Pod cienką powłoką lekko zmodyfikowanej osobowości tkwi ten sam, stary, „dobry” człowiek, który jednego dnia oburza się na „absurdalne obostrzenia”, a drugiego panikuje, gdy słyszy, że ktoś kichnął, który specjalizuje się w krytyce z pozycji własnej kanapy, kręci nosem na układ kolejki do szczepień, oburza się na szczepiących się poza kolejką, równocześnie anonsując swój zamiar nieszczepienia się, postrzega się jako czołowego eksperta od chorób zakaźnych, metod testowania, dróg zakażeń i fal pandemii, uważa, że wielu ludzi przesadza z tą pandemią, no i oczywiście odczuwa od czasu do czasu, choćby podskórnie, podświadomie i mimochodem, schadenfreude w związku z pandemicznymi „perypetiami” bliźnich.
Trudny rok za nami.
Polska ustanowiła rekord europejski w kategorii (to zresztą dość ciekawe sformułowanie) „nadprogramowych zgonów” spowodowanych koronawirusem. Siedzimy w domach bez możliwości pójścia do pubu, kina, teatru czy restauracji, a niekiedy nie chodzimy nawet do pracy i na zakupy, bo lockdown wiele ma twarzy i niełatwo prognozować, co będzie nam wolno za tydzień. Formalnie nie wolno uprawiać sportu, a ponieważ większość z nas szuka wymówek, aby go nie uprawiać, nawet gdy jest to dozwolone, to teraz sprawa jest jasna jak słońce. Rosną brzuchy. Golenie się stanowi spory wysiłek, gdy na Zoomie tygodniowy zarost wygląda całkiem nieźle w przypadku zajęcia odpowiedniego miejsca w relacji do okna. Rzadkie wizyty na dawniej codziennie odwiedzanych ulicach miasta pozwalają odkryć, że kolejne szyldy restauracji zostały zdemontowane. Media donoszą o rozpaczliwej sytuacji w służbie zdrowia, pękających w szwach szpitalach zwykłych, covidowych i tymczasowych. Co rusz te dramatyczne wieści zostają upstrzone materiałami o upadających firmach, ludziach w poważnych tarapatach finansowych, młodzieży pogrążającej się w coraz głębszym kryzysie emocjonalnym wskutek odcięcia od rówieśników i posiadającej coraz większe deficyty wiedzy wskutek nieadekwatnego charakteru zdalnego nauczania. Co kilka minut w telewizji i na stronach internetowych widzimy, jak kogoś szczepią, ale równocześnie prosta arytmetyka skłania do podejrzeń, że szczepiący się dziś stracą odporność i będą potrzebować drugiego szczepienia sezonowego, zanim my podejdziemy do pierwszej dawki. Do tego dochodzą wieści o nowych szczepach wirusa, odporniejszych na szczepionki, szybciej się rozprzestrzeniających, powodujących cięższy przebieg choroby, silniej atakujących młodych i nawet dzieci, których nikt dotąd nie planował szczepić. No i te doniesienia o „długim covidzie” – o późnych powikłaniach dla układu krążenia i oddychania, ale też dla układu nerwowego, o utratach pamięci, zapominanych językach obcych, niezdolności do nauki i pracy. Oto środowisko naszego życia od całego już roku.
Stary, dobry człowiek
Nakazem czasów jest więc solidarność międzyludzka. Taką atmosferę usiłują stworzyć odpowiedzialne media, przykłady takiej postawy są pokazywane jak najczęściej. Gdy jest tak ciężko, nadzieję musimy czerpać choćby z tego, że gotowość niesienia pomocy w narodzie jest wielka. To niczym Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy na okrągło. Politycy co prawda nadal okładają się po głowach w zwyczajnym stylu (co jest o tyle zrozumiałe, że lista błędów rządu w toku walki z pandemią robi stosunkowo piorunujące wrażenie), ale „zwykli ludzie” tryskają empatią. Taka jest oficjalna narracja i w naszej desperacji bardzo chcemy wierzyć w to nasze powszechne zdanie egzaminu z człowieczeństwa.
Prawda jest jednak naturalnie bardziej złożona i – w sumie – zwyczajna. Wyjątkowe okoliczności wyjątkowymi okolicznościami, ale najbardziej uderzającym wnioskiem z roku panowania pandemii w Polsce (i nie tylko w Polsce) jest ten, że ludzie się pod wpływem tych doświadczeń w zasadzie nie zmieniają. Pod cienką powłoką lekko zmodyfikowanej osobowości tkwi ten sam, stary, „dobry” człowiek, który jednego dnia oburza się na „absurdalne obostrzenia”, a drugiego panikuje gdy słyszy, że ktoś kichnął, który specjalizuje się w krytyce z pozycji własnej kanapy, kręci nosem na układ kolejki do szczepień, oburza się na szczepiących się poza kolejką równocześnie anonsując swój zamiar nieszczepienia się, postrzega się jako czołowego eksperta od chorób zakaźnych, metod testowania, dróg zakażeń i fal pandemii, uważa, że wielu ludzi przesadza z tą pandemią, no i oczywiście odczuwa od czasu do czasu, choćby podskórnie, podświadomie i mimochodem, schadenfreude w związku z pandemicznymi „perypetiami” bliźnich.
