Podczas gdy lewica w swojej zazdrości wobec „odwagi” i „kreatywności” PiS była niewątpliwie szczera, dawniej liberalne centrum stanęło przed twardym orzechem do zgryzienia. Ale, jak mawia się w świecie anglosaskim, „naśladownictwo jest najbardziej szczerą formą komplementu”.
Być może nawet od czasu wejścia Polski do Unii Europejskiej w 2004 r. nie było w polskiej polityce większego (pozwolę sobie sięgnąć do słownika kolegi redaktora Michała Kolanko) „game-changera” niż świadczenie 500+. Prezentowane w narracji nowego wówczas rządu PiS jako środek nadzwyczajny, bo zorientowany głównie na cele demograficzne, szybko poniosło w tym zakresie widoczną klęskę i odkryło swoją naturę programu czysto socjalnego – i to wykoślawionego, bo skierowanego w równej mierze do rodzin potrzebujących na chleb i odzież, jak i tych potrzebujących co najwyżej na upgrade do „all inclusive plus plus” w trakcie najbliższych wakacji na Malediwach. Jednak niepowodzeniem demograficznym programu nikt w PiS ani chwili się nie przejmował, bo 500+ nigdy nie miało za cel dokonania tam realnej rewolucji (taka rewolucja nie jest możliwa, bo kryzys dzietności wynika z postaw społecznych, a nie finansowych bolączek młodych Polek i Polaków). Program miał cele partyjno-polityczne (przywiązanie znacznego elektoratu do partii władzy i umocnienie jej wizerunku jako głównej partii pro-socjalnej w Polsce) oraz polityczno-strategiczne (zmianę treści politycznej rywalizacji, gdzie rola polityki miała ulec zmianie, czyli przejściu od logiki reform złożonych systemów instytucjonalnych państwa do prostego rozdawania pieniędzy budżetowych rokującym wyborczo adresatom społecznym).
W zakresie obu tych zadań program 500+ odniósł zdecydowany sukces. Opiewany i czczony niczym Achilles pod Troją zarówno przez suto opłaconych klakierów partii władzy z prawicowych pisemek i telewizji reżimowej, jak i przez wielu lewicowych publicystów, niewątpliwie zieleniejących z zazdrości na widok prawicy odbierającej lewicy polityczny chleb, został uznany nowym „złotym standardem” polskiej polityki. Z uprzednio rządzących ekip rządowych, które naiwnie dbały o stan finansów państwa (widząc w tym, jeszcze bardziej naiwnie, długofalowe zadanie polityki), otwarcie sobie dworowano, iż „mówiły, że nie ma pieniędzy, a są”, że „program działa” (trudno żeby proste przelewy na konta nie „działały”…), że PiS miał „dobry pomysł” (jakby zwyczajne rozdanie ludziom pieniędzy wymagało newtonowskiej umysłowości) i teraz na zawsze będzie kojarzony z „dotrzymywaniem obietnic”.
Podczas gdy lewica w swojej zazdrości wobec „odwagi” i „kreatywności” PiS była niewątpliwie szczera, dawniej liberalne centrum stanęło przed twardym orzechem do zgryzienia. Ale, jak mawia się w świecie anglosaskim, „naśladownictwo jest najbardziej szczerą formą komplementu”. Dlatego – przechodząc przez bolesny etap „nic co dane, nie będzie zabrane” – kilkanaście procent inflacji rok do roku i kilkaset miliardów złotych długu publicznego później, centrowa opozycja dotarła do etapu gotowości na licytowanie się z PiS na świadczenia socjalne w kampanii wyborczej 2023 r.
