Obecny wzrost poczucia odrębności wśród mniejszości nie jest wywołany wyłącznie atmosferą w kraju, ale stanowi przede wszystkim wyraz niezgody wobec przymusowego ujednolicania Polski, którego niechlubna historia sięga wiele lat wstecz.
Powszechny Spis Ludności, który właśnie trwa, jest pod wieloma względami bezprecedensowy. Do tej pory raczej nie było to wielkie wydarzenie. W tym roku to statystyczne badanie naszej populacji nabrało dużego znaczenia nie tylko przez postępującą cyfryzację, która umożliwia przeprowadzenie spisu na niespotykaną dotąd skalę, ale także dlatego, że to pierwszy raz kiedy może być ono wykorzystane w celu innym niż czysto informacyjny. Wraz z nasilającymi się nastrojami nacjonalistycznymi w kraju, wielu obywateli postanowiło poprzez wypełnienie formularza zaprotestować przeciwko wizji Polski jednolitej. Polski, której ludność według dotychczasowych statystyk składała się w przeważającej części z katolików deklarujących wyłącznie polską przynależność narodową. Obecny wzrost poczucia odrębności wśród mniejszości nie jest wywołany wyłącznie atmosferą w kraju, ale stanowi przede wszystkim wyraz niezgody wobec przymusowego ujednolicania Polski, którego niechlubna historia sięga wiele lat wstecz.
„Tobie, Polsko” czyli kwestia śląska
Największa mobilizacja zapewne dotyczy Ślązaków, którzy od dawna walczą o ich oficjalne uznanie jako mniejszości. Przy obecnym spisie, tak jak przy poprzednich, ludzie są zachęcani do deklarowania przynależności narodowej śląskiej oraz języka śląskiego. Ten temat już od dawna wywoływał niemałe emocje, ponieważ nie można zignorować tendencji wzrostowej. Podczas spisu w 2002 roku narodowość śląską zadeklarowały 173 153 osoby, a w 2011 roku takich osób było już 847 tysięcy. Nie ulega wątpliwości ani że poczucie śląskiej tożsamości etnicznej jest coraz silniejsze ani to, że rządzący patrzą na to z nieukrywaną niechęcią. W lutym Ruch Autonomii Śląska skierował pismo do ministra edukacji z prośbą o sprostowanie treści zamieszczonych na elektronicznej platformie edukacyjnej, zatwierdzonej przez Ministerstwo Edukacji i Nauki, w których został przedstawiony jako organizacja separatystyczna, dążąca do zmiany granic. Przy czym RAŚ dąży wyłącznie do uznania autonomii regionu, a nie jego oderwania od reszty kraju. Zresztą na mobilizację Ślązaków do zamanifestowania swojej odrębności odpowiedział sam marszałek województwa śląskiego Jakub Chełstowski, który apelował, aby „spisać się jak powstańcy” i „głosować za Polską”. Kontrowersje wzbudził fakt, że zajął stanowisko jako urzędnik państwowy, a ogłoszenie zostało sfinansowane z pieniędzy publicznych. Punktem kulminacyjnym, dającym bardzo mocno odczuć postawę władzy wobec kwestii autonomii Śląska, był projekt stanowiska rządu, który powstał w MSWiA. Ów dokument wydawał negatywną opinię w kwestii podniesienia rangi etnolektu śląskiego do rangi języka regionalnego. Stanowisko ministerstwa opatrzono uzasadnieniem, które zakładało, że taka zmiana mogłaby stanowić zagrożenie dla polszczyzny, ponieważ obywatele Polski przestaliby posługiwać się jednym językiem. Nadanie śląskiemu statusu języka miałoby rzekomo zachęcić inne mniejszości do podobnego działania. Jako przykład podano tutaj mieszkańców Wilamowic spod Bielska-Białej, którzy również zabiegają o uznanie ich etnolektu (należącego notabene do grupy germańskiej, a więc niemającego potencjału wpłynięcia na polszczyznę).
Jednak nie tylko politycy PiS patrzą krzywym okiem na oficjalne uznanie odrębności Ślązaków, także za rządów Platformy Obywatelskiej (PO) wszelkie dążenia do uznania języka śląskiego spotykały się z odmową. Jako podstawę tych decyzji podawano argument, że śląski nie jest językiem, a jedynie dialektem. Za język uznano z kolei kaszubski, co w wymiarze publicznym mogło sprawiać wrażenie, że wprowadzony podział jest oparty na naukowych podstawach. Takie postawienie sprawy poniekąd przedstawiało Ślązaków w oczach współobywateli z innych regionów jako krnąbrnych Polaków żądających nie wiadomo czego.
