„Pokojowa rewolucja przy urnach wyborczych” – z Basilem Kerskim, dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności, rozmawia Piotr Beniuszys :)

Piotr Beniuszys: Rozmowy o wyborach 2023 r. z dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności nie sposób nie zacząć od tak często w komentarzach przywoływanych paraleli pomiędzy tymi wyborami a głosowaniem z czerwca 1989 r. Czy także pan dostrzega tego rodzaju analogie?

Basil Kerski: Bardzo się cieszę z tego porównania. Jest bardzo dużo paralel. Chciałbym zastrzec, że nie chcę porównywać rządów PiS z okresem komunistycznym, jednak mieliśmy do czynienia z systemem jednopartyjnym, który dążył do ograniczenia demokracji i o tym otwarcie mówił, operując pojęciem „nieliberalnej demokracji”. Odpowiedzią na te działania nie mogło być zwycięstwo jednej formacji czy postawienie na jedną partię, tylko budowanie list w całej przestrzeni społecznej. Tak samo jak wtedy, gdy siłą Solidarności i jej cechą była jej heterogeniczność. Te analogie oczywiście nie są bezpośrednie, lecz chodzi tutaj o pewną inspirację. Otóż Solidarność stworzyła, wpierw pod parasolem związku zawodowego, a następnie pod parasolem listy wyborczej, wspólnotę środowisk od lewicy, w tym nawet mocno ateistycznej i zdystansowanej wobec Kościoła i katolicyzmu, po wierzących katolików-konserwatystów, którzy jednak nie wyobrażali sobie swojego życia w państwie, które nie jest państwem praworządnym i pluralistyczną demokracją. 

W tegorocznych wyborach – podobnie – powstał blok bodaj jedenastu ugrupowań, który nie był jednak tyle sumą tych partii, co reprezentował szeroki ruch społeczny od lewej do prawej. Jego celem nie było przede wszystkim zwalczanie wspólnego wroga politycznego, bo to nie wystarczy jako spoiwo, a wspólny program naprawy. 

W 1989 r. to także była siła Solidarności. Ona poszła do rozmów przy Okrągłym Stole i na wybory w czerwcu 1989 roku nie po to, aby z miejsca obalić komunizm, tylko aby podjąć koncepcję budowy gospodarki i struktur państwa polskiego kompletnie od podstaw. Dzisiaj mamy do czynienia z bardzo podobną sytuacją.

Głosujący szli do wyborów z Solidarnością z tyłu głowy?

W tych wszystkich protestach ostatnich lat, czy to kobiet, czy sędziów, czy samorządowców czy innych grup, ludzie poszukiwali jakiejś inspiracji z przeszłości, chcieli być częścią jakiejś tradycji. Na ulicach pojawiały się więc motywy nawiązujące do rewolucji Solidarności – słynny plakat z Garym Cooperem, logo Solidarności niosące już inne treści. Symboliczna była także kampania samorządów, nie tylko metropolii, ale i mniejszych gmin i regionów, która powoływała się na symbolikę Solidarności i użyła hasło pro-frekwencyjne z 1989 roku „Nie śpij, bo cię przegłosują” pisane solidarycą. To przeniesiono całkowicie na XXI w. (www.niespij.pl)

Zarówno wtedy, jak i teraz mieliśmy wielogeneracyjny ruch społeczny. Współczesny ruch demokratyczny współtworzyli w ostatnich latach najważniejsi żyjący aktorzy Sierpnia 1980 – Lech Wałęsa, Bogdan Borusewicz, Henryka Krzywonos, Bożena Grzywaczewska-Rybicka, Władysław Frasyniuk czy Bogdan Lis, aby wymienić niektórych – aż po 18-19-latków. Był to więc nie tylko politycznie szeroki ruch społeczny, który się zorganizował w trzech listach, ale także sojusz trzech pokoleń. Od Porozumienia Gdańskiego z 31 sierpnia 1980 roku do wyborów 15 października 2023 roku.

Historia wróciła, aby zmienić współczesną rzeczywistość. Wszelkie analogie do 1989 r. są ciekawe, jeśli mówimy o pewnych lekcjach i tradycjach. Natomiast nie jest tak, że historia się powtarza, bo ani te trzy listy nie są Solidarnością, ani PiS nie jest władzą komunistyczną. 

Natomiast istnieją podobieństwa wyzwań, jeśli chodzi o to, jak po wyborach będzie trzeba zmieniać Polskę. Będziemy mieli kohabitację. Latem 1989 Solidarność mogła teoretycznie sięgnąć po pełną władzę, ale uważała, że nie ma po temu warunków społecznych i międzynarodowych. Obecnie mamy prezydenta, który jest związany z antyliberalnym, nacjonalistycznym środowiskiem, ale nadal ma pełną legitymację demokratyczną, więc nie ma alternatywy dla wypracowania jakiejś formy współpracy nowego rządu z nim, przynajmniej w najważniejszych kwestiach. Jak każda kohabitacja, tak i ta będzie się odznaczać polem konfliktu i różnic oraz poszukiwaniem pola porozumienia. Będzie to więc okres przejściowy.

Fot. Justyna Malinowska CC BY-SA 4.0 DEED

Będzie teraz trzeba odbudować państwo i demokrację, nie według wyobrażeń ideowych, tylko adaptując rzeczywistość zastaną. Nie ma na pewno prostego powrotu do jakiegoś modelowego stanu. Także pierwsze lata transformacji solidarnościowej nie polegały na wyciąganiu z szuflad akademickich planów, tylko na dostosowaniu idei i wartości do rzeczywistości, np. ekonomicznej z dużą inflacją i zadłużeniem zastanym w chwili upadku komunizmu. Także i tutaj przed koalicją, która powoła nowy rząd, podobnie trudne wyzwania.

Realia dziś to wojna w Ukrainie oraz na Bliskim Wschodzie i inne napięcie geopolityczne, bardzo trudna sytuacja finansów publicznych i rysujący się przed nami kryzys gospodarki niemieckiej. Ostatnie cztery lata to dodatkowo korzystanie przez PiS z zasobów ekonomicznych, wypracowanych przez przejęciem władzy przez Jarosława Kaczyńskiego, i właściwie zastój długofalowych inwestycji.

Podsumowując, ja bym nazwał te wybory „pokojową rewolucją przy urnach wyborczych”. W tym zakresie dostrzegam w pełni analogię do 4 czerwca 1989 i to w duchu tekstów Hannah Arendt, która pochodząc z Europy środkowej i mając następnie styczność ze światem anglosaskim, doskonale dostrzegała słabość i płytkość tradycji demokratycznych, nawet tych dłużej istniejących. Arendt podkreślała, że demokracja to nie jest coś stałego i statycznego. Nie jest to coś pozbawionego okresowych kryzysów, a nawet autorytarnych zapaści i krwawych konfliktów w stylu wojny domowej w USA, przecinającej rzekome ponad 200 lat amerykańskiej demokracji, które następnie długo obciążał brak pełnych praw obywatelskich dla wszystkich Amerykanów. Arendt mówiła, że co około pokolenie demokracja jest podatna na przeżywanie bardzo głębokich kryzysów oraz na głębokie przemiany systemowe w jej logice. W Polsce mieliśmy więc „moment autorytarny”. I teraz niezależnie od niego przechodzimy przez fazę nowej definicji naszej demokracji. Te wybory 15 października dość niespodziewanie okazały się wspomnianą rewolucją pokojową, która nie tylko odsuwa od władzy pewną formację, ale także wymaga od nas odbudowy naszej demokracji. 

A jak pan ocenia źródła tego sukcesu wyborczego? Czy był to bardziej herkulesowy wręcz wyczyn polskiego społeczeństwa, które niesłychaną mobilizacją zawróciło kraj znad przepaści? Czy też jednak też okazało się, że ten pisowski system autorytarny w tej aktualnej fazie jego powstawania był słaby, był takim papierowym potworem?

W ogóle nie zgodziłbym się, że ten system autorytarny był słaby. Był bardzo konsekwentnie realizowany. Co prawda z tego obozu padają teraz i takie tezy, że ich porażka była skutkiem braku konsekwencji. Ja tego tak nie widzę – to była systemowa, głęboko idąca, przemyślana zmiana systemu politycznego, która przegrała, ponieważ natrafiła na wielki i silny opór. Ten opór miał wiele twarzy. Z jednej strony opór zorganizowany – na przykład ze strony środowiska sędziów, które mi bardzo zaimponowało. Pokazało twarz, wyszło na ulicę, zorganizowało lobbing przeciwko tym działaniom, użyło instytucji europejskich, w tym sadów UE, do ich zablokowania. Z drugiej strony naturalnie był, widoczny jak na dłoni, protest spontaniczny na ulicach. 

Te wybory pokazały coś, co nastąpiło szybciej niż myślałem. Społeczny opór, gdy nie osiągnął pełnego sukcesu w postaci zablokowania przemian, musiał zmienić swoją strategię. Wypracowano uprzedzająco cały zestaw naprawiających zmian prawnych. Przykładowo kobiety, które zorganizowały najdłużej trwający opór w związku z decyzją o zaostrzeniu ustawy aborcyjnej. W pewnym momencie przyszła u nich refleksja, że ich opór długo trwa, ale niczego nie zmienia. Przestawiono się więc na przygotowanie inicjatyw ustawodawczych na przyszłość. Czyli uznano, że nie wystarczy oponować, trzeba tworzyć rzeczywistość prawną. Dla mnie symboliczne jest to, że pierwszymi ustawami złożonymi z nowym Sejmie są ustawy związane z prawami kobiet. 

Niesamowite było przyspieszenie tych spontanicznych, masowych protestów w stronę inicjatyw politycznych i systemowych. To nastąpiło niezwykle szybko. Ci aktywiści weszli także bardzo głęboko w te wybory, znaleźli się w komisjach wyborczych, w ruchu kontroli wyborów, czy nawet na listach kandydatów. 

Czy tej sprawczości można się było spodziewać?

W ostatnich dwóch latach głosiłem taką tezę i równocześnie nadzieję, że – tak – mamy co prawda w Polsce do czynienia ze zmianą systemową, ale jej dokończenie będzie bardzo trudne, ponieważ polskie społeczeństwo, mimo swojego dystansu wobec polityki i krytycyzmu wobec politycznych elit, jest jednak społeczeństwem w głębi demokratycznym. Pod często krytykowaną w ostatnich dekadach pasywnością obywatelską skrywało się jego przekonanie, że nie ma alternatywy dla życia w otwartym społeczeństwie i demokratycznym państwie.

Testem tego były te wybory z niesamowitą frekwencją. Do urn poszło wielu ludzi, którzy na co dzień nie są aktywni obywatelsko. Oni zrozumieli, że jest to szansa, aby wyrazić swoje radykalnie pro-demokratyczne poglądy. Tak więc bardzo trudno jest stworzyć system autorytarny nad głowami społeczeństwa demokratów, zaś demokracja potrzebuje społeczeństwa przekonanego, że nie ma dlań alternatywy. 

Tego nie było przykładowo w 1933 r. w Niemczech. Dojście Hitlera do władzy nie opierało się tylko na zamachu stanu i przemocy NSDAP. Hitler mógł się oprzeć na tym, że większość społeczeństwa była autorytarna. Co prawda nie nazistowska wtedy jeszcze, ale prawicowo-autorytarna. Nie identyfikowała się z demokracją, więc mało kto chciał stanąć w obronie Weimarskiej Republiki. 

W ostatnich latach w każdym obszarze – policji, wojska, kadry urzędniczej – spotykałem ludzi z etosem, którzy stanęli po stronie prowadzonej przeze mnie instytucji i nie wpisywali się w polityczne oczekiwania rządzących. Było to nie tyle nieposłuszeństwo wobec nadrzędnej instancji, co raczej posłuszeństwo albo wierność wobec konstytucji i jej zasad. Przy czym także bałem się tego, że jeszcze jedno zwycięstwo PiS stworzy już tak wielką presję systemową, że bardzo, bardzo trudno będzie zmierzyć się z tą zmianą ustrojową. 

Przejdźmy teraz do wymiany międzynarodowego. Rok 1980 i 1989 zbudowały pewien wizerunek Polski na świecie i umacnianie go stanowi misję Europejskiego Centrum Solidarności. Niewątpliwie ostatnie osiem lat postawiły bardzo gruby znak zapytania obok tezy o autentyczności tego wizerunku. Jednak wybory 2023 przynoszą ze sobą podobne przeżycia do roku 1989. Jakie będzie ich znaczenie dla międzynarodowego odbioru Polski – kraju, który jako pierwszy wyrwał się z bloku socjalistycznego, a teraz przynosi światu nadzieję na pokonanie populizmu przez liberalną demokrację? Czy to nie niebagatelne doświadczenie nawet wobec perspektywy wyborów, które za rok czekają USA?

Zacznę od kilku słów na temat historii, tak aby podkreślić siłę pewnych skojarzeń. Historia Solidarności jest częścią historii światowej fali demokratyzacji. Generacja powojenna, globalnie myśląca i żyjąca w pewnej wspólnej kulturze masowej, domaga się w pewnym momencie peace and love oraz praw człowieka. Taki świat zakochał się nie tylko w Solidarności, ale we wszystkich dysydentach Europy środkowo-wschodniej. Wzmacniali tą falę demokratyzacji i praw człowieka nie tylko pisarze i intelektualiści, ale także muzycy i artyści. 

Po strasznej wojnie światowej, potem „zimnej wojnie”, krwawych wojnach o zasięgu lokalnym – Korea, Wietnam, Afganistan – i dekolonizacji wraz z reakcją na nią, wyrósł światowy ruch na rzecz demokratyzacji, z takim centrami jak RPA (solidarność światowej kultury popularnej z więzionym tak wiele lat Nelsonem Mandelą stała się symbolem uniwersalnym, oddziałującym globalnie), Korea Południowa, liczne kraje Ameryki Łacińskiej i nasz region z wychodzącym stąd istnym politycznym trzęsieniem ziemi. W międzyczasie mamy także złagodzenie „zimnej wojny”, którego wyrazem jest przede wszystkim proces helsiński, dokumenty KBWE z 1975 roku, do których odtąd mogą się odwoływać dysydenci i demokraci. Powstaje taka atmosfera: świat się zmienia, a uniwersalne siły pro-demokratyczne bronią praw człowieka, są atrakcyjne i mają siłę. 

W Polsce mamy do czynienia z trzema fenomenami. Pierwszy pozostaje słabo dostrzeżony. Otóż kultura polska od 1956 r. staje się uniwersalna. Wykorzystuje ograniczone przestrzenie wolności w każdym obszarze – literatura, film, grafika, malarstwo, teatr – aby zająć się najtrudniejszymi tematami, takimi jak doświadczenie totalitaryzmu (tylko na pozór wyłącznie jednego, tego związanego z III Rzeszą). Artyści polscy skonfrontowani z doświadczeniem Zagłady, wojny i totalitaryzmów stworzyli dzieła uniwersalne. Nigdy wcześniej sztuka polska nie była równocześnie w tylu obszarach tak wielką siłą, jak w latach 60-tych i 70-tych. 

Drugi to jednak wybór Wojtyły na papieża w 1978 roku. To była po prostu rewolucja wewnątrz Kościoła, instytucji uniwersalnej, to każdego człowieka interesowało, także protestantów i ateistów. Oto człowiek z bloku wschodniego zostaje głową państwa niezależnego od imperium sowieckiego! Państwa, które systemowo jest sojusznikiem Zachodu. Ktoś stamtąd ma nagle mandat dla działania z zewnątrz na rzecz praw człowieka w Polsce i w Europie środkowej. Postać Wojtyły wtedy rysuje się bardzo pozytywnie. To jest człowiek, który rozumie, że wojna przyniosła Polakom bardzo trudne i uniwersalne doświadczenie. To jest ktoś, któremu jest bardzo bliski los żydowski, doświadczenie Zagłady, kto widzi w tym zobowiązanie. To kompletnie inna narracja niż ta, którą dziś PiS próbuje nadać temu pontyfikatowi. Język i spojrzenie Wojtyły na los Europy środkowej były uniwersalnie nienacjonalistyczne. Oczywiście silny był tu też wątek ekumenizmu. 

Zatem Wojtyła wywołuje rewolucję kulturową i polityczną, staje się bardzo ważnym aktorem także poza wspólnotą Kościoła katolickiego i mówi w imieniu Polski i Polaków.

Trzecim elementem jest oczywiście Solidarność. Ona fascynowała świat jako bardzo szeroki sojusz społeczny, od lewej do prawej, czy w sensie sojuszu robotników i intelektualistów. To jest czas, kiedy na Zachodzie po 1968 r. wielu młodych ludzi wchodzi w sferę polityczną, ale nie chce być częścią jakiejś wąsko zdefiniowanej tradycji, partyjnej czy ideowej. Tacy ludzie lepiej się odnajdują w szerokich sojuszach przeciwko czemuś, na przykład przeciwko wojnie w Wietnamie. To nie tylko, przepraszam, jacyś „młodzi lewacy”. Krytyczne podejście do sposobu prowadzenia tej wojny też jednoczy ludzi od prawej do lewej. Solidarność fascynowała wtedy także jako ogniwo nowoczesnego modelu organizowania polityki. 

Często zapominamy też, że nie było w historii komunizmu tak symbolicznej postaci, jak Lech Wałęsa. Robotnika, prawdziwego robotnika, z typową dla robotnika biografią i wszystkimi typowymi dla niej tragediami, który w tak ważnym dla propagandy PZPR zakładzie pracy, jakim była Stocznia Gdańska imienia Lenina, powiedział, że nie akceptuje tej ewolucji politycznej, w której partia reprezentująca interesy robotników je gwarantuje, organizując dyktaturę. To było novum w historii globalnej, że robotnik powiedział, że tylko demokracja oparta na prawach człowieka gwarantuje robotnikom ich prawa: awans społeczny, dobrobyt, bezpieczeństwo pracy. To była rewolucja. Wielu to mówiło wcześniej, ale tutaj pierwszy raz zrobił to robotnik, który w dodatku był otwarty na dialog z komunistyczną władzą, nie akceptował przemocy w sporze politycznym. To oczywiście skupiło uwagę na Polsce, choć przecież ta demokratyzacja była ruchem w całym regionie i czerpała z ludzi takich jak Havel, Šimečka, młody Orban… [śmiech], Sacharow i jego żona Jelena Bonner. Świat wiedział, że musi spojrzeć na ten region, bo tutaj dzieje się więcej niż tylko strajki robotnicze w Polsce. 

A co z naszym wizerunkiem dziś?

Przechodząc do współczesności – to tutaj jest jednak problem. W oczach świata w ostatniej dekadzie nastąpiła radykalna przemiana kultury politycznej w naszym regionie. To nie tylko doświadczenie PiS, to także doświadczenie czeskiego prezydenta Zemana, wcześniej też już eurosceptycyzmu premiera i prezydenta Czech Klausa, który wysadził w powietrze konsensus intelektualny zachodni, na przykład negując ocieplenie klimatu. Czechy miały więc po Havlu dwóch prezydentów, którzy negowali jego dziedzictwo. W Słowacji sytuacja jest dramatyczna, stały konflikt między demokratami a populistami już od lat 90-tych. Mamy bardzo bolesną sytuację na Węgrzech, bo tam tej zmiany dokonuje teraz dawny ważny aktor demokratyzacji, co trochę przypomina zresztą Polskę. Czym się natomiast jednak zdecydowanie różni orbanowska nieliberalna rewolucja od Polski PiS, to przywracaniem do debaty publicznej sugestii oczekiwania rewizji granic, co najmniej w postaci przywrócenia intelektualnego rewizjonizmu. A to już bardzo niebezpieczny populizm. Mamy też oczywiście bardzo późne zrozumienie tego, że proces transformacji w Rosji w bodaj żadnym momencie po upadku Związku Sowieckiego nie prowadził do budowy potencjału demokratycznego.

Podsumowując, straciliśmy przed 15 października jako Polska i jako region absolutnie te wszystkie pozytywne konotacje, które powstawały od lat 70-tych i których kulminacją były skutki przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Wtedy jednak Zachód był zaskoczonym tym, że akcesja Polski przynosi tak dobre i namacalne efekty ekonomiczne. Dostrzeżono, że mimo wielkich sukcesów już przed rokiem 2004, mimo pozytywnej percepcji reform Mazowieckiego i Balcerowicza, to jednak obecność w UE dała Polsce dalej idące efekty i korzyści dla obydwu stron. 