Schadenfreude to – obok Zeitgeist – jedno z najbardziej udanych i globalnie stosowanych słów niemieckich. Oznacza dosłownie „radość z [cudzej] szkody”, brutalnie mówiąc (acz jest to niekiedy przesadne i nieadekwatne) z cudzego nieszczęścia. Wydawać by się mogło (naiwnemu optymiście), że schadenfreude będzie pierwszym ze zjawisk ludzkiej konstrukcji psychicznej, które zaniknie lub przynajmniej ulegnie stępieniu w dobie klęski pandemicznej. Nic z tych rzeczy. Ma się świetnie, a realia ostatniego roku stworzyły dlań całą feerię warunków do istnego rozkwitu. W istocie, pandemiczny rok 2020-21 w warstwie deklaratywnej może przejdzie do historii jako rok solidarności i empatii, lecz w warstwie realnej raczej jako rok schadenfreude.
He he he
Sporo było też oburzenia, ale gdy młody warszawski przedsiębiorca, parający się najmem krótkotrwałym wynajmowanych przez samego siebie długotrwale luksusowych apartamentów w Warszawie, otrzymał zakaz prowadzenia działalności w związku z reżimem obostrzeń, a nie został objęty (co nader często się zdarza) „wsparciem” z żadnej z rządowych „tarcz”, wobec czego z kolei wystąpił z apelem o udzielenie jego biznesowi pomocy przez zwykłych ludzi w ramach zbiórki publicznej, reakcją była eksplozja schadenfreude. Najem krótkotrwały ma swoje ciemne strony i bywa przedmiotem zasadnej krytyki, ale na razie prowadzi się go całkowicie legalnie. Pomimo tego, najczęstszą reakcją w tym przypadku była radość, że nielubiany przedsiębiorca dostanie w kość, a nawet że pandemia oczyści rynek z takich firm jak jego. W tym ujęciu pandemia została więc ustawiona w roli pozytywnego zjawiska, które choć jakąś jedną dobrą rzecz przyniesie.
Ogólnie przedsiębiorcy i pracodawcy od lat nie należą w Polsce do lubianych kategorii osób. Zjawisko wypłacania im dofinansowań różnego rodzaju przez rządy staje się dla lewicowego komentariatu rzekomym potwierdzeniem przewagi opieki rządu nad wolnym rynkiem. Dopłaty są nazywane (jest to zresztą także nomenklatura używana przez sam rząd) „pomocą” i „wsparciem”, chociaż przecież są odszkodowaniami za straty spowodowane przez rząd i jego decyzje o obostrzeniach (często zresztą nadmiernych, zbędnych, nielogicznych i nietrafnych). Internet pełen jest jednak komentarzy-heheszków, że oto owa nienawistna kasta oferujących niskie wynagrodzenia i oczekujących zaangażowania w miejscu pracy pracodawców sama została przez pandemię zmuszona do przyjęcia uniżonej postawy potrzebujących „pomocy”.
To tylko jeden z aspektów. Schadenfreude jest oczywiście obecna w komentarzach na tematy polityczne. Jedni jak na zbawienie czekali na informację o zarażeniu Tuska, drudzy wiązali pewne nadzieje z ewentualną infekcją Kaczyńskiego. Brzydkie komentarze pociągnęła za sobą wieść o ciężkim przebiegu choroby u konserwatywnego publicysty Piotra Semki, nie brakowało radości w związku z trafieniem prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego do szpitala. Korespondent TVP Cezary Gmyz wpadł niemal w orgazm schadenfreude, gdy pojawiły się doniesienia o kiepskich postępach akcji szczepień w Niemczech, uznał że tweet na ten temat warto opublikować „na pocieszenie” dla Polaków. W końcu, schadenfreude pojawia się także w bardziej, hmm, uzasadnionych kontekstach – gdy wirus dosięga osoby głośno kwestionujące zagrożenia pandemiczne, lekceważące obowiązek noszenia masek czy inne regulacje, sugerujące słuchającym ich ludziom, aby nie brali tego wszystkiego zbytnio na poważnie i żyli „dalej normalnie”. To kazus niektórych księży zupełnie nieodpowiedzialnie zachowujących się w wielu parafialnych kościołach, no i oczywiście byłego prezydenta USA Donalda Trumpa. W dniu, w którym upubliczniono informację o jego zarażeniu koronawirusem, internetowy słownik języka angielskiego Merriam-Webster stwierdził wzrost zainteresowania hasłem „schadenfreude” na poziomie ok. 30.500%.
