Problemy zaczęły się, kiedy rząd po ustaniu powodu, dla jakiego deklarował niemożność przeprowadzenia istotnych reform, których menu mieliśmy od dawna przygotowane i opracowane, zamiast zabrać się za ich wprowadzenie zmienił cele swojej polityki i język, w jakim mówiło się do tej pory o reformach. To wtedy pojawiła się „polityka małych kroków, nieszkodzenie ludziom, rady „pseudoekspertów” itp.
Witold Jarzyński – Stanisław Gomułka w jednym z ostatnich wywiadów krytykował rząd za to, że mówi tylko o oszczędnościach wynikających z reformy OFE (190 mld zł do 2020 roku) a nic nie wspomina o nowych zobowiązaniach. Z uzasadnienia projektu ustawy – jak podaje Gomułka – wynika, że ten nowy dług do 2020 r. wyniesie 226 mld zł. Sens polityczny takiego zabiegu jest oczywisty, pytanie czy Polsce się to opłaci i czy ten nowy dług jest w jakiś sposób „lepszy” – jak twierdzi rząd – od obecnego?
Janusz Jankowiak – Trzeba zdawać sobie sprawę, że proporcje podziału składki ubezpieczeniowej – a o to idzie w całej tej niepotrzebnej awanturze – są obojętne dla wielkości łącznych zobowiązań państwa w systemie emerytalnym. Od zmiany proporcji składki nie zmienią się one na jotę. Chyba, że zmienia się równolegle zasady waloryzacji składek na poszczególnych subkontach. I to jest właśnie ten przypadek, bo specjalne subkonto w ZUS, gdzie trafić ma 5 proc. składki alokowanej dotychczas w OFE ma być indeksowane inaczej niż ZUS-owskie konto – nazwijmy je tak – właściwe. Gomułka ma prawo twierdzić, że za przesuniecie zobowiązań w czasie trzeba będzie zapłacić więcej, właśnie z uwagi na nowo proponowane zasady waloryzacji nominalnym tempem PKB. Generalnie uważam, że już teraz występujące ryzyko niezbilansowania systemu (konto w ZUS waloryzowane jest wyższym z dwóch wskaźników: inflacją, albo przypisem składki), zostanie spotęgowane przez jeszcze jeden sposób waloryzacji. Sensu to ma naprawdę tyle, co kot napłakał.
Jak Pan uważa, jakie będą skutki rządowej reformy OFE dla polskiego rynku finansowego? Zdaniem ministra Rostowskiego rynki już zareagowały pozytywnie.
Można domniemywać, że minister finansów mówiąc o pozytywnej reakcji rynku na swoje pomysły miał na myśli sytuację, w której popyt na polski dług zgłaszać będą nadal ci sami inwestorzy, którzy bez wahań kupowali polskie obligacje w ostatnim roku. Nie byli to jednak rezydenci. Inwestorzy zagraniczni nabyli w 2010 roku ok. 78 proc. nowo emitowanego przez ministra finansów długu, przy wyraźnie rosnących – zaznaczmy – rentownościach. Udział inwestorów zagranicznych w rynku długu rósł systematycznie i w okresie styczeń 2009 – grudzień 2010 podwoił się, osiągając 25-26 proc. W tym samym czasie udział w rynku krajowych instytucji niebankowych spadł o ponad 11 pkt. proc. (z niemal 60 proc.). Banki krajowe również zredukowały swoje portfele FI o ok. 4 pkt. proc. (z początkowych 30 proc.).