Przejęcie władzy przez PiS i budowa innego systemu politycznego kompletnie zakończyły tą pozytywną percepcję, pojawiła się gigantyczna obawa, momentami bezsilność, refleksja, że w zasadzie należałoby się pożegnać z takimi państwami jeśli chodzi o członkostwo w UE.

Teraz możemy starać się zmieniać retorykę. Pokazać na nowego prezydenta Petra Pavla i rząd w Czechach, którzy powołują się znów na ideały 1989 r., na dziedzictwo Havla i na prawa człowieka jako priorytet interesów narodowych. A teraz także zmiana w Polsce i szansa na dołożenie do tego dodatkowych czynników. Pewnym problemem natomiast może być Ukraina, która skupiła tak wiele uwagi i zafascynowała świat, lecz pojawiają się pytania o efektywność tego państwa i o stały problem korupcji. Ukraina jest dzisiaj ideowo bardzo bliska zachodnim demokracjom, jest w drugą stronę lojalność wobec niej i wola wspierania transformacji tego państwa w kierunku członkostwa w NATO i UE, ale coraz częściej elitom ukraińskim stawiane są niewygodne pytania, o to czy rzeczywiście ich państwo i praktyka polityczna jest adekwatna do naszych wartości zachodnich.

Tak czy inaczej, Ukraina, która nie była 30 lat temu ważnym czynnikiem percepcji naszego regionu, teraz nim na pewno jest.

Pomówmy o przyszłości. Donald Tusk powiedział, że najpierw wygra – to już się dokonało – następnie, że naprawi krzywdy, potem rozliczy winy i na końcu pojedna. Na ile realna jest równoczesna realizacja obu ostatnich celów w warunkach tak głębokich podziałów politycznych i silnych emocji, jakie mamy w Polsce?

Jeśli chodzi o rozliczenie, to musi ono zostać zrealizowane według jasnych kryteriów państwa prawa. Wpierw oczywiście trzeba ten system praworządności zrekonstruować, szczególnie prokuraturę, a potem jest tutaj absolutna autonomia i prokuratury, i sądów, żeby z punktu widzenia prawnego rozliczyć politykę ostatnich ośmiu lat. To jest zawsze długotrwały proces i musi być procesem niezależnym od ludzi sfery publicznej, mediów oraz oczywiście od polityków, którzy odpowiadają za państwo. Zatem zadaniem Donalda Tuska, jako menadżera politycznej większości, będzie tylko zrekonstruowanie wymiaru sprawiedliwości niezależnego od niego i jego większości. 

Czymś innym jest natomiast komunikowanie i dokumentowanie dokonanych szkód, zarówno tych kryminalnych, jak i tych dokonanych na przykład w finansach publicznych. To komunikowanie to arcytrudne zadanie. Trzeba pokazać wszystkim, w jakiej rzeczywistości dzisiaj przychodzi podejmować decyzje. To jest potrzebne, aby ponownie wrócić do racjonalnych decyzji i dyskusji na wszelkie trudne tematy, od możliwości finansowych w ochronie zdrowia, poprzez kwestie około-demograficzne i emerytalne. 

Cechą polityki populistycznej, co widzieliśmy przez te osiem lat, jest to, że taka debata się nie odbywała. Dlatego gdy mowa o rozliczeniach, myślę nie tylko o aspekcie prawnym, ale także o stworzeniu takiej przestrzeni, w której staramy się znowu o racjonalne myślenie. 

Dla pojednania, w świetle tego, co sygnalizuje Jarosław Kaczyński, czyli przyjęcia przez PiS postawy prawdziwej „opozycji totalnej”, konieczna jest też ze strony przyszłego rządu deeskalacja. Może to naiwne, ale życzę sobie tego, żebyśmy w język eskalacji już nie wchodzili. 

Od strony racjonalnej na pewno tak winno to przebiegać. Jednak w polityce dominują emocje. Sama informacja, że któryś z polityków PiS został przesłuchany, może aresztowany, albo skazany, ma potencjał rozbudzić na nowo atmosferę wrogości ze strony trzonu elektoratu PiS, który raczej nigdy nie uwierzy w winę swoich ulubieńców. Czy to nie gotowa recepta na nowy etap konfliktu i pogrzebanie idei pojednania?

Pojednanie nie może oznaczać zakwestionowania praworządnego rozliczenia z przestępstwem. To są te obszary, które PiS pomieszał. PiS starał się pozbawić państwa polskiego mechanizmów niezależnej sprawiedliwości. Symbolem tego była komisja ds. wpływów rosyjskich, twór w zasadzie autorytarno-rewolucyjny. 

Praworządne rozliczenie ewentualnych przestępstw jest kompletnie niezależne od polityki czy publicystyki, ma swoją logikę. To są długotrwałe procesy i one będą w rękach niezależnych sądów. Nie obejmą przecież zbiorowo wszystkich, którzy byli u władzy. Będą to też procesy trudne, bo oni tworzyli swoją rzeczywistość prawną, na którą ich obrońcy będą się przecież powoływali. Jest to trudność znana choćby z wysiłków na rzecz rozliczenia komunizmu czy faszyzmu. 

Zwróciłem uwagę na obszar istotny, a za mało obecny w naszej perspektywie. PiS wykonał rzecz bardzo ważną dla polskiej polityki. Powiedział: „Koniec uprawiania polityki społecznej według logiki transformacji, logiki zaciskania pasa”. Siłą PiS było to, że politycy wcześniejszych rządów mówili ludziom, że jeszcze nas na pewne rzeczy nie stać. W latach 90-tych pokój społeczny w Polsce przy tak dramatycznych przemianach i poziomie ubóstwa udało się zachowywać mówiąc: „Nie wiemy, czy wasza generacja dziś żyjąca będzie profitowała z wysiłków transformacji; ale już pokolenie waszych dzieci będzie żyło w państwie dobrobytu europejskiego”. To było związane z ograniczeniem transferów. PiS zrobił rzecz bardzo inteligentną, a może po prostu trafił w ten czas, gdy powiedział: „Już stać nas na wyższe transfery; jesteśmy bardziej zamożni”. 

Teraz trzeba znaleźć nowy język komunikacji z obywatelkami i obywatelami na temat możliwości państwa polskiego. A one będą teraz częściowo zależne od czynników, które PiS stworzył, czy to w wymiarze finansów, czy w wymiarze ekonomicznym. 

Z naszego punktu widzenia, jako demokratów, rozliczenia to będzie bardzo kompleksowy proces. Rozliczenie będzie definicją realistycznych standardów i warunków, na których dzisiaj budujemy od nowa Rzeczpospolitą. 

I do tego są potrzebne media. Media, które kontrolują każdą władzę, ale – jako media publiczne – są także elementem państwa. Są nie tylko po to, aby krytykować, ale także wchodzą w pewien sojusz z państwem, aby komunikować racjonalność pewnych decyzji. 

Po swojej klęsce głównym pomysłem PiS na nową narrację wydaje się bardziej agresywna niż kiedykolwiek krytyka Unii Europejskiej. Czy stoimy, podobnie jak Brytyjczycy około 2000 r., u progu sytuacji, w której jedna z głównych sił politycznych skłania się jednak ku idei wyjścia z UE?

Poruszył pan problem niezwykle istotny. Z jednej strony mamy zapowiedź radykalizacji PiS w opozycji, które liczy na to, że z pomocą prezydenta uda mu się zablokować działania nowego rządu i doprowadzić go do utraty zaufania społecznego. Ale druga rzecz, która mnie martwi, jest taka, że PiS stają się partią anty-integracyjną. Kopernikańską rewolucją w głowach Polaków, która doprowadziła nas do suwerenności oraz do zmiany geopolityki bez zmiany geografii, była rewolucja akceptacji powojennych granic i zrozumienie, że realną suwerenność Polska uzyska jako naród dzięki integracji europejskiej. Ona prowadziła do kolejnych rewolucji w naszych głowach. Nie tylko elit! Mieliśmy więc pojednanie ze wszystkimi sąsiadami i skupienie się na budowaniu pozytywnych relacji, w sytuacji tak wielkiego ich obciążenia i tak wielkiej łatwości wywołania negatywnych emocji, zwłaszcza w relacjach z Niemcami, Ukraińcami i Litwinami. Było tam myślenie: „Mówmy o tym, co nas łączy i budujmy taką wiedzę historyczną i symbolikę”. Już w Solidarność było wpisane myślenie o polityce, państwie i suwerenności w bardzo wielu wymiarach: owszem, nikt nie kwestionuje tam państwa narodowego, ale preferowane jest państwo zdecentralizowane, a to już coś, co PiS zakwestionował. W końcu jest też idea subsydiarności, której elementem jest wielopoziomowość konstrukcji politycznej, i za którą idzie świadomość, że pokoju w Europie dzisiaj nie zagwarantują nam samorządy, ani osamotnione państwa narodowe, a tylko szersze sojusze z dużym autorytetem. 

Kwestionowanie integracji europejskiej jest kwestionowaniem sojuszu, która właśnie zapewnia Polsce suwerenność, a Europie pokój. Daje też polskiej polityce instrument wpływów i władzy. UE to także model samoograniczenia tych największych państw kontynentu, Niemiec czy Francji. Jest też sferą, w której duzi gracze starają się zrelatywizować i ograniczyć strefy wpływów. Takie strefy nadal są, ale wprowadza się logikę równości podmiotów narodowych, która ujawnia się w metodologii głosowania w Radzie Europejskiej. 

Tutaj ta polityka antyeuropejska PiS-u wysadza w powietrze całą architekturę pod nazwą „suwerenność Polski”. To nie jest coś, co sobie Polacy wymyślili w połowie lat 90-tych, że trzeba wejść do rynku Wspólnoty Europejskiej, to jest całościowe myślenie o pokoju w Europie i o naszej suwerenności, patrząc na ambicje rosyjskie, kwestionujące te zasady gry. 

W relacjach zachodnio-rosyjskich Putin zapraszał Niemców, Francuzów czy Brytyjczyków do bliskich relacji dwustronnych poza logiką europejskiej integracji, jako że ona jest oczywiście logiką antyimperialną. 

Ta strategia PiS mnie, muszę przyznać, przeraża. Ta pierwsza, totalnej opozycji, jest niebezpieczna, bo może zniechęcić całkowicie obywateli do polityki, co nikomu nie będzie służyło. Ta druga zaś, to jest użycie wręcz politycznej broni atomowej, to wysadzenie Polski w powietrze. I to mówię także w interesie wyborców PiS, bo nie wierzę, że tam jest ktokolwiek zainteresowany konfliktem w Europie środkowej i Polską, która jest tak osłabiona, że staje się nagle atrakcyjną przestrzenią bezpośredniej ekspansji dla Rosji. 

Przed tym, w ich ujęciu, wystarczająco zabezpiecza sojusz z Waszyngtonem…

Pamiętam ostatnią wizytę Zbigniewa Brzezińskiego w Polsce, akurat w Gdańsku, w 2013 r. Brzeziński, który bardzo czuł pewne rzeczy w naszej ojczyźnie, podkreślał, że sojusz z Ameryką i relacje transatlantyckie nie są alternatywą dla integracji europejskiej, nie są też alternatywą dla bardzo silnych sojuszy z sąsiadami. On to wręcz odniósł w Gdańsku do relacji polsko-niemieckich. Mówił, że w interesie Stanów Zjednoczonych są bardzo silne sojusze tutaj, na przykład polsko-niemiecki, bardzo silna UE, pojednanie z sąsiadami. Mówię o tym, bo istnieje taka narracja, że proces pogłębienia integracji europejskiej, w tym militarnej, jest wymierzony przeciwko NATO. Wręcz przeciwnie. Sojusz Północnoatlantycki nie jest skupiony wyłącznie na Europie, jest jednak sojuszem globalnym. Dlatego tutejsze dodatkowe zasoby militarne są w interesie tego sojuszu. 

Ze strony PiS istnieje zasadnicza niekompetencja w ocenie polityki bezpieczeństwa Niemiec i Francji. Niemcy nadal wiedzą, że ich bezpieczeństwo jest oparte na Stanach Zjednoczonych. W PiS chyba też nie dostrzegają, że Francja – owszem – chce być ważnym aktorem w polityce bezpieczeństwa, ale wie, że sama jest słaba. Potrzebuje do tego silnych sojuszy. I mimo francuskiego patriotyzmu prawie każdy prezydent Francji był zainteresowany bardzo dobrymi relacjami transatlantyckimi, szczególnie w obszarze militarnym. 

Czytając wypowiedzi polityków PiS w tej materii bywam przerażony ich zwyczajną niewiedzą. Dlaczego Niemcy i Francuzi zaangażowali się na rzecz pomocy dla Ukrainy? Można to analizować kulturowo, jako sympatia i solidarność, ale przede wszystkim te państwa dobrze zrozumiały, że Putin wywraca cały porządek europejski, który powstał po 1989, na skutek rewolucji Solidarności. Cały. I że będzie to miało wpływ na ich własne bezpieczeństwo. Dlatego mamy tu wspólne interesy.

Sukces partii demokratycznych ma wiele matek i ojców, ale na pewno jednym z jego głównych autorów jest Donald Tusk. Pan go dobrze zna od wielu lat. Jak pan ocenia jego dorobek na planie szerokim, na planie najnowszej historii Polski. Czy on już dorównał tym wielkim mężom stanu pierwszych lat polskiej niepodległości – Mazowieckiemu, Geremkowi czy Kuroniowi? Czy też może o tym właśnie zdecydują kolejne lata?

Chętnie powiem na koniec coś o Donaldzie Tusku, ale najpierw chcę docenić innych aktorów. Zaczęliśmy od społeczeństwa obywatelskiego nie dlatego, że jesteśmy tacy politycznie poprawni i sympatyczni, tylko dlatego, że naprawdę tak wielkim zaskoczeniem było, ilu ludzi w swojej codzienności było gotowych przekroczyć granicę komfortu! Bardzo wielu ludzi mnie też zaskoczyło bardzo świadomymi wyborami. Także ci, którzy nie funkcjonują profesjonalnie w tym obszarze obywatelsko-politycznym, bardzo dobrze rozumieli, o co chodzi w Polsce. To jest naprawdę tak samo, jak w latach 80-tych. Dokonali osobistych wyborów: „Zaryzykuję”, „Zaangażuję się”. Nawet najlepsi liderzy polityczni nie są w stanie osiągnąć sukcesu, jeśli nie staną się moderatorami takiego ruchu społecznego, który ma mnogość liderów. 

Na samej scenie politycznej mamy do czynienia z kilkoma fenomenami. Jeśli chodzi o wynik, dość słabo wypadła Lewica. Wydaje się, że jest to skutek meandrów polskiej historii, że zostaliśmy przez systematyczne mordowanie ludzi polskiej lewicy demokratycznej przez Hitlera i Stalina odcięci od żywiołu socjaldemokratycznego; demokratycznego, antybolszewickiego ruchu socjalistycznego. Nie udało się tak silnej lewicy stworzyć. Pozytywem jest jednak, że różne środowiska – w tym też lewica – starały się wyciągnąć jak najlepszy wynik z tego, co jest dostępne w tym stanie przejściowym. Dzisiejsza lewica to nie jest już postkomunistyczna lewica, tutaj zaszła zmiana pokoleniowa. Ale jeszcze daleko tym siłom do tego, co było PPS-em. Na tle tego kryzysu i szerszego kryzysu tej formacji w Europie udało się jakoś skonsolidować to środowisko i to takim językiem nie-populistycznym.

Jeśli chodzi o Trzecią Drogę, to ja bardzo sobie cenię Władysława Kosiniaka-Kamysza. Jemu i jego ludziom zarzuca się, że są mało charyzmatyczni, ale chyba raczej są mało narcystyczni. Tymczasem to jest wartość, która może być atrakcyjna dla wyborców. Bardzo jestem ciekaw rozwoju tego polityka. Jest młody, a ma już duże doświadczenie państwowe. Może swoim stylem bardzo dużo wnieść do odbudowy demokracji polskiej.

Jeśli chodzi o Szymona Hołownię, to wykonał w tej kampanii – wraz z Tuskiem – kluczową robotę, każdy w innym wymiarze. Oni objechali cały kraj. To brzmi banalnie, ale to jest poznanie bardzo różnych rzeczywistości polskich. Robili to już przed rozpoczęciem kampanii wyborczej. Weszli w dialog. Szymon musiał, bo budował struktury swojej partii. Tworząc struktury, próbował budować, wydobywać kompetencje i agendę też na tym najniższym lokalnym szczeblu. Ta mieszanka, profesjonalizmu struktur i konserwatyzmu PSL oraz społecznika Hołowni, dała Trzeciej Drodze dosyć duże znaczenie. Byłem też pod dużym wrażeniem wystąpienia Hołowni w debacie telewizyjnej. Wypadł najlepiej, był świetny nie tylko retorycznie, ale także przedstawił bardzo klarownie swoje priorytety polityczne, językiem popularnym, nie populistycznym.

Dochodzimy do Donalda Tuska. Jestem pod dużym wrażeniem tego, co premier Donald Tusk zrobił. Miał bardzo dużą odwagę, powracając z najwyższego stanowiska w Europie do politycznej codzienności państwa PiS. Mógł przecież wybrać rolę inteligentnego obserwatora, komentatora, takiego elder statesman. A jednak przyłączył się aktywnie do ruchu odbudowy polskiej demokracji. Przez ostatnie dwa lata jeździł po kraju. Odwiedzał oczywiście struktury, aktorów Platformy i koalicjantów, będących w głębokim kryzysie, ale przede wszystkim wywołał proces dialogu ze społecznością, całą. Nie tylko ze swoimi wyborcami. Jego aktywność zbudowała zasadniczo relacje elit politycznych z wyborcami na nowo. Charakter tych spotkań nie był wiecowy, był bardzo otwarty i odważny. Rafał Trzaskowski w rozmowie ze mną opowiadał jak duże wrażenie zrobiły na nim już te przedwyborcze spotkania, że na te spotkania przychodzą także ludzie krytycznie nastawieni do KO, ale chcą posłuchać i wyrobić sobie zdanie. Ich nie interesują Tusk czy Trzaskowski, ich interesują konkretne tematy. Jest głód polityki. A ludzie nie boją się pójść w miejscowościach zdominowanych przez PiS i Kościół na spotkanie Tuska, nie boją się, co powiedzą sąsiedzi. A tak było podczas ostatniej kampanii prezydenckiej, opowiadał Trzaskowski.

Ta praca Tuska była pracą u podstaw, która dała ludziom poczucie sensu takiego dialogu. A politykom pokazała, z kim mają do czynienia, z jakimi ludźmi i z jakimi oczekiwaniami. I to nie było pozorowane. Jestem ciekaw, jak to doświadczenie zmieni Tuska i polityków z jego otoczenia. 

Anegdot może nie powinienem opowiadać. Anegdoty, jak wiadomo, są niebezpieczne. W 2005 r. Donald Tusk wystartował na prezydenta i wyglądało na to, że będzie mieć szanse wejścia do drugiej tury. Na spotkaniu z nim latem 2005 roku powiedziałem wtedy, czego dziś się wstydzę: „Wiesz, Donald, czytałem niedawno biografię Winstona Churchilla autorstwa Sebastiana Haffnera, antynazistowskiego emigranta niemieckiego. Haffner uciekł do Anglii, był zafascynowany Churchillem. Wcześniej mało wiedziałem o Churchillu, w zasadzie ograniczało się to do klasycznej wiedzy Polaka, który podziwia tą postać. Nie wiedziałem, że w 1939 to on był jakby na samym końcu swojej kariery. Był kompletnym outsiderem. I nikt by nie uwierzył, że ta postać odegra jeszcze jakąś kluczową rolę dla Wielkiej Brytanii. Tak to chyba jest w polityce, jak i w życiu, że nigdy nie wiesz, jakie jest twoje przeznaczenie. I być może te wybory prezydenckie nie są najważniejszym momentem Twojej biografii”. Zasugerowałem, że jak by nie odniósł sukcesu, to przyjdzie inna szansa, inny moment politycznego przeznaczenia. On się spojrzał na mnie, a ja kilka dni zastanawiałem się, po co ja mu to mówiłem…

No i on potem przegrał te wybory prezydenckie w 2005 roku. Ale stał się kluczową postacią polityki polskiej. W 2007 r., jak wygrał wybory parlamentarne i został premierem, to pomyślałem: „O, to jest ten churchillowski moment!” Nie chciał być premierem, chciał zostać prezydentem, a wyszło odwrotnie. Został premierem i to w trudnym momencie tuż przed globalnym kryzysem finansowym. 

