Czego NIE oznacza abdykacja Benedykta XVI :)

W roku 1294, po śmierci Mikołaja IV, papieżem wybrany został Piotr Angelari del Murrone, mnich-pustelnik pochodzący z włoskiej Kampanii, który rządził Kościołem jako Celestyn V. Jako kandydata kolegium kardynalskiemu przedstawił go król Neapolu, Karol II Andegaweński, zaś entuzjastycznie pochwalili franciszkańscy spirytuałowie z utęsknieniem oczekujący nadejścia wieszczonej przez Joachima z Fiore ery rządów mnichów. Po kilku miesiącach pontyfikatu Celestyn V abdykował, czym zasłużył sobie – wedle wielu interpretacji – na miejsce w przedpieklu w Boskiej Komedii Dantego Alighieriego. „Wielka odmowa” i kara, jaką obarcza Celestyna Dante, przypominają mowę o abdykacji Benedykta XVI jako „Piotrowym zaparciu się Boga” z artykułu Katarzyny Guczalskiej Co oznacza abdykacja Benedykta XVI. Oburzenie autorki przypomina oburzenie spirytuałów po abdykacji Celestyna. Jesteśmy w stanie wyobrazić sobie potencjalne doniesienia medialne prasowej tuby trzynastowiecznych spirytuałów: „Papież sprzeniewierzył się woli Boga”, „Zaparcie się Ojca Świętego”, „Upadek idei papiestwa”.

Wniosek Guczalskiej – tak jak i wzburzenie średniowiecznych franciszkańskich spirytuałów – zdaje się jednak grubo przesadzony, zarówno w sensie teologicznym, jak i historycznym. Choć jestem w stanie w pewnym stopniu zgodzić się z autorką, iż „pierwsze komentarze związane z abdykacją Benedykta XVI zaskakują brakiem zrozumienia powagi zaistniałej sytuacji”, to jednak zupełnie inaczej interpretowałbym tę „poważną sytuację”, unikając jednocześnie określenia „poważna”. Niestety skupię się w tym miejscu jedynie na pokazaniu w czym z autorką się nie zgadzam, pozostawiając kwestie, z którymi się zgadzam, na dyskusję kiedyś… później… Nie sądzę, aby konieczne było również skupianie się na definiowaniu tego, co Autorka nazywa „poważną sytuacją”, odnoszę bowiem wrażenie, że siedmioletni pontyfikat w perspektywie dwutysiącletniej historii Kościoła katolickiego – nie dewaluując rzecz jasna w żadnym wypadku pontyfikatu Benedykta XVI – wydaje się być jedynie namiastką dziejów europejskiego chrześcijaństwa, zaś samo zrzeczenie się urzędu przez papieża może okazać się zdarzeniem mało znaczącym w perspektywie hekatomb, z jakimi w swoich dziejach zmierzył się Kościół, a pomimo kolejnych proroctw wieszczących jego upadek i klęskę, on nadal trwa.

Z teologicznego punktu widzenia – choć uprzedzam, że zaliczam się raczej do tych pozbawionych gruntownej wiedzy z zakresu teologii, dlatego odpowiadam wyłącznie jako katolik-praktyk i teolog-amator – nie istnieje żadna interpretacja pozwalająca o abdykacji papieża mówić jako o „zaparciu się Boga”. Teza postawiona przez Guczalską jest błędem albo omyłką (słowo „herezja” pewnie byłoby medialnie bardziej efektowne, ale nie będę nim szarżował bez teologicznej legitymacji). Co prawda, jak czytamy w konstytucji Pastor aeternus, „Chrystus Pan bezpośrednio i prost przyrzekł oraz udzielił św. Piotrowi Apostołowi prymatu jurysdykcji nad całym Kościołem Bożym”, a – zgodnie ze słowami legata rzymskiego Filipa podczas trzeciej sesji soboru efeskiego w 431 r. –„tenże Piotr żyje, przewodzi i sprawuje sąd aż do dziś i na zawsze w swoich następcach, biskupach świętej Stolicy rzymskiej, przez niego założonej i uświęconej Jego krwią”. Nigdzie jednak rezygnacja z posługi papieskiej nie jest rozpatrywana w kategoriach grzechu czy Piotrowego tchórzostwa. Rezygnacja Benedykta XVI nie oznacza więc wypowiedzenia posłuszeństwa Bogu (sama taka konstatacja brzmi jakkolwiek paradoksalnie), nie jest najprawdopodobniej grzechem (choć o tym akurat nie ja jestem władny sądzić), nie musi być interpretowana jako negacja instytucji Kościoła katolickiego i przywództwa papiestwa (w tym temacie byłby w stanie wypowiedzieć się wyłącznie główny „sprawca problemu”, Benedykt XVI, którego szczegółowych motywów i intencji zwyczajnie nie znamy).

W sensie prawno-kanonicznym „zrzeczenie się urzędu” przez papieża to sytuacja jak najbardziej przewidywalna i bynajmniej nie destabilizująca. Kodeks Prawa Kanonicznego w kanonie 332 §2 precyzuje, iż „gdyby się zdarzyło, że Biskup Rzymski zrzekłby się swego urzędu, to do ważności wymaga się, by zrzeczenie zostało dokonane w sposób wolny i było odpowiednio ujawnione; nie wymaga zaś niczyjego przyjęcia”. Regulacja dotycząca takiej sytuacji znajdowała się również w poprzednim Kodeksie Prawa Kanonicznego z 1917 roku. Potrzeba takowych regulacji wypływa z faktu, iż niekoniecznie w pełni prawdziwym jest przekonanie, że „katolicyzm jest religią, która nie traktuje funkcji papieża jako urzędu”. W takim stwierdzeniu brakuje słówka „wyłącznie”. Papież nie jest bowiem wyłącznie przywódcą religijnym, wybranym z natchnienia Ducha Świętego, który – jak wskazują zapisy Pastor aeternus – „z ustanowienia samego Chrystusa otrzymuje prymat Piotra w Kościele powszechnym”. Zgodnie z Ustawą Zasadniczą Państwa Miasto Watykan z 2000 roku papież, czyli „Najwyższy Kapłan” (dosł. Sommo Pontefice della Chiesa Universale) to także „Suweren Państwa Miasta Watykan” posiadający pełnię władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej (tego typu regulacje znajdujemy również w starszych dokumentach).

Stolica Apostolska i Państwo Miasto Watykan nie istnieją w próżni prawnomiędzynarodowej, a szczególna rola Opatrzności Bożej czy Ducha Świętego – w którą wierzą katolicy (a przynajmniej ci „rzeczywiście wierzący”) – w procedurze wyboru następcy tronu Piotra nie umniejszają bynajmniej prawnej pozycji papieża jako głowy państwa doczesnego (Stolica Apostolska znajduje się w permanentnej unii personalnej z Państwem Miastem Watykan). Zrzeczenie się urzędu papieskiego należy więc traktować nie wyłącznie jako fakt o charakterze religijnym czy teologicznym, ale zarazem prawnym czy wręcz politycznym. Trudno więc dopatrywać się tutaj „podważenia idei katolickiej sukcesji apostolskiej”. Wręcz przeciwnie, wszystko odbywa się jak dotychczas zgodnie z odpowiednimi regulacjami w zakresie sukcesji władzy. Władza papieska bowiem – wbrew temu, co pisze Katarzyna Guczalska – nie jest ani samą mistyką, ani samą polityką; władza papieska to zarazem mistyka, jak i polityka.

Coat of Arms during the Vacancy of the Holy See

Z historycznego zaś punktu widzenia abdykacja Benedykta XVI nie jest pierwszą – i bynajmniej nie drugą, jak mógłby sugerować powyższy przykład Celestyna V – sytuacją, kiedy głowa Kościoła z innej przyczyny niż śmierć przestaje pełnić urząd Najwyższego Kapłana. Źródła historyczne pozwalają nam mieć pewność co do kilku przypadków, kiedy to papieże rozstawali się z przywództwem w Kościele powszechnym. Papieża Sylweriusza (536-537) pozbawił urzędu specjalnie do tego powołany sąd, który skazał go ponadto na wygnanie do Syrii. Benedykt V (964-966) usunięty został z urzędu decyzją synodu rzymskiego, możliwe że nie bez wpływu cesarza Ottona I. Jan XVIII (1004-1009) prawdopodobnie został zmuszony do rezygnacji. Benedykt IX (1032-1044) został uznany za niegodnego urzędu papieskiego przez Rzymian i usunięty z niego. Grzegorz VI (1045-1046) zrezygnował z urzędu i udał się do Kolonii. Grzegorz XII (1406-1415) abdykował, aby umożliwić zakończenie tzw. schizmy zachodniej.  Oprócz tychże sytuacji wspomnieć należy również o tzw. warunkowych rezygnacjach podpisanych przez Piusa VII (1800-1823) i Piusa XII (1939-1958). Pierwszy dokonał tego aktu, kiedy udawał się do Paryża na koronację Napoleona Bonaparte – obawiając się zatrzymania i uwięzienia przez cesarza, na wypadek takiego zajścia pragnął dać możliwość wyboru swojego następcy. Drugim kierowały podobne motywy – obawiał się zatrzymania przez hitlerowców.

Istnieją również przesłanki – choć nie posiadamy wystarczających materiałów źródłowych – jakoby Marcelin (296-304), Liberiusz (352-366) oraz Marcin I (649-655) również zrzekli się urzędu bądź zostali go pozbawieni. Sugerowałoby to – gdyby iść tropem dowodzenia Guczalskiej – że idea katolickiej sukcesji apostolskiej została podważona jeszcze zanim się wykrystalizowała. Nic jednak bardziej mylnego. Papieże jako nie tylko namiestnicy Chrystusa na ziemi (bardziej namiestnicy niż zastępcy), ale także przywódcy Państwa Kościelnego czy dziś Państwa Miasta Watykan, niejednokrotnie znajdowali się pod wpływem dominujących trendów politycznych bądź byli zwaśnieni z europejskimi liderami. Określenie sukcesji Piotrowej mianem „czczego wymysłu” czy „politycznej fikcji” pozostaje kwestią wiary w podobnym zakresie, jak dla katolików jest ona oczywistością. Papieże jako władcy Państwa Kościelnego czy dziś Stolicy Apostolskiej i Watykanu – jakkolwiek mogą niektórzy nad tym ubolewać – raczej rzadko dawali się określać mianem „politycznej fikcji”, częściej – ku smutkowi innych – stawali się kreatorami dziejów, symbolami politycznego Czynu, koryfeuszami realizmu politycznego i moderatorami dyplomacji. Kwestią dyskusyjną pozostaje fakt, czy zdolności te zawdzięczali Bożemu Natchnieniu czy indywidualnej charyzmie.

Jako niedokształcony katolik nie jestem w stanie podjąć rękawicy teologicznego sporu rzuconego przez panią Guczalską, jednak powierzchowna i rudymentarna wiedza dotycząca katolicyzmu pozwala mi zaryzykować tezę, iż powoływanie się Autorki na brak biblijnego uzasadnienia dla władzy papieskiej zdaje się abstrahować od najistotniejszych bodaj fragmentów Pisma w tym zakresie, które przywołuje Kościół. Najbardziej wymowne i dosłowne znajdziemy u św. Mateusza (16, 18-19) i św. Jana (21, 15-17). Sam więc argument z protestanckiego sola scriptura nie może zostać potraktowany jako potencjalny falsyfikator idei prymatu papieskiego. Tym trudniej dopatrywać się w abdykacji Benedykta „potwierdzenia i zwieńczenia tez wypowiedzianych w XVI wieku przez Marcina Lutra”. Wręcz przeciwnie, papież zapowiadając zrzeczenie się urzędu potwierdził dotychczas przyjęte zasady sukcesji, zapowiedział podporządkowanie się normom prawa kanonicznego, oznajmił, że złożywszy urząd odda się życiu zakonnemu, czym jedynie potwierdził poszanowanie dla katolickiej tradycji, odrzucanej rzeczywiście przez protestantów, jednak dla katolików będącej oczywistym uzupełnieniem Słowa. Doszukiwanie się tutaj postępowania „wbrew swojej własnej religii” zdaje się być tyleż ekstrawaganckie, co bezpodstawne.

Jakkolwiek więc rezygnacja z urzędu papieża musi być decyzją śmiałą – w tym muszę zgodzić się z Guczalską – bo i jest to decyzja, jaką rzeczywiście niewielu papieży podejmowało. Powiem więcej, ogłoszenie jej przez Benedykta XVI musiało być poprzedzone głębokim namysłem, a także świadomością potencjalnych reakcji środowisk antypapieskich czy antyklerykalnych, które zawsze gotowe są każde działanie hierarchów kościelnych odczytać jako potwierdzenie najgorszych przedsądów na temat katolików-papistów i patologicznego systemu watykańskiego (którego nolens volens stałem się nieautoryzowanym obrońcą). Jeśli zaś chodzi o rzekomą sprzeczność tej decyzji z myślą katolicką, to kolejny raz muszę zaprotestować. Oczekiwałbym od Autorki rozwinięcia tego wniosku, nie zaś jedynie stwierdzenia wygłoszonego ex cathedra niczym aksjomat w duchu indywidualnego przekonania o własnej nieomylności publicystycznej (antypapieskiej?). Wszak rezygnacja papieża z urzędu niekoniecznie musi być wypowiedzeniem posłuszeństwa głosowi Ducha Świętego, który miał – wedle katolików-papistów – kierować kardynałami podczas konklawe. Taka rezygnacja może być przecież rozpatrywana również jako swoiste wsłuchanie się w głos Ducha Świętego, jako zarazem wypełnianie Woli Ojca. Może misja Benedykta już się zakończyła? Może wbrew wszelkim pozorom i wbrew podejrzeniom medialnie roztrząsanym i eksponowanym zapowiedziany na 28 lutego Czyn Benedykta wypływa z głębokiej wiary papieża w prawidłowe odczytanie Woli Bożej? Może to nie Benedykt XVI podaje się do dymisji, ale właśnie jesteśmy świadkami jego odwołania przez Pana Boga? Ja – przeciwnie do Guczalskiej – wcale nie mam pewności co do odpowiedzi na wszystkie powyższe pytania. Mam jednak wątpliwość – graniczącą z pewnością – że odpowiedzi przez nią udzielane to przejaw nieznośnej acz efektownej publicystycznej hiperbolizacji.

