Magdalena M. Baran: Jak to jest przejść od słowa pisanego, z druku na szklany ekran? To jednak duża zmiana…
Aleksandra Pawlicka: Teoretycznie mogłoby się wydawać, że ciągle robię to samo, bo jestem wciąż dziennikarką prowadzącą rozmowy polityczne. I jestem obyta z kamerą, bo jako gościni często bywałam w innych telewizjach – robiłam podcasty dla TVN24, prowadziłam debaty dostępne również online. To jednak nie to samo. Dziennikarstwo pisane pozwalało weryfikować rozmowy, wywiad mogłam robić i trzy godziny, mogłam do niego wracać, dopytywać rozmówcę, układać tekst w określonej kolejności. Teraz mam tylko jedną szansę i ściśle określony czas, bo wszystkie prowadzone przeze mnie programy są na żywo. Musiałam się nauczyć jeszcze pilniej słuchać. Wydaje mi się, że ze wszystkich darów, które są na świecie i które los rozdziela między ludzi, dostałam właśnie dar słuchania.
To ważny i niezwykle cenny dar. W tym zawodzie – wbrew pozorom – nie taki znów dziś oczywisty…
Słyszę nie tylko to, co mówi mój rozmówca, ale i to, co pozostaje między wierszami. Czego czasami nie chce powiedzieć albo nie potrafi do końca sprecyzować myśli. Często zdarzało się, że po wysłaniu wywiadu do autoryzacji w odpowiedzi słyszałam, iż udało się oddać dokładnie to, co mój rozmówca chciał powiedzieć. W telewizji rygor upływających minut, gdy wydawca cały czas odlicza minuty, sprawia, że moja uwaga musi być inaczej podzielona. Zwykle pozwalałam rozmówcy wygadać się, oswajając go z sytuacją rozmowy, bo wtedy łatwiej wchodziło się w coraz trudniejsze tematy. Teraz muszę być niczym bicz nad rozmówcą i to zmienia oczywiście dialog.
Ale jest i druga zmiana w mojej pracy, wręcz namacalna. Polega na tym, że gdy dziś otwieram mojego laptopa, to na pulpicie mam same scenariusze programów. Nie ma tekstów. To może nie jest jakoś bardzo dotkliwe, ale dla dziennikarki, która przez trzy dekady pisała i potem znajdowała swoje teksty w druku, fakt, że dziś nic nie publikuje, jest zmianą. Niedługo po tym, gdy poszłam do TVP, zmarł Jerzy Stuhr. Okazało się, że zrobiłam z nim jeden z ostatnich, a tak naprawdę ostatni drukowany wywiad i wszyscy się do niego odwoływali, bo profesor mówił w nim o odchodzeniu, wycofywaniu się z życia, pogodzeniu ze śmiercią, o tym, co jest w życiu najważniejsze. Wywiad drukowany to trwały ślad. Po tym, co dziś robię, takiego świadectwa już nie ma. Oczywiście programy telewizyjne są archiwizowane, można je znaleźć na YouTube, wypowiedzi są cięte na „setki” i po wielokroć powtarzane w różnych programach, ale to wszystko żyje jednak dość krótko. Słowo pisane trwa.
Trochę inna jest jakość samej rozmowy. Przypomina mi się Tischner i jego słowa o tym, że po spotkaniu, po pytaniu i po odpowiedzi nie jesteśmy tacy sami jak przed. Że coś sobie zawdzięczamy, o coś możemy siebie obwinić. To moment, kiedy rozmowa nas zmienia, otwiera, a przynajmniej otwierać powinna na perspektywę drugiego, innego, niezależnie od tego, czy nam się to podoba, czy nie. I to właśnie jest elementem kształtowania relacji pomiędzy jednym a drugim, obcym a swoim, tobą a mną. Biorąc pod uwagę rozmowy, jakie prowadziłaś i prowadzisz, są one elementem kształtowania sfery publicznej, tego jak my, jako widzowie, słuchacze, czy wreszcie obywatele, na nią patrzymy. A skoro tak, to… jak dla ciebie wygląda dziś rozmowa w mediach, w tej nowej perspektywie i czy ma ona szansę na zmianę, po tym co widzieliśmy w mediach publicznych w czasie rządów poprzedniej ekipy?