W ostatnich dniach z poczuciem humoru musiałem często o tej naszej rozmowie z 2005 roku myśleć, bo być może prawdziwa dziejowa rola Donalda Tuska dopiero teraz się zacznie. Być może skala odpowiedzialności, z którą będzie teraz konfrontowany, to będzie kompletnie inna liga. 

Obojętnie, czy ktoś go lubi czy nie, Donald Tusk będzie reprezentować teraz rząd polski oparty o większość powstałą w takich okolicznościach, że stanie się liderem Europy odrzucającej model orbanowski. To niesie ze sobą wielki wymiar odpowiedzialności. To będzie premier kraju, który ma duży wpływ na Europę, a Unia Europejska czeka na nowych liderów. 

Przez ten symboliczny zwrot w Polsce, przez tą „pokojową rewolucję przy urnach wyborczych” premier Polski może stać się graczem politycznym ciężkiej wagi, bo społeczeństwo polskie jest teraz dla Europy fascynujące. Polskie społeczeństwo to nie jest już społeczeństwo postkomunistycznej transformacji, ono reprezentuje dziś doświadczenia całej Europy. Symboliczny zwrot w Polsce daje Europie jakąś nadzieję, aczkolwiek Europa wie, że to zwycięstwo będzie miało wpływ na kontynent, tylko jeśli będzie zwycięstwem nie indywidualnym Polski, nie pozostanie w granicach naszego kraju, a ta demokratyczna energia przeniesie się na innych Europejczyków. Tak jak udało się to za czasów Solidarności.

 

Basil Kerski – menadżer kultury, redaktor, politolog i eseista pochodzenia polsko-irackiego, od 2011 r. dyrektor Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku.

Bóg zapłacz :)

Historię o 30 srebrnikach i Judaszu wszyscy znamy od dzieciństwa. Ile to było? Źródła nie są zgodne – kilka średnich pensji czy tylko para sandałów? Dwa tysiące lat później księgowość jest królową nauk nie tylko ekonomicznych, ale i teologicznych. Współcześni nam następcy apostołów za swe usługi dla PiS-u wystawili Polakom słony rachunek. 

Sojusz tronu z ołtarzem ma dużo dłuższą historię niż kilka kadencji – jest nawet starszy niż polska państwowość. Czym jest religia dla władzy, doskonale rozumiał Konstantyn I Wielki, gdy w 325 roku stworzył współczesne chrześcijaństwo – po co walczyć z czymś, z czego można korzystać? Przez wieki czerpały z tego zyski kolejne pokolenia polityków – duchowni z ambony tłumaczyli wiernym, że Bóg chce dokładnie tego, czego akurat potrzebują ówcześnie rządzący. Ci odwdzięczali się hojnymi darami i kolejnymi przywilejami. Kościół przez wieki z tych niezwykle doczesnych łask korzystał, konsekwentnie budując swój aparat organizacyjny. Sieć kościołów, majątków ziemskich, ulg, przywilejów i prawdziwie korporacyjnych struktur. Przez wieki dorobił się własnego państwa, a historia polityczna średniowiecznej Europy to walka papiestwa z cesarstwem o supremację władzy. Gdzie się podział Jezus mówiący, że jego królestwo jest nie z tego świata? Ten artykuł nie jest bowiem o żadnej religii. Jest o cynicznym jej wypaczeniu, zamienieniu Boga w produkt działalności gospodarczej, na której można zbijać kapitał zarówno polityczny, jak i dosłownie finansowy. Niestety obok wiary w Boga, której nikomu nie odbieram, kolejne instytucje religijne zamieniły się w bezwzględne imperia finansowe. Tworząca je religia przestała być ich treścią, a stała się narzędziem. Kościół katolicki nie różni się w tej materii od innych związków wyznaniowych.

Równie dobrze, co poprzednicy sprzed lat rozumieją to nasi politycy, kupując za nasze pieniądze przychylność religijnej tuby propagandowej. Tuby propagandowej, bowiem z samą religią te tzw. kazania społeczne nie mają większego związku. Ani te o Unii Europejskiej za rządów SLD, ani te obecne o aborcji, imigrantach czy definiowaniu, czym jest polskość. Oczywiście Kościół ma prawo mieć swoje zdanie na temat aborcji czy innych tematów, nie ma jednak żadnego prawa do uczestnictwa w debacie publiczno-politycznej świeckiego państwa. Takim przynajmniej formalnie wciąż jest Polska. Przecież nawet pełna legalizacja aborcji na żądanie w żaden sposób nie narusza praw katoliczek do urodzenia dziecka z dowolną wadą genetyczną płodu. Kościół jest od decydowania, co stanowi grzech. Określanie, co jest przestępstwem, to zadanie świeckich władz państwowych. Skąd więc to obustronne tolerowanie, a zarazem wspieranie naruszania granic swoich kompetencji? Nie tylko przez Kościół katolicki – świadomie popełniłem tu ten sam błąd, jaki większość z nas popełnia, na co dzień mówiąc o religii w Polsce. Choć w naszym kraju zarejestrowanych mamy niemal 200 oficjalnych związków wyznaniowych, to „kościół” w domyśle oznacza ten katolicki. Narracja polityczno-religijna lat 90. to pomieszanie wyznania katolickiego z tożsamością narodową. Zwalczona antyreligijna komuna, papież Polak, a wyborów nikt nie wygra bez błogosławieństwa prymasa na plakacie. Jak tu masz się nie czuć przedstawicielem nowego Narodu Wybranego? Kościół katolicki wszedł w III RP w warunkach lepszych niż mógłby sobie wymarzyć. Ponad 90% obywateli deklarujących się jako katolicy, wizerunek ostoi polskości po komunie i zaborach, Polak na Watykanie. Do tego poduszka finansowa wybudowana na zachodnim wsparciu w PRL-u. Biskupi korzystali, a w tych warunkach społecznych politycy nie bardzo mieli alternatywę dla układów z purpuratami. Choć treść zawartego konkordatu aż prosi się o zarzuty karne zdrady stanu, to można wątpić, czy w tamtych warunkach mógł on być inny. W tej atmosferze Kościołowi zwracane są zabrane za komuny nieruchomości, powstaje Radio Maryja, a biskupi dyktują polskiemu Sejmowi kolejne ustawy obyczajowe. To w tym klimacie w 1997 roku Andrzej Zoll zapomina, że przewodzi Trybunałowi Konstytucyjnemu, a nie Świętej Inkwizycji i wydaje wyrok o niezgodności aborcji z konstytucją. Argumentacja tamtego orzeczenia wprost uwłacza inteligencji. Parę lat później wywodzący się przecież z PZPR Aleksander Kwaśniewski będzie błogosławił wyborców z papamobile, a Donald Tusk zaprosi do kancelarii premiera biskupa warszawskiego Kazimierza Nycza. Oczywiście, by ten oznajmił demokratycznie wybranemu premierowi RP, co mu wolno robić, by nie podpaść biskupom. Surrealistyczne? Nie, to się naprawdę stało.

W imię Boga, a jak trzeba i bez Boga!

Sojusz PiS-u z kościołem katolickim w Polsce nie pojawił się znikąd – jest skutkiem dziesięcioleci, a szerzej – stuleci tego mariażu szkodzącego obu stronom. Państwu szkodzi, hamując jego postęp, Kościołowi odbiera tożsamość – przestaje być instytucją religijną, a staje się korporacją biznesową. Wsparcie Kościoła Katolickiego dla PiS jest oczywiste dla wszystkich. Raz po raz słyszymy skandaliczne kazania biskupów czy znanych księży, jednakże to co ważniejsze, dzieje się na dole, w małych prowincjonalnych parafiach. Politykom PiS-u oddaje się ambony, by nabożeństwa zamienić w wiec wyborczy, na plebaniach tworzy się biura wyborcze posłów PiS. Pewien ksiądz na ambonie dywagował, dlaczego w Smoleńsku nie zginął ktoś z Platformy. Zresztą czym, jak nie zbezczeszczeniem Wawelu był pochówek Lecha Kaczyńskiego w jego kryptach? Narracja i klimat są oczywiste – Polak to katolik, a jak katolik, to oczywiste, że PiS. Partia polityczna stała się religią, a religia programem wyborczym. PiS swoje długi spłaca – naszymi pieniędzmi i naszym życiem. Czasem dosłownie. Choć z racji uczestnictwa w składzie orzekającym sędziów dublerów wyrok Trybunału Julii Przyłębskiej należy uznać za nieistniejący w systemie prawnym, to kosztował życie co najmniej 2 kobiety – zastraszeni średniowiecznym prawem lekarze odmówili im aborcji w sytuacji zagrożenia życia. PiS-owskie prawo i sprawiedliwość to także równi i równiejsi. Choć restrykcji covidowych nie da się obronić ani na gruncie prawnym, ani merytorycznym, to może chociaż wprowadzano je tak, że dotknęły wszystkich po równo? Czym w swej budowie kościoły różnią się od kin czy teatrów? Co do zasady układ budynku jest ten sam – duża kubatura, wydzielona scena/prezbiterium, widownia/ławki dla wiernych. Ale gdy teatry z kinami zamykano lub ograniczano ich pojemność – kościoły objęto jedynie limitami miejsc. Limitami, których często i tak nie przestrzegano. Przecież o ile w teatrach widownia jest numerowana i można jakkolwiek zapanować nad rozsadzeniem publiczności, o tyle w kościele nie ma nad tym żadnej kontroli. Przypadek?

PiS-owska wdzięczność ma też swój bardzo finansowy wymiar. Choć Fundusz Kościelny powinien zostać dawno zlikwidowany, to pęcznieje z roku na rok. Większość z tego funduszu siłą rzeczy trafia do Kościoła Katolickiego. Rok 2023 to już rekordowe 200 milionów złotych. Fundusz ten stworzono jeszcze za Bolesława Bieruta – miał być formą rekompensaty dla kościołów za majątki skonfiskowane przez komunistyczne władze. W ramach normalizacji stosunków z duchowieństwem przyjęto, że PRL zatrzyma majątki, ale będzie płacił za to swoisty czynsz. Mimo, że w latach 90. majątki oddano, a według niektórych źródeł nawet więcej niż zabrano, fundusz pozostał. Rosnący fundusz to jednak wręcz gorsze w porównaniu do reszty wydatków. Koszt nauczania religii w szkołach to ponad miliard złotych rocznie. Choć prawo do istnienia lekcji religii w szkole wprost zapisano w Konstytucji, to trudno znaleźć jakikolwiek argument, by państwo finansowało coś, co jest po pierwsze misją, a po drugie interesem konkretnego związku wyznaniowego. Dziś nie dość, że pozwalamy księżom (lub świeckim katechetom) uczyć w szkole ich wyznania na równi z innymi przedmiotami, to jeszcze im za to płacimy pensje. Ten problem pomału sam się rozwiązuje – dziś na religie uczęszcza przeciętnie połowa uczniów, z tendencją spadkową. Rekord pobił Wrocław – w 2022 roku na religie uczęszczało zaledwie 18,5% uczniów w szkołach ponadpodstawowych. Jeszcze kilka lat i nie będzie dla kogo przeprowadzać lekcji.

Organizacja Światowych Dni Młodzieży w Krakowie kosztowała polskich podatników pół miliarda złotych. Urzędy i państwowe spółki hojnie złożyły się, by Andrzej Duda mógł potańczyć bączka i ucałować papieża w pierścień. Publiczne pieniądze wyprowadzane do Kościoła katolickiego są także w zupełnie niewinny sposób. Ministerstwo Kultury co roku przyznaje dotacje na remonty zabytków – teoretycznie każdy właściciel budynku wpisanego na listę zabytków może taką dostać. Mogą ją dostać także kościoły, i nie ma w tym nic złego. Wiele z nich to obiekty dziedzictwa, piękne zabytki. Często wręcz niemożliwym jest, by mała wiejska parafia sama utrzymała budynek w odpowiedniej kondycji. Tyle że w ostatnim naborze na 534 wybrane projekty 430 to z nich dotyczyły Kościoła katolickiego. Na 7 dotowanych remontów we Wrocławiu 7 to budynki instytucji kościelnych.

 

Największy bank rozbił Tadeusz Rydzyk, rozwijając swe toruńskie imperium. Zbliżając się do miasta w słoneczny dzień można zostać oślepionym. Dosłownie. Pokryta złotem kopuła nowo wybudowanej bazyliki to klejnot w koronie, a zarazem serce Rydzyklandu. PiS hojnie wspiera dzieło życia swego politycznego sojusznika – w latach 2015-2020 do podmiotów związanych z Tadeuszem Rydzykiem popłynęło ponad 325 mln złotych z szeroko rozumianych funduszy państwowych. Zimne wody termalne? Dziś do takich kwot Rydzyk dotacje zaokrągla. Połowa z tej kwoty wpłynęła z Ministerstwa Kultury na przedstawienie rydzykowej wizji historii Polski. Takiej prawilnej, prawdziwie polskiej. Takiej, by prawdziwy Polak mógł zobaczyć, kim ma być. Ale Rydzyk to też telewizja, to też wyższa szkoła medialna. To tam Ministerstwo Sprawiedliwości zleca kursy dla sędziów, a MON kampanie reklamowe, by do WOT rekrutować tylko odpowiednio ugruntowany element społeczny. 

Spodziewam się, iż nadchodzące wybory skutkować będą jeszcze większą agresją z ambony, rozstawieniem lokali wyborczych pod wyjściami z kościołów i rozdawaniem ulotek w kruchtach kościelnych. Te wybory dla obecnego episkopatu będą także walką o przetrwanie – społeczeństwo się zmieniło, a jedyną walutą, jaką duchowni mogą zaoferować politykom, jest wpływ na elektorat. Bez tego staną się im niepotrzebni. Niedawno episkopat wygłosił odezwę, przypominając o wzajemnej autonomii państwa i Kościoła oraz potrzebie jej poszanowania i apolityczności. Piękne słowa, papier przyjmie wszystko. Ciekawe, czy tym apelem podpisał się też abp Jędraszewski, w każdym razie niedługo później wygłosił z ambony swoiste zdanie odrębne. Przy okazji Bożego Ciała przypomniał, że jest tylko jedna właściwa partia polityczna, a opozycja jest jak Żydzi zabijający Jezusa lub w najlepszym przypadku Piłat, co umywa ręce. Ileż w tym wiary, nadziei, miłości. A przede wszystkim neutralności Kościoła wobec polityki. Tysiąc lat temu z Zachodu szło chrześcijaństwo, ewangelizowano mieczem i ogniem, a Polska w końcu przyjęła chrzest. Dziś, o ironio, sytuacja się odwróciła – Putin przedstawia Moskwę jako ostatni bastion prawdziwego chrześcijaństwa, a Kaczyński straszy degeneracją moralną Zachodu. Paradoksalnie swym mariażem z Kościołem PiS uczynił więcej niż ktokolwiek przed nimi dla laicyzacji Polski. Nachalna próba zmuszenia ludzi do religii kończy się reakcją dokładnie przeciwną do założeń – tak, jak komuniści swą walką z Kościołem ten Kościół wzmocnili, tak PiS-owcy Polakom Kościół katolicki obrzydzili. Przypisywanie wszystkich zasług skandalom pedofilskim i ogólnie społecznej rewolucji obyczajowej to kolejna próba mydlenia własnych oczu i zaspokajania sumień.

Świadomość nieuchronnej przyszłości dociera do kleru – coraz głośniej słychać propozycje podatku kościelnego na wzór niemiecki. Skoro nie chcecie nam dać po dobroci, to złupimy was przymusem. Poziom przemyśleń i refleksji u kościelnych decydentów powoduje konieczność zebrania szczęki z podłogi.

Jaki jest obraz Kościoła Katolickiego w Polsce 2023? Pustoszejące kościoły, zamykane seminaria, dzieci masowo wypisywane z religii, powszechny brak zaufania i jakiejkolwiek wiarygodności. O ile kilka lat temu większość Polaków z grubsza popierała kompromis aborcyjny, o tyle dziś większość chce aborcji na żądanie. Zresztą wysiłki na rzecz zakazu aborcji, eutanazji itp. to żywy dowód przyznania się biskupów do porażki. Skoro muszą tego zakazywać prawnie, to znaczy, że ich naukami nikt już się nie przejmuje. Laicyzacja polskiego społeczeństwa już nie postępuje, a galopuje. Polskim biskupom do spółki z PiS trzeba uczciwie pogratulować – udało im się to, czego nie dali rady dokonać komuniści. Pół wieku temu reformacja obok schizmy i wojen religijnych wywołała też refleksję w samym Kościele. Pozostaje mieć nadzieję, że spadek wpływów politycznych i finansowych skutkować będzie odpływem z Kościoła karierowiczów, którzy pomylili noszenie sutanny z karierą biznesowo-polityczną. Pozostawią wolne miejsce prawdziwym duchownym, którzy chcą mówić o Bogu, a nie o tym, ile pieniędzy on kosztuje. Cieszyć to musi także od strony czysto świeckiej – wreszcie ten czy inny Kościół zajmie się tym, do czego został powołany – religią, nie polityką. Wiara przestanie być sprawą publiczną, a stanie się prywatną, która nikogo nie obchodzi. Chcesz – wierzysz, nie chcesz, to nie. Twoja sprawa. Połączenie tronu i ołtarza od zawsze szkodziło jednemu i drugiemu. Najwyższa pora się od tego uwolnić.

Bóg zapłać? Nie! Bóg zapłacz!


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

The Quality of Mercy :)

Dla miłosierdzia nikt przymusu nie ma

Ono jak kropla niebieskiego deszczu

Spływa na ziemię, dwakroć błogosławi

Tego, co daje i tego, co bierze.

William Shakespeare, Kupiec wenecki , tłum. Leon Urlich

Przynajmniej tak twierdzi Portia w Kupcu weneckim chwilę przed popełnieniem aktu rujnacji Shylocka, pozbawiającego go domu, majątku, statusu rezydenckiego, zwrotu długu i oszczędności, religii oraz prawa do obywatelstwa. Brzmi znajomo, hmm? Portia obwieszcza swój jurydyczny dyktat nie będąc nawet prawnikiem; nawet nie będąc sobą, bo przecież jej toga młodego doctora praw z Rzymu jest kolejną z machinacji, którymi posługuje się przez całą sztukę. O sędziowskiej bezstronności nie ma nawet mowy: prerogatywą Portii jest uratowanie zakochanego w jej przyszłym mężu weneckiego kupca Antonia, zadłużonego po uszy u Shylocka, a nie sprawiedliwość w jakimkolwiek wymiarze.

To, że Antonio jest bankrutem, od którego romansujący z nim Bassanio wyłudził na hulaszcze życie ostatni pożyczony grosz – nieważne. To, że Bassanio był lub nadal jest kochankiem Antonia – nieważne. To, że przyjaciel Portii i Bassania przy ich pomocy namawia córkę Shylocka do ucieczki z domu wraz ze zrabowanymi oszczędnościami ojca – nieważne. To, że córka Shylocka zmuszona zostaje do przejścia na chrześcijaństwo – nieważne. To, że Portia manipuluje testamentem ojca aby wyjść za Bassania – nieważne. To, że chwilę po destrukcji Shylocka, nadal w przebraniu asesora, Portia będzie emocjonalnie szantażować Bassania przy pomocy kolejnej machinacji – nieważne.

To, że Portia, nie będąc nawet fizycznie w Wenecji, całą historię Shylocka usłyszała z ust ponaglanego presją kredytową boyfrienda-antysemity – nieważne. To, że Portia kłamliwie podaje się w sądzie za protegowanego znanego prawnika – nieważne. Ważne, że z góry wymyśla sobie absurdalny prawny manewr: obiecany Shylockowi funt mięsa nie może zawierać w sobie ani uncji krwi Antonia (co, umówmy się, przeczy biologii). To, że Antonio wiedział co jest w umowie, którą podpisał jako kredytobiorca, nieważne. Nawet, wbrew protestacjom Portii, zasada dura lex sed lex nie ma dla nikogo oprócz Shylocka praktycznego znaczenia.

