System, jaki jest, (prawie) każdy widzi
Czy tu się głowy ścina?
Czy zjedli tu Murzyna?
Czy leży tu Madonna?
Czy tu jest jazda konna?
Czy w nocy dobrze śpicie?
Czy śmierci się boicie?
Czy zabił ktoś tokarza?
Czy często się to zdarza?
(Siekiera, Ludzie wschodu, sł. Tomasz Adamski)
System polityczny w Polsce przechodził różne fazy. Zaczęło się od setek partii i partyjek powstających jak grzyby po deszczu w wyniku zapisów ordynacji wyborczej z roku 1991, bezprogowej, niemal idealnie proporcjonalnej, co oznaczało, że każda partia posiadająca w swoich szeregach znaną osobistość, będzie reprezentowana w parlamencie (dla przykładu Unia Polityki Realnej przez Janusza Korwin-Mikkego, Ruch Demokratyczno-Społeczny przez Zbigniewa Bujaka). Dawało to poczucie reprezentatywności sejmu – bo każdy z Polaków, nawet bardzo oryginalny w swoich poglądach, mógł utożsamić się z którymś z posłów, do wyboru była wielka paleta poglądów i sposobów uprawiania polityki. Po jednym mandacie posiadały takie komitety jak Unia Wielkopolan, Krakowska Koalicja „Solidarni z Prezydentem” (czyli z Lechem Wałęsą) czy dzięki 1992 głosom zdobytym w okręgu krakowskim Sojusz Kobiet Przeciw Trudnościom Życia… Dzięki takiej ordynacji jedynie 7,33 proc. wyborców oddało głosy na komitety, które nie wprowadziły swoich reprezentantów do parlamentu. Pełnej reprezentatywności towarzyszyło jednak duże rozdrobnienie – sejm pierwszej kadencji to czasy rządów mniejszościowego (Jana Olszewskiego) i prawie mniejszościowego (Hanny Suchockiej). Co znamienne, koniec kadencji spowodowany był niedotarciem posła Zbigniewa Dyki z ZChN-u na głosowanie wniosku w sprawie wotum nieufności dla rządu. Podobno o losie rządu przesądziły skutki niezdrowego jedzenia… (poseł Dyka tłumaczył swoją nieobecność wizytą w toalecie).
Rodzący się system partyjny cechowały także inne groźne słabości – przede wszystkim partie pozbawione były podstawowego zaplecza materialnego (za wyjątkiem ZSL/PSL), lokali, środków na kampanie wyborcze (które zaczęły się profesjonalizować i przypominać te na zachodzie – wykorzystywać spoty, klipy i reklamy outdoorowe).
Bez wątpienia właśnie wtedy narodziły się złe praktyki partyjne – choćby powszechnie stosowana „dziesięcina” – 10 proc. diet posłów, radnych samorządów, rad nadzorczych (uzyskanych z partyjnej nominacji), często też pracowników administracji publicznej trafiało do partyjnych kas jako „dobrowolne” darowizny. Wytworzył się mechanizm, w którym poza naturalnym dążeniem partii i partyjek do obsadzania swoimi ludźmi kluczowych stanowisk (dla uzyskania wpływu politycznego), warto było o nie powalczyć dla wymiernej korzyści materialnej. Warto było nie tylko stworzyć stanowisko trzeciego czy czwartego wicewojewody, lecz także trzeciego czy czwartego wicedyrektora wydziału kultury w jakimś urzędzie wojewódzkim. Ta praktyka sięgała coraz niższych szczebli w hierarchii, obejmując zupełnie podrzędne stanowiska w administracji publicznej. Swoje apogeum osiągnęło w latach rządów AWS-u, kiedy ta koalicja wyborcza – by utrzymać spójność kilkudziesięciu tworzących ją podmiotów – musiała zaspokajać ich ambicje stanowiskami na wszelkich poziomach. Jeśli brakowało stanowisk, tworzono jakieś gabinety polityczne ministrów i wojewodów, jakichś asystentów ds. różnych i ciekawych. Administracja obrastała w etaty zupełnie niepotrzebne, podobnie wszelkie spółki własności publicznej, zakłady wydzielone i agencje.