Samo zresztą określenie rezygnacji papieża mianem „tragicznego gestu starca” nie odbiega zbytnio od skierowanego do poprzednika Benedykta XVI wezwania: „Choruj z godnością, gasnący starcze, albo kończ waść, wstydu oszczędź!”. Kolejny przykład publicystycznej hiperbolizacji? Zdecydowanie. Podobnie jak porównanie medialnych doniesień w sprawie tzw. abdykacji do telenoweli – również efektowne, jednak trudno czynić z tej przyczyny wyrzuty Benedyktowi XVI. Tak działają współczesne media, w których prymat infotainment dawno już przyćmił rzetelne dziennikarstwo informacyjno-opiniotwórcze. Czy więc owe „«gromy z jasnego nieba», emocje, egzaltacja, podkreślanie «odwagi i pięknego gestu», tworzenie hymnów pochwalnych” nie są raczej potwierdzeniem pesymistycznych wizji dotyczących kondycji współczesnych mediów aniżeli „zasłoną dymną” stosowaną przez nieświadomych, niewykształconych, ogłupiałych przez hierarchię kościelną katolików?

Czy więc ta bezmyślna masa niedokształconych katolików, jaka wyłania się z komentarza Katarzyny Guczalskiej ma dokonać redefinicji instytucji papiestwa? A może pani Guczalska ma już gotowy jakiś projekt? Obawiam się, że Kościół katolicki jest instytucją stosunkowo zachowawczą i propagującą raczej ideę zmiany ewolucyjnej. Sam niejednokrotnie ubolewam nad tym faktem, jednak postulat „egalitarnej wspólnoty wiernych” czy też pomysł uczynienia papieża „rzecznikiem chrześcijaństwa” brzmią niczym mrzonki Rousseau nad ideą woli powszechnej, a do tego przypominają nadto utopijne projekty świata równych ludzi. Historia Kościoła pokazuje, że zmiany w nim zachodzą, choć – zgadzam się – są to zmiany raczej powolne, wymuszone pędzącym za postępem światem. Drżę, że jako liberał i postępowiec muszę w tym miejscu bronić prawa Kościoła do bycia „hamulcowym” postępu, jednak bardziej chyba obawiam się rewolucyjnych konstruktów wyemancypowanych w sposób nieukierunkowany i rozeźlonych mas (bez znaczenia czy to masy katolickie, protestanckie czy islamskie).

Źródła:

Aubert R., Historia Kościoła, T. I-V, Warszawa 1985.

Dowley T., Historia chrześcijaństwa, Warszawa 1990.

Kowalski J. W., Poczet papieży, Warszawa 1988.

Naumowicz J., O papieżach, którzy zrezygnowali ze swoich funkcji,

http://ekai.pl/wydarzenia/ostatnia_chwila/x63570/o-papiezach-ktorzy-zrezygnowali-ze-swojej-funkcji/, 13.02.2013

Nowak P., Jak wybierano papieży, Częstochowa 2005.

Pastor aeternus (Pierwsza konstytucja dogmatyczna o Kościele Chrystusowym) z dn. 18 lipca 1870 r.

Ustawa Zasadnicza Państwa Miasto Watykan z dn. 26 listopada 2000 r.

Franciszek, Bartłomiej, Cyryl i Sawa, czyli Bizancjum a sprawa ukraińska :)

Zabieram Was w dość egzotyczną podróż, a to dlatego, by nie uszło Waszej uwadze, że w poniedziałek przybył do Polski Ekumeniczny Patriarcha Konstantynopola, Bartłomiej I. Przybył w asyście metropolity Chalcedonu Emanuela i wielkiego synkellosa Jakuba, na zaproszenie prezydenta RP i głowy Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego, metropolity Sawy, co jest standardem, bo rzymskiego papieża też zaprasza do danego kraju i głowa państwa, i z osobna zwierzchnik lokalnego kościoła, ale zwłaszcza zaproszenie od Sawy jest istotne i jeszcze do niego wrócę. Samo przybycie ma, wbrew pozorom, znaczenie doprawdy istotne.

***

Zacznijmy od podstaw, czyli od historii. Będzie w nich mnóstwo uproszczeń, ale mam nadzieję, że moi znajomi historycy i teologowie, późnoantycznicy i mediewiści zwyczajnie mi je wybaczą. To facebook, a nie habilitacja.

Gdy kościół chrześcijański okrzepł w ciągu trzech wieków (od IV do VI n.e.) jako religia państwowa cesarstwa rzymskiego (wschodniorzymskiego = bizantyńskiego), ukształtowała się w jego podziale topograficznym mapa pięciu patriarchatów, najważniejszych arcybiskupstw w honorowym porządku: 1. Rzym, 2. Konstantynopol, 3. Aleksandria, 4. Antiochia, 5. Jerozolima. Bez ich udziału żaden synod generalny (sobór) kościelny nie mógł być uznany za powszechny i wiążący dla wszystkich.

Ponieważ z czasem parasol państwa rzymskiego (od 2. poł. V. w. już tylko wschodniorzymskiego = bizantyńskiego) zawęził się do wschodniego Mediterraneum, biskupi Rzymu (podobnie jak ich aleksandryjscy koledzy i wtedy, i dzisiaj nazywani papieżami) musieli radzić sobie sami, szukali i innej niż konstantynopolitańska protekcji, i własnej niezależności. Jednocześnie zanikała znajomość łaciny na Wschodzie, a greki na Zachodzie (ostatnimi Grekami wybranymi na rzymski tron biskupi byli Zachariasz +752, Stefan III +772 i być może Teodor II +897, jeśli nie liczyć antypapieża Jana XVI +998/1001). Pojawiły się różnice teologiczne trudne do zrozumienia dla drugiej strony świata śródziemnomorskiego, oddalały się od siebie obyczaje liturgiczne (te ludowe były od dawna bardzo już zróżnicowane).

W końcu po serii czasowych schizm i niezgodności nastąpił rozłam ostateczny i nienaprawialny (poł. XI w.), podsycany i prowadzący do dalszych uprzedzeń i nienawiści np. przez zdobycie, złupienie i masakrę Konstantynopola dokonaną przez łacinników w trakcie IV krucjaty (1204). Papież rzymski wypadł z oficjalnej hierarchii na wschodzie, wyrażanej w dyptychach (spisach imion biskupich według procedencji, wyczytywanych w trakcie liturgii), a pierwszym z biskupów chrześcijańskiego cesarstwa wschodniego (prawnie nadal jedynego, bo Karolingowie, Ottonowie i ich następcy na Zachodzie byli w zasadzie uzurpatorami) stał się patriarcha konstantynopolitański.

Wrogość, niby schizma ale postrzegana jako herezja, trwała dziewięć wieków, aż mądrość dwóch zachodnich papieży, Jana XXIII i Pawła VI, wyrażona ożywczym prądem soboru katolickiego znanego jako watykański II, a także podobna cnota ich wschodniego partnera Atenagorasa doprowadziły do pierwszego historycznego spotkania i początku rekoncyliacji (zwróćmy uwagę, że ówczesny patriarcha moskiewski Filaret oprotestował zniesienie anatem i generalnie stanął okoniem). Następcy Jana i Pawła, i Atenagorasa generalnie kontynuowali tę drogę mimo wszystko, więc dzisiaj już nie dziwi obecność Bartłomieja na intronizacji Franciszka albo rewizyty Franciszka na stambulskim Fanarze, w bazylice św. Jerzego i siedzibie patriarchatu. Biskup Rzymu nie wrócił do dyptychów, a dwa kościoły (z których wschodni dopiero od chrztu Rusi Kijowskiej i rozbratu z Zachodem nazywamy w Polsce prawosławnym) funkcjonują niezależnie. Po stronie zachodniej wyodrębnił się i okrzepł w dodatku na olbrzymich obszarach protestantyzm, a po wschodniej już od V w. po kłótniach w następstwie IV soboru wyłoniły się kościoły kompletnie niezależne, zwane niechalcedońskimi, z najsilniejszymi syryjskim, koptyjskim (i etiopskim), ormiańskim.

Jest jedna kardynalna różnica między pozycją ustrojową-kościelną Franciszka i Bartłomieja. Przez całe niemal drugie tysiąclecie n.e. biskup Rzymu był przywódcą i jedynym patriarchą łacińskiego kościoła. Był jedynym patriarchą Zachodu (aż do czasu gdy z sobie tylko znanych względów Benedykt XVI zrezygnował z tytułu na początku pontyfikatu), choćby nawet honorowo takie tytuły mieli jeszcze biskupi Grado/Akwilei, Lizbony czy Wenecji. Przy wszystkich ograniczeniach swojej władzy papież rzymski rządził kościołem (rzymsko)katolickim niepodzielnie. Dopiero w wyniku Vaticanum II większą władzą dowartościowano kościoły lokalne, ale po monarszemu, dając ją konferencjom biskupów i biskupom w diecezjach. Tam gdzie duch soborowy nie rozwiał się zbyt szybko, a protestantyzm stanowił intelektualną konkurencję, do większej władzy i kontroli dopuszczono także świeckich. W Polsce owszem, nie.

Tymczasem patriarcha Konstantynopola, choć od VI w. tytularnie ekumeniczny, a więc ‚powszechny’, był i jest tylko primus inter pares kościołów wschodnich, no dobrze: prawosławnych. W dodatku cesarstwo rzymskie czyli wschodniorzymskie, czyli bizantyńskie upadło w 1453 r., i choć patriarchat przetrwał do dzisiaj, znajduje się na terenie, na którym niemal nie ma wiernych (zwłaszcza po finalnych pogromach i wypędzeniu większości greckich stambulczyków w połowie XX w.). Zajmuje pozycję honorowo pierwszą, ma unikatowe uprawnienia, ale nie ma bezdyskusyjnej racji w sprawach wewnętrznych czy teologicznych przez samo swe istnienie. Nea Roma locuta, causa finita? – nigdy.

Uznające siebie nawzajem kościoły wschodnie cieszą się własną niezależną strukturą i samodzielnością, autokefalią (z gr. autos – ‘on, on sam, ten sam, samodzielnie działający’ i kefale – ‘głowa’). Do czterech już nam znanych późnoantycznych patriarchatów (1. Konstantynopol, 2. Aleksandria, 3. Antiochia, 4. Jerozolima) doszły następne: 5. Gruzja (V w./1001), 6. Bułgaria (918/927), 7. Serbia (1219), 8. Rosja (1448/1589), 9. Rumunia (1872). Do tej liczby dodajemy autokefaliczne arcybiskupstwa bez tytułu patriarszego: 10. Cypr (431), 11. Grecję (1833/50) – owszem, nie podlega w większości patriarsze K-pola, bo Grecja była już wówczas królestwem niepodległym, 12. Albanię (1922/37) oraz autokefaliczne metropolie, kierowane przez metropolitów: 13. Polskę (1924), 14. Czechy i Słowację (1951), ewentualnie 15. Amerykę (1970 – autokefalia nadana przez Moskwę, więc bez zgody K-pola, kwestia jest sporna). Hierarchia w dyptychach jest odmienna niż kolejność historyczna, np. kościół grecki podaje po czterech podstawowych: 5. Rosję, 6. Serbię, 7. Rumunię, 8. Bułgarię, 9. Gruzję, 10. Cypr, 11. Grecję, 12. Polskę, 13. Albanię, 14. Czechy i Słowację, 15. Ukrainę.

***

Tu dochodzimy do clue całej sprawy w kontekście Ukrainy. By uzyskać autokefalię legalnie, dany kościół musi spełnić warunki kanonów soborowych i otrzymać zgodę kościoła-matki, dotychczas sprawującego jurysdykcję nad danym terytorium. Wzorzec jest dość jasny – tam gdzie pojawiało się silne i niepodległe państwo prawosławiu niewrogie, a liczba wiernych nie była mała, tam z czasem pojawiała się autokefalia (choć oczywiście grały rolę i indywidualne, historyczne czynniki). Na przełomie 2018 i 2019 r. patriarchat Konstantynopola uznał wysiłki trzech podzielonych kościołów prawosławnych Ukrainy a także starania ówczesnego prezydenta Poroszenki i ukraińskich polityków – i nadał oficjalnym dokumentem, wywodzącym się wprost z tradycji Bizancjum tomosem, autokefalię Kościołowi (Cerkwi – nie ma znaczenia) Prawosławnemu Ukrainy.

Rzecz, zupełnie naturalna z punktu widzenia niepodległości Ukrainy i jej prawa do pełnego uniezależnienia się od Moskwy, wywołała olbrzymie wrzenie. Uznanie przyszło od Aleksandrii, Cypru i z Aten, Rumunia nabrała wody w usta, w Moskwie zapanowała wściekłość. Putin wypowiedział się jednoznacznie przeciw, a patriarcha Cyryl doprowadził do schizmy i usunął Bartłomieja, pierwszego wśród równych i głowę kościoła konstantynopolitańskiego ze swoich rosyjskich dyptychów. Część wiernej mu hierarchii prawosławnej na Ukrainie odmówiła połączenia i nie weszła do zjednoczonego autokefalicznego kościoła (choć wiele parafii migrowało potem indywidualnie z jednego zwierzchnictwa w drugie; jak można sądzić teraz proces ten dopełni się niebawem). A co właściwie powiedział Putin? Jako król swojej partii szachów (w końcu Poroszenko afirmował zjednoczenie słowami: „Kościół bez Putina i bez Cyryla, za to z Bogiem i z Ukrainą”) i wzorcowy cezaropapista nadmienił: „jest to uznanie schizmatyckich społeczności istniejących na Ukrainie pod kontrolą Stambułu, a to jest strasznym złamaniem kanonów prawosławia”.