Nieważne więc, że podczas swojej mowy sądowej Portia przeczy idei prawa cywilnego, mieszając swój krypto-kruczek prawny z religią, której Shylock nawet nie wyznaje  („Żydzie, choć prawo za tobą/ pomnij, że nikt z nas zbawienia nie znajdzie/ w sprawiedliwości sądzie nieugiętym”). Shylock chce sprawiedliwości, a nie zbawienia. Nieważne.

Najniższa z sądowych manipulacji Portii to „demonizacja Żyda” dobrze znana z późniejszych stuleci: umowa między Shylockiem a Antoniem mówi o funcie mięsa z dowolnej części ciała. Portia w sądzie każe Shylockowi ciąć Antonia tak blisko serca jak się da, zrównując domagającego się egzekucji prawa Shylocka z Żydem mordującym  chrześcijanina dla pieniędzy. Nieważne. A jeśli jedyną windykacją za lata upokorzeń i ograbienie jest dla Shylocka kastracja Antonia? Lub symboliczne obrzezanie? Shylock w żadnym momencie sztuki nie mówi o pozbawianiu Antonia życia. Do tego popycha Shylocka w swojej tendencyjnej argumentacji Portia. Nieważne.

Ważne, że Portia ograła „Żyda” jego własną grą (litera prawa) i „miłościwie” uratowała Antonia wraz z jego majątkiem. „Miłościwość” ta Żydów naturalnie nie dotyczy. Banicja, ograbienie, konwersja, publiczne upodlanie, naginanie prawa, przywłaszczanie majątku „Żyda” nie wchodzą w zakres chrześcijańskiej „miłosciwosci”. Nie dla „Żyda” kropla niebieskiego deszczu. Też brzmi znajomo, hmm? Shylock zostaje „scancelowany”, „sprawiedliwość” zostaje wymierzona, zło zostaje ukarane, a sprawca zła fizycznie pozbawiony prawa przebywania w tej samej przestrzeni, co radująca się „sprawiedliwością” złota (nomen omen) młodzież Wenecji.

Geniusz ambiwalencji Shakespeare’a leży naturalnie w tym, że każdy z bohaterów Kupca nosi w sobie ludzką niedoskonałość i wielowymiarowość. O ile bandę hedonistycznych hipokrytów da się wytłumaczyć, Shylocka się nie da. Dywagacje czy Shylock jest naprawdę zły, są tak samo jałowe jak te, czy Hamlet naprawdę stracił rozum. Shylock jest niewytłumaczalny, tak jak niewytłumaczalny jest Hamlet.

Sztuczne pozycjonowanie biegunów konstrukcji Kupca weneckiego jako starcia się judaizmu z chrześcijaństwem albo też „inności” z chrześcijaństwem jest intelektualnie leniwe. W Elżbietańskiej Anglii nie było nawet Żydów i Shakespeare tyle rozumiał z judaizmu, ile wyczytał w Starym Testamencie. Ale organiczne istnienie tych biegunów najlepiej określiła matka pisarza Howarda Jacobsona: tuż przed wydaniem „Shylock Is My Name”, powieści pisanej z punktu widzenia Shylocka, matka poradziła mu, żeby tego nie robił, bo to temat-swiętość. „Według kogo?”, spytał Jacobson. „Według nich”, odpowiedziała 92-letnia matka Jacobsona.

Społeczeństwu potrzeba ofiary zastępczej, uosabiającej brzydotę natury ludzkiej, którą kolektywnie w sobie nosimy. Paradygmat Żyda jako kozła ofiarnego ma długą i dobrze udokumentowaną tradycję w kulturze chrześcijańskiej. Ale przecież, o ironio ironii, koncept kozła ofiarnego pochodzi z żydowskiej biblii i nie potrzebuje „innego” do reprezentacji tego, co w nas najgorsze. Z przypowieści w Księdze Leviticusa aza’lel stał się łacińskim caper emissarius, francuskim le bouc émissaire, odmiennym znaczeniowo angielskim scapegoat, szczerym w swojej bezpośredniości niemieckim Sündenbock i polskim „kozłem ofiarnym”. Proszę zwrócić uwagę na odmienność znaczeniową między różnymi językami – w polskim czy niemieckim najmniej odzwierciedlone jest to, że dany caper był wyrzucany, wysyłany czy zmuszony do ucieczki poza społeczność. „Cancelujemy” przez to własne grzechy, zrzucając je na wyostracyzowaną jednostkę i zaczynamy oddychać na nowo świeżym powietrzem niewinności.

Czy golone po wojnie we Francji kobiety, które utrzymywały stosunki miłosne czy seksualne z okupantami nie były substytutem o wiele poważniejszych aktów kolaboracji Francuzów? O ile trudno o przekonywującą apologię rządu Vichy, o tyle collaboration sentimentale opiera się nawet dzisiejszym osądom moralnym. I czy właśnie zamordowana w Auschwitz Sophie Némirovsky nie udowodniła tego w swojej Suite Française, że można było być zarówno aktywną członkinią La Résistance, jak i kochać się z wrogiem prawdziwą miłością? Ale to kobiety są łatwym celem, tak do stygmatyzowania, jak i do wyrzucania poza społeczność. Dla nich też nie było chrześcijańskiego miłosierdzia, o którym tyle mówi w Kupcu weneckim Portia. Włosy odrosły, młodość przeminęła, a zmiana miejsca zamieszkania oraz czas może pomogły zmyć z siebie hańbę przypisywaną les femmes tondues.

W kontekście „cancelowania” postaci historycznych i (anty-) bohaterów z przeszłości, jaki jest cel poddawania ich dzisiejszym osądom moralnym? Jak generacja woke ma zinterpretować platoniczne zafascynowanie Aschebacha pięknem młodego chłopca w Śmierci w Wenecji, czy to u Manna, Viscontiego czy Brittena? Co zrobić z Budowniczym Solnessem Ibsena (bohater romansujący z trzynastolatką), Gauginem i jego polinezyjskimi modelkami, z homoerotyczną obsesyjnością Oberona w Śnie nocy letniej hinduskim chłopczykiem-znajdą, co z efebofilią Fedry auto-destruktywnie pożądającej seksu z Hipolitem? Co robić z piętnastoletnią Cio-Cio San w Madame Butterfly jako seksualną rozrywką amerykańskiego marine? Co generacja woke pomyśli o dwunastoletniej prostytutce granej przez Jodie Foster w Taksówkarzu? Co z parafilicznymi fotografiami własnych dzieci autorstwa Sally Mann? Co z nagimi nastoletnimi chłopcami na płótnach Caravaggia? Nie można przecież ich wszystkich „cancelować”.

List o sprawiedliwości i otwartej debacie opublikowany został w Harper’s Magazine w lipcu 2020 roku. Podpisali go liberalni luminarze anglo-amerykańskiego świata, łącznie z Margaret Atwood, Noamem Chomsky’m, Martinem Amisem, Salamanem Rushdiem, J.K.Rowling, Garym Kasparovem, Anne Appelbaum, Evą Hoffman i Glorią Steinem. Jedno zdanie w tym otwartym liście wydaje się być zarówno świetną diagnozą współczesność,i jak i nadzieją na to, że cancel culture, jak McCarthyism, przeminie: „O ile można się było tego spodziewać po stronie radykalnej prawicy, cenzura również rozprzestrzenia się coraz szerzej w naszej kulturze: brak tolerancji dla innych poglądów, moda na publiczne upokarzanie i ostracyzm, oraz tendencja do pozornego rozwiązywania skomplikowanych problemów politycznych z oślepiającą moralną pewnością siebie”.

Brzydota konceptu cancel culture leży nawet na poziomie lingwistycznym. „Cancelowanie” odnosi się przecież do zaniechania transakcji przy kupnie produktu, wyrzucenia czegoś niepożądanego z internetowego kosza, niekontynuowania subskrypcji pisma, członkostwa w związku enologów, comiesięcznej dostawy pigułek na odchudzanie czy też wpłaty datków na amatorski klub hippistów. Canceluje się coś, nie kogoś.

Etymologiczną ironią owiane też jest samo pochodzenie angielskiego słowa cancel: u źródła leży grecki καρκίνος czyli „krab”. Ten stał się łacińskim cancer zarówno w sensie „rak”, jak i „krata”. Słowo to zrodziło cancelli, więzienne kraty. Z tych wyrósł czasownik cancellare, który to powiązany jest ze słowem carcer, znaczącym tyle co polski „karcer”. Bez względu na to czy spojrzymy na „cancelowanie” jako „pożeranie przez raka”, „wsadzanie za kraty” czy „wycofywanie się jak krab”, pamiętajmy, że te pojęcia nie odnoszą się tylko do tych „scancelowanych”. „Pożerane przez raka” czy „wsadzane za kraty” mogą być również horyzonty tych, którzy „cancelują”. Do tego odnosi się właśnie List o sprawiedliwości i otwartej debacie.

Radykalność cancel culture wyzuwa proces publicznej debaty na temat moralności, wyzwań zrodzonych z tradycji obyczajowej czy atutów postępowości z niuansu i rozwagi. Tak, w Izraelu bez niuansu i bez rozwagi nie gra się Wagnera. Tyle, że jego kompozycje (czy, przede wszystkim, podszywająca je ideologia) są bojkotowane. A nie „cancelowane”. Z kulturowego punktu widzenia Wagnera „scancelować” się nie da. Jako kompozytor może być ostracyzowany, poddany kulturowej banicji, jego dzieła i eseje mogą podlegać ekskomunikacji, mogą być ignorowane, cenzurowane, pomijane w repertuarze, odrzucane, marginalizowane, a ich wartość minimalizowana. Ale nie mogą zostać „cancelowane”.

Gdy w 1981 Zubin Mehta zamierzał dyrygować z Filharmonią Izraelską Liebestod, jeden z Ocalałych na widowni wstał, podszedł do pulpitu Mehty i krzyknął „Zagrasz Wagnera po moim trupie”. Naturalnie w kontekście Ocalałych z Zagłady oraz Wagnera te słowa brzmią makabrycznie na wielu poziomach. Współczesny widz krzyczący spod ekranu przed pokazem Utalentowanego pana Ripley w kinie „Pokażecie film Weinsteina po moim trupie” byłby przejawem żałosnego neofityzmu, pod prąd którego meandrują myślący niezależnie twórcy i intelektualiści w dobie cancel culture.

Ostratyzacja też nie ominęła w Izraelu Hanny Arendt, której dzieła nie były publikowane po hebrajsku od ukazania się Eichmann in Jerusalem do 2010 roku. Ale nie uwielbiany przez polskich antysemitów rozdział o Judenratach uderzył we wrażliwość izraelskiego społeczeństwa. Izrael sam przeprowadził do 1961 roku momentu procesy członków policji w gettach, obozowych kapo czy szefów Judenratów i nie potrzebował do tego Hanny Arendt. Wyższościowy ton chłodnej obserwatorki nie mógł nie zaboleć resztek pokolenia, które wojnę spędziło po europejskiej stronie Atlantyku. Ale nikt Arendt w Izraelu nie „cancelował”; była po prostu ignorowana.

Podczas gdy lotnisko Okęcie jest obwieszone żałosnymi plakatami „Jesteśmy dumni z Polski” prezentującymi podobiznę pewnego pianisty/kompozytora pół-Francuza pół-Polaka, przypomnijmy sobie fragmenty korespondencji tego pianisty/kompozytora ze swoim kopistą Julianem Fontaną: Nie spodziewałem się żydowstwa (i.e. złodziejstwa) ze strony Pleyela. Kiedy już (mieć) z Żydami do czynienia, to przynajmniej z ortodoksami. Schlesinger (…) dosyć na mnie zarobił i nowego zarobku nie odmówi, tylko z nim grzecznie, bo Żyd chce za coś uchodzić. Za „coś”, nie za „kogoś”.

Komercyjny sukces w Paryżu owego pół-Francuza opierał się w dużej mierze na żonglowaniu „polskością”, nie mniej niż tą nacjonalistyczną narracją buchającą prawdziwą polską dumą z lotniskowego plakatu. Ale jak reszta z nas ma ze świadomością szowinizmu Chopina postrzegać jego talent i wpływ kulturowy? O ile można wyobrazić sobie, według nazistowskiej wizji, świat bez Meyerbeera, Offenbacha czy Wieniawskiego, pianistyka XIX-wieczna jest, nawet z technicznego punktu widzenia, niewyobrażalna bez Chopina. I co zrobić z rzekomym Wielkim Patriotą plującym pogardą wobec Żydów? „Cancelowanie” go z kanonu jest i niemożliwe i bezcelowe.

Co z kolei mają robić antysemiccy Polacy idąc do ślubu w rytm marsza skomponowanego przez berlińskiego syna pewnego Mendla; kompozycji dodatkowo pochodzącej z seksualnie rozwiązłego i osadzonego w przed-chrześcijańskim świecie Snu nocy letniej? Cancelujmy więc i Mendelssohna, a prawdziwie patriotycznym polskim młodożeńcom zawsze zostaje Wagnerowski chór ślubny z Lohengrina.

Obieg pracy – zamknięty :)

Obieg zamknięty to pewne utarte schematy, w których funkcjonujemy z braku lepszych propozycji, wzorów zachowań czy z przyzwyczajenia do kultury, w której wyrośliśmy. To ścieżka, poza którą nie widzimy nic na tyle atrakcyjnego by z niej zboczyć. W takim zamkniętym obiegu można wygodnie tkwić, urządzić się i przetrwać. Ale po co?

Nie tylko w moim odczuciu, chodzi o zwiększone tempo życia, które prowadzimy, lub do którego prowadzenia chcemy doprowadzić. Dzieje się to kosztem własnego wolnego czasu, odpuszczeniem pewnych bodźców tak, byśmy wiecznie czuli się stymulowani nowymi wyzwaniami i zadaniami do wykonania. Czas wolny stal się walutą, na której brak narzekają prawie wszyscy – od kierowców stojących w korkach po zapracowane rodziny osób z niepełnosprawnościami. Czas wolny oczywiście można kupić u opiekunek czy pielęgniarek, które w ten sposób są w stanie zrezygnować z własnego czasu wolnego na rzecz twardej waluty otrzymywanej w gotówce.

Półtora pokolenia temu złodziejem czasu był telewizor, dziś jest to smartfon. Czy później będzie to metaversum? Nie wiemy, ale chyba też nie czujemy się zachęceni do bycia częścią rzeczywistości, w której hejt jest na porządku dziennym i bezkarnie można się obrzucać błotem. Czy pędzimy tak, bo gonią nas niekończące się deadline’y, czy jest to wynik prokrastynacji – przekładania realizacji zadań na później? A może to chęć pokazania, że nawet, kiedy jesteśmy zawaleni pracą, chętnie weźmiemy na siebie dodatkowe zadanie, nawet kosztem czasu wolnego – spędzonego z rodzina czy przyjaciółmi? Można się tak łatwo oszukać i wiecznie tłumaczyć ze swojego niezorganizowania.

Pokolenie przed moim aspirowało do życia „jak na Zachodzie”. Moja generacja, mam nadzieję, już zdaje sobie sprawę, że mityczny i nieograniczony „European Way of life” powoduje dewastację środowiska naturalnego, masowa turystyka napędzana tanimi lotami niszczy obiekty kultury i zmienia historyczne miasta w sypialnię dla turystów, a nie miejsca do życia w komforcie. Rozwój? Owszem, ale nie wysokim społecznym kosztem, który będziemy w przyszłości spłacać, jak długi zagraniczne zaciągnięte przez ekipę Edwarda Gierka.

Jeśli chcemy czerpać z europejskich wzorców kulturowych, to róbmy to mądrze. „City breaks” 8 razy w roku tylko po to, żeby umieścić zdjęcie w mediach społecznościowych? To już jest bardziej niż passe. Wprowadzony z okazji pandemii elastyczny czas pracy jest jednym ze sposobów na ucywilizowanie naszej kultury managerskiej tak, by pracownika i pracodawcę łączyło zarówno poczucie obowiązku, jak i szacunek do czasu wolnego pracownika.

Harowanie po 18 godzin dziennie, by pochwalić się stanem przedzawałowym i chorobami układu krążenia przed czterdziestym rokiem życia? W styczniu pożegnali kolegę, który po 14 latach pracy w jednej z europejskich instytucji w końcu chciał zakończyć karierę i skupić się na pracy naukowej i założyć rodzinę. Nie zdążył.

Nie można tkwić w takim zamkniętym obiegu, wyścigu gryzoni czy ludzi, którzy nie znają innego sposobu życia. We Francji ilość „gites a la montagne”, czyli miejsc/ chatek w górach zarabiających na wynajmie wzrosła w ciągu ostatnich 20 lat z 4 do 30 tysięcy. Tylu ludzi uznało, ze „rzucę to wszystko i wyjadę w Bieszczady”, czyli we francuskiej wersji w Alpy, Pireneje czy Wogezy.

Oficjalnie zarejestrowanych jest 40 tysięcy, ale zapewne drugie tyle funkcjonuje na Airbnb. Pandemia koronawirusa i finalnie wzrost zaufania do tego, że pracownik online wywiąże się z powierzonych mu zadań, tylko ułatwiły ten exodus z miast do mniejszych ośrodków. Jeśli już do czegoś aspirujemy, to na litość, dajmy sobie chociaż chwilę na zastanowienie się, do czego konkretnie? I czy warto dla tego celu zatracać swoje zdrowie, relacje i czas wolny? Przed nami wybory zarówno parlamentarne, jak i samorządowe. Czekam, czy któraś z partii umieszczanych w sondażach weźmie na sztandary krótszy tydzień pracy? Może chociaż krótkie piątki?

Życzę wszystkim nam wolności do wolnego wyboru czasu wolnego. I wyjścia z obiegu, który wydaje nam się być na zawsze zamkniętym.

Ciepło? Cieplej! – z Niną Czarnecką rozmawia Alicja Myśliwiec :)

Uwielbiam, gdy jest CIEPŁO! Lubię też zadawać sobie pytania. Dlatego tak chętnie podglądam w sieci Ninę Czarnecką. Z przyjemnością czytam blog, który prowadzi. Regularnie sprawdzam, co dzieje się na jej Instagramie. Wzruszam się, biorąc udział w kobiecych kręgach, które prowadzi.

Dlaczego? Bo jako zdetronizowana królowa pośpiechu uczę się zwalniać. Nina jest doskonałą partnerką w moim procesie. Oswaja ajurwedę i zwraca uwagę, aby holistycznie podejść do zdrowia. Przedstawia sprawdzone sposoby na to, jak uprzyjemnić sobie codzienność. Po lekturze robi się cieplej… na sercu i cieplej w relacji ze sobą.

 

Alicja Myśliwiec: Kiedy się ostatnio bawiłaś? Co lubisz robić? Za czym tęsknisz? Co sprawia, że błyszczą ci oczy? Te pytania zadałaś mi jakiś czas temu jako czytelniczce. Twoje Ciepło to najprzytulniejsza książka, jaką sobie można wyobrazić. Oswajasz dwie pory roku, które bywają dla nas problematyczne – jesień i zimę. Dlaczego?

Nina Czarnecka: Dlatego, że sama bardzo źle je znosiłam przez lata. Uświadomiono mi dosyć brutalnie sposób, że jeśli nie zamierzam się wyprowadzić do cieplejszego klimatu to przez pół roku będę nieszczęśliwa… A to średnio stanowi pół mojego życia. Nie pozostało mi nic innego, jak coś z tym zrobić. Jeżeli mówimy o tym, że są osoby celebrujące jesień i niemogące się jej doczekać, to na pewno to nie byłam ja. Postanowiłam jednak działać. Stworzyłam sobie różne sposoby samopomocowe, a pięknie się to zgrało z tym, czym się zajmuję, czyli osiędbaniem i ajurwedą, która też mi dała podpowiedzi, co się wtedy z ciałem dzieje, co się dzieje z głową. Mówiąc „z głową” mam na myśli umysł. Zaczęłam zadawać sobie pytania, jak można zrównoważyć te zadziewające się rzeczy, jak je znosimy, po to, żeby było nam lżej.

Czego się o sobie dowiedziałaś, pisząc tę książkę?

Myślę, że w takiej pierwszej warstwie, zanim zaczęłam ją pisać, gdy mierzyłam się z tematem jesieni i zimy – to nie są chyba oryginalne rzeczy, myślę, że wiele osób może się z nimi utożsamić – czyli to, że jest mi ciężko z bezczynnością, z bezradnością, z bezruchem, z kończeniem się czegoś, jakiegoś cyklu, jakiegoś etapu w życiu i że bardzo jest mi trudno nie wchodzić w sprawczość, żeby to trochę zakłamywać i czuć się bardziej pełną siły mocy, że ja kreuję to swoje życie. Kiedy zaczęłam bardziej się przyglądać cyklom, dowiedziałam się, jak w tym trwać, jak w tym zostać. To było najtrudniejsze.