To prawda, że poszłam do telewizji publicznej, aby ją zmieniać. W ciągu ostatnich lat przystawiono TVP straszną pieczątkę skrajnego upolitycznienia. Wszyscy mówią „tuba propagandowa”, ale tak naprawdę to była tuba kłamstwa. Czymś innym jest posiadanie poglądów i sformatowanie skrajnie konserwatywne albo liberalne, a czymś innym mówienie i tworzenie nieprawdy. Przez osiem lat telewizja publiczna mieszała fakty z fałszem, czyli czymś, co jest zupełnie sprzeczne z dziennikarstwem. Zdecydowałam się na przejście do TVP z dwóch powodów: chciałam spróbować czegoś nowego i – co był chyba głównym motywem – ktoś tę zmianę musi wykonać, ktoś musi odskrobać od dna, do którego zostały sprowadzone media publiczne. Myślę, że ci, którzy mają trochę doświadczenia w tym zawodzie, a przede wszystkim chęci do tego, żeby spróbować czegoś nowego, dostali niepowtarzalną szansę. Cokolwiek by nie powiedzieć o dzisiejszej telewizji publicznej – po tych kilku miesiącach, gdy jest zmieniana – przyszli do niej ludzie, którzy naprawdę mają poczucie, może nie misji, ale chęci przywrócenia rzetelności dziennikarskiej i uczciwości wobec widza. I to jest super. To sprawia, że w krwi czuć bąblowanie, tak, jak miało to miejsce w roku 1989 roku, kiedy powstawały wolne media i kiedy sama wchodziłam na rynek pracy. Wtedy wolne media to było wyzwanie i świadomość, że można zrobić coś naprawdę nowego, że tworzy się nową rzeczywistość.
Teraz jest podobnie?
Tak sądzę. Powstały nawet teksty o tym, że takiego ruchu w polskich mediach, jak po 15 października ubiegłego roku, nie było od czasów transformacji. I nawet jeśli w jesiennej ramówce mojej telewizji podkreśla się, że powstają wspaniałe seriale, nowe filmy, a stare programy rozrywkowe są godnie kontynuowane, to nie one, nie telewizja nieinformacyjna tworzy dziś nową jakość, bo nie ona tworzyła bardzo złą jakość w minionych latach. I bardzo złą opinię o telewizji publicznej. TVP Info z politycznym przekazem dnia partii rządzącej to była gęba, którą PiS przyprawił TVP. Teraz trwa mozolna zmiana tego wizerunku.
Odkąd bywam gościem w telewizji publicznej, to coraz bardziej ją lubię. Również z tej perspektywy to duża jakościowa zmiana, ale w pierwszym rzędzie możliwość pokazania, że istnieje świat inny niż ów polityczny przekaz dnia. Z drugiej strony to też moment odwrócenia ról – zwykle ja pytam, czy to moich gości czy studentów. Każda taka zmiana to chyba ciekawy moment w myśleniu o własnym dziennikarstwie; o zaufaniu i odpowiedzialności, jakie się z nim wiążą.
Zdecydowanie. Pierwszy program robiłam naprawdę z marszu. Podpisałam kontrakt 1 maja i tego samego dnia robiłam program wchodząc do studia, kompletnie nie wiedząc, w którą mam patrzeć kamerę, czy prompter będzie miał odpowiednio duże litery i czy dam radę. Jakoś poszło, bo spotkałam ludzi, którzy mi zaufali. Tych stojących po drugiej stronie kamery i tych, którzy powierzyli mi antenę. To nowe, bardzo ożywcze doświadczenie.