Być może trzeba postarać się to zrozumieć. Po pierwsze, polityka gospodarcza, polityka socjalna i stan finansów są co prawda zawsze bardzo ważne dla perspektyw przyszłości państwa i społeczeństwa, lecz jednak w realiach stworzonych przez dwie kadencje PiS – tak, tak – nie są to już rzeczy najważniejsze. (Najważniejsze to one bowiem są w normalnych państwach, czyli nie tu). Stojąc u progu prawdopodobnej trzeciej kadencji PiS (czyli – napiszmy to, niech odbije się na tych kartach czarno na białym – 12 lat rządów PiS), stoimy wobec perspektywy końcowego domknięcia demontażu państwa prawa, w którym obywatele stracą wszystkie fundamentalne wolności, wybory przestaną być wolne, media niezależne przestaną istnieć, cele zaludnią się więźniami politycznymi, a przedsiębiorcy i tak potracą firmy (chyba że wślizną się gładko w system klientelistyczny wzorem wielu swoich węgierskich kolegów po fachu). Zapobieżenie temu jest ważniejsze od finansów państwa. Stojąc u progu trzeciej kadencji PiS, stoimy ponadto wobec perspektywy sterowanego przez ośrodki rządowe załamania się poparcia społeczeństwa dla członkostwa w UE, które to poparcie jest już dzisiaj może jedyną efektywną przeszkodą dla wdrożenia pisowskiej kampanii polexitowej. Jakie skutki dla geopolitycznego położenia i narodowego bezpieczeństwa Polski miałby w obecnym świecie polexit, pozwolę sobie dalej nie rozjaśniać. Wiadomo, że i to wyzwanie jest ważniejsze od finansów państwa.
Po drugie, centrowe siły polityczne, które może i czułyby jeszcze jakąś „miętę” do liberalnej wizji polityki społeczno-gospodarczej – czyli, dajmy na to, PO, Nowoczesna i Polska 2050 – wiedzą, że nawet jeśli rzutem na taśmę opozycja zgromadzi w nowym Sejmie 231 głosów poselskich, to w skład tej koalicji niechybnie wejdą także posłowie PSL i Lewicy, którym znacznie bliżej do pisowskiej wizji polityki socjalnej niż do dbałości o grosz publiczny. Lider, merdającej Lewicą niczym ogon psem, Partii Razem, pan Adrian Zandberg, chyba prędzej poszedłby w pierwszym szeregu Marszu Niepodległości niż zagłosował w Sejmie za cięciem któregokolwiek z pisowskich świadczeń socjalnych lat 2015-23.
A lista tych świadczeń jest całkiem pokaźna. Za każdym z nich naturalnie stoją żywotne interesy grup wyborców, których wspólną cechą jest dbałość o własny budżet domowy i nikłe zainteresowanie budżetem państwa (dług i tak spłacą raczej dzieci). Tam, gdzie inne ekipy rządowe (te naiwne, sprzed kopernikańskiego przełomu roku 2015) kombinowałyby nad jakimś – pożal się Boże – rozwiązaniem systemowym, PiS sprawnie sypał gotówką. Emeryci w znacznej większości głosują na PiS? Dostaną szczodre rewaloryzacje, trzynaste i czternaste świadczenie. Nie wydaje się zresztą, że tutaj ostatnie słowo zostało powiedziane! W końcu matematyka zna wiele kolejnych liczb wyższych niż 14. Wydobycie węgla w polskich kopalniach jest deficytowe i ich długi rosną? Górnicy dostaną dodatki do pensji. Polskę zalewa import ukraińskiego zboża? Rząd zagwarantuje skup po cenach znacznie powyżej ceny rynkowej. Inflacja dotyka silnie nawozy? Rolnicy dostaną do nich dopłaty, a przy okazji do paliwa także – w końcu również bynajmniej nie tanieje. Rosną ceny energii? Rząd rozda po 3000 zł wszystkim, którzy zadeklarują palenie węglem w domach. Młodzi nie mają szans na kredyt hipoteczny? Dostaną kredyt gwarantowany na 2%. Rodzice od czasów 500+ nic nie dostali? Mamy dla nich po 12.000 zł na drugie i kolejne dziecko w wieku od 12 do 36 miesięcy. Tylko gdy do góry szła płaca minimalna, to jakimś cudem nie obejmowała budżetówki (to logiczne: podniesienie jej tylko w sektorze prywatnym zwiększa wpływy do budżetu), wobec czego dzisiaj lepiej kasować zgrzewki coli w Lidlu niż uczyć fizyki w szkole publicznej.