Trwanie i zostanie i przydatne narzędzie. Między innymi taka lekcja mądrej regeneracji z jednej strony a z drugiej strony coś, czym absolutnie mnie urzekła ta książka, czyli magia zadawania właściwych pytań. Dajesz przewodnik, który tak naprawdę pozwala ciągnąć za różne nitki i dochodzić do siebie. To nauka słuchania i nauka poszukiwania.

Tak, bo jest to również spójne, i to uwiodło mnie w ajurwedzie, że nie ma jednej recepty dobrej dla wszystkich. Nie każdy się czuje dobrze po tym samym jedzeniu, tej samej ilości snu, tej samej pogodzie, dlatego też to ładnie wyjaśnia, dlaczego niektórym z nas jesienią i zimą jest łatwo, a innym wręcz przeciwnie. Staram się unikać dawania ludziom nieproszonych rad. Moje sposoby są tylko propozycjami sprawdzenia, czy ja jestem tego blisko, jak ja się z tym mam. Jeśli spróbuję, to czy działa to na mnie dobrze, czy wręcz przeciwnie. Myślę też, że jesień jest dobrym czasem, żeby przestać pędzić, zatrzymać się i zajrzeć w głąb siebie. Ona nas do tego zaprasza w naturalny sposób. Wycisza bodźce. To już nie jest lipiec, kiedy wszyscy mamy słodkie dolce vita i przemieszczamy się z miejsca na miejsce i tak bardzo nam żal, że jest piękna pogoda a my musimy siedzieć gdzieś we wnętrzu i staramy się cisnąć te dni jak cytrynę. Jesień i zima to taki czas w moim odczuciu, kiedy łatwiej jest o refleksję.

Jakie czynniki bierzesz pod uwagę, koncentrując się na nauce sztuki dbania o siebie? Jakie aspekty? Bo jest z jednej strony coś dla ciała, jest tam coś dla ducha między wersami, jest też coś, co może raczyć nasze podniebienia.

Tak… Uważam, że dbanie o siebie też jest bardzo indywidualną kwestią i właściwie każdy mógłby wyznaczyć różne obszary. Chciałam pokierować czytelniczki w stronę takiego pełnego refleksji zastanowienia się, co to dla mnie znaczy dbać o siebie. Zachęcałabym do przyglądania się temu tak, jakbyśmy mieli zadbać o dziecko. Myślę, że w mainstreamie ciągle mamy dbanie o siebie jako estetyzację albo jako pobłażanie sobie. Teraz ja z lampką wina w wannie, bąbelki, piana, książeczka, nie wiem, dwa dni z Netflixem… Tego jest dużo! Czasami robimy rzeczy, które nie są dla nas przyjemne, czasami nie mamy ochoty ich robić, ale wiemy, że one po prostu zaspokajają nasze potrzeby. To nie tylko dbanie o umysł, psychikę. To nie tylko dbanie o ciało. To nie tylko dbanie o regenerację, jak już powiedziałaś.

Perspektywy się rozszerzają….

Globalnie to już byłoby dbanie o finanse, relacje, otoczenie, o planetę, na której żyjemy – to też jest dbanie o siebie przecież. Nie wszystkie z tych aspektów dotyczą jesieni, niektóre są bardziej ogólne, ale chciałabym, żebyśmy mówili i myśleli o tym w szerszym kontekście,  niż tylko co mam zjeść, co mam zrobić, co mam w siebie wetrzeć, jaką tabletkę, ziółko łyknąć.

Czyli z jednej strony co potrzebuję, a z drugiej strony dlaczego?

Tak! Czego potrzebuję w danym momencie, co mogę lub muszę odpuścić. To nie jest tylko o potrzebach. Gdy mówimy, co potrzebuję zrobić, co potrzebuję dodać, dorzucić jeszcze do tego koszyczka to jedna strona medalu. Czasem warto zapytać, co potrzebuję z niego wyjąć?

Co było największym wyzwaniem podczas pracy nad tą książką?

Skrócenie jej do tych trzystu pięćdziesięciu stron. Selekcja materiałów i przełożenie tych ajurwedyjskich sposobów. Liczą sobie pięć tysięcy lat. Ja mówię o nich współczesnym, zrozumiałym językiem. Dzięki temu nadają się do zastosowania tu i teraz. Nie chodzi tutaj o dawanie gotowej rady metodą „kopiuj wklej”, ale o pokazywanie mechanizmu postrzegania świata i myślenia, logiki. O implementowanie jej tu i teraz, w miejscu gdzie jesteśmy i gdzie się spotykamy.

Ja podam taki przykład, który jest dla mnie zawsze urzekający. W podrozdziale nazwanym wdzięcznie „kilka słów o zachciankach” przypominasz lub uczysz tego, że ajurweda przypisuje smakom znaczenie i też zachęcasz do stawiania pytań, co się ze mną dzieje, kiedy mam różnego rodzaju ochoty. Wydaje mi się, że to jest coś, od czego zaczęła się moja przygoda z ajurwedą, czyli właśnie od smaku i od tego, co za tym smakiem stoi, bo bardzo często albo lekceważymy te zachcianki, albo je wypełniamy, ale kompletnie nie zadajemy sobie pytania „co jest pod spodem?”

Fot. Marta Brylińska

Tak i w świecie takim, nazwijmy to umownie zachodnim, mamy też taką tendencję do tego, żeby myśleć o tym, że jeżeli mam ochotę na smak jakiś tam, to mojemu ciału brakuje konkretnych składników. Tutaj patrzymy na to trochę z innej perspektywy, to jest bardziej o zajadaniu emocji. Smaki mają swoją subtelną naturę, która na nas wpływa. Bywa, że próbujemy tych smaków użyć, żeby sobie dać coś z zupełne innej półki, czyli potrzebuję otulenia, miłości, bliskości, takiej wewnętrznej słodyczy, ale moje pierwsze skojarzenie to lody, ciastka, comfort food na zasadzie makaronu w śmietanowym sosie. To nie jest samo w sobie złe, ale fajnie byłoby wiedzieć, na jaką potrzebę teraz odpowiadam. Chodzi o świadome zdecydowanie: ok, idę w to, jem zgodnie z zachcianką, bo chcę sobie zrobić miło, albo nie, zjem coś zdrowego i dobrego dla ciała, a emocjonalną zachciankę zaspokoję w inny sposób, np. pracując z emocjami.

Tak, czekolada jest super w leczeniu objawowym, ale jeżeli chodzi o leczenie przyczynowe, to często należy sięgnąć nieco głębiej. Kolejny temat, w zasadzie tytułowy, który tłumaczysz, interpretując go pod kątem ajurwedy, czyli zimno i ciepło. To, jak reagujemy na temperaturę i jak możemy przytulić się, otulić, w zależności od tego, jakim rodzajem duszy jesteśmy i jakie są nasze prawdziwe potrzeby i też wyjaśniasz, co to oznacza ubieranie się na cebulę, które czasem jest interpretowane przez nas w zbyt dosłowny sposób.

Dla mnie wielkim zaskoczeniem było, jak poznawałam ajurwedę, że to nie jest tylko zimno i ciepło, tylko zależy czy jest sucho, czy jest mokro, czy jest wietrznie, czy jest bezwietrznie. Faktycznie, ajurweda dobiera to w pary i przyglądamy się temu na takiej zasadzie, co sprawia ci największą trudność, albo jaki klimat jest twoim ulubionym. Okazuje się, że dla niektórych osób jesień, zima są takim upragnionym momentem, kiedy praktycznie w ogóle nie muszą dbać o siebie, bo mają tak dużo takiego gorąca, nawet w ciele, że cały czas otwierają okna, wietrzą i one wreszcie czują, że są adekwatnie ubrane i się nie przegrzewają. Są inne osoby, które mają większą łatwość wiosną i latem i one mają wrażenie, że nie ma tylu warstw, które mogą na siebie ubrać, żeby im było dostatecznie ciepło, przy czym fajnie jest zauważyć, bo to są dwa zupełnie inne typy konstytucji dosz, albo, mówiąc skrótowo, osób, które będą reagowały odmiennie na te zimne i mokre, zimne i suche dni i dla nich te remedia są zupełnie inne. Nie tylko, jeśli chodzi o zimno, ale też jeśli chodzi o takie bardziej wewnętrzne otulenie.

Wewnętrzne otulenie z jednej strony a z drugiej strony słowo, które bardzo często się pojawia się w moim słowniku: odpoczynek. Analizujesz to zjawisko i zabierasz nas do sylialni.

Tak i pod kocyk, na kanapę, z czymś miłym, ciepłym albo właśnie słodkim. I znowu zastanawiamy się, dla kogo to jest i komu to służy. Często z regeneracją i snem mają problem osoby, które już są rozedrgane i mają tysiąc pomysłów na minutę i nie potrafią odpuścić. One bardzo chcą robić i być tak samo produktywne i pomysłowe jesienią i zimą, jak w ciągu ciepłych pór roku. Tymczasem właśnie one mogą odpuścić i poleżeć sobie pod kocykiem. Złapałam się w taką pułapkę, że jesień to jest super czas, żeby się regenerować i o siebie zadbać, więc ja się zamieniam w to kocykowe burrito z kubeczkiem kakao i tak jestem w stanie przeżyć trzy miesiące życia i potem z wielkim zdziwieniem, ociężała wchodzę w wiosnę. Myślę, że nie muszę tego opowiadać, bo każdy z nas, kto był na home office, albo którego pandemia dotknęła w unieruchamiający sposób, wie, z czym to się je i wie, że nie zawsze taka duża ilość odpoczynku i bezruchu jest dla wszystkich dobra. Są osoby, dla których lepsze będzie energiczne ćwiczenie albo pójście na spacer z psem, nawet gdy jest plucha i paskudnie brzydko. To doda im zdecydowanie więcej energii i bardziej ich zregeneruje niż spanie dziesięć godzin.

Wszystko i każdemu według potrzeb, ale na początku te potrzeby trzeba zdiagnozować. Takie pytanie za sto punktów, od czego zacząć, chcąc zadbać o siebie?

Nina Czarnecka. Fot. Marta Brylińska

Każdemu inaczej. To jest ta mantra, która niestety ma zastosowanie przy każdym tak ogólnym pytaniu. Być może od poznania siebie, być może od przyjrzenia się od tego, co się dzieje w porach roku, co nam daje natura, co robią zwierzęta, co robią rośliny i takie pamiętanie, że też jesteśmy zwierzętami poniekąd i jesteśmy częścią natury. To nie jest tak, że możemy być jej blisko, bo nią jesteśmy, nawet jeśli w bardzo cywilizowanym świecie. Nie umiem odpowiedzieć jednym zdaniem, dlatego pisałam „Ciepło”, żeby pokazać, jak można przez to przepłynąć i też się po prostu jakoś do tego przymierzyć, ustosunkować i znaleźć te odpowiedzi samodzielnie.

Książka to wspaniałe narzędzie diagnostyczne. Właśnie, na tym pytaniu, za czym tęsknimy, kiedy dusza śpiewa i kiedy ostatnim razem się bawiliśmy, kończymy. Cóż, chyba mogę już śmiało powiedzieć, że czekamy na wiosnę i na lato?

Czekamy na wiosnę i na lato i dosłownie i faktycznie, zaczęłam już pracę nad kolejną książką. Jej tytuł, mogę już to ujawnić, to będzie „Rześko” i on zarówno pomoże osobom, które naprawdę źle znoszą te ciepłe, gorące jak i trudne pory roku, a tym, którzy świetnie sobie w ich czasie radzą, znowu wyjaśni, co wtedy się dzieje w świecie i jak my się z tym mamy i zepnie cały rok w całość.

Polak wśród liberałów :)

Liberałowie są z reguły trzecią co do wielkości frakcją w Parlamencie Europejskim i – co pokazuje zwłaszcza podział kluczowych stanowisk w strukturach Unii Europejskiej – niewątpliwie najbardziej wpływową spośród tych, w których od dawna nie było polskiego głosu. Tylko w pierwszej kadencji PE po naszej akcesji do UE (w latach 2004-09) wśród liberałów zasiadali europosłowie reprezentujący Unię Wolności, a w drugiej części kadencji także Stronnictwo Demokratyczne. Potem, w wyborach 2009, 2014 oraz 2019 r., nie wybierano na europosła nikogo, kto deklarował akces do tej grupy. Dopiero przed nieco ponad tygodniem sytuacja ta uległa zmianie, gdy do frakcji liberalnej wstąpiła Róża Thun, a współpracę z nią rozpoczęła Polska 2050 Szymona Hołowni.

Jest to dobra okazja, aby grupie politycznej od dwóch lat noszącej reformatorską nazwę „Renew Europe” przyjrzeć się nieco bliżej. Kto wchodzi w skład Renew Europe? Jaka jest jej wizja przyszłości Unii? Jaki ideowy background mają przykładowe partie wchodzące w jej skład? I na ile projekt polityczny Hołowni pasuje do tego towarzystwa?

Renew Europe w pewnym sensie ma strukturę cebuli. Składa się więc z twardego trzonu ideowego, który otoczony jest kilkoma warstwami politycznych sojuszników, których poglądy na niektóre kwestie zaczynają coraz bardziej od stanowiska trzonu odbiegać.

Trzonem Renew Europe są partie polityczne należące do Sojuszu Liberałów i Demokratów dla Europy (ALDE). Tak zresztą nazywała się cała liberalna frakcja w PE aż do końca poprzedniej kadencji w 2019 r. Partie ALDE tworzyły wcześniej Europejskich Liberałów Demokratów i Reformatorów (ELDR), a ALDE było nazwą ich sojuszu z Europejskimi Demokratami. Aby chaos pojęciowy nieco uprościć, przyjęto nazwę ALDE.

W skład ALDE wchodzą partie jednoznacznie i niekiedy wręcz jaskrawo (słowo „radykalnie” niespecjalnie pasuje dla opisu politycznego centrum) liberalne. Uogólniając mamy więc do czynienia z partiami, które łączy kilka fundamentalnych założeń ideowych: 1. tzw. euroentuzjazm, którego wyrazem jest jednoznaczne poparcie dla dalszego procesu pogłębiania integracji europejskiej o nowe obszary współpracy z – nie zawsze deklarowanym, ale faktycznie logicznie z tego wynikającym- celem dotarcia w przyszłości do modelu Europy federacyjnej; 2. tzw. orientacja atlantycka, czyli poparcie dla utrzymania systemu bezpieczeństwa zbiorowego opartego na dobrych relacjach z USA i wzmacnianiu NATO; 3. nowoczesność, czyli popieranie modernizacji technologicznej i unifikacji systemów państw UE w tym zakresie; 4. ustrój liberalno-demokratyczny, a więc bezkompromisowe stanowisko co do walki z degeneracją systemów państwa prawa w krajach UE i z zagrożeniami dla swobód obywatelskich z tego wynikających; 5. ograniczenie i kontrola rządu, a więc nieufne podejście do działań rządów zorientowanych na rozwój technik ułatwiających potencjalną inwigilację obywateli, nadmierne zbieranie danych o nich i transgresję w ich sferę prywatności; 6. pozytywna percepcja zmian społecznych z liberalnym podejściem do progresywnych przeobrażeń obyczajowych społeczeństw Europy, wspieranie małżeństw dla wszystkich, prawa kobiet do wyboru, depenalizacji konsumowania tzw. miękkich narkotyków, szeroko rozumianej wolności słowa i ekspresji, rozdziału sfery religijnej od państwowej itd.; 7. liberalizm gospodarczy, a więc oczywiście preferencja dla mechanizmów wolnorynkowych ponad regulacjami państwowymi, oszczędna polityka socjalna, wsparcie dla europejskich swobód przepływu, wolnej konkurencji i handlu (z czym wiąże się sceptycyzm wobec wspólnej polityki rolnej).

Co do ostatniego punktu poczynić trzeba pierwsze zastrzeżenie. Partie ALDE są dwojakiego typu w sensie ideowym, co zaznacza się odmiennymi poglądami co do bardziej szczegółowych kwestii w obrębie tematów gospodarczych. Znów nieco upraszczając, można je podzielić na partie klasyczno-liberalne (niechętni im powiedzieliby „neoliberalne”) oraz socjal-liberalne. Nierzadko tym można tłumaczyć istnienie w jednym kraju dwóch znaczących partii ALDE. W Holandii mamy klasyczną VVD i socjalnych Demokratów 66, w Danii klasyczną Venstre i socjalną Radikale Venstre, w Estonii klasyczną Partię Reform i socjalną Partię Centrum, w Chorwacji klasyczną HSLS i socjalne HNS i GLAS, itd. Oczywiście także pojedynczo w swoich krajach występujące partie ALDE dają się tak klasyfikować: klasyczne są niemiecka FDP czy waloński MR, a wyraźnie socjalny profil mają brytyjscy Liberalni Demokraci czy norweska Venstre (te partie należą do ALDE i współdziałają na różnych polach, pomimo braku członkostwa ich krajów w UE). W końcu w ALDE oczywiście jest grupa partii zawieszonych gdzieś pomiędzy tymi frakcjami, czerpiących raz to z klasycznego, raz z socjalnego liberalizmu, jak np. hiszpańscy „Obywatele”, szwedzka Partia Ludowa, austriacki NEOS, francuska UDI czy flamandzka OpenVLD. Polskim reprezentantem w ALDE jest dzisiaj Nowoczesna, a kiedyś była nim Unia Wolności/Partia Demokratyczna demokraci.pl.

Tak wygląda trzon frakcji liberalnej. Jedną z warstw otaczających go w grupie Renew Europe są Europejscy Demokracji (PDE). To umiarkowanie liberalne partie, które zwykle unikają bardziej kontrowersyjnych elementów z jaskrawo liberalnego programu, zwłaszcza w odniesieniu do liberalizmu społeczno-obyczajowego, ale i gospodarczego. Dobrym określeniem na nich jest „umiarkowani centryści”. Prym wiedzie tutaj postchadeckie centrum francuskie wokół François Bayrou i jego partii MoDem, obecne są też partie liberalno-konserwatywne jak bawarscy Wolni Wyborcy, a w przeszłości ton nadawała tutaj również centrolewicowa włoska „Stokrotka”. Partie te są przede wszystkim silnie proeuropejskie. Polskę reprezentuje tutaj Stronnictwo Demokratyczne.

W końcu, trzecią i najświeższą warstwę tej liberalnej cebuli stanowi (będąc obecnie bodaj największą siłą całej frakcji) ugrupowanie prezydenta Francji Emmanuela Macrona LREM. Macron ma ściśle sprecyzowany program reformy UE i jego umowa z liberałami polegała na wzmocnieniu frakcji jego ludźmi w zamian za inkorporację jego postulatów do partyjnego programu ALDE. Nie było to nadmiernie trudne, bo LREM ideowo z twardym trzonem ALDE łączy więcej niż trzon ten z niektórymi nietypowymi członkami tej politycznej rodziny, którzy w i wokół ALDE funkcjonują o wiele dłużej niż Macron. W każdym razie, to w związku z dołączeniem partii Macrona frakcja zmieniła nazwę na Renew Europe (aby osłabić związki prezydenta z niepopularnym we Francji słowem „liberalizm”).