Jeśli chodzi o kwestie lingwistyczne, kaszubski zachował archaiczne formy sprzed ponad 1000 lat, niespotykane nigdzie indziej, a jego główna przewaga nad śląskim polega na tym, że posiada standard literacki. Jednak nie jest to wymóg konieczny do uznania języka (jak chociażby w przypadku języka sardyńskiego). W publikacji „Języki Indoeuropejskie” pod redakcją profesora Leszka Bednarczuka z lat 80., zarówno śląski, jak i kaszubski figurują jako równe sobie dialekty. Skąd więc wyróżnienie jednego z nich? Sprzeciw wobec wyodrębnieniu się śląskiej mniejszości ma podłoże zdecydowanie bardziej polityczne. Kaszubi są o wiele mniej aktywni na scenie politycznej – nie mają listy do sejmiku. Istnieje co prawda Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie, a także Wspólnota Kaszubska, ale żadna z tych organizacji nie ma statusu partii, tak jak chociażby Śląska Partia Regionalna. Jednak nie tylko politycy są zainteresowani jednolitym charakterem narodu polskiego…
W służbie Bogu
W Polsce obok mniejszości etnicznych, związanych z określonym terenem czy historią, egzystują także mniejszości wyznaniowe. I choć nie zakładają partii, a ich wyznawcy raczej deklarują narodowość polską, to ich wpływy w niektórych regionach stanowią konkurencję dla Kościoła rzymskokatolickiego, który chętnie wykorzystuje swoją uprzywilejowaną pozycję, żeby je marginalizować.
Świetnym przykładem jest chociażby Bażanówka, mała wieś położona niedaleko Sanoka. W 1921 roku w wyniku konfliktu pomiędzy ks. wikarym Michałem Grzysiem, a proboszczem i dziekanem ks. Romanem Olkiszewskim, w tej wsi doszło do założenia parafii Polskiego Narodowego Kościoła Katolickiego (od 1951 r. Kościół polskokatolicki). Kościół, który został wzniesiony na potrzeby wiernych był pierwszą świątynią PNKK w Polsce. Ten odłam Kościoła starokatolickiego powstał w USA i został założony przez polskich imigrantów, którzy później wracając do kraju przenieśli go na ziemie polskie. Wielu takich repatriantów znalazło się właśnie w Bażanówce oraz sąsiednim Jaćmierzu, więc pojawienie się PNKK nie było niczym zaskakującym. Prawdopodobnie dlatego właściwie wszyscy mieszkańcy wsi stali się bardzo szybko wiernymi tego Kościoła. Parafia rzymskokatolicka w Jaćmierzu w odpowiedzi na te zmiany zdecydowała się otworzyć swoją filię w Bażanówce. Ponieważ był to okres dużej biedy, za zmianę wyznania oferowano ludziom zapomogi finansowe. Doprowadziło to dużych podziałów w lokalnej społeczności, trwających właściwie do dzisiaj. W okresie PRL-u zjawisko to było wzmocnione także niechęcią ze strony państwa do Kościoła polskokatolickiego ze względu na amerykańskie korzenie wyznania. Starsi pamiętają msze odprawiane po cichu (np. w stodołach) z obawy przed milicyjnymi patrolami. O następstwa tego rozłamu zapytałam mieszkankę Bażanówki, której rodzina jest wyznania polskokatolickiego. Początkowo niechęć wyrażali ci, co pozostali przy wierze, ponieważ uważali, że to nieuczciwe zmieniać wyznanie ze względu na pieniądze, ale podobne emocje pojawiły się szybko z drugiej strony. Niegdyś jeden wspólny cmentarz został podzielony i powstał oddzielny – rzymskokatolicki. W przypadku rodzin mieszanych stwarza to nierzadko problemy. Zmiana wyznania z powodów rodzinnych często staje się powodem poważnych kłótni. Niewątpliwie dużą rolę w antagonizowaniu sąsiadów odegrali duchowni Kościoła rzymskokatolickiego, którym zdarzało się nakłaniać swoich wyznawców do utrzymania wyraźnej odrębności, poprzez nieuczestniczenie w uroczystościach polskokatolickich sąsiadów, bądź przynajmniej nieprzyjmowanie komunii w ich parafii. W latach 80. i 90. podobno powszechne były oskarżenia o brak szacunku do Matki Boskiej, ponieważ Kościół polskokatolicki różni się tym, że odrzuca dogmat o niepokalanym poczęciu. Według mojej rozmówczyni, dla lokalnej młodzieży polskokatolickiej uczestniczenie w zajęciach religii nie jest wyłącznie elementem wychowania w wierze, ale także kwestią tożsamościową. O tej niechęci wspominał zresztą także ks. Andrzej Gontarek w wywiadzie dla NaTemat, gdzie przyznał, że jeśli duchowni rzymskokatoliccy są nastawieni do nich obojętnie, to można to określić jako pozytywne zjawisko. Tak duże podziały są zastanawiające, gdyż w tym przypadku mówimy o Kościołach, które przed 1870 rokiem były jednym wyznaniem. Wiele elementów jest wspólnych, a chrzest polskokatolicki jest w pełni uznawany przez Kościół rzymskokatolicki. Chociaż na wyższych szczeblach podejmuje się próby pojednawczych dialogów, to wciąż duchowni rzymskokatoliccy potrafią mieć za złe utratę wyznawcy i to napięcie przekazują wiernym.