Proponowane przez rząd zmiany w systemie emerytalnym w istotny sposób umacniają długookresową zależność popytu na polski dług od zagranicy. Znika trwale komponent stabilizacyjny popytu na obligacje, jakim były OFE; spada równocześnie podaż papierów, więc na krótką metę nie ma problemu. Pojawia się za to czynnik dodatkowego ryzyka w postaci permanentnego uzależnienia cen długu emitowanego w złotych od popytu zgłaszanego przez zagranicę. Z moich rozmów z inwestorami podczas ostatniego CEE Euromoney Forum w Wiedniu (18-19 stycznia) wynika jednoznacznie, że większość z nich zajmuje obecnie wobec naszego rynku i całego regionu pozycję wyczekującą (on hold), która może się zmienić w różnych kierunkach w zależności od rozwoju sytuacji na rynku globalnym. Świadomość tego stanu rzeczy – jak przypuszczam – musiała wpłynąć na tak niesatysfakcjonujące wolne tempo liberalizacji limitów inwestycyjnych dla okrojonych OFE (w pierwszych kilku latach obowiązywania nowego systemu udział obligacji w portfelach pozostać ma w zasadzie niezmienny), co niesie jednak za sobą zwiększone ryzyko dla rynku akcji.
Osłabienie krajowego popytu na dług oraz ryzyko zmiennego sentymentu inwestorów zagranicznych oznacza także rosnące prawdopodobieństwo zwiększonych emisji zagranicznych dla sfinansowania potrzeb pożyczkowych rządu. Dziś udział długu zagranicznego w długu publicznym Polski jest wciąż jeszcze relatywnie niski. Trudno jednak zaprzeczyć, że kierunek zapowiadających się zmian w strukturze zadłużenia państwa ogółem nie jest zgodny z powszechnymi zaleceniami ekonomistów, bo wystawia nas na dodatkowe ryzyko kursowe.
W 2009 roku i przez dużą część 2010 roku minister Rostowski zapewniał Polaków, że kraj nie będzie miał problemów finansowych i że budżet jest pod kontrolą. Dzisiaj problemy budżetowe są powodem podnoszenia podatków i ograniczenia składki do OFE. W roku wyborczym zasadne jest więc pytanie czy minister się pomylił, czy po prostu finanse publiczne to tak skomplikowana dziedzina, że nie da się dokładnie oszacować wydatków i dochodów na rok budżetowy?
Minister zaprzecza, że to bieżące potrzeby budżetu stoją za propozycją redukcji składki dla OFE. Jego zdaniem chodzi o błąd systemowy generujący stały przyrost deficytu. Spieraliśmy się na ten temat do znudzenia. Ale spieranie się z faktami jest żenujące. W okresie 3 ostatnich lat deficyt sektora finansów publicznych wzrósł o ponad 6 pkt. proc. w relacji do PKB. Wzrost gospodarczy był podtrzymywany nadzwyczaj ekspansywną polityką fiskalną. Deficyt ZUS bez transferów do OFE wynosi obecnie 50 mld PLN w skali roku. Co z tym mają wspólnego transfery do OFE?
Minister Rostowski chce zamaskować swoje błędy i zbyt optymistyczne założenia budżetowe z lat ubiegłych przy pomocy środków z OFE?
Gdyby minister finansów teraz oznajmił, że polityka fiskalna ostatnich lat, doprowadziła do największego deficytu w historii pokomunistycznej transformacji, to chyba musiałby oddać, choć część tych tytułów, które zgromadził na forum międzynarodowym jako kapitan „zielonej wyspy”?
Czy wobec tego realne są inne zapowiedzi ministra finansów, takie jak te dotyczące ścieżki zmniejszania deficytu budżetowego do 3% PKB?
Dostosowanie fiskalne rzędu 5 proc. PKB w okresie roku nigdy się jeszcze w Polsce nie udało. OFE zrobią z tego 0,8 pkt. proc.. A co z resztą? Reguła fiskalna, nowe ograniczenia nałożone na samorządy, coś jeszcze? Jestem sceptyczny, ale trzymam kciuki. Do programu można się będzie odnieść, gdy zobaczymy wreszcie najnowszą odsłonę programu konwergencji.
Premier Tusk kiedyś publicznie oświadczył, że rząd nie ruszy pieniędzy przekazywanych od OFE a każdego, kto będzie chciał podnieść podatki wyrzuci z rządu. Dzisiaj minister Rostowski obiecuje nam, że po kilku latach składka przekazywana do OFE wzrośnie. Jak wynika z emerytalnego raportu Balcerowicza podobne zapowiedzi były m.in. na Litwie i Łotwie i rządzący nie dotrzymali obietnic. Jak Pan sądzi na ile realne są plany rządu w kwestii zwiększenia składki do OFE?