Sprawa ma oczywiście wymiar polityczny. Dla Ukrainy była elementem dalszego uniezależnienia spod głowy kościoła mówiącej co tylko Kreml miał ochotę słyszeć, elementem kursu prozachodniego i dowartościowaniem miejscowych wyznawców. Dla Putina i Cyryla sprawa stanowiła zagrożenie utraty wpływów i kościelnie biorąc, aktem wyrwania terytoriów spod kościoła-matki. Cała jednak sprawa idzie o to, że metropolia kijowska była zawsze egzarchatem, zewnętrznym biskupstwem podległym Konstantynopolowi, a w miarę podbojów rosyjskich kosztem królów polskich i Kozaczyzny patriarchat moskiewski swoje zwierzchnictwo nad Rusią Kijowską, matecznikiem prawosławia ruskiego i rosyjskiego, zwyczajnie sobie przywłaszczył. W dodatku kanony uprzywilejowują Konstantynopol w nadawaniu autokefalii.

To nie jest spór o historię z czasów bizantyńskich bazyleusów-autokratorów. Rzecz ma wymiar polityczny i religijny, a dotyczy istnienia wolnej Ukrainy i przynależności milionów wiernych, nawet jeśli w praktyce młoda Ukraina, jak i cała Europa, zwyczajnie się sekularyzuje.

Za Cyrylem i Putinem poszły niektóre prorosyjskie kościoły autokefaliczne. Antiochia, to zrozumiałe – przecież to patriarchat w Syrii (Putin, Assad, wojna itd.). Serbia – także nie trzeba tłumaczyć. Polska… ano właśnie.

Otóż Polski Autokefaliczny Kościół Prawosławny, kierowany od 1998 r. przez metropolitę Sawę, poprzez swój synod biskupi, choć generalnie i hipotetycznie zauważył, że nie od rzeczy byłoby autokefalię Ukrainie nadać, stwierdził jak następuje: „Nadanie autokefalii Cerkwi w Ukrainie winno się odbyć w oparciu o normy natury dogmatyczno-kanonicznej całej Cerkwi, a nie grupie raskolników. Odstępcy od Cerkwi, przy tym pozbawieni święceń kapłańskich, nie mogą reprezentować zdrowego organizmu cerkiewnego. Jest to działanie niekanoniczne i narusza jedność eucharystyczną i międzyprawosławną”.

Warto to zestawić ze słowami Putina. Warto też zauważyć rosyjskie słowo raskolnicy – schizmatycy. Tyle miał do powiedzenia kościół niepomny, że własną autokefalię też otrzymał od Konstantynopola, z późniejszym o ponad 20 lat uznaniem przez Moskwę (na stronie oficjalnej internetowej PAKP to pierwsze nadanie nadal wydaje się w biogramach metropolitów mniejszym złem).

Pisałem już dwa tygodnie temu: To bardzo dobrze, że PAKP zaangażował się teraz aktywnie w pomoc dla uchodźców, że to co się dzieje na Ukrainie nazywa wojną, a nie ‚operacją militarną’. 22 marca synod biskupów PAKP napisał w uchwale: „24 lutego 2022 r., niespodziewanie, nastąpiła inwazja wojsk rosyjskich na ziemie Ukrainy, które rozpoczęły działania wojenne. Nastał trudny czas bratobójczych walk, trwających po dzień dzisiejszy. W ich wyniku nastąpiło zburzenie normalnego życia obywateli, ginie wielu niewinnych ludzi… Ukraina i wszyscy ludzie pokoju przeżywają wielki ból; przelewana jest bratnia krew, podobnie do krwi Abla w wyniku zabójstwa popełnionego przez jego brata Kaina… Święty Sobór Biskupów PAKP… zwraca się z wezwaniem do władz Federacji Rosyjskiej, na czele z prezydentem, o zaprzestanie działań wojennych w Ukrainie, postrzegając je jako niegodziwe i niepojęte…”

Timing nie jest zapewne winą dostojnych biskupów; gremia kolegialne mojej uczelni też zbierają się raz w miesiącu. Ale trzeba postawić kropkę nad ‚i’ i uznać prawo niepodległej Ukrainy do własnej cerkwi niezależnej od Moskwy i Cyryla. Polskie prawosławie niemało się w przeszłości wycierpiało (w międzywojniu głównie za to, że było narzędziem caratu, a potem że było wyznaniem polskich Ukraińców), ale po tylu latach wolności w III RP powinno się wreszcie wybić na prawdziwą niezależność. Uznać wreszcie, że prawdziwą matką jest nie kościół Romanowów, a Nowego Rzymu – Konstantynopola. Uznać wolność siostrzanego kościoła Ukrainy.

I to dlatego wizyta Bartłomieja I w Polsce ma tak duże, dodatkowe znaczenie. I to dlatego jego wspólne spotkania z Sawą warto widzieć w znacznie szerszym kontekście. Czy przyniosą skutek – zobaczymy.

***

Akapity powyższe niech wystarczą za określenie stosunku metropolity Sawy do agresji Rosji na Ukrainę. Co mówi patriarcha Cyryl, wiemy wszyscy – nie chce mi się nawet tego powtarzać. Przerażony zgniłym Zachodem, paradami gejów i utratą władzy nad Ukrainą, skąpany w kremlowskim złocie, jest tylko marionetką Putina, ordynansem bardziej niż ordynariuszem haniebnej wojny i współponosi odpowiedzialność za rosyjskie zbrodnie wojenne. Krew Mariupolitan zwyczajnie zbryzgała mu patriarszy biały kukulion i on już tego żadnymi modłami nie zmaże.

W tym wszystkim najsmutniejszy jest chyba casus papieża Franciszka. Człowiek, który poruszył przez niemal dekadę niemało uwiędłych sumień podległych sobie wiernych, który popłynął na Lampedusę, zanim w ogóle Europa zaczęła się zastanawiać nad losem dziesiątek tysięcy ludzi potopionych w Morzu Śródziemnym, teraz zwyczajnie zawodzi. I nie ma tu większego znaczenia, czy jego nieumiejętność wypowiedzenia głośno, kto kogo najechał i potępienia agresora, wynika z chęci kontynuowania dialogu z Cyrylem (a rozmawiać z patriarchatem moskiewskim jest dziesięć razy trudniej niż z K-polem), czy z jakiejkolwiek innej przesłanki. To już nie czasy Jana XXIII, Pacem in terris, i dwóch supermocarstw walczących o władzę nad światem. To kompletnie nie ta sytuacja. Co do reszty, znakomity tekst Zbigniewa Nosowskiego w „Więzi” zwalnia mnie z pisania tego, czego i tak nie ująłbym tu wystarczająco dobrze (https://wiez.pl/…/gdy-prorok-staje-sie-dyplomata…/).

Pozostaje patriarcha Bartłomiej. Szkoda, że Franciszek nie wzoruje się na nim, bo tylko by na tym zyskał. Już 24 lutego w rozmowie ze swym kijowskim odpowiednikiem, którego autokefalię zagwarantował, patriarcha potępił niesprowokowaną agresję Rosji na Ukrainę. Stanowisko to powtarzał wielokrotnie później publicznie. 2 marca w wywiadzie dla tureckiej mutacji CNN stwierdził: „Daliśmy niepodległy kościół niepodległemu krajowi… rozzłościliśmy naszych rosyjskich braci, ale Ukraina na to zasługiwała”. 20 marca powiedział w jednym ze stambulskich kościołów: „Niestety, nasi współprawosławni najeźdźcy Ukrainy, państwa niepodległego i suwerennego, wydają się dążyć do kompletnego upokorzenia swych dumnych, lojalnych ukraińskich braci, walczących heroicznie i poświęcających się dla wolności”.

Dzisiaj tak samo jednoznaczne wypowiedzi można było usłyszeć w Warszawie. Niech więc puentą będzie wystąpienie patriarchy w pałacu prezydenckim, adresowane do polskiej pary prezydenckiej. Jest warte przeczytania w całości, i to z wielu powodów:

„Wasza Ekscelencjo,

Jest dla mnie wielką radością możliwość osobistego spotkania Was i Pierwszej Damy Rzeczypospolitej, niemal po roku od Waszej wizyty w stolicy Kościoła Konstantynopolitańskiego na Fanarze.

Jednak moja obecna wizyta nie odbywa się ani z radosnej, ani świątecznej okazji. Wyłączną swoją uwagę poświęcam w tych dniach okazaniu solidarności i wspólnej modlitwie z milionami uchodźców, siłą wypędzonych z powodu trwającej nieuzasadnionej i niedającej się usprawiedliwić agresji jak i potwornej i kosztownej przemocy spowodowanej przez Rosję względem ich suwerennej ojczyzny, Ukrainy.

Jestem tu, by spotkać część z wielu uchodźców i zachęcać tych, którzy pokazują najważniejszą chrześcijańską cnotę miłości względem sąsiada i miłosierdzia względem każdego obcego, w którym jesteśmy wezwani do doświadczania i witania samego Chrystusa.

Chciałbym, Panie Prezydencie, przede wszystkim podkreślić moją osobistą wdzięczność, i zwłaszcza uznanie wiernych prawosławnych, a w istocie podziw wszystkich uczciwych istot ludzkich – za hojną i współczującą gościnność Waszego historycznego i wspaniałego narodu wobec tych, którzy zmuszeni byli uciekać z Ukrainy. Polacy rozumieją bardzo dobrze, co znaczy cierpieć z powodu wojny. Nade wszystko jednak, obywatele polscy szanują dary wolności: wolności słowa, wolności kształcenia, wolności ekonomicznych, wolności kultu, wolności życia.

Proszę przyjąć zapewnienie, że cały świat patrzył jak Polska i inne pobliskie narody naszego świętego kontynentu zwyczajnie otworzyły granice swych krajów i głębię swoich serc, aby przyjąć i pocieszyć kobiety i dzieci, starców i młodzież bez opieki, a nawet zwierzęta. Nie umieściliście Waszych uchodzących sąsiadów w namiotach i obozach, przyjęliście ich w miejscach zamieszania i pokojach waszych domów.

Wszyscy oni przeżywają traumy związane z przeszłością i lęki o przyszłość. Wszyscy oni potrzebują naszego wsparcia i współtowarzyszenia, naszej opieki i dodania odwagi. Wszyscy wystawieni są na głód i bezdomność, ale też wyzysk i handel ludźmi. W samym środku tego niewiarygodnego i nieakceptowalnego kryzysu, państwo i społeczeństwo polskie wybijają się jako model uczciwości, filantropii i gościnności.

Niech Bóg błogosławi obficie Wam wszystkim i Waszym ukochanym. Niechaj cała ludzkość uczy się i naśladuje Wasz niesamowity przykład. Tylko tak prawdziwa miłość i bezwarunkowa solidarność władna jest pokonać każde, jakiekolwiek zło i mrok naszego świata.

Raz, jeszcze, Wasza Ekscelencjo i Pani Prezydentowo, dziękuję Wam za Wasze ciepłe przyjęcie!”

 

Jeślibym gdzieś w tym wszystkim szukał Bizancjum, to w postawie i postępowaniu patriarchy Bartłomieja, a nie w rosyjskim imperializmie, który przez celową dekorację i ideologiczne przejęcie od nowożytności pod bizantyjskość szpetnie się podszył. A ludzie uwierzyli.

 

Autor zdjęcia: Jorge Fernández Salas

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

 

Fałszywi prorocy prawicy? Katolicyzm zagrabiony czy porzucony? :)

Dlaczego katolicyzm dziś tak jednoznacznie utożsamiany jest z prawicą, mimo że przedstawia ona często postawę zdecydowanie z nim sprzeczną lub dla niego szkodliwą? I co doprowadziło do takiego ograniczenia na przestrzeni ostatnich lat spektrum tego, co w przestrzeni publicznej katolickie? Na to, jak kształtowany jest polski katolicyzm lub jego odbiór w przestrzeni publicznej, składają się w mojej ocenie trzy obszary – polityczny, hierarchiczny i powszechny.

Dlaczego katolicyzm dziś tak jednoznacznie utożsamiany jest z prawicą, mimo że przedstawia ona często postawę zdecydowanie z nim sprzeczną lub dla niego szkodliwą? I co doprowadziło do takiego ograniczenia na przestrzeni ostatnich lat spektrum tego, co w przestrzeni publicznej katolickie? Na to, jak kształtowany jest polski katolicyzm lub jego odbiór w przestrzeni publicznej, składają się w mojej ocenie trzy obszary – polityczny, hierarchiczny i powszechny. Polityczny oznacza partie polityczne, nad którymi łopoczą katolickie sztandary i to, co się z tym w praktyce wiąże. Hierarchiczny to postawa instytucjonalnego Kościoła – zarówno biskupów, jak i szeregowych księży. Powszechny, najtrudniejszy do zdefiniowania, to poglądy i postawy katolików w Polsce. Te trzy obszary wpływają na siebie wzajemnie i podlegają ciągłej ewolucji. Przyjrzyjmy się im.

Gdybyśmy chcieli nakreślić na szybko polską panoramę religijno-polityczną, ujrzelibyśmy obraz szeroko pojętej prawicy, składającej się z ugrupowań obozu rządzącego oraz Konfederacji – stronnictwa polityczne biorące na sztandary katolickie, tradycyjne wartości, Katolicką Naukę Społeczną oraz ochoczo broniące Kościół Katolicki przed mniej lub bardziej wyimaginowanymi zagrożeniami dzisiejszego świata. Objawami tego stają się często takie zjawiska jak nacjonalizm, daleko posunięty eurosceptycyzm, nonszalanckie podejście do osiągnięć nauki w kwestii klimatu oraz medycyny, czy też obojętność na dobrostan zwierząt i środowisko. Cechą charakterystyczną prawej strony sceny politycznej jest także agresywna retoryka – w stosunku do mniejszości seksualnych, względem uchodźców oraz przeciwników politycznych. Wydawać się może, że wtóruje mu w tym lub przynajmniej zapewnia milczącą powściągliwość, instytucjonalny Kościół. Przy przeciętnym postrzeganiu tematu wyłania się w tym momencie także pewien przedsiębiorczy redemptorysta z Torunia, czy kontrowersyjny arcybiskup metropolita z Krakowa. Niejako po drugiej stronie panoramy usadowilibyśmy zapewne całą resztę – często otwarcie antyklerykalną Lewicę, zagubioną w istocie (mimo mocno określonych korzeni w przeszłości, o czym później) Platformę Obywatelską, Polskę 2050, która mimo lidera będącego przed rozpoczęciem kariery politycznej katolickim publicystą spod znaku „Tygodnika Powszechnego”, nie afiszuje się dziś (mimo takich zarzutów ze strony Lewicy) z katolicyzmem czy choćby konserwatywnymi wartościami. Niejako na granicy tego spektrum ląduje PSL, szukający nadal swojej tożsamości i będący w fazie przechodzenia ze swojego wiejskiego, konserwatywnego matecznika, z którego został wypchnięty przez PiS, w stronę centrum, co widać na podstawie analizy wyników wyborów parlamentarnych z 2019 roku, kiedy to Ludowcy zdobyli niemal identyczne wyniki na wsi oraz w miastach i miasteczkach, niezależnie od ich wielkości. Cały ten przedstawiony wyżej obraz odpowiada prawdzie. Kiedy jednak zadamy sobie trud, by sprawdzić, co w istocie jest katolickie i jak na główne kwestie wymienione na początku spogląda Kościół Katolicki, dojdziemy do pewnego dysonansu spowodowanego tym, dlaczego to właśnie prawica bierze sobie chrześcijaństwo na sztandary, mimo wyznawania w istocie nie tylko niechrześcijańskich, ale często wręcz antychrześcijańskich poglądów.