Tego typu problemy pojawiają się w wielu miejscach, gdzie koegzystuje ze sobą kilka wyznań, ale w dużych miastach często tego nie widać tak dobrze, jak w miejscach podobnych do Bażanówki. Chociaż przynależność do wyznania powinna być sprawą czysto duchową, to okazuje się, że zmiana Kościoła wiąże się z niezadowoleniem środowiska. Z podobnymi trudnościami mierzą się osoby, które zmieniają wyznanie na protestantyzm. Przy odbiorze świadectwa chrztu potrzebnego do konwersji często spotykają się z podobnymi nieprzyjemnościami, co osoby chcące dokonać apostazji. Są straszeni brakiem możliwości zbawienia po śmierci, wiecznym potępieniem lub piekłem, albo traktowani protekcjonalnie. Problemy pojawiają się także w sferze bardziej prywatnej, ponieważ Kościół rzymskokatolicki ma tak duży wpływ na polskie społeczeństwo, że w wielu rodzinach taka zmiana jest postrzegana jako zdrada nie tylko religii, ale także tożsamości narodowej. Podobne reakcje obserwuje się w relacjach sąsiedzkich. Ma to znaczenie zwłaszcza w małych miejscowościach, gdzie brak któregoś z „regularnych” wiernych jest od razu zauważalny. Z kolei w przypadku przejścia do Kościoła katolickiego można często liczyć na taryfę ulgową. Na Podlasiu gdzie prawosławie jest równie silne co katolicyzm, zdarza się, że przejścia między wyznaniami są ułatwiane po to, żeby zatrzymać bądź pozyskać nowe dusze. Bez problemu udaje się zawrzeć ślub mieszany, a nawet można liczyć na to, że niedopełnienie jakichś warunków będzie zignorowane. Zawsze istnieje ryzyko, że w przypadku odmowy np. ślubu, drugi duchowny wyda zgodę i z parafii odejdzie więcej niż jeden wierny, ponieważ jego dzieci będą już wychowane w innej religii. A że oba wyznania od dawna żyją obok siebie, to nie ma dodatkowej presji w postaci konfliktów miedzy sąsiadami przynależącymi do różnych Kościołów. Jednak tak rozległe wpływy Kościoła rzymskokatolickiego i możliwości wpływania na lokalne społeczeństwa nie byłyby możliwe, gdyby państwo nie pomogło mu uzyskać statusu niemalże monopolisty.
Asymilacja czy emigracja
Czasami zdarzało się w historii tak, że władza podejmowała decyzję o pozbyciu się jakiejś mniejszości, a gdy Kościół rzymskokatolicki na tym korzystał, odwracał wzrok od krzywdy bliźniego, jeśli był innego wyznania.
