23 stycznia, w Europejskim Centrum Solidarności w Gdańsku, odbył się (połączony z koncertem dzieł kompozytorów zakazanych przez narodowych socjalistów) panel dyskusyjny z udziałem Adama Krzemińskiego („Polityka”) i prof. Alfreda Grossera, 91-letniego francuskiego intelektualisty, wywodzącego się ze środowiska niemieckich Żydów. Moderatorem był dr Manfred Osten. Całość wydarzenia, zorganizowanego przez konsulat generalny Niemiec w Gdańsku i Festiwal Muzyki Wyspy Uznam, nosiła nazwę Międzynarodowych Dni Muzyki Żydowskiej i odbyła się w kilku miastach wschodnich Niemiec, zanim dotarła do Gdańska.
Tożsamość uwikłana
Rozmowa Grossera i Krzemińskiego pozostawiła słuchacza z większą liczbą pytań, aniżeli dostarczyła odpowiedzi. Jednak wniosek został nakreślony mocno. Często podkreślana w literaturze i publicystyce nieszczęśliwa rola religii, jako obciążenia w relacjach międzyludzkich i międzyspołecznościowych, może zostać ujęta jeszcze szerzej. Otóż nie tylko religia, a różne czynniki kształtujące tożsamość i samorozumienie ludzi powodują, iż do ich relacji z Innym wkracza niechęć, nieufność, wrogość czy nienawiść. Jednym z takich czynników jest oczywiście narodowość, która niesie ze sobą ryzyko obarczenia człowieka nacjonalizmem, ksenofobią i szowinizmem. Jednak, zdaniem Grossera, jej rola bywa w tym sensie przeceniana, że nie dostrzegamy negatywnej roli innych składników naszej tożsamości: poziom dochodów generuje resentymenty wobec „elit” lub wobec „Grażyn” i „Januszy”; płeć generuje resentymenty w postaci fanatycznego feminizmu lub pożałowania godnego maczyzmu; wykształcenie generuje niechęć wobec „idiotów” lub wobec „cwaniaczków”; miejsce zamieszkania generuje pogardę wobec wszystkiego, co nie jest Paryżem lub zawiść wobec paryżan; wiek generuje różnorakie konflikty międzypokoleniowe. Gdy poszczególnym tożsamościom pozwalamy zbyt dosadnie interpretować to, kim jesteśmy, tracimy nie tylko własną indywidualność oraz swobodę kształtowania unikatowości osobistego człowieczeństwa, ale także pozwalamy zwieść się w matnię całej sieci resentymentów wobec innych ludzi, które zabierają głos w naszym imieniu, wręcz nas ubezwłasnowolniają. Czynią one z nas zakładników prefigurowanych przesądów i uprzedzeń, wykorzystują nas w roli ich multiplikatorów, zapewniają im trwanie kosztem naszych marzeń o lepszym świecie.
Historia jawi się niczym sinusoida. W niektórych jej okresach większej ilości ludzi udaje się wyrwać swoim tożsamościom i nawiązywać nowe formy relacji z Innymi. Gdy jednak na kraje i społeczeństwa spadają kryzysy, ludzie instynktownie odwołują się do grupowych tożsamości, które dają fałszywe raczej poczucie bezpieczeństwa z racji wiary w możliwość uzyskania wsparcia ze strony ludzi najbardziej podobnych. A niechęć wobec grup ludzi odmiennych niestety często okazuje się najsilniejszym spoiwem takiej grupowej identyfikacji.