Obszar hierarchiczny prezentuje się dużo mniej wyraziście. Polski episkopat często zachowuje bierność, wysyła mdłe komunikaty, nie chce wyrażać wyrazistej opinii. Tym trudniej określić jakiekolwiek proporcje. Jarosław Makowski pisze o bezkrólewiu w polskim episkopacie. Do 2005 roku wszelkie spory neutralizowała postać papieża, nadając biskupom właściwy ton i charakter, papieża będącego głową zarówno polskiego, jak i powszechnego Kościoła. Dziś Kościół w Polsce nie ma lidera, a wyższą pozycję ma zakonnik z Torunia i jego media niż Prymas, czy Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski. Znajdziemy zatem wśród polskich biskupów abp. Wojciecha Polaka – krytykującego łamanie konstytucji, sprzeciwiającego się nacjonalizmowi, protestującego przeciw wykorzystywaniu religii do uprawiania polityki i opowiadającego się za przyjmowaniem uchodźców. Znajdziemy także abp. Marka Jędraszewskiego, którego wypowiedzi na temat wszelakich ideologii są dobrze znane. Znajdziemy także biskupów bardzo biernych i zdystansowanych. Proporcje są trudne do ustalenia. Według analiz istnieją w episkopacie trzy frakcje – konserwatywna, licząca około siedmiu biskupów, „otwarta” o podobnej wielkości oraz milcząca większość. Wydaje się, że dość podobnie wygląda to wśród szeregowych księży. Znajdziemy medialne przykłady ks. Lemańskiego, ks. prof. Wierzbickiego ks. Bonieckiego czy o. Gurzyńskiego, karanych niejednokrotnie za swoje wypowiedzi, jak i tych o bardzo konserwatywnych poglądach, niekiedy angażujących się w politykę, takich jak np. ks. Chyła lub ks. Oko.

Trzecim komponentem składającym się na polski katolicyzm są świeccy i niezaangażowani aktywnie w politykę katolicy. Według badania CBOS z 2011 roku 95% mieszkańców Polski deklaruje się jako katolicy, 45% w swoim życiu kieruje się zaleceniami Kościoła. Kościelne statystyki z 2019 roku mówią o 36,9% katolików uczęszczających na niedzielne msze i 16,7% przyjmujących komunię świętą. Trudno więc w tym wypadku określić najwłaściwszą grupę badawczą. Jacy więc są polscy katolicy? Drobnych wskazówek mogą dostarczyć wyniki frekwencji na niedzielnych mszach przy nałożeniu na to wyników wyborczych w tych regionach. Nie dziwią wyniki, w których nakłada się wysokie poparcie dla PiS na tzw. ścianie wschodniej z wysoką frekwencją na tamtejszych mszach. Z kolei badania CBOS z 2021 roku zbadały poziom religijności w poszczególnych elektoratach partyjnych. Wśród wyborców PiS religijność deklaruje 79%, w PSL 69%, Konfederacji 53%, Polski 2050 40%, KO 34%, Lewicy 19%. We wrześniu 2020 roku w Tygodniku Powszechnym opublikowano badanie przeprowadzone przez ks. Krzysztofa Pawlinę. Uzyskał on odpowiedzi alumnów 38 z 42 polskich seminariów duchownych, przyjętych do nich w roku akademickim 2019/2020, m.in. na temat ich preferencji w wyborach europejskich w 2019 roku. 62% z nich zagłosowało na PiS, 24% na Konfederacje, 7% na Kolację Europejską, a 6% na Kukiz’15. Zatem młodzi katolicy wybierający drogę kapłańską są prawie jednolicie prawicowi. Z drugiej strony nadal stosunkowo silne pozostają społeczności skupione wokół „liberalnego” Tygodnika Powszechnego, czy Znaku, a wiele młodych osób przyciągają np. duszpasterstwa względnie „otwartego” zakonu dominikańskiego.

W tym zestawieniu wyłania się pewna niespójność. Przy zrównoważonym obrazie polskiego duchowieństwa oraz raczej umiarkowanie konserwatywnych polskich katolikach, rzuca się w oczy zdecydowanie prawicowy obraz katolicyzmu w przestrzeni politycznej. Warto go zatem przeanalizować.

(A)katolicka prawica

Pierwszą ważną kwestią, w mojej ocenie kluczową, jest retoryka. Słowo, od którego biblijnie wszystko się zaczęło, kształtuje społeczne stosunki – buduje podziały oraz wspólnotę, może zapewniać szacunek mimo różnic, jak i może stać się narzędziem dyskryminacji i budowania nagonki przynoszącej najczęściej przerażające żniwo. Jeśli chcemy rozważać dyskurs i retorykę tworzoną przez prawicę w kontekście nauki katolickiej, warto sięgnąć najpierw do źródła – „wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40) oraz klasyczne już „będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego” (Mt 22, 39) jako jedno z dwóch najważniejszych przykazań danych przez Jezusa. Wypływa z tego nakaz, by w każdym człowieku, bez wyjątku, chrześcijanin dostrzegał samego Jezusa i traktował go z poszanowaniem jego godności, z otwartością i przynajmniej próbą zrozumienia. Nie oznacza to aprobaty dla wszystkich postaw i zachowań drugiej osoby, ale jak stwierdził papież Franciszek w kontekście osób nieheteronormatywnych, „każda osoba, niezależnie od swojej orientacji seksualnej, musi być szanowana w swej godności i przyjęta z szacunkiem, z troską, by uniknąć jakichkolwiek oznak niesłusznej dyskryminacji”. Tymczasem, prawicowy obóz rządzący stworzył sobie z publicznej telewizji generator nagonki instrumentalnie wykorzystywanej do uderzania w grupy i osoby oraz zręcznie kierowanej w odpowiednim kierunku, zależnie od politycznych potrzeb. Poczynając od mniejszości seksualnych przedstawianych jako zagrożenie dla rodzin, polskości, katolicyzmu i polskich dzieci – mityczna ideologia gender, która wyewoluowała w pewnym momencie w ideologię LGBT, przez wrogów politycznych stawianych poza nawiasem wspólnoty narodowej, którym przypisywana jest służalczość względem państw ościennych oraz wręcz chęć likwidacji państwa (sic!), aż do wojennej, dehumanizującej retoryki odnoszącej się do uchodźców, zarówno dziś, jak i jeszcze w kampanii wyborczej w 2015 roku. Pewnym symbolem może być program „W tyle wizji”, emitowany na antenie TVP INFO, w którym to pomiędzy dialogami dwóch prowadzących do studia dzwonią widzowie, często wyrażający się w niecenzuralnych słowach na temat np. polityków opozycji, wygrażając im przemocą, wszystko to ku uciesze i aprobacie, a czasem wręcz szoku prowadzących zadziwionych tym, jakiego potwora udało im się stworzyć i którego codziennie sowicie karmią. W tej retoryce wtórują telewizji publicznej prawicowe gazety podsycające jeszcze bardziej nienawiść do poszczególnych grup. Nie trzeba w tym miejscu dodawać wypowiedzi polityków Konfederacji nt. batożenia homoseksualistów, czy też licznych wypowiedzi Janusza Korwin-Mikkego. Można stwierdzić, że zamiast nadstawiać drugi policzek, szukają oni takiego, w który mogą uderzyć ku uciesze głosującego na nich tłumu. Wszystkie te działania wyrządzają zbrodniczą szkodę całemu społeczeństwu, dzieląc je według partyjnych potrzeb sprawców i wywołując w nim najgorsze z emocji. Wyrządzają także szkodę poszczególnym osobom. 70% osób w Polsce identyfikujących się jako członkowie społeczności LGBT+ ma lub miało myśli samobójcze, 50% zaś objawy depresji. To między innymi oni są dziś tymi ewangelicznymi „braćmi najmniejszymi”, są nimi także uchodźcy oraz politycy z którymi się nie zgadzamy, a przeciwko którym władza zaprzęga cały aparat państwa.

Drugą ważną kwestią jest nacjonalizm i antyuchodźcza polityka. Już od 2013 roku, podczas tzw. kryzysu migracyjnego, z prawej strony, rzekomo broniącej chrześcijańskiej Europy przed zalewem zarobkowych migrantów i islamizacją starego kontynentu, wypływała iście wojenna narracja. Dominowały takie słowa jak fala, najazd, inwazja, obrona granic. Podnoszono populistyczne argumenty dotyczące przewagi mężczyzn w grupach uchodźczych (mężczyźni przede wszystkim byli w stanie pokonać trud ucieczki przed wojną), czy też posiadanych przez nich telefonów (bez zadania sobie pytania o to, jak inaczej mieliby skontaktować się z bliskimi, dla których ruszyli szukać lepszego miejsca). Rok 2015 w Polsce był rokiem wyborów parlamentarnych. Prawo i Sprawiedliwość wykorzystała wtedy kryzys migracyjny do prowadzenia kampanii wyborczej, w pamięć zapadła wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego dotycząca szeregu chorób i pasożytów, jakie przenieść mogą na nas „nielegalni imigranci”. Nie pozostawały bierne także partie składające się na dzisiejszą Konfederację, a więc Ruch Narodowy oraz Partia KORWiN. W przekazie dominowała narracja mówiąca o niemal wyłącznie zarobkowych motywach migracji, jak i terrorystycznych skłonnościach chcących się dostać do Polski. W tym czasie Kościół Katolicki, zarówno polski episkopat, jak i Stolica Apostolska, zachęcały do przyjmowania uchodźców. Zanim papież Franciszek wystosował apel, by każda parafia przyjęła jedną rodzinę do siebie, do działania zachęcał przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski abp Stanisław Gądecki. Delegat KEP ds. Migracji bp Krzysztof Zadarko apelował zaś, by bezwarunkowo przyjmować uchodźców, niezależnie od ich religii i wyznania, mówił także, że dziś Jezus ma twarz właśnie uchodźcy. Przerodziło się to także w realne działania. Aktywne były oddziały Caritas w całej Europie, w tym również w przyjmowaniu uchodźców. We Włoszech w tym czasie lokalne klasztory, diecezje, parafie i Caritas zaopiekowały się ponad 40 tysiącami uchodźców. Na mniejszą skalę takie działania miały miejsce także w Polsce. Diecezje, parafie i Caritas pomogły tysiącom uchodźców, zarówno na miejscu, jak i ściągając ich do Polski. Warto przy tej okazji zajrzeć także do Ewangelii, w której czytamy „Wtedy odezwie się Król do tych po prawej stronie: «Pójdźcie, błogosławieni Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia świata! Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem nagi, a przyodzialiście Mnie; byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie»” (Mt 25, 34-36). Wydaje się, że na kolejny poziom wzbiły się formacje prawicowe w sprawie obecnego kryzysu na granicy z Białorusią. Nadal są niewzruszone ludzką krzywdą i cierpieniem, a zamiast dostrzegać Jezusa, widzą w migrantach amunicję w wojnie hybrydowej prowadzonej przez białoruski reżim. Kolejna nomen omen granica została jednak przekroczona. W momencie, kiedy grupa uchodźców na granicy zaczęła chorować, pijąc wodę z potoku i znajdując się w potrzasku między strażami granicznymi obu państw, parlamentarzyści opozycji ruszyli z paczkami z jedzeniem i śpiworami, by dostarczyć je ludziom(!) na granicy. Abstrahuję od pełnego wachlarza pobudek stojących za tymi działaniami. Kuriozalne wydaje się natomiast to, że politycy prawicy, utożsamiający się z katolickimi wartościami i broniący Kościoła, Patryk Jaki i Sebastian Kaleta z Solidarnej Polski oraz kilku innych, zaczęli wyśmiewać te działania i nazywać je „gówniarstwem”. Tworzono także prześmiewcze filmy z tym jak poseł Koalicji Obywatelskiej Franek Sterczewski próbuje dostarczyć jedzenie głodującym na granicy! Tymczasem na granicy polsko-białoruskiej znaleziono w połowie września ciała trzech uchodźców, z czasem zaczęto informować o kolejnych, a jedyną reakcją władz była próba zrobienia z osób na granicy zoofilii. Wszystko to za pomocą znalezionego w internecie filmu pornograficznego wyświetlonego na konferencji prasowej ministra spraw wewnętrznych. Również i teraz polscy biskupi zaznaczyli w zbiorowym komunikacie potrzebę otwartości na ludzi potrzebujących pomocy. Na granicy pojawił się ks. Lemański, ks. prof. Wierzbicki oraz wspomniany już bp Krzysztof Zadarko. Kwestią nieco zbliżoną, będącą często czynnikiem wpływającym na stosunek do uchodźców, jest nacjonalizm. Na ten temat niezwykle dosadnie i jednoznacznie wypowiedzieli się polscy biskupi za pomocą dokumentu „Chrześcijański kształt patriotyzmu” z 2017 roku. Patriotyzm jest w nim opisywany jako postawa zawsze otwarta, zarówno na wspólnoty narodowe, jak i wspólnotę ogólnoludzką. Patriotyzm wpisany jest w uniwersalny nakaz miłości bliźniego, a niedopuszczalne i bałwochwalcze są próby podnoszenia narodu do rangi absolutu, czy szukania chrześcijaństwa jako uzasadnienia narodowych konfliktów i waśni. Polski episkopat promuje w tym dokumencie patriotyzm będący wrażliwością także na cierpienie i krzywdę, która dotyka inne narody. Podkreślona została także wierna służba naszej ojczyźnie wyznawców szeregu innych religii, jak i ateistów. Za nieuprawnione i niebezpieczne biskupi uznali także instrumentalne wykorzystywanie tak ważnej przecież polityki historycznej do rywalizacji politycznej. Nacjonalizm został ukazany jako przeciwieństwo patriotyzmu. Jedną z bardziej znanych biblijnych opowieści jest spotkanie Jezusa z Samarytanką. Wykazał się on w niej godną naśladowania otwartością. Rozmawiał on przy studni zarówno z kobietą, co w kulturze żydowskiej było lekko mówiąc kontrowersyjne, jak i przedstawicielką pogańskiego plemienia Samarytan. Takie spotkanie było niedopuszczalne. Samarytanie byli darzeni przez Żydów wielowiekową nienawiścią, a kobiety z tego ludu uważane były za nieczyste. Ta konkretna kobieta była także po kilku rozwodach. Jezus zaś sam inicjuje rozmowę mimo barier kulturowych, rasowych i historycznej nienawiści. Można tylko domniemywać, jak w tej sytuacji zareagowałby któryś z polityków prawicy, zapewne przegoniłby Samarytankę pod pretekstem obrony żydowskiej tożsamości, tradycyjnego modelu rodziny, jak i w trosce o to, czy Samarytanka nie przeniosłaby na niego jakiejś choroby.