Ale pytasz o tworzenie w mediach przestrzeni do rozmowy. Przez lata byłam przekonana, że dobry wywiad można zrobić, gdy spotyka się z człowiekiem twarzą w twarz, popatrzy w oczy. Nie raz jechałam na drugi koniec Polski, żeby zrobić rozmowę. Do Andrzeja Stasiuka jechałam sześć godzin, a potem on wziął mnie do swojej terenówki i pojechaliśmy w góry, żeby usiąść na polanie, patrzeć w dal i rozmawiać. Moje najlepsze wywiady, które do dzisiaj pamiętam i które wciąż żyją, bo są przypominane – to te, gdy spotykałam się z rozmówcą parę razy albo trwały po kilka godzin. Gdy robiłam wywiad o Polsce z Korą na półtora roku przed jej śmiercią, spędziłyśmy razem dwa dni. Powiedziała: „Włącz sobie ten dyktafon kiedy chcesz, a potem zrób z tego wywiad”. Nie siadłyśmy w fotelach na zaplanowaną rozmowę, tylko rozmawiałyśmy, lepiąc pierogi, pijąc wino, grając w grę. Podobnie było z najlepszym z moich wywiadów z Kazimierzem Kutzem o starości. Spotykaliśmy się trzy razy. Powiedział mi potem, że wyrwałam mu tym wywiadem flaki, ale dzięki temu odzyskał siebie. Jestem przyzwyczajona do długich rozmów. Dlatego gdy przyszła pandemia, to cierpiałam także z powodu komunikacji przez różne platformy. One siłą rzeczy wymuszają dystans. Potem okazało się, że przyzwyczailiśmy się do pracy na odległość. Powiedziałbym nawet, że zrobiliśmy się trochę gnuśni. Nawet gdy można się było już spotykać, niektórym nie chciało się ruszać sprzed ekranu. To moim zdaniem wpływa na jakość rozmowy. Na jej temperaturę. W telewizji wciąż zdarza się korzystać z łączenia internetowego z gościem, ale dzieje się tak tylko wtedy, gdy nie ma szans na obecność w studiu, a bardzo zależy nam na jego opinii.
Wywiad w telewizji na żywo nie podlega autoryzacji. To kolejna duża zmiana w porównaniu z możliwościami, czy wręcz komfortem, jakie daje nam wywiad prasowy. To ułatwia czy raczej utrudnia pracę?
Telewizja ma tę dobrą lub zgubną magię, że ludzie chcą przyjeżdżać, aby pokazać swoją twarz. Oglądalność nawet poza prime time jest o wiele wyższa niż czytalność w najbardziej poczytnej gazecie. Ludzie wiedzą, że gdy się pokażą, to publicznie zaistnieją. Jeżeli chodzi o polityków, to mocarny jest czas kampanii wyborczych. Wtedy po prostu drzwiami i oknami przybywają, bo każdy chce pojawiać się na ekranie jak najczęściej i jak najdłużej. Po wyborach trzeba im przypominać, że swój mandat sprawują dla ludzi, do których mogą dotrzeć za pośrednictwem mediów.
Pytasz o autoryzację. Inaczej rozmawia się z ludźmi, z którymi wcześniej już rozmawiałam, zbudowaliśmy wzajemne zaufanie. Oni wiedzą, że nawet jeśli wywiad jest na żywo, to gramy fair play. I nie chodzi o to, że nie ma trudnych pytań. One zawsze są. Chodzi o wzajemny szacunek. Autoryzacja jest przekleństwem polskiego dziennikarstwa, bo jeśli ktoś coś mówi, to bierze za to odpowiedzialność. W autoryzacji można poprawić stylistykę, bo język mówiony i pisany kierują się innymi prawami, ale nie można wycinać swoich myśli wcześniej wypowiedzianych. W programie na żywo tak się przecież nie dzieje. W telewizji publicznej rozmawiam dziś w przedstawicielami każdej partii politycznej. Wywiady z tymi, którzy za poprzedniej władzy nie chcieli rozmawiać z dziennikarzami mediów niezależnych, nie są łatwe. Ale uważam, że tak powinny działać media publiczne. Są dla wszystkich. Niedawno miałam w programie konfrontację posłanki KO i posła PiS-u. Skończyło się skakaniem do gardeł i mówieniem przekazem dnia. To nie była rozmowa. Ale może tego też się musimy nauczyć.