Koniec historii Polaków
Polska tożsamość narodowa jest wręcz klinicznym przypadkiem takich procesów. Jak podkreślił Krzemiński, od blisko 80 lat pozostaje ona zakładnikiem traumy z powodu, ściągniętej na naród polski przez Niemców, straszliwej wojny. Przeżycia II wojny światowej umocniły w tożsamości polskiej dwa szkodliwe stereotypy autopostrzegania się Polaków. Będąc, jako całość narodowa, niewątpliwie ofiarą zbrodni III Rzeszy, Polacy zrewitalizowali postrzeganie siebie, jako przypisanych do roli nieszczęśliwych ofiar cudzego zła. Upamiętnianie własnych klęsk – kampanii wrześniowej, Powstania warszawskiego i geopolitycznego rezultatu całej wojny – stało się ceremoniałem, który wszedł w sprzężenie z pamięcią o klęskach jeszcze z okresu zaborów. Polacy postanowili się specjalizować w umieraniu na krzyżu za zło tego świata. Jednak drugim doświadczeniem kształtującym był fakt dokonania się Holokaustu w znacznej mierze na polskiej ziemi. Do wizerunku „Chrystusa narodów” nie pasowały postawy niektórych członków narodu, którzy zapisali się w dziejach jako niechlubni pomagierzy niemieckich zbrodniarzy (albo usiłujący nie dostrzegać krzywdy i żyjący własnym życiem). Nie pasowała doń także polityka II RP wobec mniejszości narodowych, getta ławkowe, przeżarty wtedy antysemityzmem Kościół katolicki. W narracji patriotycznej wszelkie zbrodnie dokonane przez etnicznych Polaków były kwitowane oddalającym wszelką winę stwierdzeniem, że grzechu dopuścili się komuniści lub ewentualnie bezmózgi motłoch z zapyziałych wsi lub zdegenerowanych dolin społecznych (co, swoją drogą, jest wyrazem resentymentów funkcjonujących pomiędzy różnymi warstwami społecznymi w obrębie polskiego narodu). Gwarancją tego, że Polacy nigdy więcej nie ulegną pokusie czynów niegodnych powodowanych nacjonalizmem, miało być osiągnięcie po 1945 r. przez nasz kraj niemalże etnicznej homogeniczności, który to stan uznano za swoisty „koniec historii”, w tym przypadku społecznej historii państwa polskiego (szczególnie po dodatkowej „poprawce” z roku 1968).
Tożsamość degradująca człowieka
Tymczasem ta etniczna homogeniczność oraz obawa przed zakłóceniem nieposzlakowanie szlachetnego wizerunku narodowego przez nazbyt drobiazgowe rozliczenia mrocznych epizodów z dziejów narodu, zrodziła potencjalnie degradującą moralnie skłonność w ramach jego tożsamości. W chwili, gdy okazuje się, że homogeniczność etniczna państwa może jednak nie być „końcem historii”, bo w Polsce dziś osiedlają się tysiące Ukraińców, a jutro niechybnie osiądzie tutaj wielu Arabów, stara znieczulica, strach i chciwość – osadzone w polskiej duszy w czasie okupacji – ponownie potrafią zdominować nasze postawy i mentalność. Odwracamy się od potrzebujących pomocy ludzi z Bliskiego Wschodu. Kieruje nami strach, przekonanie, że jesteśmy zrodzeni po to, aby inni nas krzywdzili, więc muzułmanie na pewno skrzywdzą nas, jak kiedyś car, bolszewicy, UPA, naziści i stalinowcy. Kieruje nami też strach, że jeśli tu przyjadą, to nie uda się nam ukryć przed światem tego, że nasza ksenofobia potrafi zrodzić przemoc, a więc nie jesteśmy żadnym „Chrystusem”. W tym samym czasie nasze polityczne przywództwo okazuje słabość, gdyż potrafi tylko karmić takie resentymenty, ale nie potrafi się z nimi zmierzyć. To pokłosie z kolei niechęci „zwyczajnych” Polaków do „elit”. Część zaś tychże elit realizuje swoją pogardę wobec mas społecznych, nie bez podstaw niestety sądząc, że może nimi dowolnie sterować, podsycając ich głęboko zakotwiczony strach. Żadnych szans w starciu z tą tożsamością nie ma nawet głos Kościoła, deklaratywnie przecież szanowany i ceniony. Gdy usiłuje odegrać rolę moralnej elity, z której zdezerterowali dawno politycy, spotyka się z oskarżeniem o zdradę, nawet ze strony ludzi dotąd sygnalizujących publicznie bezwarunkową podległość jego nauczaniu.
