Historię rządowych mediów (zarówno tych należących do państwa, jak i formalnie prywatnych, ale utrzymywanych bezpośrednimi transferami pieniędzy za „reklamy” państwowych spółek) od czasu przejęcia władzy przez PiS można podzielić na etapy hejtu. Czy to przeciwko młodym lekarzom, nauczycielom, osobom niepełnosprawnym i ich opiekunom, pracownikom NGOsów, krytykom disco-polo: rządowe media stale mają na celowniku określoną grupę ludzi lub konkretne osoby, które wchodząc w paradę walcowi PiS, stają się dla nich wrogiem publicznym przeznaczonym do medialnego zniszczenia. Po 4 latach intensywnej pracy liczni siepacze, nazywani w imię ponurego żartu „dziennikarzami”, zdobyli sporą praktykę. Powoli widać, że wyrasta nawet ich drugie „pokolenie”. Linczowanie konkretnych ludzi-celów, siermiężna i całkowicie bezczelna manipulacja słowami i faktami, preparowanie zwyczajnych kłamstw, stają się rozumianymi same przez się umiejętnościami, jakie młody adept winien posiadać, aby wejść do gry o posadę w rządowej telewizji, radiu, czy portalu internetowym. Oto słynne „świnie, które lubią zapasy w błocie”.
Przez kolejne, smutne lata pisowskich rządów cel tych działań wydawał się prosty jak konstrukcja cepa. Nie dopuścić, aby opinia publiczna poparła jakąkolwiek z grup protestujących przeciwko polityce rządu. Zohydzić ważnych polityków opozycji, aby zmniejszyć ich szanse w wyborach. Było to bardzo skuteczne. Niewystarczająca część opinii publicznej opowiedziała się po stronie protestu osób niepełnosprawnych i ich opiekunów, wobec czego rząd mógł zignorować ich główne postulaty i nieludzko traktować w czasie strajku w Sejmie. O nauczycielach i lekarzach nawet nie wspominając. Tym bardziej o sędziach. Co więcej, rządowym mediom udało się nawet zmusić tytana opozycji Donalda Tuska do rzucenia ręcznika na ring wyborów prezydenckich 2020, zanim gong ogłosił start I. rundy. Nie udało się obalić przed wyborami 2018 r. prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza, ale było blisko, gdyż powstał podział w jego środowisku politycznym, gdzie wyrósł mu kontrkandydat.
Dziś trwa haniebny atak na marszałka Senatu Tomasza Grodzkiego. Znów doskonale rozpoznane przedpole, wprzężony stary stereotyp lekarza biorącego na boku pieniądze, zaangażowane naturalne emocje społeczne. Jak w przypadku rozprawy z sądami, których wyroki nie zadowalają przegrywających, zwykle niegotowych na uznanie przed samymi sobą, że racja w sporze nie leżała po ich stronie, takie emocje są i w przypadku lekarzy. Wielu z nas ma żal o nieudane leczenie, śmierć bliskiego w szpitalu, długie oczekiwanie na zabieg i multum innych problemów systemu, któremu lekarze muszą siłą rzeczy dawać twarz. Łatwy cel. Łatwe do spreparowania oskarżenia. Mocne oddziaływanie.
A jednak pytanie brzmi: dlaczego teraz Grodzki? Ma mandat do 2023 r., medialna akcja zniesławienia to nie wyrok sądowy, nie pozbawi go mandatu, a większość w Senacie odzyskać byłoby łatwiej „eliminując” dwóch senatorów z okręgów, gdzie PiS był bliżej wyborczego zwycięstwa niż w mocno antypisowskim Szczecinie. Musi więc chodzić o bieżącą działalność Grodzkiego jako marszałka izby wyższej. O jego aktywność międzynarodową, zdecydowanie i siłę charakteru, niewzruszone poglądy, umiejętność wygłaszania znakomitego orędzia w telewizji oraz niepodatność na korupcyjne „układziki” z obozem władzy. W kontekście zarzucanych mu przez rządowe media przypadków korupcji to ostatnie jest zwłaszcza ciekawe. Na ofertę wzięcia fotela ministra zdrowia za cenę przecież tylko zmiany barw klubowych miałby się nie połasić ktoś, kto rzekomo latami ryzykował więzienie biorąc łapówki od ciężko chorych pacjentów? Myślę, że wątpię.
W medialnej agresji pisowskich siepaczy na prof. Grodzkiego kluczowym zadaniem jest osiągnięcie efektu zastraszenia. Nie chodzi o wybory, nie chodzi o przejęcie Senatu, nawet nie o zmuszenie opozycji do wyboru nowego marszałka. Chodzi o złamanie ducha Grodzkiego, tak aby przez te prawie 4 najbliższe lata był marszałkiem potulnym, aby bał się zbyt mocno narazić rządowi i Partii, aby odgrywał tylko swoisty teatr opozycyjnego sprzeciwu, ale realnie pozostawał bezzębny, aby zamilknął. Aby na jego widok pisowska publiczność reagowała automatycznie i odruchowo jak na tych najbardziej znienawidzonych wrogów: Tuska, Wałęsę, Sikorskiego, kiedyś Bartoszewskiego i Geremka. Dokładnie temu samemu celowi służył kilka miesięcy temu atak na nową prezydent Gdańska Aleksandrę Dulkiewicz, gdy pokrzyżowała plany przejęcia ECS, gdy zorganizowała w Gdańsku czerwcowe obchody rocznicy „okrągłego stołu”, które odrzuciły pisowską, kłamliwą narrację o tamtym przełomie. Nagle pojawiła się potrzeba, aby tą wcześniej anonimową poza miastem polityczkę podnieść do „panteonu” najbardziej znienawidzonych przez lojalny lud PiSu.
Autorytarne reżimy, także w naszej części świata, nie przebierają w środkach, gdy ktoś – dziennikarz, polityk opozycji, aktywista obywatelski – bardzo mocno nastąpi im na odcisk w ważnej dla nich sprawie. Nie zawsze chodzi przy tym o najgłośniejsze kwestie szeroko poruszane w debacie publicznej. Czasem chodzi o ukryte, ale newralgiczne interesy najbardziej wpływowych aparatczyków, o których prawie nikt nic nie wie. Wówczas odbywają się filmowane aresztowania, preparowane są dowody, pozorowane procesy sądowe. Ale niekiedy wygodniej jest zastosować tzw. nieznanych sprawców. Można oczywiście rzec, że system władzy PiS nie jest na takim etapie, a nawet, że po takie środki nigdy nie będzie sięgać. W istocie, po 4 latach życia w ich kraju, nie mamy podstaw do formułowania aż takich oskarżeń czy domysłów. Jednak uporczywie kołata w głowie myśl, że do tej chwili w Polsce nie było potrzeby po tak drastyczne środki sięgać, bo tak skuteczne są kampanie hejtu rządowych mediów. Przecież ich najbardziej wystawione na ostrzał „cele” wkrótce zaczynają dostawać groźby karalne. Dostawał je prezydent Adamowicz, dziś nie żyje. Dostawała prezydent Dulkiewicz i do dziś musi korzystać z ochrony. Wczoraj pojawiła się informacja, że groźby dostaje marszałek Grodzki.
Nieduża jest liczba ludzi, którzy w obliczu licznych gróźb śmierci lub pobicia, pochodzących od wsłuchanych w rządowe media anonimów, wytrzymają psychicznie i w dalszym ciągu będą rzucać wyzwanie systemowi władzy. Taka atmosfera zagrożenia stanowi świetny erzac dla użycia „nieznanych sprawców”. Po co brudzić sobie ręce organizując pobicie, skoro jest najwyraźniej wielu chętnych zrobić to zupełnie bez formalnego zlecenia i konsultacji z interesariuszem? Wystarczy dalej toczyć jad i kłamstwo poprzez ekrany komputerów i telewizorów. Obecnych przeciwników władzy można tak zastraszyć, szeregi chętnych do wejścia w spór z władzą znacząco przerzedzić.
Rządowe media są filarem tego systemu zła. Ludzie, którzy produkują tą propagandę są tym doświadczeniem nieodwracalnie zdemoralizowani. Dawno minęli point of no return. Cała ich przyszłość, kariera i dobrostan są zależne od trwania reżimu. Tylko nieliczni mają sposobność po wszystkim umknąć np. do Portugalii i spróbować tam świeżego startu w błogiej anonimowości. Inni dadzą z siebie wszystko, by trwać. I perspektywa wyprodukowania z tej trucizny „nieznanych sprawców” ich nie zniechęci.