W ubiegłym roku dodatkowy koszt tego rodzaju polityki wyniósł prawie 58 miliardów zł. Z badań analityków Warsaw Enterprise Institute wynika, że jest ona odpowiedzialna za co najmniej jeden punkt procentowy z obecnej inflacji, co oznacza że jej koszt dla każdego polskiego pracownika sięgnął 1 500 zł. Pracujący rodzic jednego dziecka 500+ zaczyna otrzymywać więc de facto dopiero w drugim kwartale.
Wobec takiego wolumenu świadczeń ze strony socjalnego czempiona PiS opozycja nie ma łatwego wejścia w licytację. PO proponuje kredyt gwarantowany na 0% (zamiast 2%), więc tutaj rzeczywiście skutecznie podbiła stawkę. Ciekawym ciosem Platformy jest także „babciowe”, a więc świadczenie dla kobiet, które szybko wrócą na rynek pracy po urodzeniu dziecka. Słyszymy tutaj, że to świadczenie samo się finansuje dzięki wpływom budżetowym generowanym przez aktywność zawodową tych młodych kobiet. Partia jednak posługuje się tutaj ryzykownym założeniem, że bez tego świadczenia żadna z kobiet by na rynek pracy nie wróciła i tych dochodów nie generowała.
Lewica całkiem słusznie krytykuje natomiast pisowsko-platformiany pomysł, aby dopłacać do kredytów mieszkaniowych. Zarówno kredyty na 2%, jak i na 0% w oczywisty sposób będą zwiększać popyt na mieszkania, a co za tym idzie – windować ich ceny. To forma transferowania środków publicznych do skarbców banków i na konta firm deweloperskich. Rzeczywiście lepszą metodą kształtowania rynku mieszkaniowego w obecnych realiach stóp procentowych, (nie)dostępności kredytów, wysokości czynszów w dużych miastach byłoby zwiększanie podaży mieszkań. (To zresztą ciekawe, bo zwykle to lewica domaga się stosowania w polityce gospodarczej ekonomiki popytu, a za stosowanie ekonomiki podaży krytykuje liberałów czy prawicę – ta zamiana miejsc bardzo dużo mówi o obecnym toku myślenia polskich polityków rzekomo liberalnego centrum). Tyle że Lewica stawiać bloki mieszkalne chce poprzez wyłącznie państwowy program budowy mieszkań, co zaś kosztowałoby tak dużo, że w tym artykule chyba nie ma miejsca na taką ilość zer…
Takie są realia polityki kampanijnej w Polsce osiem lat po przełomie 2015 r. Wtedy zdawało się, że taka partia jak PiS swoje niecne zamiary względem ustroju państwa, niezależności sądów, konstytucyjnych praw obywateli, wolności słowa i mediów oraz swoją zwyczajną pazerność musi skrzętnie skrywać za fasadą pięknego, błyszczącego i atrakcyjnego pakietu nowych socjalnych świadczeń. Druga strona, najpóźniej po 4 latach pisowskiej dewastacji państwa, miała móc oprzeć swoją walkę o głosy o wzniosłe hasła przywrócenia demokratycznych wartości. Tymczasem kolejne 4 lata później chyba już wiemy, że wzniosłe hasła i demokratyczne wartości można sobie w Polsce oprawić w ramkę i postawić je dla dekoracji nad muszlą klozetową. Dla większości wyborców liczy się bowiem tylko konkretna złotówka i to tu i teraz. Demokratyczna opozycja wchodzi więc na swoistą terra incognita i zaczyna walkę o przywrócenie państwa prawa oraz Polski na łono cywilizacji zachodniej uzbrojona w „dobre pomysły” szastania publicznymi pieniędzmi.