Na koniec tej prezentacji warto wspomnieć o kilku (aktualnych i byłych) nietypowych, a nawet zdumiewających uczestnikach liberalnej rodziny politycznej. Fińska Partia Centrum należy wręcz do ALDE i stanowi tam znaczącą siłę, ale to w zasadzie partia agrarna, która prawie 40 lat temu wchłonęła słabnących fińskich liberałów i związała się z ich frakcją europejską po akcesji kraju do Unii, aby nie zasiadać we frakcji chadeckiej razem z fińskimi konserwatystami. Był to więc wybór polityczny, a nie ideowy, ale centryści zostali przez te długie lata „udomowieni” i tylko od czasu do czasu zgłaszają swoje konserwatywne wotum separatum. Wyżej do góry idą brwi na wieść, że do ALDE przez wiele lat należała populistyczna litewska Partia Pracy założona przez posiadającego prorosyjskie sympatie Wiktora Uspaskicha. Została ona jednak właśnie usunięta ze względu na homofobiczne wypowiedzi jej lidera. Niewiele mniej zaskakuje, nadal obecna w ALDE i nigdzie się nie wybierająca, irlandzka Fianna Fail. To w gruncie rzeczy partia po prostu konserwatywna i nacjonalistyczna, która przez dekady broniła restrykcyjnego prawa aborcyjnego. Choć ulega silnym zmianom, jak cała Irlandia, i np. poparła niedawno związki partnerskie, to pozostaje niewątpliwie prawicowym biegunem w ramach ALDE, z którą łączy ją przede wszystkim radykalny euroentuzjazm. W związku z tym, iż frakcje chadecka i socjalistyczna mają zazwyczaj w swoich składach mainstreamowe ugrupowania wiodące na swoich scenach politycznych i negatywnie podchodzące do wszelakich separatyzmów i zjawisk odśrodkowych, Renew Europe jest preferowanym miejscem dla niektórych partii regionalistycznych i umiarkowanie nacjonalistycznych autonomistów. Do ALDE należy więc partia szwedzkiej mniejszości w Finlandii, a do jej rozwiązania wskutek historycznych wydarzeń w Katalonii z ostatnich lat, w ALDE funkcjonowała także popierająca katalońską najpierw autonomię, a potem także niepodległość, „Konwergencja” (połowa czołowej przez całe dekady po upadku frankizmu katalońskiej partii rządzącej CiU). Do PDE natomiast należą baskijscy nacjonaliści z PNV.

Kłopotliwe wizerunkowo jest członkostwo bezpośrednio w ALDE czeskiej partii ANO ustępującego premiera Andreja Babisza. Programowo nie jest ona może jakąś wyjątkową „kaczką-dziwaczką” w tym gronie, a zaangażowanie nominowanej przez nią komisarz Very Jourovej w sprawy obrony praworządności m.in. w Polsce jest doniosłe i krystalicznie liberalne. Jednak zarówno ciągnące się za Babiszem zarzuty korupcyjne, jak i zwłaszcza te związane z nadużywaniem władzy i ciążącym niekiedy w kierunku autorytaryzmu stylem rządzenia (zwłaszcza w kontekście wolności mediów) są problemem. Babisz nie jest na pewno obciążeniem podobnej wagi jak do niedawna Viktor Orbán dla chadeków, ale zapewne jest to problem kalibru Berlusconiego. Jeszcze większe wątpliwości ciągną się za bułgarskim przedstawicielem w ALDE, partii tureckiej mniejszości DPS. Jest ona głęboko uwikłana w zjawiska korupcyjne (to niestety krajowa specyfika), ale jeden z jej posłów został nawet objęty sankcjami z racji tzw. aktu Magnickiego.

Na sam koniec wspomnijmy o dwóch najbardziej zdumiewających, acz już mocno historycznych przykładach akcesji do europejskiej grupy liberałów. W latach 80-tych do frakcji należała austriacka FPÖ. Tak, to ci sami nacjonalistyczni populiści zwący się „wolnościowcami”, których w ich obecnej formule ideowej ukształtował niesławny Jörg Haider. Przez krótki czas – po okresie skupienia tej partii na walce ze „skutkami denazyfikacji”, gdy wśród członków w dobrym tonie było być dawnym oficerem SS, a zanim partię przejął Haider – lejce w niej przejęła grupa młodych wówczas liberałów, głównie gospodarczych. To oni związali się wówczas z europejskimi liberałami (choć Austria nie była jeszcze w Unii) i zawiązali nawet w Wiedniu koalicję z socjaldemokratami. Gdy nadszedł Haider, odeszli na swoje. Na drugim biegunie była natomiast swojego czasu antykorupcyjna i populistyczna partia lewicowa „Włochy Wartości” prokuratora Di Pietro. Choć jej populizm dotyczył kwestii korupcji i moralności w życiu publicznym, a nie spraw gospodarczych, znaczną część jej europosłów stanowili wcześniejsi działacze komunistyczni, którzy wcale nie zmienili głęboko swoich przekonań pod wpływem pana Di Pietro.

Widać więc, że motywacje przystąpienia do ALDE, PDE czy Renew Europe mogą mieć czworaki charakter. Po pierwsze, ideowy – w postaci dominacji liberalizmu w programowej konstrukcji partii. Po drugie, pragmatyczny – gdy partia nie do końca pasuje do jakiejkolwiek frakcji, ale jest mocno proeuropejska, nastawiona na przyszłość, umiarkowana i centrowa. Po trzecie, taktyczny – gdy decyzja bazuje na chęci uniknięcia powstania wspólnoty frakcyjnej z konkurencyjnym na arenie krajowej ugrupowaniem, zwłaszcza gdy w relacjach z nim dominuje konflikt, a program liberałów nie wzbudza ani entuzjazmu, ani sprzeciwu takiej partii. Często jest to tutaj funkcja faktu, iż frakcja ta jest dotąd „nieobsadzona” przez żadną liczącą się siłę polityczną z własnego kraju. Po czwarte oczywiście, może on być przypadkowy.

Jak jest w przypadku Polski 2050 Szymona Hołowni? Polscy liberałowie, silnie świadomi swojego światopoglądu i bojowo nastawieni na obronę jego fundamentów, rzadko typują Polskę 2050 jako swoją partię pierwszego wyboru. Przewija się tutaj częściej Nowoczesna oraz liberalne skrzydło PO, co w praktyce oznacza selektywne popieranie niektórych polityków Koalicji Obywatelskiej. Pomimo tego, wybór frakcji przez Polskę 2050 jest częściowo ideowy. Sama Róża Thun była w przeszłości w Unii Wolności, więc nie są to jej pierwsze związki z ALDE (i bądźmy szczerzy – jej dorobek polityczny pokazuje silniej w kierunku ALDE niż frakcji chadeckiej, w której tkwi PO). Także wśród parlamentarzystów krajowych Hołowni mamy byłych działaczy Nowoczesnej, dla których ALDE to oczywisty wybór (senator Bury, posłanka Hennig-Kloska i poseł Suchoń – ten ostatni zresztą był dodatkowo w Unii Wolności). Gdy spojrzymy na programowe podstawy Polski 2050, to widać, że zbieżność z ALDE jest niemała: mamy euroentuzjazm, orientację proatlantycką, silnie uwypuklone skupienie na modernizacji oraz obronie liberalnej demokracji. Pojawiają się także wątki obrony praw i swobód obywatela przed omnipotencją państwa (trudno będąc w Polsce PiS demokratą tego nie podnosić). Silne zorientowanie proekologiczne nie stanowi dzisiaj już żadnej bariery dla związków z Renew Europe. To element już bardzo powszechnego konsensusu we frakcji, z którego okazjonalnie i tylko punktowo wyłamują się pojedyncze partie klasyczno-liberalne. Bardziej problematyczna jest postawa partii, jako całości, wobec elementów liberalizmu społeczno-obyczajowego i gospodarczego. Polska 2050 jest pod oboma tymi względami wewnętrznie zróżnicowana, sam jej lider zapewne jest obyczajowym konserwatystą, a w szeregach partii nie brakuje gospodarczych socjaldemokratów. Oczywiście podobnie jest z wieloma partiami w Renew Europe, jednak ta okoliczność pokazuje, że do twardego trzonu jaskrawo liberalnych aktorów w ramach grupy Polska 2050 raczej nie przystąpi. Nie jest to jednak partia w stylu Nowoczesnej czy UW czasów Władysława Frasyniuka. Wybór frakcji jest więc nie tylko i chyba nie przede wszystkim ideowy, co dodatkowo potwierdza brak (na razie) decyzji Hołowni o wstąpieniu do ALDE lub PDE. Członkostwo dotyczy tylko frakcji Renew Europe, więc jest najluźniejsze z możliwych.

Wybór Polski 2050 wydaje się więc być przede wszystkim pragmatyczny. Ale i taktyczny. Szymon Hołownia na tym etapie kadencji chce zachować perspektywy samodzielnego startu w wyborach parlamentarnych 2023 r., więc wejście do frakcji innej niż zajmowane przez PO i PSL (głównych konkurentów o poparcie w centrum) poletko chadeckie, jest narzędziem podkreślenia tej niezależności. Zwłaszcza, że szefem partii chadeków był do niedawna Donald Tusk, więc jego konkurent nie może liczyć na specjalny posłuch pośród wpływowych postaci różnych partii tej grupy politycznej.

Z punktu widzenia liberalnego wyborcy ciekawe będzie obserwować dalszy rozwój relacji pomiędzy Polską 2050 a Renew Europe i ALDE. Jeśli ta współpraca okaże się udana (a osoba Róży Thun jest mocnym argumentem za tezą, że tak się stanie), wówczas dylemat wyborcy liberalnego za dwa lata może się pogłębić. Hołownia będzie mocniej łowić w centrum.

 

Autor zdjęcia: Wilhelm Gunkel

Obywatelskość na ulicach, nie w szkołach :)

O tempora, o mores!”, mógłby znów zakrzyknąć Cyceron, obserwując co od kilku lat dzieje się w Polsce. A my razem z nim, bowiem o ile potrzeba zmian wydaje się być oczywistą dla młodych pokoleń, o tyle rządzący i wcześniejsze generacje niejednokrotnie z politowaniem przyglądają się nowemu wymiarowi obywatelskości, który bezkompromisowo nawołuje do gruntownych zmian. My zaś nie powinniśmy odwracać głowy, lecz z pokorą ją pochylić i wziąć sprawy w swoje ręce – bo nie oszukujmy się, młodzi mogą liczyć tylko na nas, jeśli ich postulaty miałyby zostać wysłuchane i spełnione. Z korzyścią dla nas wszystkich.

Młodzi się aktywizują. Sami wychodzą na ulice by walczyć o to, co jest dla nich ważne. Młodzieżowy Strajk Klimatyczny i Ogólnopolski Strajk Kobiet to dwa najbardziej zauważalne ruchy, w których młodzież działa w naszym kraju. Mamy jeszcze polską komórkę Extinction Rebellion, która choć może i mniej zauważalna w mediach, to również zdołała skutecznie zwrócić uwagę na kluczowe kwestie związane ze zmianami klimatycznymi. Postulaty akceptacji, inkluzywności, podejmowania sprawnych decyzji bez zbędnej zwłoki – to tylko kilka podstawowych założeń, które przyświecają większości działań młodzieży. Tymczasem większość z nich jest konsekwentnie ignorowana przez obóz rządzący i przyjmowana z pobłażliwym uśmiechem.

Jednocześnie każdy kto ma oczy widzi, że wcale nie jest tak, jak obecna władza próbuje nam wmawiać. „Na strajki kobiet poszła niewielka część młodzieży, a ta, która poszła, w dużej części wstydzi się tego, że tam była”, przekonywał w maju tego roku minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek[1]. A młodzi widzą często wyraźniej, gdyż ich optyka nie miała jeszcze okazji zostać spaczona przez lata rozczarowań kolejnymi nieudanymi projektami politycznymi. Nastoletni Polacy i Polki rozumieją, że czas na działanie jest tu i teraz, nie za kilka lat, gdy klimat, ten polityczny, będzie bardziej sprzyjający. Pokolenie „dziadersów”[2] bardzo lubi objaśniać nam rzeczywistość – przeważnie w sposób od tej rzeczywistości odbiegający bardzo daleko. Całe szczęście, że młodych nie tylko to nie zniechęca, ale wydaje się być wręcz dodatkową motywacją do jeszcze wyraźniejszych apeli.

Bezkompromisowość młodzieży może się nam wydawać naiwna, nie można młodym jednak odmówić determinacji. Tylko odważne kroki w zakresie zmian klimatycznych, praw kobiet, praworządności czy edukacji mogą w efekcie przyczynić się do jakichkolwiek zmian. I choć ostrość języka młodego pokolenia może niektórych razić – jak wykrzykiwane „je*ać PiS” lub „wypier*alać!”, melodyjnie wyśpiewywane na przełomie października i listopada 2020 roku na ulicach wielu większych i mniejszych miast – to nie ulega wątpliwości, że jest w tych krzykach jakaś pierwotna i autentyczna siła. To, że ja tak nie krzyknę z racji na fakt, iż wulgaryzmy ciężko przechodzą mi przez gardło, wcale nie oznacza, że krzyczącym w duchu nie kibicuję.

Dlaczego młodzi wychodzą na ulicę? OKO.press kiedyś już o to zapytało. „Żyjemy w Polsce. Od dziecka karmi się nas kultem powstań, strajków, aktywnego sprzeciwu, nawet jeśli czasem są one tylko romantycznym zrywem czystej desperacji, bez nadziei na rzeczywisty skutek. I czego rząd się spodziewa, jeśli wkurza młodzież?” – zauważa siedemnastoletni/a M.[3] I nie ma się czemu dziwić – wydaje się, że tylko nasze ulice są w stanie wysłuchać młodych ludzi, wziąć ich w swoje kolektywne objęcia i dać im poczucie wsparcia, wspólnoty – po prostu, bycia obywatelami. Szkoda, że polska szkoła – ograniczana przez coraz sztywniejsze zasady narzucane odgórnie, kolejne wytyczne i wskazówki – nie potrafi tego poczucia zagwarantować. Trudno bowiem mówić o nauczaniu obywatelskości w sytuacji, gdy na lekcjach wiedzy o społeczeństwie nie porusza się większości tematów, które obecnie stanowią główne postulaty strajkującej młodzieży.

Czego WOS cię nie nauczy, tego Jaś sam się dowie

Nauczanie szeroko pojętej obywatelskości w czasach dobrej zmiany z pewnością nie należy do zadań łatwych i przyjemnych – gorzej mają chyba tylko nauczyciele prowadzący zajęcia z jedynej słusznej wersji historii Polski. Podobnie jak na każdym innym przedmiocie, nauczyciele WOS-u w szkołach średnich borykają się z ograniczeniami czasowymi (trzeba się zmieścić z materiałem w 45 minut) oraz ścisłymi wymogami podstawy programowej (która przecież zrealizowana być musi, bo będzie się z tego rozliczonym). Jednak choć pozornie zdaje się ona podejmować zagadnienia kluczowe z punktu widzenia tego, aby uczniowie liceów, techników, zawodówek itp. wyrośli na w pełni ukształtowanych obywateli, którzy wiedzą, jak spełniać swoje obowiązki i korzystać z przysługujących praw, to jednak w oczy kłuje brak kluczowych tematów, które od kilku lat wybrzmiewają na ustach młodzieży.

I tak, po macoszemu potraktowane są w podstawie programowej dla szkół średnich takie zasadnicze tematy, jak zmiany klimatyczne i szeroko pojęta troska o planetę (brak jakichkolwiek wzmianek o „ekologii”, „ochronie środowiska” itp.)[4]. Ktoś mógłby zapytać: no dobrze, ale dlaczego mamy o tym mówić na WOS-ie? Odpowiedź jest prosta: kwestie ekologiczne już dawno przestały ograniczać się do lekcji przyrodniczych lub biologii, a zaczęły dotyczyć całego społeczeństwa i wszystkich obszarów gospodarki. Postulaty młodych nie wywodzą się przecież z zaplecza czystko środowiskowego, a dotyczą właśnie gruntownych zmian społecznych i ekonomicznych, jakie zmiany klimatyczne za sobą pociągną.

Kolejne zagadnienia, których nie znajdziemy na lekcji wiedzy o społeczeństwie w szkole średniej, a które wydają się być palącymi problemami także dla młodzieży, to nierówności (poruszany zakres jest bardzo ograniczony – pojawia się wprawdzie nawiązanie do „wykluczenia społecznego”, jednak w dość specyficznym zakresie i z pominięciem dyskryminacji)[5] czy ubóstwo (brak jakichkolwiek wzmianek o: „ubóstwie” – nie pojawiają się takie pojęcia jak choćby „ubogi”, „bieda” itp.)[6]. Co ciekawe, „konsumpcjonizm” występuje  tylko w pozytywnym/neutralnym aspekcie tego zjawiska – młodzi walczący o zwiększenie świadomości klimatycznej zdają sobie natomiast sprawę z tego, że to właśnie kult konsumpcji w znacznej mierze odpowiada za szereg problemów środowiskowych.

Dodatkowo, w państwie, którego władze lubują się w szerzeniu fałszywych lub zmanipulowanych informacji, kluczowe zdaje się uświadomienie młodym ludziom, że nie wszystkie doniesienia podawane do publicznej wiadomości są zgodne z prawdą (raczej mają w zwyczaju omijać ją szerokim łukiem). Tymczasem zagadnienia związane z propagandą i dezinformacją w ogóle nie pojawiają się w podstawie programowej. Brak jest wzmianek o „propagandzie”, „manipulacji”, „bańce informacyjnej”, „wolności słowa”, „fake newsach” itp.[7] Luka ta razi tym bardziej, że typowym stało się, że media państwowe, będące już oficjalnie i w coraz bardziej bezczelny sposób rządową tubą propagandową, emitują absurdalne i oderwane od rzeczywistości stwierdzenia dotyczące m.in. samych młodych – jak choćby głupawe teksty dr Krzysztofa Karnkowskiego na temat młodzieży biorącej udział w protestach przeciwko orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego z 2020 roku (socjologa, który stwierdził przy innej okazji, że Andrzej Duda jest gwarantem „społecznego spokoju”[8]): „Wydaje mi się, że dzisiaj młodzież jest bardzo rozbita i nie ma poczucia wspólnoty. Dla wielu osób strajki są znakomitą przygodą, którą będą wspominać”[9]. Całe szczęście, młodzi swój rozum mają – szkoda tylko, że szkoła, pod względami formalnymi, dodatkowo nie przygotowuje ich do wyłuskiwania prawdy pośród populistycznego i propagandowego kłamstwa.

Generacja smartfonowych samouków

Pokolenie, które postrzegamy jako to, które chodzi z nosami wlepionymi w ekrany smartfonów, potrafi samodzielnie, oddolnie się zorganizować. Tym bardziej nie należy lekceważyć znaczenia technologii w obszarze egzekwowania naszej obywatelskości. Tymczasem, jak zauważa w rozmowie z Holistic.news Angelika M. Talaga, neuropedagożka i specjalistka w zakresie intelektualnego rozwoju dzieci, „Szkoła funkcjonuje prawie w ten sam sposób od ponad 200 lat, tak więc obecne pokolenia znają tylko jedną formę edukacji. Wiemy, że z tych kilkunastu lat spędzonych w ławce wynosimy 5–10 proc. wiedzy. Pomimo to kontynuujemy ten nonsens”[10].

Wydaje się, że w sytuacji, gdy „78% młodych użytkowników sieci korzysta z serwisów społecznościowych, [a] prawie 68% z nich kontaktuje się ze znajomymi przez internet kilka razy dziennie”[11], wiedza o społeczeństwie jest idealną przestrzenią do tego, by wykształcić w nastoletnich uczniach umiejętność odpowiedzialnego i rozsądnego wykorzystywania mediów społecznościowych. Młodzież zdaje sobie jednak sprawę z ograniczeń, jakie w polskiej szkole występują w tym zakresie – cytując raport NASK Państwowego Instytutu Badawczego z 2019 roku, „Większość (nastolatków) wskazała, że w ich szkołach istnieją ograniczenia korzystania ze smartfonów, uczniowie deklarują, że najczęściej korzystają z nich wyłącznie podczas przerw”[12]. Co więcej, „Mimo że nauczyciele wykorzystują internet podczas zajęć, blisko 40% uczniów wyraziło opinię, że edukacja szkolna nie przygotowuje do funkcjonowania w świecie opartym na nowoczesnych technologiach”[13]. Dodatkowo, „Również wielu nauczycieli posiada prywatne konta na portalach [społecznościowych]. Nie wszyscy jednak wykorzystują media społecznościowe w praktyce szkolnej. Podczas gdy niektórzy chętnie korzystają z potencjału serwisów społecznościowych i już dawno włączyli je do swojego repertuaru dydaktycznego, inni dopiero uczą się nowych technologii”[14].

