Nazywam się Asia i jestem Polką.
W moim kraju, w moim mieście po ulicach chodzą niedźwiedzie.
Obiad popijam szklanką wódki.
W moim domu nie ma telewizora.
A tak poza tym, to mam na imię Asia.
Jestem z Polski. Takiego kraju w Europie Środkowo-Wschodniej. Zająknęłam się. Chciałam powiedzieć, ze z kraju Europy Środkowo-Zachodniej, ale nie. Moją wschodniość zdradza akcent słowiański, niebieskie oczy. Od mojej wschodniości nie ucieknę. Tak czułam przez pięć lat. Przez pięć lat mieszkałam we Włoszech i dopiero tam poczułam się Polką.
Tydzień temu napsiałam o tym, dlaczego nie stałam się spawaczką. Sprowokowała mnie wypowiedź Premiera.
O mojej polskości piszę sprowokowana przez Dorotę Masłowską.
W wywiadzie dla Wysokich Obcasów (20 październik nr.42) Masłowska pyta „jakie znaczenie ma teraz miejsce? W dobie ekonomicznych lotów, które przenoszą nas jak teleporty do miast o identycznych strukturach? (…) Zaczynamy funkcjonować we wszechmiejscu. (…) Ludzie stają się ogólni, stają się wszechludźmi. Możemy żyć wszędzie. Narodowość i miejsce zamieszkania przestają definiować człowieka.”
Według mnie to polskość w Polsce jest czymś homogenicznym, nieostrym. W Polsce wszyscy jesteśmy wszechPolakami i mieszkamy we wszechPolsce. Nasza polskość w Polsce jest czymś przezroczystym, dopóki nie wyemigrujemy.
Warszawa Okręcie- Rzym Fiumicino.
Ponad tysiąc kilometrów samolotem pokonuje w dwie godziny.
Mnie i Włochów dzielą tysiące drobnych różnic.
Moje „ja”, nie w pelni świadome swojej polskości, w spotkaniu z Innym, posługującym się nie moim językiem, nie moim kodem, nie moją pamięcią (kulturową, historyczną, prywatną) wyostrza się. Inne „ja” jest lustrem dla mojego” ja”. I to „ja” scala w pojęcie, definicję polskości. Spójne odbicie.
W tej definicji obok niedźwiedzi polarnych i wódki jest miejsce dla królowej Bony, generała Dąbrowskiego, Jana Pawła II, Wisławy Szymborskiej, Bońka, Wajdy i mojej cioci, która była w armii generała Andersa. Ci ludzie konstruują mnie jako Polkę. Wyobrażenie Włocha o mojej polskości. I moją tęsknotę za smakiem białego sera. Świeżym chlebem. I kawą rozpuszczalną!
Według mnie, dla naszego, tak niebywale kruchego pojęcia i poczucia narodowości, zagrożeniem nie są Ci, którzy podróżują, ale Ci, którzy w Polsce zostają. Ci, którzy ciągle wierzą (mimo kryzysu) w American Dream i w to, że na Zachodzie jest lepiej. Ci, którzy zamiast pierogów kupują kebaby. Chwalą się (myślę wątpliwą) umiejętnością robienia sushi, a nie wiedzą jak przygotować kotlet schabowy.
Rzym Fiumicino – Warszawa Modlin
Witamy w Polsce. Wychodzę z samolotu. Dziesięciu Panów biegnie, żeby zaproponować mi taksówkę do Warszawy. W atrakcyjnej cenie 100zł.
Kupuję bilet ztm-pkp za 12zł. Z lotniska jadę autobusem na dworzec kolejowy. Na dworcu wciągam walizkę po schodach. W górę – kładka – w dół – peron. Zmęczona, zziajana wsiadam do pociągu. Z pociągu do metra. Z metra do tramwaju. Z tramwaju do domu. Ciągnę walizkę po nierównych chodnikach.
Obudź sie Polko!
Jestem w Polsce. W domu.
Pierwsze minuty weryfikują moje tęsknoty. Nadają polskości realny wymiar.
Dwie godziny lotu. Ponad godzinna przeprawa do centrum Warszawy. Razem nieco ponad trzy godziny, żeby dotarlo do mnie, że już „Męczy mnie Polska, wisi mi krzyż. Boli mnie głowa, totalny niż”. A jednak, jak Maria Peszek jestem tu. W „moim mieście” i na nowo oswajam się z polskością. Ta osobistą. W której nie jestem Polish, ani Polacca, ale Polką.
I martwi mnie kompleks polskości. Kompleks schabowego z ziemniakami. I to, że nie przychodzi mi do glowy nic innego poza tym schabowym narodowym.