Kolejną kwestią, powiązaną istotnie z omawianym już nacjonalizmem, jest podejście prawicy do Unii Europejskiej oraz integracji europejskiej jako takiej. Prawica spod znaku ugrupowań rządzących cechuje się silnym eurosceptycyzmem, z nasilającymi się coraz bardziej tendencjami do zaprzestania postrzegania obecności Polski w Unii Europejskiej jako coś oczywistego i pewnego. Politycy Konfederacji zaś mówią wprost o Unii jako złu, o Brukseli jako nowej Moskwie oraz postulują opuszczenie wspólnoty. Europa natomiast, zjednoczona, ze wspólnymi instytucjami i pogłębiającą się integracją, jest wizją i perspektywą stricte chrześcijańską. To średniowieczne Christianitas nadało Europie wspólne ramy kulturowe, religijne oraz częściowo językowe i instytucjonalne. Kiedy integracja europejska rozpoczynała się po II wojnie światowej, jednymi z jej głównych ojców byli Robert Schuman oraz Alcide De Gasperi – ich procesy beatyfikacyjne w Kościele Katolickim właśnie trwają i zbliżają się coraz większymi krokami do wyniesienia tych wybitnych polityków na ołtarze. Inny z tzw. Ojców Europy, Konrad Adenauer, był przedstawicielem niemieckiej chrześcijańskiej demokracji. W tym miejscu może pojawić się zarzut mówiący, iż instytucje europejskie wtedy a dziś to dwie różne rzeczywistości i że projekt ten wymknął się spod kontroli i planów ojców integracji. Nic bardziej mylnego. W Deklaracji Schumana (napisanej przez Jeana Monneta, ale przez Schumana przedstawionej) z 9 maja 1950 roku, będącej przełomowym aktem rozpoczynającym powojenną integrację europejską, czytamy nie tylko o postulacie utworzenia luźnych instytucji europejskich o gospodarczym charakterze. Owe gospodarcze powiązanie państw ma być tylko przystankiem, „ta propozycja stanie się pierwszą konkretną podstawą Federacji Europejskiej”. Stworzenie instytucji europejskich mogących zapobiegać nowym zagrożeniom dla pokoju postulował już papież Pius XII, Paweł VI opowiadał się za głębszą, bardziej solidną i organiczną jednością europejską. W wypowiedziach Jana Pawła II, Benedykta XVI oraz Franciszka można dostrzec akcentowanie cech wspólnych Unii i chrześcijaństwa, takich jak solidarność, otwartość oraz wspólnotowość. Jednocześnie wzywają oni do tego, by Europa „odnalazła siebie samą, była sobą”, by w warunkach zdrowej świeckości nie zatracała otwartości na swoje chrześcijańskie korzenie. Najlepszym do tego sposobem jest, by katolicy nie widzieli w Unii Europejskiej pochłoniętej zepsuciem i neomarksizmem lewicowej inicjatywy „eurokratów”, który to obraz w istocie służy głównie prawicowemu populizmowi, ale by Unię współtworzyli, ubogacając ją chrześcijańskimi wartościami leżącymi u jej podstaw.

Podobnych rozbieżności można doszukać się na wielu innych polach. Szczególnie bulwersujące wydaje się to, że niektóre z nich, mimo bycia częścią naukowego konsensusu i wynikiem wielu badań, nadal są kontestowane przez konserwatystów, katolików, czy „wolnościowców” ze stajni Janusza Korwin-Mikkego. Jedną z takich kwestii jest globalne ocieplenie. Prawica kontestuje albo jego istnienie, albo wpływ człowieka na jego kształt, albo radykalizm środków, które mają mu przeciwdziałać. Tymczasem konieczność podjęcia środków, by spowolnić globalny wzrost temperatur, nadając przy tym moralnego charakteru walce z globalnym ociepleniem, podkreślają papieże. Poczynając od Jana Pawła II, który już 30 lat temu mówił o krytycznych rozmiarach efektu cieplarnianego spowodowanego rozwojem przemysłu, wielkich aglomeracji miejskich oraz wzrostem zużycia energii, mówił także o obowiązku zarówno jednostek, państw, jak i organizacji międzynarodowych, by wykazać się należną odpowiedzialnością. Benedykt XVI mówił o moralnym charakterze ochrony stworzenia, wskazując na katastrofy naturalne już teraz przynoszące liczne ofiary. Franciszek wykazuję się jeszcze dalej posuniętym zaangażowanie na rzecz walki ze zmianami klimatu. Wydał na ten temat encyklikę Laudato si, będącą apelem do całego świata, wpisującym działania na rzecz ochrony środowiska w ósmy „Uczynek Miłosierdzia”. Birmański kardynał Charles Maung Bo mówi wprost o „ekologicznym ludobójstwie”, będąc dużo bliżej realnych skutków zmian klimatycznych niż mieszkańcy Europy. Tutaj rozgrywa się prawdziwa walka o życie. Kolejną kwestią, na którą zasadniczy wpływ ma nauka, jest kwestia szczepień. Politycy Konfederacji są w tej kwestii bardzo sceptyczni, są wprost przeciwko szczepieniom lub zachowują skrajną powściągliwość, by nie zrazić do siebie swojego elektoratu. Negatywny stosunek do szczepień widać także wśród prawicowych gazet sprzyjających władzy. Wydaje się, że paradoksalnie istotną zaletą faktu rządzenia w Polsce przez Prawo i Sprawiedliwość w dobie pandemii jest utemperowanie członków tej partii (jak i Solidarnej Polski) w wypowiedziach podważających sens szczepień. Prawica dzierżąca odpowiedzialność za państwo jest z pewnością dużo mniej sceptyczna wobec dorobku nauki niż prawica będąca w opozycji. Co jednak na temat szczepień sądzi Kościół? Papież Franciszek nazwał w ostatnim czasie szczepionkę „przyjacielem człowieka”, a zaszczepienie się określił aktem miłości wobec bliźniego. Kardynał Kazimierz Nycz stwierdził natomiast, że nasze wybory dotyczące szczepienia wkraczają w zakres przykazania „nie zabijaj!”. Nycz wyznał także, iż wstydzi się korelacji między religijnością a poziomem sceptycyzmu wobec szczepień. Ciekawa mądrość wypływa przy tej okazji także ze Starego Testamentu – „Czcij lekarza czcią należną z powodu jego posług, albowiem i jego stworzył Pan. (…) Pan stworzył z ziemi lekarstwa, a człowiek mądry nie będzie nimi gardził. Czyż to nie drzewo wodę uczyniło słodką aby moc Jego poznano? On dał ludziom wiedzę, aby się wsławili dzięki Jego dziwnym dziełom. Dzięki nim się leczy i ból usuwa, z nich aptekarz sporządza leki,…” (Syr 38, 1-7).

W temacie ekologii i dobrostanu zwierząt dominuje dziś niestety wśród części katolików, jak i wielu utożsamiających się z katolicyzmem polityków, błędna interpretacja słynnego „czyńcie sobie ziemię poddaną” pochodzącego z Księgi Rodzaju. Owe władanie ziemią często okazuję się krwawą despotią, nie zaś salomonową mądrością, sprawiedliwością i dobrocią. Tak też jest z częścią polityków prawicy. Obrona przemysłowych ferm zwierząt futerkowych w dobie braku egzystencjalnej potrzeby posiadania futra, negowanie odczuwania bólu przez zwierzęta (sic!), czy lekceważenie kwestii ekologicznych to tylko jedne z wielu zjawisk, które kłócą się z troską o wszelkie stworzenie i nasz wspólny dom, kwestie immanentnie związane z katolicyzmem. 1 września tego roku Papież Franciszek zainaugurował tzw. „Czas dla Stworzenia”, ekumeniczny czas mający na celu refleksje i działanie zmierzające do czynienia Ziemi wspólnym domem, zarówno dla wszystkich ludzi, jak i zwierząt. Wszystko to w duchu i myśli św. Franciszka z Asyżu.

Szkodliwa gorliwość

Oprócz kwestii, w których działanie prawicy utożsamiającej się z chrześcijaństwem jest z nim sprzeczne, są też takie, w których działanie na rzecz tych wartości jest zaledwie pozorne, a na którym owe formacje opierają swoją wiarygodność. Jedną z takich kwestii jest aborcja. Troska o życie od poczęcia nie pozostawia żadnych wątpliwości z punktu widzenia katolika. Kluczowe jednak wydają się sposób i rzeczywista skuteczność tej troski. 22 października 2020 roku na polityczne zlecenie, przez pozbawione autorytetu i niezależności instytucje, podczas rozwoju kolejnej fali zakażeń koronawirusem, został wydany wyrok ograniczający możliwość dokonywania aborcji. Bez głosowania w parlamencie, bez konsultacji społecznych. Trzeba przyznać, że jak na tak istotną kwestię, wybrano na to najmniej godny sposób i niezbyt dobry czas. Stoję na stanowisku, że w ochronie życia celem nadrzędnym jest to, by aborcji było jak najmniej, nie zaś, by po prostu była ona zakazana, uwalniając w ten sposób sumienie katolika od tego, jakie są realne skutki takiego zakazu. Przeanalizujmy je. Gigantyczny opór społeczny wywołany wyrokiem ma realne skutki już dziś. Pomijam w tym miejscu podziemie aborcyjne, które wzbogaci się o nowe klientki. Realnym skutkiem jest zmiana postrzegania aborcji przez społeczeństwo na bardziej liberalną, częściowo zapewne z powodu czynników politycznych – sprzeciwu wobec władzy, która zakaz ustanowiła i wobec Kościoła, któremu wspieranie tej władzy się zarzuca. Od razu na ten trend odpowiedziała główna partia opozycji, PO będąca wcześniej raczej za utrzymaniem status quo, dziś jest za aborcją do dwunastego tygodnia po niewiążącej konsultacji ze specjalistą. PSL, będąc wcześniej za kompromisem, proponowało referendum w obliczu liberalizacji postrzegania sprawy przez społeczeństwo. To samo Polska 2050 Szymona Hołowni. Nie ma wątpliwości, że obecna władza rozbujała światopoglądowe wahadło, które bardzo łatwo wychylić się może radykalnie w lewą stronę po następnych wyborach. Nie wzięto pod uwagę społeczno-politycznego kontekstu, co przyniesie, a w zasadzie już przynosi, szkody dla sprawy ochrony ludzkiego życia. Inną kwestią jest nachalność w narracji deklaratywnie katolickich formacji w postaci wypowiedzi ministra prof. Czarnka, który doprowadzając do wrzenia młodzież, wychowa ją na wrogich względem Kościoła i wiary ateistów.

Zagrabiony czy porzucony?

Należy w tym momencie zadać pytania kluczowe. Dlaczego po erze chadeka premiera Tadeusza Mazowieckiego, księdza Józefa Tischnera, a nawet Platformy Obywatelskiej umieszczającej Dekalog jako podstawę cywilizacji Zachodu oraz zapowiadającej w 2003 roku: „Będziemy bronić praw religii, rodziny i tradycyjnego obyczaju, bo tych wartości szczególnie potrzebuje współczesna Europa”, a mogącej być jednocześnie partią proeuropejską i centrową, dziś katolicyzm w przestrzeni publicznej to niemal wyłącznie prawica? Czemu spektrum tego, co katolickie, tak radykalnie się skurczyło? Dlaczego tak trudno o intelektualne podejście do katolicyzmu i skąd marginalizacja w nim ludzi centrum i lewicy? Cała powyższa rozbudowana analiza poszczególnych obszarów, w których prawica prezentuje działanie raczej dalekie od katolickiego ideału, powinna co najmniej dziwić i skłonić do refleksji na temat tego, w jakiej abstrakcji się znaleźliśmy.

Jakie są tego przyczyny? Można postawić co najmniej kilka hipotez. Pierwszą z nich może być intelektualna pustka, jaka zapanowała w polskim środowisku katolickim na skutek wygranej z komunistycznym ancien régime, w której znaczący, mediatorski wpływ miał Kościół Katolicki, a sama tranzycja ustrojowa dokonała się w momencie, w którym miał on względem słabnącej opozycji, jak i władzy bardzo silną pozycję. Do tego dołożył się pontyfikat Jana Pawła II, który dokonał radykalnego wzrostu religijności. Oba te czynniki uśpić mogły nasz lokalny kościół i zdjąć z niego odpowiedzialność za jego kondycję, dając przy okazji hierarchom czas na napawanie się wielkością. Nie powstał od  30 lat w Kościele żaden program ewangelizacyjny, powstał za to zwrot w stronę konserwatywno-narodowej tożsamości, skrajnie antykomunistycznej, w istocie prawicowej, gdzie zamiast heroicznej, w istocie chrześcijańskiej etyki przedstawionej wyżej i intelektualnego podejścia do najważniejszych problemów, zaczęła przeważać narracja źle rozumianego patriotyzmu, a wszystko to z pozycji zachwytu statusem osiągniętym przez Kościół na mocy wyżej wymienionych okoliczności. Przy okazji beatyfikacji kardynała Stefana Wyszyńskiego warto wspomnieć, że także i jego często narodowa narracja, wpisująca się świetnie we współczesny mu kontekst, może zbierać w ten sposób swoje żniwo. Prawicowy wierny jest często także bardziej bezkrytycznie wierny Kościołowi w kontekście trawiącego go zła – skandali seksualnych, czy jakichkolwiek innych. To z kolei usypia czujność kościelnych hierarchów uspokojonych faktem, że zawsze znajdą się tacy, którzy ochoczo i do samego końca będą tego Kościoła bronić. Wszystko to jednak kosztem katolików z centrum oraz lewicy.