Trudno ocenić wiarygodność tych zapowiedzi. Proszę pamiętać, że wśród przedstawicieli rządu są zwolennicy całkowitej likwidacji OFE w obecnej postaci. Redukcja składki może, więc być tylko etapem pośrednim.
Poszczególni ministrowie i zwolennicy rządu dużo mówią o kosztach funkcjonowania OFE, ale milczą na temat kosztów funkcjonowania ZUS-u, tak jakby była to instytucja, która jest idealnie wręcz zarządzana. Czy da się porównać jakoś wydatki na bieżące funkcjonowanie OFE i ZUS?
Nie, nie da się z uwagi na zasadniczo odmienny zakres zadań tych instytucji. Ale jedno powiedzieć można z pewnością: ZUS nie zarządza środkami zapisanymi na indywidualnych kontach emerytalnych, bo ich tam nie ma. OFE prowadzą normalne operacje rynkowe, sprzedając i kupując aktywa w miarę zmiany warunków rynkowych, po to by zwiększyć wartość jednostek uczestnictwa. Mogłyby to robić lepiej, bez dwóch zdań, ale robią już teraz coś, czego ZUS nie robi i nigdy robić nie będzie z uwagi na repatryjacyjny charakter I filaru.
Minister Rostowski nie zgadza się z argumentem, że Polsce grozi bomba demograficzna. „Już sam fakt, że Polska ma najlepszy spośród wszystkich krajów Europy wskaźnik LTC (long term cost of aging ), powinien ich (krytyków rządu – przyp. WJ) zaciekawić i zaintrygować (…) Choć trudno w to uwierzyć, nowy system emerytalny w ZUS-ie równoważy się w długim okresie, i to zupełnie niezależnie od części kapitałowej (OFE)” – pisał minister Rostowski w Gazecie Wyborczej. Czy faktycznie martwimy się niepotrzebnie?
Nie, nie martwimy się niepotrzebnie. Po pierwsze minister nie wspomniał, przy jakiej stopie zastąpienia bilansuje się system, a jest to ok. 25-30 proc. w stosunku do ostatniego wynagrodzenia z pracy. A po drugie minister zapomniał o zmianie zasad waloryzacji indywidualnych kont emerytalnych w ZUS, wprowadzonej w roku 2002, która generuje w okresie kilkudziesięciu lat poważne ryzyko niezbilansowania systemu, bo waloryzacja w każdych warunkach chroni realny przypis składki. A to oznacza, że wypłacić trzeba będzie zawsze więcej, ale nigdy mniej niż się zgromadziło w formie elektronicznych zapisów.
Ministerstwo Finansów zapowiada wprowadzenie podatku bankowego, z którego środki mają być przeznaczone na zwiększenie bezpieczeństwa systemu bankowego. W przeszłości jednak dwukrotnie ten rząd zabierał środki z Funduszu Rezerwy Demograficznej. Nie obawia się Pan, że ze środkami trafiającymi z tego podatku będzie podobnie?
Obawy są jak najbardziej zasadne. Tym bardziej, że zarówno KNF, jak i przedstawiciele rządu wielokrotnie akcentowali wyjątkową stabilność systemu finansowego w Polsce.
Rząd w 2009 roku dokonał dużej reformy emerytur pomostowych, która zabierała przywileje setkom tysięcy ludzi a pomimo to nie stracił poparcia społecznego. Teraz rząd odrzuca podobne reformy, jako samobójcze, chociaż jak pokazują sondaże zabieranie pieniędzy z OFE jest zasadniczo oceniane negatywnie przez społeczeństwo. Jak Pan sądzi, dlaczego pomimo tych doświadczeń rząd odkłada prawdziwe reformy na rzecz doraźnych działań w stylu obecnej reformy OFE?
Bo to daje natychmiastowe efekty budżetowe na skalę, jakiej nic innego nie da. A znaleźć trzeba 90 mld PLN w 3 lata. Ponadto przyjęta strategia komunikacji zmian zaciemnia maksymalnie rzeczywiste intencje autorów. Sprawa jest trudna merytorycznie, to sprawia, że wielu ludziom trudno wyrobić sobie na jej temat jasne zdanie.