Lecz w innych krajach nie jest o wiele lepiej. Owszem, Grosser jest przekonany, że w Polsce tożsamość przynależności narodowej jest obecnie najmocniejsza w skali całego świata i to w naszym kraju najmocniej bije serce konserwatywnej kontrrewolucji. Ale co z tego, skoro w innych krajach nie mniej intensywne resentymenty są spowodowane innymi czynnikami tożsamościowymi? We Francji resentyment związany z tożsamością warstwy średniej spowodował skreślenie szans życiowych wielu młodych ludzi z przedmieść. Ich rodzice czuli się Francuzami i ta obywatelska tożsamość była dominująca dla kształtowania ich postaw. Dziś dla młodego pokolenia istotniejsza jest tożsamość muzułmańska, stojąca w jawnej opozycji wobec obywatelskiej. Jednak, jak zaznacza Grosser, najpierw była dyskryminacja i pozbawienie szans życiowych, a dopiero potem w tym środowisku doszło do negatywnej ewolucji tożsamościowej. W tym kontekście pojawia się dramatyczne pytanie o realną winę za islamistyczny terror, na które brak łatwej odpowiedzi. W Niemczech natomiast, wraz z mijaniem czasu i pokoleń, słabnie w narodowej tożsamości poczucie winy za niebywałe zbrodnie przodków, a zatem słabnie hamulec dla ekspansji szowinizmu i ksenofobii. Podskórnie pojawia się, jako usprawiedliwienie dla własnej ksenofobii, przekonanie, że wstrzymanie się ok. 15 lat z ich erupcją w stosunku do jej ujawnienia się w takich krajach, jak Francja, Holandia, Dania, czy nawet Włochy, to wystarczające zadośćuczynienie bilansowi win sprzed 75 lat. Nasilanie się tego rodzaju tożsamości równocześnie w wielu, jeśli wręcz nie we wszystkich krajach Europy w naturalny sposób rodzi ryzyko konfliktu, które karmi się spadającym poziomem wzajemnego zaufania.
Dwie odpowiedzi
Jak można odpowiedzieć na te zagrożenia? Istnieją chyba tylko dwie drogi, dwie strategie. Pierwszą jest przygotowanie się do „trudnych czasów”, wzmocnienie pozycji własnej grupy przed nadciągającą konfrontacją, utrzymanie zaangażowania w ofensywną tożsamość. Takie konfrontacje mogą nastąpić zresztą na wielu płaszczyznach, bo tożsamości i ich resentymenty się krzyżują. Oczywiście w pierwszej chwili na myśl przychodzą konfrontacje między narodami. Ale w wielu krajach, także w Polsce, stopniowo narasta gotowość do wewnątrznarodowych konfrontacji: sytych z głodnymi życiowego sukcesu, zwolenników rządu z jego przeciwnikami, pokolenia spełnionego z okradzionym z perspektyw.
Drugą strategią jest powrót do człowieczeństwa. Grosser mówi, że jedyna nadzieja w tym, że każdy zechce być bardziej człowiekiem i sobą, aniżeli Polakiem/Francuzem/Niemcem/Żydem, katolikiem/muzułmaninem, mężczyzną/kobietą, mieszczaninem/prowincjuszem, bogaczem/biedakiem. W ten sposób odrzucimy część z narzucanych nam przez sytuację społeczną resentymentów. Zrozumiemy, że nie są one nasze i nie są nam potrzebne. Dostrzeżemy, że nam szkodzą, bo zaszkodzi nam każdy z konfliktów, których ryzyko czyha za rogiem.