Do tego należy dodać kolejny czynnik. Osoby niezaliczające się do grona prawicy cechują się często silnym euroentuzjazmem, wręcz zachwytem tym co zachodnie i europejskie, katolicyzm ze swoimi tendencjami ku prawicowości mógł stać się dla tych ludzi passé. Z kolei osoby o konserwatywno-narodowych skłonnościach, często kontestujące ład zrodzony po upadku komunizmu z powodu niewystarczającego rozliczenia tworzących poprzedni ustrój oraz radykalnej transformacji gospodarczej, mogły poczuć się zagubione. Zwróciły się więc ku instytucji utożsamiającej dla nich polskość, konserwatyzm i będącej stałym elementem w tak dynamicznie zmieniającej się rzeczywistości. Aktualna przy tych rozważaniach wydaje się myśl wspomnianego już ks. Józefa Tischnera. Pisał on o tzw. surogatach wiary. Często pewne atrybuty wiary wykorzystywane są intencjonalnie w pewnych celach. Dla podparcia swoich słów większym znaczeniem, ludzie często podbudowują je wartościami związanymi z religią, nawet jeśli nie mają one z punktu widzenia owej religii uzasadnienia. Innym wykorzystywanym atrybutem jest wspólnota, z której można czerpać siłę i zrozumienie, często także abstrahując od prawdziwej aksjologii za nią stojącą. Tischner przywołał w tym kontekście słowa Krzysztofa Kamila Baczyńskiego „wyobraźnia schorowana postać religii weźmie na się”. Pisał dalej, „Szukają więzi w etyce, ponieważ religia pozwala im potępiać. Szukają więzi, szukają wspólnoty, szukają gminy”. oraz „Schorowana wyobraźnia wykazuje niezwykłą płodność i wyłania wciąż nowe surogaty religii: etyczne, narodowe, ideologiczne, polityczne, nawet kościelne. I choć są różne, a często ze sobą sprzeczne, jedno je łączy: podejrzliwość. Zrodzone z podejrzliwości, usprawiedliwiają podejrzliwość”. Dobrze to koresponduje ze słowami prof. Wojciecha Sadurskiego, który opisuje narracje i działania obecnie rządzących jako paranoidalne. Owa paranoja, w sensie nie medycznym a politycznym, bierze się właśnie z podejrzliwości i cynicznej gry strachem z religią na sztandarach.

Kolejnym czynnikiem napędzającym procesy o których mowa, może być rosnąca od 2005 roku polaryzacja polityczna. Po klęsce planów koalicji PiSu i PO po wyborach w 2005 roku, zrodził się między liderami obu ugrupowań motywowany partyjnym interesem mocny, intensywny i pełen emocji podział. Początkowo ów podział przeniósł się także na grunt Kościoła, mówiono o podziale na narodowo-konserwatywny „kościół toruński” z Tadeuszem Rydzykiem na czele, sprzyjający PiS, jak i „kościół łagiewnicki”, liberalny i będący bliżej PO, zebrany wokół kard. Dziwisza. Podział ten jednak nie przetrwał, a w obronie tego co katolickie usadowiło się PiS. PO dla odróżnienia się od śmiertelnego wroga skręciło bardziej w centrum, po drugie zaczęła stawać się po prostu partią władzy, ugrupowaniem catch-all zbierającym jak najszersze grono wyborców i coraz bardziej wypłukanym z idei, stan ten trwa w zasadzie do dziś, a konserwatywna frakcja PO jest dziś częściowo poza nią, a częściowo skrywa swoje poglądy za zmienną i zależną od politycznej koniunktury strategią polityczną kierownictwa Platformy.

Biskupi pytani przed wyborami o to, na kogo głosować powinni katoliccy wyborcy, odpowiadają, wymieniając jako główne kryteria ochronę życia oraz tradycyjnego modelu rodziny. W tym miejscu wzrok katolika spogląda od razu na PiS oraz Konfederację. Dochodzi w tym momencie do dwóch niepokojących zjawisk. Po pierwsze, przy takim postawieniu sprawy ograniczamy de facto złożoność takiego wyboru do tematu prawnego uregulowania dostępu do aborcji oraz kwestii często nawet nie małżeństw cywilnych, a związków partnerskich. Sprawia to, że ugrupowania polityczne chcące być dla katolika wyborem, określą się zdecydowanie w tych dwóch kwestiach, odpuszczając zupełnie zainteresowanie pozostałymi zagadnieniami, np. tymi opisanymi wyżej w tekście, z racji często wyłącznie deklaratywnie wyrazistego stosunku w dwóch wymienionych wyżej kwestiach. To z kolei prowadzi do drugiego negatywnego zjawiska. Gorliwość w skupieniu na kwestii aborcji oraz definicji rodziny w oderwaniu od reszty tego, czym katolik w polityce powinien się charakteryzować, prowadzi do zarówno nieskutecznego, niezdrowego i krótkowzrocznego, acz radykalnego rozwiązania kwestii aborcji, jak i do przerodzenia się wsparcia dla tradycyjnie pojmowanej rodziny w cywilizacyjną wojnę z neomarksistowską ideologią LGBT+, będącą następczynią czerwonej zarazy, która przybrała tym razem tęczowe barwy. W obu przypadkach dochodzi do wypaczeń.

Następne pytanie powinno dotyczyć tego, dlaczego nie powstało do tej pory żadne ugrupowanie, które mogłoby skanalizować wychodzące z katolicyzmu, acz odmienne skrajnie od partii rządzącej czy Konfederacji, poglądy na najważniejsze kwestie opisane wyżej? Dochodzi w ten sposób do pewnego rodzaju błędnego koła – brak ugrupowań katolickiego centrum sprawia, że głosują oni na partie prawicowe lub nieutożsamiające się z chrześcijaństwem. W pierwszym wypadku dają oni w obliczu braku alternatyw paliwo partiom wykorzystującym politycznie katolicyzm, w drugim zaś skazani są na poparcie ugrupowań, które nie muszą starać się o poparcie chrześcijańskiego centrum, gdyż już je otrzymali będąc mniejszym złem. Być może jednak w tej pierwszej grupie leży klucz do pokonania w wyborczym starciu partii rządzącej. Drugi wymiar błędnego koła dotyczyć może tytułowego zagrabienia katolicyzmu przez łączenie katolickich haseł z wyżej opisywanymi działaniami rządzących, stopniowo zakrzywiając w ten sposób obraz tego, co w istocie jest katolickie. Próbę stworzenia takiej formacji podejmuje PSL, jest w tym jednak bardzo nieśmiały. Być może wśród katolickich polityków umiejscowionych w centrum i na lewicy nie ma po prostu immanentnej dla prawicy skłonności do wymachiwania sztandarami oraz wiarą w niemal każdych swoich poczynaniach?

Dominikanin Maciej Biskup był kilka tygodni temu gościem jednej z największych stacji informacyjnych w Polsce, został do niej zaproszony w celu skomentowania sytuacji na polsko-białoruskiej granicy w kontekście znalezienia w jej pobliżu ciał trzech uchodźców. Opowiedział wtedy anegdotę, w której mąż mówi do żony – „ja jestem narodowym katolikiem, mnie żadne chrześcijańskie wartości nie interesują”. Odniósł te słowa rzecz jasna do rządzących, dodając, że zarządzenie strachem, które się aktualnie dokonuje, jest nieludzkie, a zagubiona została istota chrześcijaństwa – Ewangelia, z zawartymi w niej otwartością, troską i empatią. Wydaje się zaskakujące, że tak silnie akcentując przywiązanie do wiary, Kościoła i związanych z nimi wartości, gubi się istotę zawartą w tych pojęciach, działając w istocie na szkodę tego, czego rzekomo się broni.

Pisząc o tym jaki jest, jaki był i co się w międzyczasie wydarzyło z polskim katolicyzmem, warto zastanowić się jaki mógłby on być. Katolicyzm to przede wszystkim troska o każde życie i każdą godność. Troska zarówno o dziecko w łonie matki, jak i o matkę. Troska o najbliższych, jak i o tych marznących i głodujących na granicy. Troska o członków naszej partii, jak i wrogów politycznych. Troska o Kościół, jak i uczestników Marszu Równości. Troska również o stworzenie, każde – o naturę i dary z nią związane, o zwierzęta czujące ból i ofiarowane nam dla harmonijnej współegzystencji, o środowisko będące wspólnym domem. Katolicyzm to otwartość, szacunek, empatia i chęć dialogu – brak strachu przed innością, wyjście na spotkanie, zobaczenie w każdym człowieka, próba zrozumienia jego intencji i rozmowa. Katolicyzm to wrażliwość społeczna, szeroko pojmowana – spojrzenie w stronę wykluczonych, najbiedniejszych i pokrzywdzonych. Katoliku! Powiedz stanowcze nie dla agresywnej, wykluczającej retoryki, dla nacjonalizmu, dla agresji i dla odrzucenia!

Literatura to wszystkie pytania i prawie wszystkie odpowiedzi :)

„Pisanie piórem jest dziewicą, w druku staje się ladacznicą”. W taki niewybredny sposób benedyktyński mnich Filippo de Strata atakował (o zgrozo) lubieżną poezję klasyczną cieszącą się popularnością wśród drukarzy, pragnących zadowolić gusta coraz szerszych rzesz czytelników XV-wiecznej Wenecji. W ciągu 50 lat od druku Biblii Gutenberga powstało więcej książek niż w całym poprzednim tysiącleciu. Potem ich produkcja już tylko rośnie: w latach 1454–1500 wydrukowano ok. 12 mln 600 tys. inkunabułów (ta wczesna postać książki zawdzięcza nazwę łacińskiemu słowu oznaczającemu „kołyskę” lub „powijaki”), co sto lat liczba książek potraja się (Keith Houston „Książka. Najpotężniejszy przedmiot naszych czasów zbadany od deski do deski”, Karakter, Kraków 2017).

W ten sposób książka, jaką znamy dziś, wkracza w historię ludzkości i tworzy fenomen słusznie określony przez McLuhana galaktyką Gutenberga. Od tej pory każde przełomowe wydarzenie w dziejach świata będzie posiadało desygnat w postaci książki. Wystarczy wspomnieć choćby wiek XX, słusznie nazwany wiekiem ideologii, naznaczony „Kapitałem” Karola Marksa (pierwsze wydanie jeszcze w poprzednim stuleciu, 1867 r. ) i „Mein Kampf” Adolfa Hitlera (pierwsze wydanie z 1925 r.).

O ile literacko manifesty komunizmu i nazizmu wypadają dość blado (ani „Kapitał”, ani tym bardziej „Mein Kampf” nie są pisarstwem najwyższych lotów), o tyle ich „skutki”/pokłosie to już lektura wyjątkowej próby. Wystarczy wspomnieć choćby „Dziennik Anny Frank”, „Los utracony”, „Medaliony”, „Archipelag Gułag”, „Inny Świat” i setki innych, czy choćby „Rozmowy z katem” Kazimierza Moczarskiego, genialnie opisane, unikalne polskie doświadczenie opresji obu zbrodniczych totalitaryzmów.

Przywołane tytuły w sposób pełny i przejmujący opisały zagrożenia i konsekwencje wieku ideologii.

Jeśli XX wiek był wiekiem ideologii, to kolejne stulecie, jak dotychczas, z pewnością należy do ekonomii. Czy zatem literatura potrafi opisać zagrożenia, jakie niesie ekonomizacja świata? Jednak analizując ten fenomen nie sięgnę po opis Hayeka, Friedmana czy Keynesa, lecz przytoczę fragmenty skromniejszych, pachnących jeszcze świeżością publikacji: „Dobrze myśli się literaturą” Ryszarda Koziołka oraz „Czego nie można kupić za pieniądze. Moralne granice rynku” Michaela Sandela. Zacznijmy od następującej historii.

Warren Chisum, prawnik z Teksasu, zawzięty przeciwnik programów społecznych wspierających chorych na AIDS, przyznał z dumą, że zainwestował 200 tys. dolarów w zakup polis sześciu ofiar wirusa. W amerykańskim biznesie ubezpieczeniowym szczególnie dynamicznie rozwija się kontrowersyjna usługa, nieoficjalnie nazywana „inwestycją w wiatyk”.

Łaciński rodowód słowa „wiatyk” oznacza środki potrzebne na odbycie podróży. W tym przypadku owa podróż to śmierć. Jak się w nią inwestuje? Otóż wyobraźmy sobie osobę chorą na szczególnie złośliwy nowotwór lub AIDS, która ma ubezpieczenie na życie warte 100 tys. dolarów. Inwestor odkupuje polisę chorego, wpłacając mu połowę sumy, a po jego śmierci odbiera od ubezpieczyciela całą kwotę. Niby wszystko w porządku, bo chory ma na leki i opiekę. Problem moralny polega jednak na tym, że inwestor jest beneficjentem jak najszybszej śmierci ubezpieczonego. Korzyść ekonomiczna rujnuje współczucie i troskę o zdrowie i życie bliźniego.

Spieszę z wyjaśnieniem, co spekulacja na rynku ubezpieczenia ma wspólnego z literaturą. Opis tego bulwersującego procederu pochodzi ze wskazanego powyżej bestsellera „What Money Can’t Buy. The Moral Limits of Markets” filozofa Michaela J. Sandela (pierwsze wydanie 2012 r.). Jej przedmiotem jest właśnie analiza ekonomizacji praktycznie wszystkich sfer życia ludzkiego. Przykładanie kryteriów ekonomicznych do zjawisk, które wydawałyby się dalekie od arkuszy kalkulacyjnych, jest o tyle niepokojące, gdyż współczesna ekonomia to w zasadzie rachunkowość. Nie jest już bowiem częścią filozofii i przedmiotem humanistyki. Jest nauką ścisłą, posługującą się jednym kryterium – liczbami, rachunkiem zysków i strat.