W poprzednich 8 latach widzowie przyzwyczaili się, że politycy, chodząc do „swoich mediów”, oczekują, że albo ktoś ich przyjmuje w całości, albo nie akceptuje przekazu, jaki oferują. Pytanie, gdzie zniknęła autentyczna rozmowa czy polityczna debata składająca się nie z przekazów dnia, a z argumentów? Gdzie jest dziś agora, czyli miejsce wymiany, również tej na poziomie idei i faktów? Mam przekonanie, że media powinny pełnić – choć po części – jej funkcję, to znaczy nie być wyłącznie przestrzenią konfrontacji. Chodzi mi o dialog, a nie puste tezy wygłaszane ze swoich baniek, czy krzyczane do siebie niczym z drugiego brzegu rzeki czy ze szczytów gór. Myślę o tworzeniu miejsca, o funkcjach niegdysiejszej agory – wymiany, rozmowy, czasem sprzeczki, bo nie zawsze musimy się ze sobą zgadzać. Idzie mi o założenie wzajemnego szacunku i uznanie, że jakkolwiek tę dalszą rzeczywistość polityczną, publiczną, społeczną będziemy kształtować, to jednak spróbujemy przynajmniej się posłuchać. Bez tego nie ruszymy.
No właśnie! Kluczowe jest słyszenie się nawzajem i wydaje mi się, że wciąż jesteśmy w tym na etapie raczkowania. Politycy zwłaszcza. Prowadzę też program, w którym rozmówcami są dziennikarze, komentują politykę i jest on spokojniejszy niż „gadające głowy” z Sejmu. Dziennikarze wchodzą w polemikę, ale to nie jest tak, że jeden drugiego próbuje zakrzyczeć. Politycy robią to notorycznie, aby pokazać, że „moje jest na wierzchu”, „moja racja jest najmojsza”. Dla widza – wydaje mi się – ma to małą wartość, bo gdy w studiu robi się jazgot, po prostu nie da się tego słuchać.
Prowadzę też program „Kontrapunkt”, do którego zapraszam ludzi z niepolitycznej półki. I to są zupełnie inne rozmowy. Do programu poświęconego praworządności zaprosiłam trzech sędziów, którzy byli twarzami sprzeciwu wobec niszczenia wymiaru sprawiedliwości za rządów PiS: Pawła Juszczyszyna, Waldemara Żurka i Igora Tuleję. W kolejnej odsłonie miałam trójkę współtwórców Wolnych Sądów, których drogi zawodowe rozeszły się po wyborach, bo Sylwia Gregorczyk-Abram nadal działa w NGO i broni praw człowieka, Maria Ejchart została wiceministrą sprawiedliwości, czyli przeszła na stronę władzy, a Michał Wawrykiewicz został eurodeputowanym. I oni przyznali w studiu, że choć owszem, drogi im się rozeszły, to przyjaźnią się i dzwonią do siebie codziennie. Mówią to na antenie, w programie na żywo i pokazują widzom normalną, ludzką twarz działalności publicznej. Myślę, że można, a nawet trzeba, robić to w telewizji. Stwarzać przestrzeń na taką rozmowę.
Mówisz o zaufaniu i zadawaniu trudnych pytań. To nie jest łatwa sztuka, która wymaga uważności, ale też umiejętności wzajemnego respektowania granic.