Sól partii naszej
Mam tak samo jak Ty, miasto moje, a tam ludzi swych / Sprawy swoje, swój projekt, tu stoję, mało kolorowe sny.
(Wzgórze Ya Pa 3, Ja mam to co ty, sł. Wzgórze Ya Pa 3)
W sposób naturalny wykształciła się cała warstwa ludzi, którzy obsadzali te stanowiska – nie zawsze ich znamy, nie są to osoby publiczne – funkcjonują przy partii, wspierają ją finansowo, pomagają w kampaniach wyborczych, będąc elementem sieci wsparcia innych partyjnych. Symbioza jest doskonała – partia oferuje „swojemu człowiekowi” stanowisko, które poza profitem materialnym daje możliwość zarządzania jakąś cząstkę majątku publicznego. „Swój człowiek” pamięta zawsze o partii i jej ludziach – w ramach swoich możliwości. W momentach rekonstrukcji sceny politycznej (takich jak rozpad AWS-u w 2001 r. czy upadek SLD w roku 2005) taki „swój człowiek” musi szybko wyczuć koniunkturę – jeśli mu się powiedzie, jeśli nie jest uwikłany w konflikty personalne z liderami nowej siły, jest pożądany i staje się „swoim” już dla nowych panów.
Oczywiście, ludzie, o których piszę, nawet jeśli posiadali jakieś poglądy polityczne, dawno się ich pozbyli – bo przeszkadzałyby w spokojnym funkcjonowaniu. Są nowoczesną odmianą „dyrektorów z zawodu” – typu wyśmiewanego przez Stanisława Bareję w strukturach PRL-u, a – jak się okazuje – wiecznie żywego. Za tymi „zawodowymi dyrektorami” ciągną się świty ich akolitów, często wędrujących za pryncypałem od stanowiska w urzędzie pracy, gospodarce komunalnej, po kulturę. Czasem – kiedy partia jest całkiem w odwrocie – przysiadają w różnych fundacjach czy stowarzyszeniach (którym często, chwilę wcześniej, jeszcze mocą urzędnika, przydzielali środki na działalność).
„Swoi ludzie” stanowią trzon dzisiejszych partii. Głoszą poglądy, jakie obecnie głosi partia, są mierni, bierni, ale wierni. Jeśli należą do PiS-u, piętnują „kłamstwo smoleńskie” i domagają się pomnika Lecha Kaczyńskiego w każdej gminie. Jeśli zaś do PO, wyśmiewają mohery i robią europejskie miny. To oni są tworzywem spółdzielni, frakcji i frakcyjek będących w obrębie partii grupami towarzysko-
-biznesowymi. Zgodnie z prawem Kopernika, że gorszy pieniądz wypiera lepszy, wyparli już ze struktur ludzi posiadających poglądy i przerobili ich na polityczny plankton, zesłali do sfery zupełnie prywatnej. Na „swoich” bazują liderzy partyjni, tylko pozornie różniący się od własnego zaplecza.
Paradoksalnie te zmiany legislacyjne, które miały uporządkować scenę polityczną, zlikwidować bałagan, przeciąć dziwne układy kapitalizmu politycznego, dać partiom środki na działanie, nie tylko nie zlikwidowały patologii, ale wręcz je zakonserwowały i umocniły.
Kasa, misiu, kasa
Ile razy to słyszałem, że ktoś kocha, nie wierzyłem,
Bo jak wierzyć w to, gdy ktoś wyznaje dla mamony?
Ta piosenka jest prawdziwa, ja tu śpiewam,
w przekonaniu,
Że nic nie przeżywam, tylko muszę coś zarobić.
