Teza, że kryzys gospodarczy doprowadzi do politycznego przemeblowania Europy, ma wszelkie cechy samosprawdzającej się przepowiedni. Łatwiej jest jednak przeczuć zmianę, niż przewidzieć, na czym będzie polegać. Dlatego liczne artykuły, eseje i książki o rozpadzie Unii warto traktować sceptycznie. To nie UE, lecz niektóre z jej państw członkowskich mogą zniknąć w pierwszej kolejności.
40 lat, które Wielka Brytania spędziła we Wspólnotach Europejskich, a następnie Unii (1 stycznia mija okrągła rocznica) trudno uznać za sielankę. Londyn został dopuszczony do francusko-niemieckiego projektu dopiero za trzecim podejściem – dwa pierwsze wnioski o członkostwo zostały zawetowane przez generała de Gaulle’a, który nie chciał zwiększać amerykańskich wpływów we Wspólnotach – i w okresie „eurosklerozy”, kiedy powszechnie uważano, że cała rzecz sprowadzi się do obszaru wolnego handlu. To takiej, ograniczonej, integracji Brytyjczycy chcieli od zawsze i to do niej namówili swoich partnerów z EFTA – Danię i Irlandię. Mimo to już w pierwszych latach po akcesji społeczny opór był na tyle silny, że konieczne stało się legitymizujące ją referendum. W czerwcu 1975 roku za pozostaniem we „Wspólnym Rynku” (ta nazwa pojawiła się na oficjalnej karcie do głosowania) opowiedziały się dwie trzecie wyborców – wielu z nich przekonanych przez opozycyjnych wówczas torysów, którym przewodziła Margaret Thatcher.
Dziewięć lat później, już jako premier, Thatcher zdołała znacząco obniżyć składkę wpłacaną przez do wspólnego budżetu, mimo iż podczas negocjacji akcesyjnych wysokość wpłat była jednym z przyjętych przez Londyn warunków członkostwa. „Rabatu”, który w roku 1984 mógł być uzasadniony relatywnym ubóstwem Brytyjczyków, bronił – skutecznie – w 2005 roku obdarzony „lewicowym poczuciem solidarności” Tony Blair. Za jego rządów Zjednoczone Królestwo było jednym z najbogatszych państw Unii per capita, a królowa Elżbieta II – główną beneficjentką Wspólnej Polityki Rolnej.
Wcześniej – jeszcze za poprzednich rządów torysów – Wielka Brytania była głównym hamulcowym podczas negocjowania traktatu z Maastricht, na zawarcie którego zgodziła się dopiero pod warunkiem możliwości trwałego pozostania poza unią walutową. Dziś zgoda na reformę traktatową, która ma usprawnić zarządzanie wspólną walutą i uniemożliwić powtórzenie się greckiego kryzysu, stała się główną kartą przetargową premiera Camerona. W zamian chce jeszcze większej dobrowolności i mniej zobowiązań. Straszy zaś opuszczeniem Unii, wstępem do czego ma być kolejne referendum – groźba przekonująca, bo zdecydowanych zwolenników integracji jest w Wielkiej Brytanii tylko około 30 procent.
David Cameron, odwołujący się do nacjonalistycznych emocji („dość dyktatu Brukseli!”) równie chętnie, co jego partyjni koledzy z PiS, stosuje jednak niebezpieczną strategię. Nieproporcjonalnie dużą grupę wśród tych 30 procent stanowią Szkoci. Po ostatnich wyborach do lokalnego parlamentu, które wygrała SNP (Szkocka Partia Narodowa), rząd w Londynie zgodził się na referendum nad niepodległością północnej części wyspy. Ma ono odbyć się wiosną 2014 roku i nie jest wykluczone, że doprowadzi do rozpadu Zjednoczonego Królestwa – zwłaszcza, jeśli wcześniej większość Anglików opowie się za wyjściem z UE. Jak na razie, zwolenników szkockiej niepodległości jest około 40 procent – o jedną trzecią więcej niż jeszcze pół roku temu.
Ilustracja – „Dis-union Jack” – flaga Zjednoczonego Królestwa bez szkockiego krzyża św. Andrzeja.