Zaufanie to nie spoufalenie się, tylko wzajemne respektowanie pewnych reguł. Trochę jak w ruchu drogowym. Kiedy jedziemy samochodem, zakładamy, że wszyscy stosujemy te same reguły, żeby się nie pozabijać na drodze. Tak samo jest w dziennikarstwie. Jeżeli założymy, że druga osoba rozumie reguły i stosuje się do nich, to mamy dobry początek. Ostatnio moim gościem w porannym programie był Przemysław Czarnek. Nigdy wcześniej z nim nie rozmawiałam, bo gdy jako dziennikarka „Newsweeka” prosiłam o wywiad, albo wysyłałam do ministerstwa pytania w związku z przygotowywanym tekstem, to nie było żadnej informacji zwrotnej. Teraz przyszedł do studia. Zjednoczona prawica wie, że ich elektorat nie przeszedł w całości z TVP do telewizji Republika. Trzeba docierać do ludzi i Przemysław Czarnek powtarzał te swoje androny, partyjne przekazy, zderzaliśmy się jak z dwóch stron betonowej ściany, ale wykazał się dobrą wolą. Mimo wszystko to była rozmowa.
Przyjaciel podsunął mi kiedyś kodeks etyki dziennikarskiej, którego staram się trzymać – mam na myśli zasady, które stworzył Jim Lehrer. To, co mówisz, bardzo mi go przypomina. Pośród różnych reguł mówi: „Zakładaj, że twój widz jest osobą tak samo inteligentną, troskliwą i dobrą, jak ty sam”. Myślę, że ważne jest, abyśmy tak myśleli o naszych odbiorcach, ale również o tych, z którymi rozmawiamy, choć czasem to oczywiście trudne. W tym, co mówisz, pojawiają się trzy istotne wartości. To zaufanie, to odpowiedzialność i misja, która stanowi fundament tego zawodu. Dopiero one razem – założone i praktykowane – stanowią podstawę, by nasze odzyskane, wolne media mogły funkcjonować, ale też by zaczęły przekonywać do siebie, nawet małymi krokami, ludzi, którzy od nich odeszli. Mam na myśli tych, co zostali oślepieni propagandą poprzedniej ekipy rządzącej, tych, co nagle poczuli, że media im odebrano. A my mówimy: zaufanie, misja, odpowiedzialność i tak naprawdę otwartość na drugiego, jakimkolwiek by nie był.
Właśnie, nie wykluczamy nikogo. Staramy się po prostu być włączający do naszej opowieści. I oczywiście część widzów poczuła, że odebrano im ich telewizję, przeniosła się do innej, kultywującej to, co działo się na Woronicza czy na Placu Powstańców przez lata rządów PiS-u. Natomiast, podobnie jak ma się rzecz z dobrym imieniem każdego człowieka, obrzucić błotem jest dużo łatwiej niż się z niego oczyścić, tak samo z instytucją – odbudować zaufanie do instytucji, która ma zadania publiczne, jest niezwykle trudno. W dziennikarstwie politycznym, które od lat uprawiam, szalenie ważne jest zadawanie sobie pytania, dlaczego ktoś coś nam mówi? Jaki ma w tym interes? Jaką chce przekazać informację? Jaki ma powód, żeby właśnie daną myśl, temat, sprawę wrzucać do debaty publicznej? Dlaczego to robi? Szukanie odpowiedzi na te pytania jest – moim zdaniem – kwestią dziennikarskiej odpowiedzialności.
To, żeby nie być niczyim medium i nie uprawiać propagandy stanowi jedno z oblicz tych wymarzonych mediów publicznych. Ale są i inne problemy – jak choćby konieczność mierzenia się z fake newsami, które i do mediów docierają, czy wreszcie pęk, jaki poniekąd narzucają nam social media. Tam informacja jest jeszcze szybsza, ale też często nie jest weryfikowana. Moi studenci powiedzą ci, że dziś każdy, kto ma telefon może być dziennikarzem. Otwierasz kanał na YouTube albo TikToku i już… Tego nowego sposobu przekazu doświadczyliśmy bardzo mocno na początku wojny w Ukrainie, kiedy z jednej strony otrzymywaliśmy istotny, bezpośredni przekaz, ale z drugiej borykaliśmy się z koniecznością jego weryfikacji i oddzielenia informacji od manipulacji czy opinii.