(Republika, Mamona, sł. G. Ciechowski)
Progi wyborcze zostały wprowadzone, by wykluczyć z sejmu element rozrywkowy i może trochę dokuczyć prawicy, przeświadczonej u zarania lat 90. o swojej przewadze nad wszelkimi innymi formami życia. Nauczka płynąca z wyborów w 1993 r. była bolesna, ale niestety, nie tylko dla upokorzonych liderów znajdujących się poza sejmem partii. 3,5 mln wyborców, którzy oddali swoje głosy na partie prawicowe, nie miało w parlamencie żadnego reprezentanta! (dla porównania zwycięskie SLD zdobyło 2,8 mln głosów). Oczywiście, zdecydowała pycha i polityczna głupota wodzów prawicy, ale system, który potrafi tak wielką ilość aktywnych obywateli wypchnąć na margines, wybrać tak bardzo niereprezentatywny sejm, nie jest systemem dobrym. Wybory z roku 1993 oduczyły wyborców głosowania zgodnie z własnymi poglądami, włączyły świadome lub nie myślenie „progowe” i pojęcie straconego głosu. Ofiarą tego myślenia padły kolejno KLD, UPR, UW, AWS, PD. Sondaże przedwyborcze przestały być miernikiem popularności, a zaczęły być bardzo ważnym – jeśli nie najważniejszym – elementem kreowania wyborów obywateli. Nie głosujemy na tych, którzy w sondażach wyraźnie nie przekraczają bariery 5 proc. Szukamy mniejszego zła, czym premiujemy największych graczy. Nie jest przypadkiem, że w zwycięskich kampaniach wyborczych Samoobrony, LPR-u czy Ruchu Palikota organizacje te wiele wysiłku wkładały w przebicie się do opinii publicznej z informacją, że istnieją sondaże, w których plasują się bezpiecznie ponad progiem.
Wprowadzenie od 2001 r. stałego finansowania partii z budżetu nie zlikwidowało zawłaszczania i upartyjniania administracji. Wzmocniło jedynie aparaty partyjne dysponujące tymi środkami, zwiększyło zdolność kredytową wielkich partii, zmniejszyło lub zlikwidowało tę zdolność w przypadku partii małych. W czasach, w których o popularności decyduje telewizja, a zaistnienie w niej kosztuje – przewaga ekonomiczna znowu premiuje tych, których znamy, ale niekoniecznie lubimy.
System żywi się sam i żyje własnymi problemami. Jeśli partia jest u władzy, ma dotację, dziesięcinę, szczęśliwych członków i ich rodziny na posadach w rozbudowanej strukturze administracji publicznej, agencjach, spółkach. Jeśli partia jest w opozycji, na otarcie łez pozostaje wielomilionowa dotacja i sieć fundacji i stowarzyszeń powiązanych z partią. Jeśli rodzi się nowy pomysł, to nie ma ani dotacji, ani wpływów w administracji i o ile nie jest kaprysem bogacza, jak Ruch Palikota, nie kupi billboardów, spotów, sondaży i całej reszty elementów decydujących o istnieniu. Partie mainstreamu wiedzą o tym doskonale – zbudowane na biernych, wiernych i pragmatycznych do szpiku kości – skupiają się nie na pracy programowej, pomysłach na zdobycie głosów wyborców – bo to zupełnie zbędne. Skupiają się na tym, co w obecnym systemie najistotniejsze – pilnowaniu własnej strefy wpływów, zapewnieniu partii stabilnej sytuacji finansowej, powtarzaniu ustalonych za pomocą SMS-a stanowisk wymyślonych przez specjalistę od PR, planowaniu tego, kto i za co obejmie zwolnione stanowisko zastępcy kierownika referatu w Ministerstwie Rzeczy Zbędnych. PR-
-owcy śledzą wypowiedzi konkurencji, wymyślając bardziej lub mniej dowcipne riposty. Scena polityczna systemowo stała się wsobna – partie zajmują się jedynie sobą wewnętrznie i sobą nawzajem.