W ostatnim czasie kilku ekonomistów, takich jak Jan Krzysztof Bielecki czy minister Rostowski, przeszło widoczną zmianę poglądów. Kiedyś kojarzeni jednoznacznie z liberalizmem teraz coraz częściej okazują więcej zaufania do państwa niż do wolnego rynku. Skąd ta zaskakująca zmiana poglądów?
Najkrótsza odpowiedź brzmi: to z pragmatyki sprawowania władzy. Liberalizm praktykowany jest bardzo wymagający. Pragmatyka, ubrana w odpowiednie słowa, wymaga znacznie mniej. A jak dobrze wygląda!
Nie sądzi Pan jednak, że to wcale dobrze nie wygląda jak minister Jacek Rostowski przez 20-30 lat popiera liberalizm ekonomiczny, doradza Leszkowi Balcerowiczowi, gdy ten wprowadzał pierwsze rynkowe instytucje w kraju, albo jak Jan Krzysztof Bielecki zakłada pierwszą liberalną partię w Polsce a potem tak diametralnie zmienia poglądy? Pragmatyzm polityczny to jedna strona medalu, druga to zaufanie społeczne. Nie obawia się Pan, że ludzie mogą takie przemiany odebrać w ten sposób, że liberalizm to pewna utopia, która nie sprawdza się w rzeczywistości, bo ta wymaga podnoszenia podatków, zwiększania roli państwa w systemie emerytalnym etc.?
Uważam, że w okresie transformacji nie mieliśmy szefa rządu, na miarę Aznara w Hiszpanii. Stąd wymaganie od naszych polityków wierności jakimś ideałom – wszystko jedno liberalnym, konserwatywnym, czy socjaldemokratycznym zresztą – jest czystą stratą czasu. Przecież Platforma Obywatelska nie szła do zwycięstwa w wyborach z hasłami podnoszenia podatków i demontażu systemu emerytalnego. A jednak to zrobiła. I jest nadal najsilniejszą formacją w Polsce. Przed wyborami nie było żadnej poważnej różnicy zdań między środowiskiem liberalnie nastawionych ekonomistów, a premierem czy ministrem finansów. W moim domowym archiwum mam do tej pory akt powołania w skład zespołu doradców premiera (pełniłem tę funkcję społecznie). Ale mam też akt odwołania po rezygnacji, jaką złożyłem po głośnej, z nikim nie konsultowanej, niemożliwej do implementacji, zapowiedzi wprowadzenia w Polsce euro w roku 2011.
Kłopoty zaczęły się nie wtedy, kiedy my zmieniliśmy zdanie, bo go nie zmieniliśmy. Problemy zaczęły się, kiedy rząd po ustaniu powodu, dla jakiego deklarował niemożność przeprowadzenia istotnych reform, których menu mieliśmy od dawna przygotowane i opracowane, zamiast zabrać się za ich wprowadzenie zmienił cele swojej polityki i język, w jakim mówiło się do tej pory o reformach. To wtedy pojawiła się „polityka małych kroków, nieszkodzenie ludziom, rady „pseudoekspertów”, itp. Sam jestem ciekaw, jak to się skończy, bo rząd odciął się od poważnej części własnego zaplecza intelektualnego. Czy długo da się tak funkcjonować? Zobaczymy. Ale jedno wiemy już teraz. Kalendarz wyborczy uniemożliwi przeprowadzenie jakichkolwiek poważnych reform również w roku 2012. Wątpliwości, czy po zwycięskich wyborach Platforma będzie silniejsza niż dziś są jak najbardziej zasadne. Stąd prawdopodobieństwo implementacji reform po roku 2013 jest mniejsze niż dziś. Ale będzie oczywiście jeszcze mniejsze, jeśli wygra ktoś inny niż PO. Wyborca o liberalnych rynkowych poglądach może sobie w tej sytuacji tylko w łeb palnąć.
?