Na marginesie warto też przywołać inną znakomitą publikację pt. „Ekonomia dobra i zła” Tomáša Sedláčka, uświadamiającą czytelnikowi, że mit o Gilgameszu, Pismo Święte, Tora i wiele innych pomnikowych dla ludzkości ksiąg stanowią analizy stosunków ekonomicznych (19 na 33 z przypowieści Jezusa to analizy ekonomiczne, słowo ewangelia oznacza tu „datek”, odpuszczenie grzechów zaś to „darowanie długów”). Obserwacje Sandela zostały opisane i wydane kilka lat temu, natomiast ich związek z literaturą został błyskotliwie przeanalizowany w zbiorze esejów „Dobrze się myśli literaturą” Ryszarda Koziołka (Czarne, 2015 r.), z którego to zbioru pochodzi opis sprzedaży polis na życie. Wstrząsające praktyki ekonomizacji ludzkości Ryszard Koziołek zderzył z polskim arcydziełem literatury, „Lalką” twierdząc, że to, co opisał Sandel, wcześniej zostało po mistrzowsku obnażone przez Bolesława Prusa.

Zacytujmy fragment nieocenionej publikacji „Dobrze się myśli literaturą”: „Chce mnie kupić? Dobrze, niech kupuje! (…) przekona się, że jestem bardzo droga – mówi Izabela Łęcka. Niestety, pani się myli” – mruknąłby pewnie znad książki profesor oburzonych (M. J. Sandel). (…) Genialny Bolesław Prus fenomenalnie pokazał zaawansowane stadium procesu, w którym myślenie ekonomiczne pustoszy bezpowrotnie coraz większe obszary moralności, estetyki, idei . (…) Ile zatem kosztuje Izabela? (….) Kiedy Wokulski w teatrze spogląda na Izabelę po raz pierwszy przez idealizujące okulary romantyzmu, nie widzi kobiety na wystawie matrymonialnego sklepu, ale anioła z „Anhellego” Słowackiego. Prus jednak szybko zakłada mu okulary księgowego krótkowidza i pan Stanisław trzeźwo stwierdza, że aby się do niej zbliżyć, trzeba „nade wszystko mieć dużo pieniędzy” (…) Cena Izabeli jest zdecydowanie niższa, można ją mieć już za około 6 tys. rubli, tyle bowiem warte są weksle Łęckiego. Potwierdza to najemny szpieg – pani Meliton „skup weksli Łęckiego jest arcydziełem (…) Znać kupca!”. Wokulski drze weksle, chcąc dowieść, że w miłości nie jest sknerą, ale na to jest już za późno, bo ekonomia wchłonęła i wymieszała bezpowrotnie afekty i pieniądze, a on sam jest tyleż ofiarą, co beneficjentem rozszerzającej się ekonomizacji świata”.

Przez moment zgódźmy się z tezą, że ekonomia w XXI w. jest najważniejszą dziedziną nauki. Od ekonomistów oczekujemy rozwiązań wszystkich najgorętszych problemów naszych czasów. Od ochrony zdrowia poprzez walkę z terroryzmem po nowe technologie, nierówności społeczne, ekologię, demografię itd. Jeśli tak, to trzeba mieć instrumenty potrzebne do rzeczowej diagnozy i analizy najważniejszych zjawisk.

Wszystkie wskazane problemy wynikają z dysfunkcji stosunków międzyludzkich. Trudno zaprzeczyć, że jako ludzie najważniejsze decyzje podejmujemy pod wpływem emocji, których nie da się wtłoczyć w Excela. Namiętności w sprawach religijnych, narodowych czy wreszcie osobistych determinują nasze życie. Natomiast emocje to już sfera kultury, a szczególnie literatury pięknej. Jak mawiał zapomniany dziś poeta Józef Czechowicz „Sztuka to najwyższy wyraz samouświadomienia ludzkości”. Dlatego trzeba czytać literaturę. Ekonomiści, politycy, prawnicy, lekarze, tak naprawdę wszyscy – jeśli chcecie więcej wiedzieć o istocie człowieczeństwa, sięgajcie po poezję, eseje, tłumaczenia i powieści. Znajdziecie tam wszystkie najważniejsze pytania ludzkości, i prawie wszystkie odpowiedzi.

Post scriptum

Jeśli opisując wiek XX wskazujemy ideologie jako główne zagrożenia, które doprowadziły ludzkość do katastrofy ludobójstwa, tak przejmująco opisane w przywołanej już literaturze, to czytając „Lalkę” wiemy też, czym skończy się ekonomizacja świata początku XXI w. Historia Wokulskiego to przecież całkowita klęska (próba samobójcza, złamane serce, podeptana godność, konieczność ucieczki z kraju).

Na koniec czas na najważniejsze pytania: co czeka ludzkość w kolejnych latach? Jakie tym razem niebezpieczeństwa ciążą nad nami? Czy w literaturze znajdziemy wskazówki? Jedną ciekawszych hipotez stawianych przez noblistę prof. Kanhemana jest wizja ludzkości, której zagraża, uwaga, NUDA. Jest to związane oczywiście z rozwojem technologicznym (cecha charakterystyczna XXI wieku), sztuczną inteligencją, robotyką. Wszystkie podstawowe potrzeby będą zaspokojone. Do rozwiązania pozostanie kwestia tzw. „zabicia czasu”. Albo zdegradujemy się, sięgając po tanie rozrywki, albo podniesiemy poziom naszego człowieczeństwa poprzez rozwój i sięgniemy po kulturę (szczególnie literaturę). Jednak i te dylematy już dawno zostały opisane w literaturze. Wystarczy rozpocząć lekturę…

Krzysztof Dudek – absolwent Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Łódzkiego. Podczas studiów, w roku 1987, wstąpił do Niezależnego Zrzeszenia Studentów i działał w nim do zakończenia nauki w 1992 r. Był wiceprzewodniczącym NZS na Uniwersytecie Łódzkim, zasiadał również w krajowych władzach Zrzeszenia. Działał w Pomarańczowej Alternatywie (Galeria Działań Maniakalnych). Jako członek organizacji opozycyjnych był kilkakrotnie zatrzymywany przez milicję i Służbę Bezpieczeństwa. W latach 2006-2010 pełnił urząd radnego Sejmiku Województwa Łódzkiego. Zasiadał w Komisji Kultury, Nauki i Sportu oraz Komisji Rewizyjnej. Jest inicjatorem akcji społecznych: „Pamiętam. Katyń 1940”, „Prawo do kultury”; przewodniczącym kapituły nadawanego przez Prezydenta RP Medalu „Zasłużony dla Polszczyzny”. Odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi, medalem „Za Zasługi dla Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej”, odznaką „Za zasługi dla Miasta Łodzi”, Odznaką Honorową „Za Zasługi dla Związku Sybiraków”. W latach 2007-2016 był dyrektorem Narodowego Centrum Kultury. Od lipca 2016 r. jest dyrektorem naczelnym Teatru Nowego im. Kazimierza Dejmka w Łodzi.

Autor jest jednym z prelegentów tegorocznej edycji Igrzysk Wolności.

Ilustracja: Paul Gustave Doré, „Charon”, ilustracje do „Boskiej Komedii” Dantego, 1861.

Kuba, czyli tropiki w reżimowej zamrażarce :)

Kuba od zawsze wymykała się pozornie logicznym analizom politycznym. Eksperci już nieraz wieścili koniec reżimu, pewni nieuchronnej odwilży na wyspie. Mimo to tuż pod bokiem amerykańskiego Wielkiego Brata „kastryzm” wciąż ma się dobrze i trzyma społeczeństwo kubańskie w zamrażarce od blisko sześciu dekad. Z Kubą nie potrafił sobie poradzić żaden z 11 następujących po sobie prezydentów Stanów Zjednoczonych: od Dwighta Eisenhowera po Baracka Obamę, ostatnie słowo w relacjach między tymi dwoma państwami miał, jak się wydaje, Fidel Castro. Czy jego śmierć i dojście do władzy w Białym Domu kontrowersyjnego populisty Donalda Trumpa przyniesie odmianę w tej dynamice? Choć o reżimie kubańskim wypowiada się ostro, to wydaje się, że Raúl i tym razem może spać spokojnie.

Mesjasz

Castro to typowy bohater latynoamerykański, który niczym Cortez z garstką ludzi był w stanie dokonać rzeczy niemożliwych. Jednak to, czego Cortez czy Pizarro dokonali raz, jemu udawało się przez 60 lat. Za tę przebiegłość cenili go nawet oponenci.

Wszystko zaczęło się w Meksyku, gdzie Fidel przebywał na politycznym zesłaniu. Podróż z meksykańskiego portu Veracruz lichą łódeczką z 82 śmiałkami na pokładzie, którzy płynęli obalać reżim Fulgencia Batisty, wydawała się misją straceńczą. Dla wielu oznaczała śmierć tuż po dobiciu do karaibskiej plaży. Siły Batisty zdziesiątkowały śmiałków. Tylko kilkunastu z nich przeżyło zasadzkę i znalazło schronienie w górach Sierra Maestra. Tu po raz pierwszy dał o sobie znać geniusz Fidela. Kiedy dotarł do nich Herbert L. Matthews, ówczesna gwiazda amerykańskiego „The New York Times”, Castro kazał swoim towarzyszom maszerować dookoła, dzięki czemu Amerykanin wracał do Stanów przekonany, że kubański rewolucjonista dysponuje dużo większymi siłami i de facto realnie zagraża wojskom dyktatora. Wbrew twardym faktom 1 stycznia 1959 r. ambitna wizja przedstawiona jankeskiemu dziennikarzowi się urzeczywistniła. Castro zmusił Batistę do opuszczenia wyspy i tym samym triumf brodaczy z Ruchu 26 Lipca został przypieczętowany.

Choć brak błogosławieństwa amerykańskiego Wielkiego Brata oznaczał w zachodniej hemisferze duże kłopoty, i tym razem Fidelowi Castro udało się wyjść cało z patowej sytuacji. Nawiązał wówczas kontakty z Moskwą, która od tej pory objęła karaibską wyspę parasolem bezpieczeństwa, co pozwoliło przetrwać lewicowym rządom tuż pod amerykańskim bokiem. Jednak prawdziwy geniusz Castro dał o sobie znać, gdy doszło do rozpadu Związku Radzieckiego. Wbrew oczekiwaniom badaczy i analityków reżim na Kubie przetrwał mimo ogromnych problemów ekonomicznych, które od tej pory miały towarzyszyć jej mieszkańcom. Po latach niedoborów Kuba schroniła się pod opiekuńcze skrzydła wenezuelskiego prezydenta Hugona Cháveza, głównego promotora „Socjalizmu XXI wieku” w regionie. W tym czasie Castro zyskał sobie pozycję guru lewicy latynoamerykańskiej, która – niczym chrześcijanie do Watykanu – przybywała po błogosławieństwo do Hawany.

Co ciekawe, obecny kryzys ekonomiczny i polityczny w Wenezueli nie osłabił reżimu na wyspie, dlatego śmierć Fidela – choć przez wielu interpretowana jako krok w kierunku transformacji ustrojowej – wcale nie musi doprowadzić do odwilży i otwarcia. Istnieją szanse, że reżim dodatkowo zewrze szyki, a nieśmiałe reformy wprowadzane przez Raúla Castro zostaną zahamowane.

Obok tworzonych pośpiesznie na tę okazję prognoz politycznych politycy, badacze oraz publicyści stają przed niełatwym zadaniem oceny samego Fidela Castro i jego spuścizny. Wielu jako punkt wyjścia dla swoich rozważań przyjmuje jego własne słowa, które wygłosił jako młody prawnik, broniąc się przed sądem Batisty. Swoją mowę obronną zakończył wtedy sławnym już dzisiaj stwierdzeniem: „Historia mnie uniewinni”.

Z tym przeświadczeniem Fidela Castro nie zgadza się chyba wielu intelektualistów latynoamerykańskich. Mario Vargas Llosa w specjalnie z tej okazji napisanym eseju dla hiszpańskiego „El País” już na wstępie podkreśla z emfazą, że Fidel w jego oczach pozostanie winny. Llosa jest typowym przedstawicielem całego pokolenia, które w pierwszej chwili uwierzyło w kubańską rewolucję. Sam peruwiański pisarz przyznaje, że obalenie reżimu Batisty świętował wraz z przyjaciółmi studiującymi z nim w Paryżu. Jego pokoleniu Castro wydawał się latynoskim wcieleniem Robin Hooda. To, że Fidel zagrał na nosie Stanom Zjednoczonym, tylko przysporzyło mu sympatyków w regionie. Elity intelektualne Ameryki Łacińskiej pokochały historię o Dawidzie, który zwyciężył znienawidzonego Goliata. Ich miłość do tej idei okazała się tak silna, że jedni bardzo długo nie dostrzegali, że Castro, obaliwszy reżim Batisty, nie przywrócił Kubańczykom wolności, inni po dziś dzień uparcie przymykają oko na przewinienia kubańskiego przywódcy.

Despota

A lista przestępstw, jakich dopuścił się Castro wobec Kubańczyków, nie jest krótka. Jorge Mas, lider antyreżimowej Narodowej Fundacji Kubańsko-Amerykańskiej (FNCA), w wywiadzie udzielonym w roku 2001 zapewnił, że Castro zostanie osądzony przez historię jako kryminalista, który utrzymał się przy władzy dzięki terrorowi stosowanemu w ramach stworzonego przez siebie systemu totalitarnego. Zwrócił uwagę na fakt, że wielu zwolenników reżimu podkreśla sukcesy rewolucji w zakresie edukacji i zdrowia. Jednakże w jego ocenie: „gdy narzuca się określoną ideologię, indoktrynuje w szkołach, dyskryminuje się z powodów politycznych i nie istnieje alternatywny program edukacyjny, nasuwa się myśl, że to najdroższa edukacja na świecie, ponieważ wymaga zarzucenia wolnego myślenia”. Zdaniem Masa prawdziwymi dokonaniami Castro są tak naprawdę „liczne cele wypełnione więźniami politycznymi, masowe exodusy, które pochłonęły tysiące istnień ludzkich, zbrodniczy system kontroli i inwigilacji oraz apartheid turystyczny i ekonomiczny, który uczynił z Kubańczyków obywateli drugiej kategorii w ich własnych kraju”.