Dobrze się bawią we własnym towarzystwie
Nie straszne nam wichry i burze,
Niegroźne nam deszcze ulewne,
Nie pochłoną nas bagna, kałuże,
Nasze peleryny są pewne.
(Sztywny Pal Azji, Nieprzemakalni, sł. Sztywny Pal Azji)
Przeprowadzono wiele eksperymentów, które dowiodły, że ludzie zamknięci w swoim gronie upodabniają się do siebie. Polska scena polityczna jest kolejnym dowodem na potwierdzenie tej tezy – partie są niebywale do siebie podobne. Różnią się barwami, logotypami i sprawami podrzędnymi. Nie różnią się w kwestiach podatków, systemu, budżetu, sposobu sprawowania władzy. W kwestiach kontrowersyjnych – in vitro, ACTA, reformy ZUS-u i KRUS-u, przerostu administracji – w swojej masie mają bardzo podobne stanowisko. Potrafią się jedynie godzinami spierać o twardość brzozy w lesie smoleńskim. Przewaga demokracji liberalnej nad innymi systemami polega na pobudzaniu systemu rotacji elit, uniemożliwiającego zamknięcie politycznego mainstreamu. Taka demokracja reaguje na nowe zjawiska społeczne, wymusza na reprezentantach reakcję na nie lub eliminuje ich, jeśli ważnego zjawiska nie zauważyli. Taka demokracja w Polsce nie działa – mechanizm się zaciął.
Partie w działającej demokracji reprezentują określone grupy społeczne, odwołują się do nich, proponują w kampaniach polepszenie ich bytu, pilnują, by przed kolejnymi wyborami wykazać co najmniej staranie o realizację tych spraw. W Polsce dyskurs polityczny, ku zadowoleniu i z cichym przyzwoleniem wszystkich uczestników partyjnego mainstreamu, skupia się na rzeczach trzeciorzędnych. Dzieje się to przy wsparciu głównych mediów.
Czasem się dowiadujemy
Na świecie tyle jest tajemnic,
które powinny dawno dojrzeć,
wieczorem tyle okien ciemnych
i dziurek, w które warto spojrzeć.
(Lady Pank, A to ohyda, sł. A. Mogielnicki)
Nawet tzw. afery nie wytrącają wsobnej klasy politycznej z nieustającego samozadowolenia. Dyskurs momentalnie staje się bardzo powierzchowny, nie ma polityka ani dziennikarza, który zadałby sobie trud odpowiedzi na pytania bardziej skomplikowane niż to, czy ze stanowiska należy zdjąć jakiegoś Zdzisia czy Frania.
Weźmy tzw. aferę hazardową. Ujawniła mechanizm podobny do afery Rywina – nieuczciwych działań przy legislacji. Media gremialnie chwaliły premiera Tuska za to, że wyciągnął wnioski z tej wcześniejszej i zareagował stanowczo, dymisjonując zamieszanych w dziwny proceder. A przecież nic bardziej mylnego – właśnie zamieszanie związane z nowelizacją ustawy o grach losowych wykazało jednoznacznie, że nikt w kolejnych ekipach rządzących nie wyciągnął żadnych wniosków z „lub czasopisma”. Legislacja nadal odbywa się niejawnie, według niejasnych zasad i w sposób pozwalający wpływać na proces nieformalnym grupom interesu.
Możemy podnosić kwestie morale polityków, ich wrodzoną uczciwość (lub nieuczciwość). Mną także wstrząsnął zapis rozmowy szefa największego klubu parlamentarnego w czterdziestomilionowym kraju z jakimś drugorzędnym biznesmenem, który łajał polityka i popędzał go jak własnego fornala. Nie jesteśmy w stanie wykluczyć ludzi słabych i podatnych na złe propozycje inaczej niż przez przejrzysty system, jawną legislację na każdym jej etapie, wyraźnie określoną odpowiedzialność każdego z uczestników procesu legislacyjnego. Ale o tym cisza.