To normalne
Pierwszą reakcją na wszystkie te doniesienia o radości jednego człowieka z choroby lub materialnej klęski drugiego człowieka jest oczywiście złość i chęć potępienia. Ale to znów podobna świętoszkowatość, jak ta cienka warstwa lukru z demonstrowanej empatii na tych głębokich pokładach zwyczajnej natury ludzkiej, której pandemia nie unieważniła. Tymczasem schadenfreude jest – jasno sprawę stawiając – normalnym i naturalnym zachowaniem człowieka. Może to nawet wręcz dobrze, że nie pozwalamy się pandemii dopaść gdzieś tam głęboko, wewnątrz ludzkiej natury?
Schopenhauer powiedział kiedyś, że podczas gdy zazdrość (której również nie znosił) można tolerować jako cechę typowo ludzką, tak radość z cudzego nieszczęścia jest „cechą iście szatańską”. Psychologia współczesna ma jednak inne zdanie. Charakteryzuje ona schadenfreude jako mechanizm radzenia sobie z trudnościami życiowymi, w tym zwłaszcza z niepewnością jutra. Już samo to zdanie ujawnia szerokość jej zastosowania i jej głęboką potrzebę w realiach pandemii. Stanowi ona bowiem rodzaj strategii przetrwania na płaszczyźnie psychologicznej. Gdy jest trudno, informacja o problemach innych przynosi kojącą ulgę, że nie tylko ja mam ciężko i przegrywam ze złowrogim światem. Daje siłę, by dalej walczyć i wierzyć, że będzie lepiej. Jest wyrazem konkurencyjnej natury człowieka, który pragnie być lepszym (a w wersji dla komunitarystów: nie gorszym) od innych. Porażka drugiego instynktownie rodzi więc te pozytywne emocje, ze względu na wzmocnienie własnej perspektywy osiągnięcia komparatywnego sukcesu. Ma oczywiście także aspekt grupowy (to dlatego Gmyza ucieszyło niepowodzenie Niemców, a lewicowców postrzegających społeczeństwo w kategoriach stałej walki pracowników z pracodawcami, cieszą problemy właścicieli firm). Zazdrość, gniew i poczucie niższości są czynnikami ją wywołującymi, zaś poczucie winy i wstydu niekiedy jej następstwami. Jednak gdy trwa, uruchamia ośrodek nagrody i dopływ dopaminy w naszych mózgach. Nic więc dziwnego, że nie potrafimy tak po prostu przestać po nią sięgać.
Często mawia się, że „wszystko jest dla ludzi”, o ile używane z umiarem i roztropnie. Mawia się tak i o niezdrowym jedzeniu, i o kawie, i o alkoholu, i o rzucaniu mięsem, i o grach losowych, i o chodzeniu do kościoła, a nawet o „miękkich narkotykach” i seksie. Wydaje się, że i schadenfreude jest dla ludzi. Badania przestrzegają jednak przed pozwalaniem sobie na takie uczucie zbyt często. Po pierwsze, okazuje się ono bywać nawykiem uzależniającym (nic dziwnego, w końcu w grę wchodzi dopamina). Po drugie, jest „prymitywną” strategią radzenia sobie z trudnościami, najłatwiej dostępną. Z niepewnością jutra oraz realiami konkurencyjnego środowiska relacji międzyludzkich lepiej oczywiście radzić sobie stawiając na (i inwestując wysiłek we) własny sukces, zamiast wygrywać dzięki porażce bliźniego/konkurenta (albo nawet i nie wygrywać, a tylko radować podobnym nieudacznictwem drugiego). W końcu, nadużywanie schadenfreude eroduje naszą zdolność do generowania u siebie empatii.
I to ostatnie jest jednak w sytuacji pandemii – „wyścigu” i ścierania się naszych karetek o łóżka covidowe dla nas; międzypokoleniowych różnic interesów wbudowanych w logikę tego wirusa (obostrzenia mające chronić życie i zdrowie seniorów uderzające przede wszystkim w zdrowie psychiczne dzieci i młodzieży); podskórnego dotąd, ale nabierającego już tempa konkurowania państw o szczepionki; nierównego i nielogicznego traktowania branż przez rząd – dość niebezpieczne z punktu widzenia trwania czegoś na kształt wspólnoty. Schadenfreude jest „fajna”, gdy konsekwencje „nieszczęścia” są błahe (na przykład gdy Bayern Monachium albo Manchester United przegrywają mecz), albo naprawdę zasłużone i sprawiedliwe (gdy Bernie Madoff czy Harvey Weinstein idą do pierdla). Gdy w grę wchodzi jednak egzystencjalny strach, to warto silić się na więcej samokontroli przy spontanicznych wybuchach emocji. Może warto zawiesić na kilkanaście miesięcy nasze „tradycyjne” antypatie i nie cieszyć się z zarazy ani u „kapitalisty”, ani u „klechy”, ani u „pisowca/platformersa”, ani u „celebrytki”, ani nawet u „foliarzy”?
Jak pandemia minie, z tym większą ochotą i werwą weźmiemy się znów za łby.