Media społecznościowe są dziś ważnym źródłem informacji. W przypadku wspomnianej przez ciebie wojny, na wczesnym jej etapie niewiele redakcji miało swoich korespondentów. To, co przekazywali nam dziennikarze ukraińscy albo nawet ludzie, co czerpaliśmy z ich mediów społecznościowych, było podstawą wiedzy o tym, co działo się w Ukrainie. I oczywiście media społecznościowe to jest w dziennikarstwie rewolucja. Taka sama, jak wcześniej było pojawienie się internetu. Gdy zaczynałam pracować w tym zawodzie, komputery dopiero pojawiały się w redakcjach, teksty zanosiłam na dyskietkach. Kolejną rewolucją były telefony komórkowe, wcześniej do ministerstwa czy Sejmu dzwoniło się, wykręcając numer stacjonarny i łącząc przez centralę. Kolejne były telewizje 24-godzinne serwujące informacje całą dobę, internet, a niedługo po nim media społecznościowe. To są wszystko kroki zwiększające prędkość przekazu informacji.
Efektem tego tempa jest to, że człowiek przestaje za informacjami nadążać. Dziennikarze muszą trzymać rękę na pulsie, ale lekarz, który robi operacje czy artysta, który uczy się roli, zaglądają do mediów rzadziej, sporadycznie i czytają headline’y. Czasami, gdy ich coś zainteresuje, klikają w tytuł. To jeden z problemów, z jakim mierzy się dziś dziennikarstwo. Zarówno to pisane, jak i telewizyjne. Nie dasz rady ścigać z X-ami i z innymi przekaźnikami internetowymi, bo po prostu nie wygrasz.
Wiele razy słyszeliśmy już, że „papier” nie ma przyszłości…
Mam nadzieję, że informacje o jego śmierci, od dawna powtarzane, są fałszywe. Wszystkie portale i telewizje bazują na tym, co wyprodukuje papier. Wystarczy spojrzeć na poranne serwisy, zwykle zaczynają się od przeglądu prasy, komentowania tego, o czym piszą gazety. Nie zmienia to faktu, że boksowanie się z czytalnością, z oglądalnością, z klikalnością, sprzedawalnością subskrypcji zabija media. To jest błędne koło, bo dziś sprzedają się biskupi, jutro pan Zenek, który obciął sobie palec, a trzeciego dnia Putin, który jedzie do Mongolii. Czysta przypadkowość, żadnej logiki, żadnej przewidywalności, tylko szukanie po omacku, co się sprzeda. I produkowanie treści „chodliwych”, a tym samym kręcenie sobie pętli, bo pauperyzacja informacji to równia pochyła. Jeśli dodać do tego sztuczną inteligencję, która jest super narzędziem, ale jako fabryka „treści dziennikarskich” może międlić tylko tę samą wiedzę, to mamy przepis na powolną śmierć. A przecież śledztw dziennikarskich ani poruszających wywiadów AI nie zrobi.
To narzędzie jest bardzo niebezpieczne i czasami sprawia, mam wrażenie, że nadużywając go, można popaść w gadaninę, bo ta sama informacja jest przetwarzana dowolną ilość razy. Powrót tego samego w innej postaci. Poza samą gadaniną pojawia się też moment bicia piany, czy wręcz „wymagania” od rozmówców, żeby w określonej sprawie politycznej czy w odniesieniu do potencjalnego rozstrzygnięcia, zabawili się we wróżki. Gdy słyszę: „No to jak pani przewiduje?”, od razu się usztywniam… Stąd moje kolejne pytanie o to, jak dziś wygląda dziennikarska rzetelność, a jak dociekliwość?