Sprawa ratyfikacji ACTA ujawniła, poza indolencją miłościwie nam rządzących, kompletny bałagan w państwowym procesie decyzyjnym. Żenujący spór pomiędzy ministrami Bonim a Zdrojewskim i ustalanie, w czyich w zasadzie kompetencjach było przygotowanie decyzji, kto ją przygotował i czy zostały, czy nie zostały przeprowadzone konsultacje społeczne. Jeszcze bardziej żenująca była opublikowana przez ministra kultury lista organizacji, z którymi rozmawiano w tej sprawie. A także bezradność oraz zagubienie premiera, który co najmniej trzykrotnie zmienił zdanie na ten temat i pod publikę „przeprowadził męskie rozmowy” z ministrami. Ile decyzji zapada w ten sam bezmyślny sposób, tylko dotyczą spraw, o których nie wiemy?
W najświeższej aferze taśmowej, gdzie odkrywamy proceder PSL-owskiego folwarku w agencjach rolnych, o którym wszyscy wiedzieli od zawsze (bo i od zawsze PSL panował w agencjach, może z krótką przerwą, kiedy to ustąpił Samoobronie), znowu skupimy się na śledzeniu, czyj szwagier był dyrektorem jakiej spółki, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie. Nie pytamy, po co w zasadzie istnieją agencje, po co tworzą spółki prawa handlowego i jakie mają istotne dla nas podatników interesy w Mołdawii? To tak, jakbyśmy po kradzieży samochodu nie żałowali, że straciliśmy pojazd, tylko że ukradł go nam szwagier Kowalskiego. A gdyby ukradł szwagier Malinowskiego, toby było lepiej? Sądząc po doniesieniach medialnych, robi to jakąś zasadniczą różnicę. Ja jej nie czuję.
Rewolucji nie będzie?
Zawalił się kapitalizm,
Światu but na nodze już się zapalił,
W Gawroszewie robią bomby w barach
I palą hawańskie cygara.
(Strachy na Lachy, List do Che, sł. Strachy na Lachy)
Rewolucje nie zdarzają się w każdym pokoleniu. To reguła. W Polsce rewolucję mamy za sobą – to była wielka, wspaniała i trudna rewolucja „Solidarności”. Nawet jeśli obecny system jest nieprzyjazny, zamknął się i ma wiele wad, w Polsce nie ma oburzonych. Nie ten etap. Twarda szkoła kryzysu gospodarczego lat 80. i trudnych przemian lat 90. wykształciły w większości z nas zaradność i przedsiębiorczość oparte na swoistym indywidualizmie. Jeszcze nie ma w Polsce pokolenia wychowanego w dobrobycie, które zechce kontestować bez wyznaczonego celu, okupując jakiś plac czy ulicę. Polska nadal wschodzi, daje wielkie możliwości rozwoju każdemu z nas. Zdrowy egoizm nie pozwala nam, kiedy jest źle, stać na ulicy. Polacy nie boją się handlować pietruszką na bazarze czy zarabiać na zmywaku w Londynie. Dominujący społeczny wzorzec postawy każe zdrowemu dorosłemu człowiekowi w chwilach cięższych zakasać rękawy i wziąć się do roboty, poszukać możliwości zarabiania w innym mieście czy innym kraju. Podjąć porzuconą przez jakiegoś oburzonego niskopłatną pracę w Hiszpanii.
Nie ma także środowiska politycznego zdolnego stymulować rewolucję. Mainstream nie będzie strzelał sobie w stopę. Prawica pozaparlamentarna żyje Smoleńskiem i długo pewnie jeszcze z tego ślepego zaułka nie wyjdzie. Lewica pokroju „Krytyki Politycznej” pewnie bardzo by chciała, ale zbyt jest zajęta egzegezami własnych tekstów. Socjalne manifesty tandemu Ikonowicz–Palikot także nie porwą mas, bo są pisane w duchu całkiem historycznym, opartym raczej na doświadczeniu walki Che Guevary z latynoskimi reżimami niż na realiach polskich, z rozbudowanym systemem ochrony najuboższych i niezaradnych.
Zmiana w Polsce może dokonać się jedynie przez rozpad systemu w urnie wyborczej. Tak jak to się stało w roku 2001, kiedy znikły AWS i UW, i w roku 2005, kiedy upadł wielki SLD.
Czy nadchodzi?
Here comes the rain again
Falling on my head like a memory
Falling on my head like a new emotion
I want to walk in the open wind.
(Eurytmics, Here comes the rain again, sł. A. Lennox)
Zapewne jest zbyt wcześnie, by prorokować załamanie systemu, choć widać pewne symptomy podobne do poprzednich przewartościowań. Nic nie stanie się nagle. Ale widzę analogie pomiędzy PO a SLD z kadencji 2001–2005. Ta sama pewność „niezastępowalności” na scenie politycznej, związana z poczuciem słabości opozycji i przeświadczeniem, że tak naprawdę nie ma konkurencji. Ta sama wiara w dominującego, coraz bardziej autorytarnego w swoim działaniu lidera.
Ta sama swoboda w ocenach sytuacji wokół partii rządzącej i niechęć do faktycznych zmian. Platforma wygrała swoją pierwszą kadencję dzięki powszechnemu sprzeciwowi wobec sposobu sprawowania władzy przez koalicję PiS–Samoobrona–LPR, przy jednoznacznym wsparciu większości dużych grup medialnych, głosami „wykształciuchów” i karnie stojących w kolejkach do punktów wyborczych młodych profesjonalistów, rodzącej się klasy średniej, pogardliwie przez PiS-owskich publicystów nazywanej „lemingami”. Drugą kadencję PO wygrała bezalternatywnością – pomimo czteroletniego, dosyć konsekwentnego zniechęcania do siebie tych, którzy dali jej pierwsze zwycięstwo. Wygrała drugą kadencję obietnicami Tuska, że teraz to już się poprawią. Początek drugiego okrążenia był jednak bardzo zły, spowodował rozczarowanie wielu wpływowych publicystów, dotąd podejrzewanych wręcz o bycie tubą PO. Od PO stopniowo odwraca się więc sympatia wspierających mediów, nie mówiąc już nawet o „Gazecie Wyborczej”, nawet w TVN-ie pojawiają się otwarcie krytyczne komentarze. To także analogia do początku końca AWS-u Mariana Krzaklewskiego czy SLD Leszka Millera. A do tego dochodzi ważniejsze, niż się komukolwiek zdaje, pytanie premiera na wewnętrznym spotkaniu polityków PO o to, czy łączy ich coś poza władzą. Jestem przekonany, że pierwszy w miarę trwały i powtarzalny spadek w sondażach udzieli premierowi jednoznacznej odpowiedzi – ano, nic ich nie łączy. Kiedy spora grupa posłów zorientuje się, że ich mandaty (trzecie, czwarte i kolejne w okręgu) nie istnieją, zaczną się nerwowe ruchy, przetasowania, szukanie nowych szans. Obserwowaliśmy to już w przypadku iluś partii, tam, gdzie nie ma idei politycznej spajającej grupę, integruje tylko pewność sukcesu wyborczego. Spadek w sondażach nie musi oznaczać przyśpieszonych wyborów, rząd może dotrwać do końca kadencji, ale jego dzisiejsze zaplecze im bliżej wyborów, tym bardziej będzie dystansowało się od władzy, chowając się za innymi niż PO szyldami. Tak otworzy się szansa na polityczne przetasowanie.
W lemingach jest moc
Wolność kocham i rozumiem,
wolności oddać nie umiem.
(Chłopcy z Placu Broni, Kocham wolność, sł.
B. Łyszkiewicz)
Na przetasowaniu nie zyska PiS, bo nie zaproponuje niczego, co przyciągnęłoby grupę decydującą o wygranej. Chodzi mi o te „lemingi” – grupę przez prawicę programowo odrzucaną, która dwukrotnie dała PO zwycięstwo i została dwukrotnie oszukana.
Według słynnego już tekstu w „Uważam Rze” wyznacznikiem przynależności do „lemingów” są aurisy, samsungi i kredyty frankowe. Robert Mazurek występuje tu jako rzecznik Polski kontuszowej, krytykującej chodzących w pończochach scudzoziemczałych i perfumujących się. Być może jest w tym odrobina prawdy, ale temu towarzyszą inne cechy, które umknęły komentatorowi. A przede wszystkim pewna prawda historyczna – pończochy i peruki XVIII-wiecznych lemingów zniknęły, ale ideowo ich „oświeceniowe fanaberie” wygrały. Lemingi to być może i hedoniści, ale jednocześnie dość racjonalni wyborcy o odmiennym, zapewne niezrozumiałym dla wodzów politycznego mainstreamu, profilu. Mają poczucie odniesionego sukcesu. Nie głosują chętnie, zdecydowanie wolą weekend w spa, ale są do zmobilizowania, jeśli widzą, że jest taka konieczność. Nie docierają do nich ulotki i godzinne przemówienia – dociera SMS i mem na portalu społecznościowym. Są wykształceni i oczytani – nawet jeśli nie przebrnęli przez Dostojewskiego. Są klasą średnią, ukształtowaną przez kulturę pracy w korporacjach i własnych firmach, a także umiejętność kreowania siebie i swojego życia. Nie pochylą się nad bogoojczyźnianymi sporami, ale w budżecie państwa wyczytają więcej od wielu komentatorów zajmujących się tym zawodowo. Ta grupa została oszukana przez PO – podwyżką VAT-u, blokowaniem korzystnych dla obywateli rozwiązań w sprawie in vitro, sprawą ACTA, związkami partnerskimi, przerostem administracji, wieloma innymi. Chcą słodkiego, miłego życia, ale nie tolerują marnotrawstwa środków publicznych, nie rozumieją nepotyzmu, który szkodzi funkcjonowaniu państwa.
Postrzegają wolność i tolerancję jako coś oczywistego, jak powietrze i woda, nie są w stanie rozumieć dylematów Gowina na temat konwencji w sprawie przeciwdziałania przemocy czy dotyczących związków partnerskich.
Są rozproszeni, nie mają swoich proboszczów, którzy powiedzieliby im, jak głosować i jak żyć. Jednocześnie w swoim indywidualizmie są do zmobilizowania i jako grupa zachowują się zaskakująco spójnie w swoich wyborach politycznych.
Platforma wygrała dzięki ich głosom – a tych głosów z roku na rok jest coraz więcej. Coraz mniej za to tradycyjnych wyborców, ukształtowanych na podziałach „Solidarność”–komuna, AWS–SLD, PO–PiS.
Lemingi w najbliższych wyborach nie zagłosują na PO. Jeśli nie dostaną sensownej propozycji nie zagłosują wcale – spędzą wyborczy weekend w jakichś miłych miejscach. Bardzo wątpię, by dali się po raz trzeci przestraszyć PiS-em.
Wbrew temu, co pisze Robert Mazurek, „lemingi” to towarzystwo dosyć wpływowe, opiniotwórcze i promieniujące poza ich krąg. Nie wiem, kto wygra wybory po przetasowaniu, ale wiem, że wygra ten, kto pozyska głosy „lemingów”. ◘