Kiedy mówi się o tarciach na tle religijnym, zwykle podnoszony jest temat napiętych relacji między katolikami, a wyznawcami judaizmu. Więc dlaczego powszechnie mówi się o stosunkach polsko-żydowskich, choć obie strony sporu były obywatelami polskimi? W dwudziestoleciu międzywojennym religia miała ogromny wpływ na życie codzienne obywateli i tym samym podzieliła społeczeństwo. Należy tutaj wspomnieć art. 114 Konstytucji marcowej z 1921 roku, który stawiał wyznanie rzymskokatolickie ponad innymi wyznaniami Rzeczpospolitej. Przynależność do związku wyznaniowego była kluczowa chociażby w kwestii zawierania ślubu. W dwudziestoleciu międzywojennym próbowano wprowadzić śluby cywilne, ale zrezygnowano z tego pomysłu przez protesty środowisk katolickich. Znana jest chociażby wypowiedź Prymasa Augusta Hlonda: „Napiętnowałem niesłychany projekt ustawy o małżeństwie jako zamach kół wolnościowych na ducha narodu i jako zuchwałą próbę odcięcia Polski od kultury chrześcijańskiej, a wydania rodziny polskiej na bezeceństwa bolszewickie”. W efekcie obowiązywało prawo pozostałe po czasach zaborów, które w przeważającej części opierało się na tym wyznaniowym. Małżeństwa świeckie obowiązywały wyłącznie na terenie byłego zaboru pruskiego. Na ziemiach byłego zaboru rosyjskiego honorowano tylko małżeństwa religijne, a w Galicji co prawda uznawano śluby cywilne, ale katolicy byli zmuszeni brać śluby sakramentalne. W ich przypadku rozwody były zakazane, więc żeby móc legalnie wstąpić w nowy związek małżeński, musieli zmienić wyznanie. Adnotacje o religii często pojawiały się także w oficjalnych dokumentach. Nic dziwnego, że obywatele zaczęli stawiać znak równości między religią, a tożsamością narodową, z której wynikało, że „rdzenny” Polak powinien być katolikiem.
Jak bardzo tragiczny w skutkach był ten podział religijno-narodowy, jako pierwsi przekonali się Żydzi. W dwudziestoleciu międzywojennym bardzo nasiliła się działalność ruchów nacjonalistycznych, które aktywnie działały na rzecz marginalizowania Polaków żydowskiego pochodzenia, rzekomo w imieniu polskiego patriotyzmu. Jak skuteczne były to oddziaływania, można zauważyć chociażby po utworzeniu gett ławkowych. Podobnie w reklamach z tamtego okresu można dostrzec, że przedsiębiorstwa dzielono na „chrześcijańskie” lub „żydowskie”. Niektórzy księża oraz część środowisk związanych z Kościołem także byli zaangażowani w nagonkę.
Antysemickie treści pojawiały się chociażby na łamach wysokonakładowego „Małego Dziennika”, wydawanego przez franciszkański Niepokalanów. Jak bardzo niebezpieczne były te antagonizmy, pokazała II wojna światowa. Z wywiadu udzielonego „Rzeczpospolitej” przez badającego Holocaust historyka Gunnara Paulssona można się dowiedzieć, że największe zagrożenie dla Żydów stanowili przede wszystkim polscy szmalcownicy. Pomimo całej gałęzi nauki powołanej do rozpoznawania ras, niemieccy okupanci nie byli w stanie odróżnić Żydów od etnicznych Polaków. Zresztą warunkiem przetrwania poza gettem była m.in. bezbłędna znajomość katolickich obyczajów. Podejrzanych o żydowskie korzenie policja odpytywała ze znajomości modlitw czy znaku krzyża. Wystarczało, że ukrywający się zapomniał zdjąć kapelusza w kościele podczas mszy i już to samo mogło się stać podstawą donosu. Wojna niestety nie zakończyła podobnych praktyk. Aktor Krzysztof Kowalewski wspominał w wywiadzie rzece „Taka zabawna historia”, że chłopcy na podwórku oprócz wymuszania wyznania, że jego babka jest Żydówką, kazali mu zmawiać pacierz, żeby zweryfikować jego pochodzenie. Chociaż PRL miał być państwem laickim, to antysemicka nagonka z 1968 roku nie była do końca oderwana od wzorca, że Polak to katolik. Arnold Walfisz, jeden z emigrantów z tego okresu, we wspomnieniach opublikowanych na Wirtualnym Sztetlu, opisuje jak jego pierwsze małżeństwo rozpadło się, ponieważ nie chciano zezwolić na wyjazd katoliczce. Z kolei inna emigrantka, Paulina Chmielewska, w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” opowiadała jak