Najnowsze trendy, którymi młodzi niemalże oddychają, nie występują w ramach przedmiotu, który mógłby pomóc im lepiej pewne zjawiska (związane choćby właśnie z internetem czy nowymi technologiami) zrozumieć. Nie ma się zatem czemu dziwić, że w podstawie programowej dla WOS-u w szkołach średnich nie znajdziemy żadnych wzmianek dotyczących „cyfryzacji”, „digitalizacji”, albo – idąc jeszcze dalej – „robotyzacji”[15]. Warto również zaznaczyć, że przedmiot podstawy przedsiębiorczości także młodych ludzi w tym zakresie nie oświeci – zagadnienia te również nie występują w rzeczonych wytycznych. Podobnie, uczniowie nie nauczą się zbyt wiele na WOS-ie o znaczeniu samych mediów społecznościowych i o tym, jak z nich korzystać[16]. A szkoda, gdyż „Media społecznościowe stwarzają duże możliwości przekazywania wiedzy uczniom. Pozwalają na realizację takich celów dydaktycznych jak kształtowanie umiejętności pracy zespołowej i nawiązywanie kontaktów, czy pogłębianie umiejętności wyrażania swoich poglądów podczas sieciowych dyskusji”[17]. Co więcej, „media społecznościowe mogą zbliżyć uczniów do szkoły i zachęcić ich do dociekliwego zgłębiania tematów, którymi się interesują. Dlatego tak istotna jest rola nauczyciela jako przewodnika, który nie tylko nie zamknie się na możliwości wykorzystania w szkole mediów społecznościowych, ale pokaże uczniom, jak bezpiecznie, prawidłowo i w sposób wartościowy z nich korzystać. Nie można bowiem zapominać, że z korzystaniem z mediów społecznościowych związane są nie tylko korzyści, ale również i niebezpieczeństwa”[18]. Całe szczęście, młodzież, ze swoją wrodzoną ciekawością świata i wszelkich nowinek (które w przypadku mediów społecznościowych, nie oszukujmy się, wcale taką nowością już przecież nie są!) samodzielnie wypracowuje te zdolności we własnym zakresie.

Jakiego nauczania obywatelskości potrzebujemy?

No dobrze, ale skoro w szkołach średnich na lekcjach wiedzy o społeczeństwie młodzi nie dowiedzą się zbyt wiele o wymienionych powyżej zagadnieniach, to jak nauczanie obywatelskości wyglądać by mogło? Po pierwsze, „[p]otrzebujemy edukacji, która przygotuje uczniów do radzenia sobie w zmieniającej się rzeczywistości. Takiej, która uwzględnia pojawianie się zagrożeń i złożonych problemów oraz pokazuje, jak podejmować wyzwania”[19]. Co więcej, „Kryzys wynikający z pandemii COVID-19 pokazał nieprzygotowanie systemu edukacji do zdalnej realizacji programu nauczania. Nauczanie zdalne udało się realizować dzięki determinacji części nauczycieli i rodziców, przy wykorzystaniu ich indywidualnych zasobów materialnych”[20]. I tu, ponownie, samodzielnie wykształcone zdolności młodych w zakresie poruszania się w wirtualnym świecie i korzystania z dostępnych narzędzi okazały się nieocenione. Tylko dlaczego nie przygotowaliśmy ich do takiej ewentualności już wcześniej, w sposób usystematyzowany? To pytanie wydaje się pozostawać bez odpowiedzi.

Po drugie, potrzebujemy nauczania obywatelskości, które będzie w stanie sprostać oczekiwaniom młodego pokolenia w zakresie poruszania tematów, które mogą się wydawać niewygodne, ale które bezapelacyjnie pojawić się w szkole powinny – jak właśnie choćby troska o planetę czy propaganda i dezinformacja. Na poziomie szkół średnich brakuje współczesnych zagadnień bliskich młodym ludziom (social media, społeczeństwo technologiczne) oraz najbardziej palących zagadnień z zakresu życia obywatelskiego we współczesnym świecie (nierówności, ubóstwo).

Kluczowym jest, aby nauczanie odbywało się z wykorzystaniem już posiadanych kompetencji i dalej je rozszerzało – nie odkrywamy tu przecież Ameryki, jasnym jest przecież, że „media społecznościowe stwarzają nowe możliwości przekazywania wiedzy uczniom dzięki wykorzystaniu ich naturalnego środowiska”[21]. Czemu zatem nie odkrywać tego środowiska wspólnie, w szkole, a przy okazji kształtować nowe pokolenie odpowiedzialnych i świadomych obywateli, którzy już wkrótce sami przejmą stery naszego państwa? Ja na pewno wolałabym, żeby nasz sternik potrafił dobrze nawigować po wzburzonych wodach nie tylko świata polityki, ale i spraw społecznych, ekonomicznych i – co okaże się kluczowe dla nas wszystkich w najbliższych dekadach – klimatycznych.

[1]            https://www.rp.pl/polityka/art111381-przemyslaw-czarnek-strajk-kobiet-ja-nie-znam-kobiet-ktore-by-strajkowaly

[2]            https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kraj/1978898,1,kim-sa-dziadersi-i-czym-roznia-sie-od-dziadow.read

[3]            https://oko.press/karmia-nas-kultem-powstan-i-strajkow-czego-sie-spodziewali-5-glosow-mlodych/

[4]       W podstawie programowej pojawiają się jedynie następujące zapisy: „V Państwo, myśl polityczna i demokratyzacja. Uczeń: 10. przedstawia założenia ideowe wybranych ruchów społecznych (np. alterglobalizm, ekologizm, feminizm); IX Sprawowanie władzy w Rzeczypospolitej Polskiej. Uczeń: 8. przedstawia działania państwa na rzecz ochrony środowiska i bezpieczeństwa ekologicznego w Rzeczypospolitej Polskiej”.

[5]       W podstawie programowej pojawiają się jedynie następujące zapisy: „III Struktura społeczna i problemy społeczne. Uczeń: 6. porównuje skalę nierówności społecznych w Rzeczypospolitej Polskiej i wybranym państwie, wyjaśniając związek między nierównościami społecznymi a nierównością szans życiowych; VI Wybrane problemy polityki publicznej w Rzeczypospolitej Polskiej. Uczeń: 3. przedstawia działania w celu ograniczenia bezrobocia i wykluczenia społecznego na przykładzie działalności urzędu pracy w swoim powiecie”.

[6]       W podstawie programowej pojawiają się jedynie następujące zapisy: „I Człowiek i społeczeństwo. Uczeń: 8. charakteryzuje współczesne społeczeństwo i analizuje jego cechy (otwarte, postindustrialne, konsumpcyjne, masowe i informacyjne); XIV Integracja europejska. Uczeń: 11. charakteryzuje działalność Unii Europejskiej w polityce spójności społecznej i gospodarczej oraz konkurencji i ochrony konsumentów”.

[7]       W podstawie programowej pojawia się jedynie zapis: „VI Społeczeństwo obywatelskie i kultura polityczna. Uczeń: 16. „krytycznie analizuje przekazy medialne; wyjaśnia podstawowe mechanizmy manipulacji wykorzystywane w mediach; wskazuje rolę Rady Etyki Mediów w Rzeczypospolitej Polskiej”.

[8]            https://www.polskieradio24.pl/130/8358/Artykul/2457113,Dr-Krzysztof-Karnkowski-Andrzej-Duda-jest-gwarantem-spolecznego-spokoju

[9]            https://www.polskieradio24.pl/5/1222/Artykul/2671378,Mlodziez-na-Strajku-Kobiet-Dr-Karnkowski-dla-wielu-protesty-sa-po-prostu-wspaniala-przygoda

[10]         https://holistic.news/czego-szkola-nas-nie-uczy/

[11]         A. Borkowska i M. Witkowska (2017) Media społecznościowe w szkole, NASK Państwowy Instytut Badawczy.

[12]         NASK Państwowy Instytut Badawczy (2019) NASTOLATKI 3.0 Raport z ogólnopolskiego badania uczniów, Warszawa.

[13]         Ibid.

[14]         A. Borkowska i M. Witkowska (2017) Media społecznościowe w szkole, NASK Państwowy Instytut Badawczy.

[15]     W podstawie programowej pojawia się jedynie zapis: „IX Sprawowanie władzy w Rzeczypospolitej Polskiej. Uczeń:  9. przedstawia politykę państwa na rynku pracy w Rzeczypospolitej Polskiej; rozróżnia formy polityki aktywnej oraz świadczeń socjalnych dla bezrobotnych; XI System prawa w Rzeczypospolitej Polskiej. Uczeń: 15. wyjaśnia instytucje prawne prawa pracy w Rzeczypospolitej Polskiej (umowa o pracę i jej rodzaje; rozwiązanie umowy o pracę i jego rodzaje; rodzaje urlopów; prawa i obowiązki pracownicze); 16. porównuje sytuację jednostki wynikającą z różnych form zatrudniania: umowa o pracę, umowy cywilnoprawne, prowadzenie działalności gospodarczej osoby fizycznej”.

[16]     W podstawie programowej pojawiają się jedynie następujące zapisy: „II Społeczeństwo obywatelskie. Uczeń: 2. przygotowuje materiał do zamieszczenia w internecie na temat działań indywidualnych lub grupowych w życiu publicznym (np. w wątku publicznym swojego profilu na portalach społecznościowych lub na blogu); VI Społeczeństwo obywatelskie i kultura polityczna. Uczeń: 19. wykazuje rolę mediów społecznościowych w życiu politycznym we współczesnym świecie.”

[17]         https://digitaluniversity.pl/media-spolecznosciowe-w-szkole-korzysci-i-zagrozenia/

[18]         Ibid.

[19]         Open Eyes Economy Summit (2020) Raport społeczeństwo. https://oees.pl/wp-content/uploads/2020/09/Raport-spoleczenstwo.pdf

[20]         Ibid.

[21]         A. Borkowska i M. Witkowska (2017) Media społecznościowe w szkole, NASK Państwowy Instytut Badawczy.

Szkoła w mrokach :)

Duda nie dopowiedział, że szkoła pod rządami jego i PiS wolna będzie od tych „ideologii”, które się partii władzy nie podobają. Nie będzie więc w niej miejsca na poglądy liberalne i lewicowe, nie będzie mowy o równości i tolerancji, nie będzie promocji niezależnego myślenia i kwestionowania danych odgórnie „prawd”. Nie tacy młodzi ludzie mają opuszczać mury polskich szkół w epoce PiS-u.

Jednym z najbardziej doniosłych kłamstw parokrotnie powtarzanych przez Andrzeja Dudę – ostatnio szczególnie intensywnie w toku kampanii wyborczej 2020 r. – było owo prezydenckie kłamstwo o szkole. Duda podniesionym głosem i patetycznym tonem wieszczył i jakoby obiecywał, że polska szkoła wolna będzie od „ideologii”. Gwarantował, że w szkole dzieci nie będą indoktrynowane poglądami sprzecznymi ze światopoglądem ich rodziców. W tych słowach zawarte było jednak jedno newralgiczne niedopowiedzenie. Staje się ono jasne w ostatnich miesiącach, gdy pisowski minister rzucony na odcinek oświaty, Przemysław Czarnek, stopniowo odsłania partyjną wizję szkoły polskiej w nowych, postdemokratycznych czasach.

Duda nie dopowiedział, że szkoła pod rządami jego i PiS wolna będzie od tych „ideologii”, które się partii władzy nie podobają. Nie będzie więc w niej miejsca na poglądy liberalne i lewicowe, nie będzie mowy o równości i tolerancji, nie będzie promocji niezależnego myślenia i kwestionowania danych odgórnie „prawd”. Nie tacy młodzi ludzie mają opuszczać mury polskich szkół w epoce PiS-u. Mają to być ludzie odpowiednio do potrzeb partii władzy sformatowani – posłuszni i myślący szablonowo, chłonący dogmaty, doktryny i poglądy dane im ex cathedra, chylący głowy przez autorytetem pisowskiego aparatczyka, znający swoje miejsce w szeregu społecznej hierarchii, doskonale wiedzący, kogo mają nienawidzić, a nade wszystko konserwatywni, nacjonalistyczni i przywiązani do „religii ojców”.

Przedstawiając swoje plany zmiany ustroju szkól, Czarnek w sposób aż nader czytelny obnażył więc kłamstwo Dudy. Polska szkoła nie będzie wolna od tych ideologii, które partii władzy są bliskie. Przeciwnie, szkoła tych ideologii będzie naczelnym rozsadnikiem. Nikt przy tym też nie będzie oczywiście pytać o zdanie rodziców – projekty zmian ustawowych Czarnka w oczywisty sposób zmniejszają ich wpływ na szkołę i ograniczają ich prawa w odniesieniu do kształtowania nauczania dzieci. Partia władzy jest świadoma, że nie tylko znaczna część, ale wręcz większość rodziców dzieci szkolnych jest rządowi i jego wizji świata otwarcie wroga, niechętna, albo w najlepszym razie obojętna. Badania poparcia dla partii politycznych jasno wskazują, że PiS cieszy się największym poparciem pokolenia dziadków, zaś w pokoleniu rodziców jest ugrupowaniem radykalnie mniejszościowym (o pokoleniu młodzieży nawet nie wspominając). Tak czy inaczej, Duda swoje obietnice rzucał na wiatr i tylko naiwni mogli w nie wierzyć. Oczywiście idee konserwatywne, nacjonalistyczne i narodowo-katolickie będą wpajane wszystkich uczniom, obojętnie czy są ich rodzicom rzeczywiście bliskie, czy też ich rodzice preferują wartości liberalne albo lewicowe. Nikt rodziców o zdanie i zgodę już nie będzie pytać – ich dzieci w ramach szkolnego obowiązku zostaną poddane równomiernie prawicowej propagandzie. Gdyby ktoś chciał być brutalny, mógłby w tym kontekście nawet użyć słowa „Gleichschaltung”.

Jednak taki obrót spraw nie powinien budzić większego zaskoczenia. Przecież zaprzęganie szkoły do zadań ideologicznych jest stałym punktem w repertuarze działań każdego rodzącego się reżimu autorytarnego. Następuje to (i jest znakiem) sięgających już głębiej i bardziej trwałych zmian, które pozwalają autorytaryzmowi już częściowo osadzonemu ostygać w swoich ramach. Gdy partia władzy przejmie już „twarde” narzędzia sprawowania władzy, jak m.in. aparat przymusu, prokuraturę, służby specjalne, sądy i media, przechodzi do tych „miękkich”, sięgających głęboko w łono społeczeństwa, szkoły, uczelnie, kulturę, czy organizacje społeczeństwa obywatelskiego

Logika biegu wydarzeń i ich tempo wskazuje na to, że warunkiem realizacji wizji Czarnka w polskich szkołach będzie zdobycie przez PiS władzy na trzecią kadencję w roku 2023. Samo przegłosowanie ustaw w przypadku szkół jeszcze nie zmienia całej rzeczywistości. Szkoła to żywy organizm naszpikowany ludźmi, członkami politycznie podzielonego społeczeństwa. Oznacza to, że te drobne decyzje, każdego dnia w kluczowy sposób wpływające na jej realia, podejmują często ludzie niechętni władzy i jej ideologii. Będą przez pewien czas stawiać opór i będzie on początkowo skuteczny. Władza PiS musi więc trwać i brutalnie ustawy egzekwować, strachem ten opór gasząc, przez dobrych kilka lat po tym, jak prezydent-kłamca złoży niechybnie swój podpis pod ustawą niweczącą jego własne obietnice złożone rodzicom szkolnych dzieci.

Ale opór stawiać mogą nie tylko nauczyciele i dyrektorzy szkół, ryzykując przy tym utratę miejsc pracy (w przypadku nauczycieli jednak ministerstwo będzie miało drastycznie ograniczone pole możliwości stosowania represji w postaci zwolnień – w Polsce już teraz niedobór pracowników chętnych podjęcia się pracy w szkole przybiera zatrważające wymiary). Wykolejenie propagandowo-ideologicznego planu Czarnka i jego partyjnych mocodawców leży także w naszych rękach – w rękach rodziców dzieci i młodzieży do tej szkoły w czasach mrocznych uczęszczającej. Większość z nas wywodzi się pokolenia w stopniu już co prawda nieznacznym, ale jednak jeszcze pamiętającym samą końcówkę PRL-u. Na pewno nasi rodzice wiele nam o realiach nauki szkolnej w tamtym okresie opowiadali. Często także o tym, że w domach rodzinnych przekaz szkolny często trzeba było odkłamywać. Oczywiście w lwiej części przypadków tej potrzeby nie było. Szkoła PRL-owska w sposób niebudzący żadnych kontrowersji prawidłowo uczyła o budowie komórki roślinnej i zwierzęcej, o typach skał i gleby, o tablicy Mendelejewa, o energii potencjalnej i kinetycznej, o układach równań z więcej niż jedną niewiadomą, a nawet o antycznej Grecji czy o narodowych klasykach literatury doby walki z caratem. Jestem spokojny, że także szkoła Czarnka tych rzeczy nasze dzieci nauczy w sposób rzetelny (pytanie, na ile profesjonalny i skuteczny jest już trudniejsze, ale wykracza poza temat niniejszego tekstu). Potrafimy dość precyzyjnie przewidzieć gdzie, na których przedmiotach, w których etapach nauczania i w odniesieniu do jakiej problematyki tematycznej szkoła Czarnka będzie nasze dzieci okłamywać lub poddawać ideologicznie motywowanej indoktrynacji. To właśnie wtedy musimy działać i to najlepiej prewencyjnie, przed faktem. Co trzeba mówić naszym pociechom, aby Czarnek ich nie dosięgnął prawicowym zepsuciem? Spójrzmy na kilka najważniejszych spraw.

Pisowska szkoła za jeden ze swoich celów zasadniczych deklaruje „krzewienie patriotyzmu”. To nie jest zdrożny cel – także liberalna część społeczeństwa z patriotyczną funkcją szkoły nie powinna mieć zasadniczego problemu. Patriotyzm krzewią szkoły bodaj wszystkich liberalno-demokratycznych państw świata, a szkoły w takich krajach jak Francja czy USA wręcz z tego słyną. Problem z patriotyzmem w naszych warunkach jest jednak oczywisty – w Polsce dwie części naszego społeczeństwa patriotyzm rozumieją niestety bardzo odmiennie.

Pisowski patriotyzm jest zorientowany na przeszłość, więc narzędziem jego krzewienia mają być m.in. lekcje historii, które w efekcie stracą merytoryczność i rzetelność informowania uczniów z oczu jako główny cel, skupiając się na aspekcie „formacyjnym”. Prawica za istotny element jej patriotyzmu uznaje kształtowanie człowieka, który zgadza się ze słynną sentencją, iż „słodko i zaszczytnie jest umrzeć za ojczyznę”. Człowiek pragnący oddać życie za Polskę, który naród i państwo uznaje za bardziej wartościowe od własnej osoby, swojego życia i swojej osobistej przyszłości, jest zamierzonym produktem kształcenia w atmosferze podziwu i hołdu dla słynnej polskiej martyrologii, dla podejmowania czynu zbrojnego także (a nawet zwłaszcza) w warunkach jego oczywistej beznadziei.

Tymczasem „dulce et decorum est pro patria mori” to największe i najbardziej perfidne kłamstwo, kiedykolwiek sformułowane przez ludzkość. Zadaniem rodzica jest powtarzać swojemu dziecku, że jego życie i jego prawa są najważniejsze, że prymitywni politycy, którzy swoją absurdalną polityką nader często wywołują wojny, nie mają prawa żądać od obywateli daniny z życia i krwi do spłaty swoich własnych rachunków. Patriotyzm, którego warto uczyć nasze dzieci, to patriotyzm zorientowany na dzisiaj i na jutro, nie zapatrzony wstecz. Głupotę ludzi w przeszłości rządzących naszym państwem, która była zazwyczaj źródłem kolejnych tragedii, trzeba piętnować, a nie rozpływać się w idiotycznym zachwycie nad śmiercią setek tysięcy Polaków w każdym kolejnym pokoleniu. Patriotyzm XXI w. winien polegać na rozumnym zaangażowaniu w budowę silnego państwa, bezpiecznym osadzeniu w sojuszach z resztą tzw. wolnego świata, na wysokim poważaniu dla postaw służby publicznej, na gotowości angażowania swojego czasu w działania wzmacniające lokalną i narodową wspólnotę. Na tolerancji i docenianiu jej wewnętrznego zróżnicowania. W ten sposób także ustrzeżemy naszych młodych przed osunięciem się ich patriotyzmu w nacjonalizm, co jest niezadeklarowanym z otwartą przyłbicą, ale faktycznym i słabo zawoalowanym celem wizji szkoły pana Czarnka. Radość z przynależenia do swojego narodu i duma z własnego państwa nie stoją w żadnym momencie w sprzeczności z otwartością na ludzi należących do innych narodów, z sympatią wobec nich, a przede wszystkim z uznaniem, że wszystkie te inne wspólnoty są równie dobre, równie cenne i równie godne szacunku (czyli ani lepsze, ani gorsze), co nasza.

