawet jeśli w roku 2017 młodzież stanęła w obronie sądów…
…niektórzy pisali o przebudzeniu.
Młodzi opowiedzieli się za podmiotowością i godnością, ale był to jedynie skromny wyłom w ogólnej tendencji, która idzie całkowicie w drugą stronę.
To co nas czeka?
Sądzę, że potrzeba co najmniej 10 lat pracy nad tym, aby atrakcyjność tej podmiotowości, chociażby w młodym pokoleniu, rosła. Problem w tym, że ci zaradni pojechali już w świat.
Jak to przepracować?
Nie zniwelujemy różnic, które istnieją w Polsce od stu i więcej lat. Nie w tym rzecz, żeby te podziały znosić. Jeśli mamy je jakoś przekraczać, to poprzez podejście realistyczne. Chodzi o to, by pomimo różnic znaleźć zagadnienia, w których się dogadujemy i w których współdziałamy. Małżeństwo może być tak poranione, że ludzie się rozchodzą, ale w kwestii troski o zdrowie niepełnosprawnego dziecka wznoszą się ponad osobiste animozje.
Powstaje pytanie, czy w obliczu jakiejś katastrofy związanej z bezpieczeństwem przyrodniczym, militarnym, zdrowotnym kraju byłaby szansa na porozumienie i współdziałanie między głównymi aktorami polskiej polityki? Nie żeby jedni drugich przekonywali do swoich racji. Aby coś takiego przeprowadzić, można skorzystać z gotowych technik zaczerpniętych z biznesu. Czyli nie należy się zajmować wykazywaniem swoich racji, tylko dyskutować o obejmujących te racje kryteriach. Nie okopać się w wojnie pozycyjnej o „wysokość ceny”, tylko prowadzić negocjacje problemowe, gdzie wyznaczamy obszary zgody i wspólnych interesów, a jednocześnie godzimy się na pozostawienie pewnych obszarów jako domeny stałej rywalizacji.
Przełóżmy to na praktykę polityczną.
Dziś już nie wystarczą fajne gesty w postaci „T-shirtowej rewolucji” [noszenie koszulek z napisem Konstytucja – przyp. red.] ani nawet jakaś nowa narracja, zanim nie powstanie model, koncepcja, realna propozycja dla różnych grup mentalności i interesów. Jest to tym trudniejsze, że w tym czasie, jak wieszczy bliski mi prof. Jan Zielonka, wypala się liberalna demokracja, więc nie tylko o jej mechaniczne przywrócenie trzeba dziś walczyć, lecz o nową formację w jej miejsce, alternatywną dla „majsterkowania” przy zastanych systemach z populistycznym wsparciem…
Szeroko pojęta opozycja musi się urealnić i pojąć, że w Polsce nie jest tak, jak w Warszawie na Nowym Świecie, że wystarczy stworzyć narrację, by przejąć władzę. Potrzeba pokory i realizmu.
Dla mnie symbolicznym szczytem arogancji polityków jest brak diagnozy społecznej. Odwiedzili mnie kiedyś doradcy jednej z partii politycznych. Zapytałem ich z autentyczną ciekawością, na której analizie społecznej budują swój program. Diagnoza zakłada znajomość własnego elektoratu. Można powiedzieć, że politycy swoją grupę wyborców kochają, czyli potrafią się wczuć w jej potrzeby, motywacje, sposób myślenia. Znają jej interesy.
Jaka była odpowiedź?
„Oczywiście, mamy diagnozę”. I wyciągnęli słupki sondażowe – poparcie ich oraz innych partii politycznych. W tym myśleniu tkwiło przekonanie, że wpierw trzeba zdobyć władzę, a dopiero potem realizować jakieś zmiany społeczne.
Powiedzmy sobie jasno, tak się dziś nie da uprawiać polityki. Potrzebna jest diagnoza, wspomniana narracja, a do tego umiejętność opowiadania. Żeby dziecko mogło zasnąć, trzeba mu opowiedzieć bajkę. Ale nie wystarczy wyciągnąć pierwszą z brzegu. Trzeba wiedzieć, jaka konkretnie bajka to dziecko uśpi. A żeby to wiedzieć, trzeba to dziecko znać, aby zdiagnozować jego rzeczywiste problemy i potrzeby, zaplanować odpowiednie działanie i opowiedzieć autentyczną historię, która je zmobilizuje i uspokoi.
Polska polityka jest folwarczna?
Jest. I w tym tkwi wspomniany już paradoks. Folwarki zbudowały nam zieloną wyspę. Wodzowskie partie zbudowały demokrację przez 25 lat. Ale w tym czasie okazało się, że potencjał tego paradygmatu się wyczerpał. Brakuje alternatywy. Natomiast bardzo nowoczesna folwarczność i takaż narracja – z punktu widzenia skuteczności społecznej – jaką uprawiają rządzący – ułatwia im ucieczkę do przodu.
Co z opozycją?
Patrząc okiem biznesowym, potrzeba co najmniej politycznej sukcesji, a być może ogłoszenia bankructwa i zbudowania czegoś nowego.
Sugeruje pan totalny reset polskiej sceny politycznej.
Tak. Co ważne, równolegle zachodzi przemiana związana z wartościami. Być może dziś jeszcze jej nie doceniamy, ona dopiero może się objawić. Wierzę we wpływ kultury na stan ducha – względnie w brak tego wpływu, jeśli brakuje produktów kultury. Istnieją teorie politologiczno-literackie, zapewne formułowane nieco na wyrost, że Słowacki i Mickiewicz więcej zrobili dla powstań narodowych niż wszyscy polityczni działacze razem wzięci. Innymi słowy, bardziej wierzę w Pożar w Burdelu niż w jakąkolwiek partię opozycyjną…
Dziś potrzebujemy dobrego filmu czy spektaklu, który pozwoli nam odreagować zakorzenioną w polskich rodzinach traumę transformacji. Trzeba przełamać owo upokorzenie, którego wielu Polaków doświadczyło na styku dwóch systemów. Byłby to film o rozczarowaniu wolnością, niewidzialną ręką rynku, a jednocześnie film o nadziei.
Nieporadzenie sobie z tą traumą odpowiada w dużej mierze za istniejące dziś podziały.
Nie potrafimy do końca przewidzieć, jaka moc stoi za oddziaływaniem symbolicznym. Warto tu przywołać sukces Wiedźmina. To oczywiście nie zwalnia polityków z ich codziennej pracy. W tym sensie jednak dużo większe nadzieje pokładam w inicjatywach pokroju „Liberté!” niż w aktywności polskich polityków, którzy zwyczajnie nie nadążają za rzeczywistością.
Na koniec, chcę powiedzieć o jeszcze jednym ciekawym paradoksie.
W ostatnich dwóch latach widzę nowe zjawiska w środowisku firm polskich i działających w Polsce. Dorosłe dzieci nie chcą podejmować sukcesji w folwarkach rodziców (z badań wynika, że potrzebują zarówno digitalizacji, jak i demokratyzacji relacji). I w tym świecie zaczyna się coś ruszać. Coraz częściej szukamy nowego paradygmatu przywództwa i relacji, bardziej podmiotowych i zespołowych. Na konferencjach HR-owcy i młodzi liderzy dyskutują o – prawie utopijnym w naszych warunkach – paradygmacie tzw. „turkusowych organizacji”, biznesowych wspólnot, które są zaprzeczeniem folwarku. Nawet jeśli to nierealne, to ta „tęsknota za rajem” w warunkach biznesowych angażuje wiele osób. Coś w tym jest. Z tym fenomenem w tle powstaje coraz więcej start-upów lub firmowych transformacji po jednak udanej sukcesji, w których liderzy pracują nad oparciem biznesowej praktyki i designu wnętrza swojej firmy na realnych wartościach takich jak otwartość, prostota, odpowiedzialność, szacunek, współdziałanie, wiarygodność.
Byłby to ciekawy paradoks, gdyby to ze strony firm (do niedawna symbolu korporacyjnej bezduszności i wyzysku) przedostały się do życia społecznego i polityki nowe, dobre praktyki…
Osobiście jak dotąd angażuję się właśnie w tym obszarze, wolę prowadzić Akademię Psychologii Przywództwa, w której starzy i młodzi liderzy pracują nad sobą, by rozwijać autentyczne, skuteczne i zarazem godnościowe zarządzanie niż np. edukować polityków, którzy mylą słupki poparcia z diagnozą społeczną.
Fot. Adrian Grycuk (CC BY-SA 3.0 PL)