zrobiła sobie zdjęcie komunijne w sukience pożyczonej od koleżanki, żeby uciąć pytania otoczenia, czy już jest po ceremonii przyjęcia tego sakramentu. Wspomina także, jak pewna gorliwa katoliczka zabierała ją na msze święte, a jej się to podobało, ponieważ zazdrościła innym, którzy nie mieli powodów, żeby się bać. Zresztą jej imię zostało zmienione na bardziej polskobrzmiące, gdyż dyrektorka szkoły wprost powiedziała, że dziewczynka o imieniu Pesa prawdopodobnie będzie miała kłopoty. O tym, jak silna była to presja, świadczy także przypadek nauczycielki Eweliny Lipko-Lipczyńskej, która nie była Żydówką, ale stała się emigrantką marcową, ponieważ odważyła się stanąć w obronie wypędzanych i sprzeciwić niesprawiedliwej nagonce, przez co dla władzy stała się takim samym „elementem niepożądanym”. Z obawy przed prześladowaniami wiele osób decydowało się nie przyznawać do swojego pochodzenia lub całkowicie zasymilować. Kluczowym elementem nadal było przechodzenie na katolicyzm. Było to na rękę rządowi, bo mniejszości nie było widać. Kościół też nie protestował, bo zyskiwał nowych wyznawców, którzy przynależnością do jego struktur, chcieli potwierdzić swoją polskość. Wiadomo, że w polityce także ma to znaczenie. Po upadku komunizmu Bronisław Geremek nie został premierem choć bezsprzecznie miał odpowiednie kompetencje na to stanowisko, ale przeciwskazaniem było pochodzenie, które kłóciło się z wizją „Polski dla Polaków”. W efekcie, potomkowie polskich Żydów, którzy pozostali w kraju swoich przodków z reguły nawet nie wiedzą o swoich korzeniach i mają wszystkie katolickie sakramenty. W statystykach zasilają ponad 90-procentowy narodowo-wyznaniowy monolit, więc dużo osób dziwi się, kiedy słyszy o odrodzeniu życia żydowskiego w Polsce.
Podobny los spotkał także mniejszość Mazurów, którzy najpierw byli germanizowani, a po wojnie polonizowani, choć nie uważali się ani za Niemców, ani za Polaków. Mazurski pisarz Erwin Kruk wprost pisał o tym, że „Niemcy i Polacy próbowali oskrobywać Mazurów z ich narosłej przez wieki odmienności”. Po II wojnie światową ludność mazurską bardzo często traktowano jako Niemców. Sprowadziło to na mniejszość szykany ze strony zarówno państwa, jak i ludności napływowej, którą przesiedlano na te tereny. Kiedy okazało się, że Mazurzy chcą zachować swoją odrębność, władze Polski Ludowej postanowiły zastosować przymus jako siłę perswazji. Jednym z przykładów takiej polonizacji było spolszczanie imion oraz nazwisk. Zdarza się, że Mazurzy do dziś muszą domagać się o uznanie tożsamości, jak chociażby rodzina Sobottków, którzy jeszcze niedawno musieli stoczyć walkę z Urzędem Stanu Cywilnego o przywrócenie pierwotnych imion oraz nazwisk członków rodziny, zmienionych decyzją urzędników zaraz po wojnie. Zakazywano także używania języka niemieckiego, próbowano również wykorzenić wszelkie związki z niemiecką tradycją czy kulturą. Podobne środki stosowano także wobec Ślązaków. Władze zmuszały autochtonów do weryfikacji, a tych którzy odmawiali przekazywano milicji lub służbom bezpieczeństwa, żeby „nakłoniła” ich do zmiany zdania. Mazurzy nie chcieli deklarować przynależności do narodu polskiego nie tylko ze względu na swoją odrębność, ale także na liczne przypadki rabowania ich mienia przez ludność napływową i bierność państwa wobec takich incydentów. Problem skali tych prześladowań został pokazany w znanym filmie Smarzowskiego pt. „Róża”. Oczywiście nie bez znaczenia był także fakt, że Mazurowie są ewangelikami. W wyniku powojennych migracji liczba wiernych znacznie się zmniejszyła i chociaż prowadzono rozmowy odnośnie warunków przekazania czy wykupu świątyń na rzecz Kościoła rzymskokatolickiego, to zdarzały się bezprawne przejęcia. Także z udziałem księży. W 1979 roku, we wsi Spychowo w powiecie szczycieńskim, wręcz wyrzucono wiernych w czasie nabożeństwa. Kościół katolicki nie stawał w obronie pokrewnych wiarą chrześcijan. W końcu autochtoni, którzy czuli się w Polsce niechciani, zaczęli wyjeżdżać masowo do Niemiec.