Odkłamywać przyjdzie nam, jako rodzicom, niestety kilka fałszerstw (najczęściej w formie przemilczenia) w nauczaniu przez pisowską szkołę historii Polski. Nie możemy pozwolić wygumkować z jej kart Lecha Wałęsy. Nie wolno nam przystać na ryczałtowe wykluczenie z grona polskich patriotów i postaci godnych wspomnienia w toku nauczania polskich socjalistów doby walk o niepodległość, tylko dlatego, że część lewicy później zeszła na sowieckie manowce. Nie możemy pozwolić, aby w głowach naszych dzieci zakotwiczyło się przekonanie, że Holokaust był produktem niemieckości, zaś narodowy socjalizm nie stanowił istotnego czynnika w jego zaprojektowaniu i przeprowadzeniu (wobec czego przeciwni hitleryzmowi Niemcy, socjaldemokraci i katolicy, liberałowie i zamachowcy z Wilczego Szańca, Sophie Scholl i Willy Brandt ponoszą za Zagładę większą odpowiedzialność niż francuscy kolaboranci z faszystowskiego reżimu Vichy, bo byli Niemcami). W końcu oczywiście musimy uzupełnić wiedzę naszych dzieci o te najbardziej haniebne wątki polskiej historii narodowej. Nie tylko umieć wykazać, że niektórzy polscy królowie byli nieudacznikami i idiotami. Ale także uświadomić młodzież, że choć Polacy mogą szczycić się tym, że Polska była unikalnie w skali Europy krajem, w którym nie znalazł się nikt, kto mógłby stworzyć kolaborancki reżim na poziomie politycznym, to jednak współudział Polaków w mordzie na europejskich Żydach na poziomie społecznym był pokaźny, a winę za niego ponosi tak antysemityzm polskiego katolicyzmu przedwojennego, jak i zwykła, podła i straszliwie niska potrzeba zagrabienia domów i mienia mordowanych sąsiadów. Musimy im powiedzieć, że wśród gloryfikowanych w szkole „żołnierzy wyklętych” byli bandyci. Muszą wiedzieć, że cel nie uświęca środków.

Miarą dojrzałości człowieka jest samodzielność i zdolność myślenia oraz podejmowania roztropnych decyzji. Miarą dojrzałości narodu jest umiejętność otwartego zmierzenia się z haniebnymi momentami własnej historii. Za sprawą postawy polskiej prawicy, Polacy tej dojrzałości w naszym pokoleniu, jak dotąd, nie osiągnęli. Naszą absolutną misją jest, aby pokolenie dzisiejszej młodzieży tego dokonało. Na stulecie koszmaru II wojny światowej nie możemy być jedynym narodem w Europie, który cenzuruje przewiny swoich pradziadów i kłamie reszcie świata w żywe oczy. Byłaby to ultymatywna hańba.

Musimy chronić nasze córki. Najbardziej radykalni ideolodzy pisowscy, będący gdzieś na zapleczu resortu pana Czarnka, bredzą dzisiaj o „ugruntowywaniu cnót niewieścich”. Szkoła miałaby wykonać kolosalny krok wstecz w XIX stulecie i podjąć próbę rekonstrukcji ówczesnych ról społecznych płci? Kobiety uległe, skoncentrowane na domu, rodzące dzieci, rozmodlone, znające swoje miejsce w szeregu, gotujące, sprzątające, szyjące i myjące okna. Te stereotypy nigdy nie przestały być gdzieś tam obecne w nawet pozornie niewinnych ćwiczeniach matematycznych czy gramatycznych już w podręcznikach dla najmłodszych klas. Często pojawiały się tam bez premedytacji autorów, którzy je powielali machinalnie. Z tym jednak koniec. Czarnek chce, aby teraz promowanie takiej wizji społecznej stało się podstawą programową.

Musimy nasze córki podburzyć, aby tym próbom w szkole mówiły „nie”, a następnie stawać u ich boku, gdy będą miały z tego powodu ewentualnie kłopoty. Musimy wpajać im, że mają równe prawa co chłopcy i w szkole mają być traktowane identycznie. Zarówno w sensie przywilejów, jak i obowiązków i wymagań. Naszych synów winniśmy uczulić na to, aby owego równouprawnienia pilnowali i odmawiali korzystania z lepszego traktowania. Wspólnie muszą poddawać krytyce treści uderzające w równość płci, a w domu raz po raz słyszeć, że wizja roli kobiety w społeczeństwie, promowana rzez rząd i Kościół, jest nieakceptowalna.

Gdy szkoła będzie naszym dzieciom wpajać do głów treści szowinistyczne, homofobię, antysemityzm, czy poczucie wyższości kultury „białego człowieka” względem „ludów dzikich”, musimy jasno je informować, że wszystko to jest złem. Nasza narracja musi jasno nieść przesłanie, że kulturowa różnorodność jest kapitałem i umożliwia szybszy wzrost i szybsze osiągnięcie dobrobytu w przyszłości. Alternatywa w postaci uczynienia z Polski skansenu zaś niechybnie doprowadzi do stagnacji. Nasze dzieci będą żyć w świecie masowych migracji spowodowanych czynnikami demograficznymi i klimatycznymi. Musimy uchronić je przed nienawiścią i uprzedzeniami, które w tych realiach musiałyby niechybnie stać się zarzewiem konfliktów zbrojnych i sprowadzić za kilka dekad na nie zagrożenie życia.

W końcu, ważnym jest wychowanie naszych dzieci w tolerancji religijnej. Muszą mieć świadomość, że szkoła pisowska w sposób niesprawiedliwy wspiera jedno wyznanie religijne, spychając osoby niewierzące oraz związane z innymi Kościołami na margines. Wobec spadku liczby uczniów zapisanych na katechezę, Czarnek usiłuje przerzucić jak najwięcej katolickich treści do programów innych, obowiązkowych przedmiotów, a także planuje uczynić obowiązkową etykę dla uczniów na katechezę nie uczęszczających, wcześniej ową etykę do katechezy maksymalnie upodobniając (nawet oddając jej nauczanie w ręce katechetów).

Jeśli nasze rodziny są ateistyczne lub agnostyczne, musimy dopilnować naszego prawa do wychowania naszych dzieci w warunkach świeckości. Intensywnie rozmawiać z dziećmi w domu i przedstawiać im argumenty za absurdalnością dogmatów katolickich. Jeśli nasze rodziny są innego wyznania niż dominujące, musimy w domu przedstawiać równoważące katolicką propagandę prawdy naszej wiary. W końcu, jeśli nasze rodziny są katolickie (jak moja), to powinniśmy z dyskryminowanymi na tle religijnym koleżankami i kolegami naszych dzieci być solidarni. Oddawać się praktykom religijnym tylko w naszej prywatnej sferze życia. Chodzić z dziećmi do kościoła rodzinnie w wolnym czasie, ale nie korzystać z możliwości, jakie katolikom daje przeobrażona przez PiS w konfesyjną szkoła. Nie puszczać dzieci na msze z okazji rozpoczęcia roku szkolnego. Oponować przeciwko wchodzeniu rytuałów naszej religii w przestrzeń szkolną. Popierać postulaty zdjęcia krzyży ze ścian klas z szacunku dla innowierców. Po prostu, demonstracyjnie wyrzec się korzystania z przywilejów, jakie Czarnek chce katolikom w szkole udostępnić.

Ponadto, niezależnie od tego, czy jesteśmy rodzicami katolickimi czy nie, nie wolno nam utrzymywać nasze dzieci w nieświadomości kryzysu Kościoła i zła, jakie wyrządzili i wyrządzają księża i biskupi. Nasze nastolatki muszą wiedzieć o zbrodni pedofilii i o sposobie, w jaki sprawcom pomagają biskupi i pisowskie państwo, zamiatając problem w znacznej mierze pod dywan. Muszą wiedzieć, że głosząc homofobię, ksenofobię, nienawiść i nietolerancję, polscy biskupi sprzeniewierzyli się Dobrej Nowinie i porzucili ramy chrześcijaństwa. Niech są świadomi, że zblatowanie księży z partią władzy i ich polityczne zaangażowanie jest złem i stanowi zdradę Jezusa Chrystusa. W końcu, niech dostrzegą, jak pazerność na pieniądze ogarnęła polski Kościół degeneracją i zepsuciem.

Przed nami, rodzicami, czas wyjątkowych wyzwań. Zapewne niewielu z nas, w naszym pokoleniu, antycypowało, że czeka nas odkłamywanie szkoły niczym w okresie komunizmu. To dodatkowy wysiłek, nie będzie nam łatwo. Jednak tekst zakończmy akcentem optymistycznym.

Współczesna młodzież nie jest podatna na propagandę w szkole. Co więcej, traktuje to, czego w szkole się dowiaduje, z coraz większą nieufnością. Alergicznie reaguje zwłaszcza na natarczywość „upupiania”, a natarczywość to cecha immanentna pisowskiemu modus operandi, to w zasadzie drugie imię PiS-u. Dlatego, paradoksalnie, w tych szalonych i nietypowych czasach, to właśnie naturalna skłonność młodych do buntu stanie się naszą najmocniejszą bronią w walce z reżimem o wychowanie. Bunt młodzieży zwykle kieruje się w równej mierze przeciwko szkole, jak i rodzicom. Nic dziwnego, w normalnym świecie szkoła i rodzice stanowią wspólny front, a młodzież obie te siły postrzega jako „przeciwnika” w boju o własną emancypację. Z tym w Polsce koniec. W dobie szkoły Czarnka żaden liberalny rodzic ze szkołą nie może, w pełnym tego słowa znaczeniu, zbudować wspólnego frontu. Oczywiście tam, gdzie mamy szczęście mieć nauczycieli będących po naszej stronie, czy w zakresie lwiej części nauczania, która nie jest politycznie kontrowersyjna, nadal będziemy skłaniać naszych młodych do nauki, staranności, dobrego przygotowywania się do sprawdzianów. Nadal będziemy ich pilnować, aby wobec dorosłych zachowywali się z szacunkiem, a słuszny bunt wobec politycznej manipulacji szkoły nie zdegenerował do formy prostackiego i pozbawionego sensu chamstwa. Jednak w zakresie problemów wspomnianych powyżej, to rodzice i młodzież od teraz winni zbudować wspólny front przeciwko szkole, zwłaszcza ministrowi, kuratorom, a także tym nauczycielom, którzy ujawnią się teraz jako ochoczy realizatorzy projektu zideologizowanej, prawicowej szkoły. Wspierajmy ten bunt naszych młodych i umiejętnie kanalizujmy go w odpowiednim kierunku, co do treści i co do formy. Będzie to bowiem bunt sprawiedliwych. Wówczas nasi młodzi nawet ze szkoły Czarnka wyjdą uzbrojeni w odpowiednią wiedzę i doskonałe doświadczenie postawienia się złej władzy. Z uśmiechem na ustach, poglądami nieskaperowanymi. I z gestem Kozakiewicza dla pana ministra.

Witajcie w naszej bańce! :)

Wystąpienie podczas Igrzysk Wolności 2021: „Wartości naszego pokolenia – power speeches

Wartości naszego pokolenia… Każda taka analiza jest generalizacją, a każda generalizacja jest niesprawiedliwa. 

Naszego, czyli jakiego? W klasyfikacji generalnej jesteśmy millenialsami, choć przecież nie czuję żadnej pokoleniowej więzi z ludźmi urodzonymi w 2000 roku. Zakładam zatem, że „nasze pokolenie” to 1980 plus minus dziesięć lat. Czy w takim ujęciu w ogóle jesteśmy pokoleniem? Czy jakąś intergeneracją, przejściową fazą ewolucji miedzy obywatelem PRL a obywatelem świata, z definicji nieco zagubioną i nieprzywiązaną szczególnie do wartości wpojonych w dzieciństwie, choć przecież jakoś nimi zaszczepioną? Czy przy takiej polaryzacji poglądów i postaw w ogóle można mówić o wartościach pokolenia?

Jedyną przestrzenią, w której taka generalizacja jest w ogóle możliwa, jest ta sala. Zatem: witajcie w naszej bańce!

Jesteśmy pokoleniem wychowanym przez pamiętające wojnę babcie, w strachu przed gniewem bożym i według najważniejszego przykazania: wszystko ma być zjedzone. Pierwszym pokoleniem wychowanym przez rodziców świadomych podmiotowości i praw dziecka. Pierwszym, które jeszcze w dzieciństwie zyskało dostęp do całości plastikowych dóbr tego świata. Pierwszym, którego niemal połowa ma wyższe wykształcenie. Pierwszym, które masowo poznawało języki, jeździło na zagraniczne wakacje i stypendia. Pierwszym, które w czasie rzeczywistym może komunikować się z całym światem. Pierwszym, które może swobodnie pracować i mieszkać za granicą, które w takiej skali wchodzi w międzynarodowe relacje i ma „międzynarodowe” dzieci. 

Naprawdę jesteśmy pionierami.

Jesteśmy też pierwszym pokoleniem, które od tego nadmiaru wolności nieco straciło umiar, zasypując własne dzieci rzeczami, doświadczeniami i plastikiem, a siebie samych: wyzwaniami ponad siły. Pierwszym, które reflektuje się, że tę karuzelę trzeba zatrzymać, bo jest okupiona lękiem, zmęczeniem i katastrofą klimatyczną. I bardzo prawdopodobne, że ostatnim, które będzie żyło dłużej, łatwiej i dostatniej niż rodzice i dziadkowie. 

Bo przecież nie oszukujmy się: żyje nam się świetnie. Nasze prababki wychowywały dzieci w czasie wojny, babki – głębokiego PRL, rodzice – galopującego kapitalizmu. My mamy na głowie Ministra Edukacji i zdalną szkołę. Nie jest najgorzej.  

Dlaczego zatem jako rodzice czujemy, że jest tak trudno? Sądzę, że podważyliśmy większość wartości, które stanowiły fundament naszego własnego wychowania.

Zostaliśmy nakarmieni przez szkołę, harcerstwo i dom „Bogiem, honorem i ojczyzną”. Przez chwilę ktoś nazywał nas nawet pokoleniem JP II. Odeszliśmy od Kościoła jako od autorytetu i jako wspólnoty. Ojczyzna przestała – dla bardzo wielu z nas – być „świętym polskim terytorium, którego trzeba bronić”. Dziś mamy w głowach otwarte granice i małe ojczyzny, których nie chcemy bronić, a które chcemy rozwijać i o które chcemy dbać. Patriotyzm przestał być ofiarą, a zaczął być pracą. Płaceniem podatków, aktywnością społeczną, zbieraniem śmieci w lesie, sprzątaniem po psie. Stracił na romantyzmie, zyskał na wysiłku. To jest trudne. 

Przestaliśmy wpajać dzieciom szacunek dla starszych inaczej niż tylko w kategoriach kultury osobistej. Ideę grzeczności, rozumianej jako posłuszeństwo, wysadziliśmy w powietrze. Nasze dzieci nie muszą już być grzeczne tak, jak to było rozumiane w naszych domach i domach naszych rodziców: nie muszą być czyste, skromne i siedzieć cicho – szczególnie, kiedy dzieje im się krzywda. Cnoty rozumiemy inaczej.

Co wolno wojewodzie – dzieciakowi też wolno. Na autorytet trzeba zapracować.

Dzieci i ryby – mają głos! Badania wskazują zaskakująco wysoką decyzyjność nieletnich jeśli chodzi o rodzinne decyzje: zakup samochodu, wakacji, mieszkania. Wychowujemy pierwsze w historii pokolenie, które ma więcej praw niż obowiązków. Świadomie unikamy egzekwowania tych ostatnich w sposób siłowy.

Jeszcze jedno powiedzenie, które wszyscy słyszeliśmy do znudzenia: nie chciało się nosić teczki, trzeba nosić woreczki. Wyszliśmy z domów przekonani o znaczeniu wyższego wykształcenia i świetnych ocen. Życie pokazało, że w XXI wieku noszenie woreczków ma większą wartość niż niejeden bullshit job. A kilkadziesiąt procent naszych dzieci będzie pracować w zawodach, których jeszcze nie ma.  

I jeszcze: mięsko zjedz, ziemniaki możesz zostawić. Dziś mięsko jest passé. A my wyrzucamy co roku 10 milionów ton żywności. 

Co zatem dajemy oferujemy dzieciom w zamian za wartości, które sami dostawaliśmy? Moim zdaniem następuje zwrot ku wartościom uniwersalnym: miłości, bliskości, dialogowi, naturze – trudniejszym przecież, bo niepoddającym się bezkrytycznej akceptacji. Jesteśmy pierwszym w historii pokoleniem w takim stopniu zdeterminowanym, by wychowywać dzieci do szczęścia, a nie do wieczności. I pierwszym, które w ogóle przestało uważać małżeństwo i dzieci za konieczny element życia.

To dlatego rodzicielstwo naznaczone jest dziś nieustającym poczuciem winy: projekt dziecko – jeśli już go podejmujemy – ma być świadomy, nowoczesny, radosny i zwieńczony sukcesem, a my przecież wciąż jesteśmy rozerwani między… „ziemniaczkami” i „mięskiem”. 

Wartością, symbolem, przekleństwem i źródłem siły naszego pokolenia jest ZMIANA. Zmiana sposobu widzenia świata. Niespotykana wcześniej zmiana warunków życia, pracy, komunikacji międzyludzkiej. Zmiana myślenia o człowieku. Zmiana następująca w bezprecedensowym tempie. Ale też przecież dająca wyjątkowy potencjał i wyjątkowe możliwości do zmieniania świata. Tu, teraz, zaraz, w domu, w szkole, codziennie.

To nie partie polityczne mają tę moc. To my ją mamy. Rodzice, dziadkowie, nauczyciele i wszyscy, którzy nam towarzyszą. To od nas zależy, czy nasze dzieci będą ciekawe świata, kreatywne, wolne. Czy będą otwarte na inność, aktywne i zaangażowane. Czy będą szczęśliwe.

Ale długofalowo może się tak stać tylko wtedy, kiedy otworzymy bańkę.

Niestety – często, kiedy rodzi się koncept zmiany systemowej: w edukacji, w zachowaniu; zmiany wymagającej wyjścia ze strefy komfortu, pojawia się żelazny argument tych, którzy się w tej bańce umościli. „MY sobie poradziliśmy w takiej szkole, to i nasze dzieci też muszą sobie poradzić”, oraz: „Bez przesady. Jakoś MOJE dzieci dały sobie radę”. Te same argumenty towarzyszą dyskusjom o pracy kobiet: „Ja sobie poradziłam, więc ty też możesz zostać prezeską”. To prawda!

Jeśli nasze dzieci nie będą nadążały za przeładowanym programem, mamy zasoby, żeby im pomóc. Damy sobie radę! Jeśli nie będziemy chcieli mieć dzieci wcale albo więcej – damy sobie radę! Jeśli zajdziemy w niechcianą ciążę albo okaże się, że dziecko może urodzić się śmiertelnie chore – damy sobie radę niezależnie od tego, jaką podejmiemy decyzję. Jeśli wychowanie dzieci w tym kraju stanie się nieznośne – damy sobie radę! 

A przecież nie o to chodzi. Wartością takich spotkań jak Igrzyska Wolności jest energia, jaka rodzi się we wspólnocie ideałów i doświadczeń – choćby pokoleniowych. Wartością jest siła do działania, są inspiracje i pomysły. Które jednak muszą wyjść poza bańkę.

To my, jak tu siedzimy, musimy walczyć o nowoczesną edukację dla wszystkich dzieci, nie tylko dla własnych. O szacunek dla odmienności, świadomość społeczną, o dialog poza bańką. O godne płace dla nauczycieli, o poprawę warunków ich pracy wszędzie. O równy dla wszystkich dostęp do planowania rodziny. O rozsądne wsparcie dla rodzin w procesie wychowania: dostępność żłobków, przedszkoli, systemowej pomocy dla rodziców dzieci z niepełnosprawnościami. O dostępną kulturę. 

Wracajmy do wspólnot, które nie ograniczają się do ludzi nam podobnych. Dyskutujmy, przekonujmy nieprzekonanych, przyjmujmy argumenty. Wszyscy jesteśmy ważni, chociażnie wszyscy dajemy radę. Ale tylko razem możemy coś zmienić.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję