Wiem, że dziś dzień jest podśmiechujek z Ryszarda Petru. Też nie sądzę, żeby świat biznesu czekał na niego z otwartymi rękami ani żeby liderzy opozycji ze łzami w oczach wykonywali telefony wołając „Ryśku, wróć!”. Miałem i mam wiele zastrzeżeń do Petru.
Jego wizja jaką wybrał dla Nowoczesnej – partii wzorowanej na PO sprzed kilkunastu lat, wyrazistej w kwestiach gospodarczych, niemej w sprawach światopoglądowych i niezbyt poważnej we wszystkich pozostałych, w połączeniu z jednoosobową wizją przywództwa były przyczyną mojego zdystansowania się do tego przedsięwzięcia, zaraz po wielkim sukcesie Torwaru.
Szkoda było pierwszej liberalnej partii od upadku Unii Wolności, ale jeszcze bardziej szkoda firmować coś, czego nie da się publicznie bronić. Tamte wrażenia, z pięknych początków Nowoczesnej, zostały podtrzymane przez późniejszy rozwój wypadków.
Upadek tej partii w jakimś sensie był nieunikniony przez błędy popełnione na samym początku: dość przypadkowa kompozycja klubu, brak spoistości w kwestiach wykraczających poza ogólne sprzyjanie przedsiębiorczości, lider pozbawiony kilku podstawowych kwalifikacji poza dziedziną popularyzacji ekonomii, w tym rozumienia prawideł polityki.
Łatwo było i jest żartować sobie ze skłonnego do gaf Ryśka. Obok Kwaśniewskiego był w swoim czasie chyba jednym z najbardziej memogennych polityków.
Jednak pomimo tych wszystkich rozczarowań i rozbawień zachowałem jednak do Petru szacunek.
Był z innej epoki, nie tylko w kwestii programu gospodarczego, jakby rodem sprzed kryzysu ekonomicznego, ale też w swoim podejściu do debaty publicznej, do tego, że poza narracjami warto używać argumentów i że mogą one przekonać opinię publiczną.
Jego egocentryzm połączony z oczywistymi słabościami miał też, mimo wszystko, swój urok. Bez tej bezczelności nie zbudowałby zupełnie nowej inicjatywy politycznej praktycznie z niczego.
Petru przez moment odnajdywał się nieźle w erze powszechnego spinu. Trudno uznać go za osobowość głęboko analityczną. Kluczowy zawsze był magiczny „przekaz”. Ale na pewnym poziomie pozostał broniącym racjonalności ekonomicznej „panem z telewizji”, roli, która w życiu wychodziła mu chyba najlepiej.