W debacie publicznej bardzo często przewija się argument o dawnej tolerancyjnej Polsce, gdzie ludzie różnych wyznań i narodowości mogli żyć w pokoju obok siebie. Problem w tym, że ten mit stracił swoją ważność kilkaset lat temu. Polska stopniowo stawała się krajem coraz bardziej zamkniętym. Niepokojący jest fakt, że pomimo tragicznych doświadczeń II wojny światowej, te tendencje nie przestały przybierać na sile. Co prawda, po upadku komunizmu nacisk na ujednolicanie narodu zmalał, ale prawie żadne rozliczenie z przeszłością nie zostało dokonane, a wiele mniejszości (tak jak chociażby Ślązacy) do dziś musi walczyć o uznanie swojej odrębności. Narracja historyczna, którą tłumaczy się bieg wydarzeń, jest bardzo mocno okrojona. Polski antysemityzm czy Marzec ’68 roku nie były odosobnionymi przypadkami, które wynikały wyłącznie z polityki, czy chwilowej, trudnej do wyjaśnienia, złej woli ludzi. W XX wieku stopniowo i systematycznie utrwalano podział, który wyznaczał kto jest „prawdziwym” Polakiem, a kto tym „obcym”, aby na jego podstawie podjąć działania zmierzające do pozbycia się tych ostatnich. Ale po cichu. Nikomu nie grożono śmiercią, ani nie wywożono z kraju na siłę. Stosowano takie środki przymusu, aby ludziom odbiegającym od przyjętego standardu utrudnić życie na tyle mocno, żeby byli zmuszeni albo wyjechać (rzekomo dobrowolnie), albo dopasować się do modelu, tak aby, przynajmniej oficjalnie, zniknęli.
Nie bez znaczenia jest tutaj rola Kościoła rzymskokatolickiego, który co prawda nie był głównym sprawcą prześladowań mniejszości, ale odegrał w nich kluczową rolę. Znamienny jest fakt, że pomimo teoretycznie laickiego charakteru Polski Ludowej, żaden inny związek wyznaniowy nie cieszył się tak uprzywilejowaną pozycją. Chociaż Kościół rzymskokatolicki nie mieszał się raczej do kwestii etnicznych (np. Śląska), to na poziomie lokalnym, czy przede wszystkim religijnym, korzystał na możliwości zepchnięcia „konkurencyjnych” wyznań na margines. Nie ulega wątpliwości, że nie tylko przymykał oko na krzywdę wielu prześladowanych wbrew przesłaniu o miłowaniu bliźniego, ale bardzo często chętnie przejmował pozostałe po nich dobra, jak było w przypadku kościołów należących do protestantów. Czasami także z użyciem siły, bezprawnie, w asyście samych duchownych i co istotne bezkarnie, bez reakcji ze strony władz. Ta perspektywa rzuca duży cień na współczesną narrację, która przedstawia Kościół rzymskokatolicki jako jedną z najbardziej poszkodowanych stron. Choć nie można umniejszać takich tragedii, jak zabójstwo ks. Jerzego Popiełuszki, sama organizacja nie miała większych problemów z funkcjonowaniem w tym okresie. Odzyskana wolność nie przyniosła jednak oczekiwanych zmian, a przede wszystkim rozliczenia z przeszłością. Mniejszości, które pozostały bądź próbują się odrodzić na nowo, nadal często mierzą się z dużą niechęcią otoczenia. Wysiłki tych, co pozostali bądź wrócili, bywają postrzegane jako fanaberia czy niepotrzebny kłopot. Należeć do mniejszości w Polsce do tej pory nie jest łatwe, a towarzyszy temu atmosfera pewnego zdziwienia, że ktoś rezygnuje z „wygodnej” tożsamości Polaka-katolika. Przecież panował w tej kwestii konsensus i było dobrze, prawda? Niestety homogeniczność Polaków nie była naturalnym procesem, a wynikiem wielu lat systematycznego przymusu. Wtedy decyzja o zachowaniu tożsamości wiązała się z dużymi konsekwencjami. Można było na zawsze stracić kontakt z bliskimi, być zmuszonym do wyjazdu w nieznane czy doświadczać nieustannych szykan. Z tego punktu widzenia nie dziwi, że wybranie narzucanego modelu „właściwej” polskości mogło wydawać się wtedy mniejszym złem, a nawet praktycznym wyborem. Nie może być jednak mowy o wolności bez prawa do zachowania własnej odrębności, a przede wszystkim do tożsamości. Spis Powszechny to pierwsza od dawna okazja, żeby pokazać, że współczesna Polska to kraj dla wszystkich.
Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.
Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/
Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.