Przy okazji wręczania nagrody im. Teresy Torańskiej przyznawanej przez „Newsweek” zawsze powtarzane były opowieści o tym, jak Teresa pracowała nad wywiadem tygodniami, jak wracała do swojego rozmówcy. Nigdy nie miałam takiego luksusu pracy. Nawet, gdy robiłam wywiad przez dwa tygodnie, to jednocześnie musiałam pisać inne teksty. A przecież ten czas, o czym mówiłyśmy przed chwilą, ciągle się skraca. Przez internet przepływa każdego dnia mnóstwo informacji, mnogość faktów, kolejnych update’ów. To jest trochę jak z gotowaniem. Jeżeli zrobimy coś bardzo dokładnie i z najlepszych składników, to będziemy mogli się tym rozkoszować, a jak zrobimy z półproduktów i na chybcika, to pewnie już takie pyszne nie będzie.
Ale jeśli idzie o dociekliwość, to większość afer, którymi zajmuje się nowa ekipa władzy, rozliczając poprzedników, to afery wygrzebane i opisane przez media. Bez pracy dziennikarzy o części tych spraw nie mielibyśmy pojęcia. Media zabija pęd i miałkość, ale też walka o merkantylizację informacji.
Na koniec chcę wrócić do samej rozmowy, do wywiadów jakie prowadziłaś dla „Newsweeka”, czy jakie prowadzisz teraz w TVP Info. Na ile sama masz wrażenie, że wyciągasz ze swoich rozmówców to, co niejako wcześniej zobaczyłaś, usłyszałaś i chcesz jeszcze usłyszeć? Czy taka rozmowa jest początkiem drogi, mogącej prowadzić nas jako społeczeństwo czy wspólnotę nawet nie do tego wielkiego pojednania, ale do rzetelności myślenia? Również myślenia o tym, że media są rzetelne, odpowiedzialne, że mogą budzić zaufanie?
Zawsze staram się jak najlepiej przygotować do rozmowy – czytam, co dana osoba mówiła wcześniej, co inni sądzili o niej i jej pracy. O problemie, o którym mamy rozmawiać. Najważniejsze jest dla mnie, aby uzyskać jak najszczerszą wypowiedź. Coś więcej niż tylko okrągłe słówka. Politycy specjalizują się w tym, aby mieć miliony słów do owinięcia pustki własnej wypowiedzi. Dlatego trzeba doprecyzowywać pytania, dopytywać o konkrety, czasem łapać za słówka. Czasami przed wejściem na antenę pytam mojego rozmówcę, co go ostatnio najbardziej nurtuje, nad czym pracuje, bo to pozwala dotknąć ludzkiej strony, otworzyć na pewną szczerość. To właśnie jest wartością, którą kieruję się w dziennikarstwie. I krokiem – jak sądzę – do agory, o którą pytasz.
Aleksandra Pawlicka – dziennikarka prowadząca programy publicystyczne w TVP Info od maja 2024 r. Wcześniej dziennikarka „Newsweeka”, „Przekroju” i korespondentka BBC Sekcja Polska w Brukseli w czasach negocjacji Polski z UE.
Komentatorka telewizyjna i radiowa, autorka książek biograficznych („Historie rodzinne” – na podstawie rozmów z Jerzym Stuhrem), wywiadów rzek: „Ta straszna Środa” – z Magdaleną Środą, „Jest życie po końcu świata” – z Joanną Kos-Krauze oraz „Bardzo dawno temu, mniej więcej w zeszły piątek” – z Janem Tomaszem Grossem, a także książek podróżniczych: „Światoholicy”, „Siedem razy świat”, „Zanskar” i „Spitsbergen” oraz książek poświęconych Kongresowi Kobiet – „Czas na kobiety” i „Grzeczne już byłyśmy”.
Instruktorka jogi.