W podobny sposób wypowiada się Ernesto Hernández Busto, urodzony w Hawanie w roku 1968 publicysta, dziennikarz, wydawca i tłumacz, który zmuszony do opuszczenia ojczyzny na początku lat 90. znalazł schronienie w Barcelonie. Busto krytycznie odnosi się do prasy międzynarodowej rozpisującej się obecnie o symbolice, wadze historycznej oraz spuściźnie człowieka, który przyczynił się do cierpienia własnego narodu. Jego zdaniem Fidel Castro dla Kubańczyków był czymś innym, „nieodłącznym elementem ich własnego życia, w każdym, nawet najbardziej intymnym aspekcie”. Mówi to człowiek z pokolenia tzw. „nowych ludzi” (hombres nuevos), co przyszli na świat, gdy rewolucja już się dokonała. Oni pierwsi dostrzegli, że król jest nagi. Busto zauważa, że „człowiek postrzegany przez wielu jako światowy symbol walki z imperializmem Stanów Zjednoczonych, dla Kubańczyków był przede wszystkim despotą, który na całe dekady pozbawił ich wolności obywatelskich, a ich życie prywatne poddał szczegółowej inwigilacji”. „Cena, jaką za sukces rewolucji zapłacili Kubańczycy, była ogromna i trzeba się urodzić na wyspie, aby to w pełni zrozumieć” – zapewnia.

Enrique Krauze, światowej sławy publicysta meksykański, w obszernym artykule na temat przyszłości Kuby opublikowanym na łamach miesięcznika „Letras Libres” – podobnie jak Busto – poddaje krytyce tych, co faworyzują reżim kubański i przymykają oczy na przestępstwa, których się dopuszcza. Jak sam zauważa, lwia część intelektualistów latynoamerykańskich nigdy nie przestała bronić reżimu, często uciekając się do relatywizacji (podkreślając sukcesy w edukacji i służbie zdrowia, a winę za problemy ekonomiczne przypisując wyłącznie amerykańskiemu embargo).

Sam podkreśla, że po euforii związanej z przejęciem władzy przez rewolucjonistów względnie szybko przyszły pierwsze rozczarowania. Krauze skrupulatnie wylicza wydarzenia, które wielu pozwoliły przejrzeć na oczy: formalne przyjęcie ideologii komunistycznej w roku 1961, projekt instalacji radzieckich rakiet na wyspie w 1962 r., stworzenie obozów pracy przymusowej w 1965 r., poparcie inwazji na Czechosłowację w 1968 r., represje wobec pisarzy kubańskich w 1971 r. i masowy exodus 125 tys. Kubańczyków w roku 1980.

Naprawiacz

Zdaniem Krauzego największej zbrodni względem Kubańczyków Castro dopuścił się w latach 90., twardo wprowadzając tak zwaną politykę naprawy (la política de rectificación) będącą odpowiedzią kubańskiego reżimu na pierestrojkę Gorbaczowa. W 1993 r. – wraz z upadkiem Związku Radzieckiego – nadszedł kres wsparcia gospodarczego udzielanego przez Rosjan. Szacuje się, że w latach 1960–1990 Hawana otrzymała od Moskwy 65 mld dol., z czego 60 proc. było pomocą bezzwrotną. Castro, nie chcąc dzielić losu Europy Wschodniej, zaostrzył kurs. W rezultacie wprowadzonej przez niego „polityki naprawy” na wyspę powróciły kartki na produkty pierwszej potrzeby, rolnikom zabroniono sprzedaży płodów rolnych na rynku, zlikwidowano samozatrudnienie oraz powrócono do tzw. pracy ochotniczej zgodnie z duchem Che Guevary. Zaostrzenie kursu doprowadziło do ogromnego przesilenia na wyspie. W sierpniu 1994 r. odbyły się manifestacje, które do historii przeszły pod nazwą „Maleconazo” (od miejsca, w którym się rozpoczęły – hawańskiego portu i promenady Malecón). Choć protestujący zostali rozpędzeni siłą przez uzbrojonych w pałki robotników dowiezionych na miejsce zdarzenia ciężarówkami, Castro się ugiął i pod wpływem tych zajść przyzwolił na masowy exodus najbardziej zdesperowanych. Tysiące ludzi pośpiesznie rzuciło się do budowania tratw z tego, co mieli pod ręką. Te kuriozalne konstrukcje budowane ze wszystkiego, co utrzymywało się na wodzie, z żaglami zrobionymi z prześcieradeł i obowiązkowym wizerunkiem Matki Boskiej z El Cobre były w rzeczywistości pływającymi trumnami. Na ten akt desperacji zdecydowało się około 125 tys. ludzi, w większości biednych Afrokubańczyków, których restrykcyjna polityka Castro dotknęła najsilniej. Uciekając przed głodem, decydowali się na śmiertelnie niebezpieczną przeprawę, i wielu z nich przypłaciło ją życiem. Do Florydy było przecież ponad 160 kilometrów.

Potwierdza to tezę Carmelo Mesa-Lago, emerytowanego profesora Uniwersytetu w Pittsburghu i światowej sławy eksperta do spraw kubańskich, który uważa, że „polityka naprawy” kosztowała Kubę najwięcej i bez wątpienia była największym błędem ekonomicznym popełnionym przez Fidela. Kubańska gospodarka się załamała, a Kubańczycy od tego czasu są zmuszeni stawiać czoło permanentnym niedoborom. Stan wegetacji i przymierania głodem Castro starał się skrzętnie ukryć pod eufemistycznym hasłem „wyjątkowego okresu czasu pokoju”. Na poziomie ideologicznym oznaczało to częściowe odejście od marksizmu-leninizmu, budowanie nacjonalizmu kubańskiego na nastrojach antyamerykańskich oraz powrót do figury José Martíego – bohatera narodowego, który jako pierwszy (bo jeszcze w XIX w.) zwrócił uwagę na zagrożenia czyhające ze strony potężnego sąsiada.

Na początku XXI w. skromne rezultaty zaczęły przynosić reformy nieśmiało wprowadzane w latach 90., jednak prawdziwym wybawieniem dla Kuby stała się pomoc ekonomiczna, jaką w tym czasie zaczął wyspie udzielać Hugo Chávez. Roczne wsparcie udzielane przez Wenezuelę (sprzedaż ropy po mocno zaniżonych cenach, inwestycje oraz opłaty za usługi medyczne świadczone przez Kubańczyków w Wenezueli) z nawiązką przekroczyły pomoc radziecką. Tylko w roku 2010 pomoc wenezuelska wyniosła 13 bln dol. Dzięki tym pieniądzom do kubańskich domów powróciły gaz i prąd, pojawiło się także sporo chińskiego AGD.

Mimo powstałych zależności kryzys ekonomiczny i polityczny, w którym obecnie pogrążona jest Wenezuela, jest na Kubie odczuwalny. Ba! Nawet katastrofy na samej wyspie nie są w stanie wybić Kubańczyków z marazmu, w jakim się znajdują. Nastrojów nie podgrzały nawet dwa huragany – Gustav i Ike – które w 2008 r. zniszczyły lwią część infrastruktury na wyspie. Na dokładkę zaraz po nich nadciągnął kryzys światowy i obniżki cen ropy. Nie dziwi więc fakt, że zmiany na szczytach władzy także przechodzą na Kubie bez echa. Kubańczycy ze spokojem żegnają Fidela, tak jak spokojnie przyjęli w roku 2006 wiadomość o jego chorobie i przekazaniu władzy bratu Raúlowi.

Następca

Z równą pasywnością zareagowała na przejęcie władzy przez Raúla opinia światowa, która znużona wyczekiwaniem oddolnej transformacji ustrojowej przystała na kolejnego starca u sterów w Hawanie. W istocie w relacjach międzynarodowych reżim kubański zawsze, jak się wydaje, wychodzi na swoje, oferując tylko te ustępstwa, które w żadnym wypadku nie zagrażają status quo na jego terenie. Po poważnym przesileniu w roku 2003, kiedy Unia Europejska zdecydowała się zerwać dotychczasową współpracę z wyspą jako znak protestu przeciwko uwięzieniu przez kubański reżim sporej liczby dysydentów, władzom w Hawanie ponownie udało się wyjść z całej awantury obronną ręką. W 2012 r. to papież Benedykt XVI przybył do Hawany układać się z Castro o uwolnienie więźniów politycznych. Reżim chętnie przystał na te żądania, zgadzając się wysłać wrogów systemu do Hiszpanii z biletem tylko w jedną stronę.

Przełamaniu impasu, który nastał po roku 2003, na pewno pomogły nieśmiałe reformy zapoczątkowane przez Raúla Castro w 2010 r. Za dobrą monetę przyjęły je państwa Ameryki Łacińskiej, które wspólnie postanowiły nakłonić administrację Obamy do ocieplenia stosunków z wyspą. Scenariusz wznowienia stosunków dyplomatycznych z reżimem kubańskim wpisywał się w doktrynę amerykańskiego prezydenta, której głównym założeniem było wyprowadzanie z izolacji społeczeństw rządzonych w ramach systemów niedemokratycznych. W opinii Obamy blokowanie reżimów dyktatorskich jedynie wydłużało ich żywotność. Jego wizyta na wyspie w roku 2016 ukazała fiasko propagandy kubańskiej od dziesięcioleci nadużywającej antyamerykańskiej retoryki. Z dnia na dzień Kuba oszalała na punkcie rodziny Obamów, a chorągiewki z amerykańskim barwami narodowymi powiewały w towarzystwie flag kubańskich, potwierdzając gotowość Kubańczyków na otwarcia i pojednanie.

Po wizycie Obamy na Kubie wielu specjalistów zwracało uwagę na dużą „plastyczność” obecnego okresu. Bez wątpienia wpływ na ten stan rzeczy mają kryzys wenezuelski, tragiczny stan kubańskiej ekonomii, ale także coraz słabsze oddziaływanie mniejszości kubańskiej na wyniki wyborów prezydenckich w USA. Ponadto twarda postawa Fidela dodatkowo nie ułatwiała normalizacji stosunków między tymi dwoma państwami, po stronie amerykańskiej dopiero Obama zdecydował się zresztą na zmianę dotychczasowego podejścia Waszyngtonu do Kuby.

Niemniej, mimo reform ekonomicznych oraz zbliżenia dyplomatycznego ze Stanami Zjednoczonymi, reżim kubański trzyma się chyba mocno i nie zamierza dopuścić do niekontrolowanych zmian. W niedalekiej przyszłości Kuba szykuje się na kolejne kosmetyczne zmiany. Na luty 2018 r. zaplanowano odmłodzenie wizerunku aparatu rządzącego, a Raúl na swojego następcę wyznaczył człowieka z pokolenia tzw. „nowych ludzi”, Miguela Diaza Canela (rocznik 1960), obecnie pierwszego wiceprzewodniczącego Rady Państwa i Rady Ministrów.

Do tej pory taki scenariusz się sprawdzał. Reżimowi udawało się trwać u władzy mimo ogromnych kosztów społecznych. Podstawą „kastryzmu” był znak równości, jaki stawiano między Fidelem, rewolucją a przyszłością wyspy. Jest to spuścizna, którą za wszelką cenę reżim stara się utrzymać, aby nie utracić kontroli. Jednak biorąc pod uwagę radykalne przeobrażenia sytuacji międzynarodowej, wszystko może ulec zmianie.

Trup

Jeśli śmierć Fidela zostanie przez aparat partyjny potraktowana jako zagrożenie, to bez wątpienia czeka nas zaostrzenie kursu na wyspie oraz polityka izolacjonistyczna. Nowy prezydent Stanów Zjednoczonych Donald Trump raczej się na wyspę nie wybierze. Gdy Obama lądował w Hawanie, a na płycie lotniska nie pojawił się Raúl, aby go osobiście przywitać, Trump na Twitterze zasugerował, że on sam zawróciłby samolot do Waszyngtonu. Po śmierci Fidela w oficjalnym komunikacie nazwał go brutalnym dyktatorem, który przez blisko sześć dekad uciskał własny naród. Jego spuściznę sprowadził do egzekucji, kradzieży, niewyobrażalnego cierpienia, biedy oraz łamania praw człowieka. Bez wątpienia Trump po objęciu urzędu prezydenta będzie forsował twardy kurs względem wyspy.

Także w Ameryce Łacińskiej coraz trudniej doszukać się lewicowych sprzymierzeńców. Rewolucja boliwariańska w Wenezueli chyba wydaje ostatnie tchnienie, wraz z nią będzie musiał odejść Nicolás Maduro. W Argentynie klan Kirchnerów przegrał wybory i obecnie jest ciągany po sądach. W Brazylii Dilma Rousseff została odsunięta od władzy w wyniku impeachmentu. Nawet największa gwiazda lewicy latynoamerykańskiej – Urugwajczyk José Mujica – nie ubiegał się o reelekcję i komentuje politykę z zacisza swojego domu. W tych okolicznościach nie ma co liczyć na regionalną solidarność ze starym reżimem, który utracił właśnie swój największy atut, jakim był Fidel i jego osobiste relacje z przywódcami zza miedzy.

Sprzymierzeńcem Raúla najpewniej pozostanie Putin, choć jego nowy romans z Trumpem może doprowadzić do znacznego ochłodzenia relacji z wyspą. W kilka dni po ogłoszeniu wyników amerykańskich wyborów Aleksey Pushkov, przewodniczący Komitetu Relacji Międzynarodowych Dumy w wywiadzie dla CNN przyznał, że Putin i Trump mają podobne spojrzenie na kryzys w Unii Europejskiej oraz NATO, obaj są za odrzuceniem wolnej strefy handlu transatlantyckiego, podobnie podchodzą do tematu syryjskiego oraz ochrony środowiska. Jeśli zbliżenie między Rosją a USA się utrzyma, to w stosunkach Waszyngton–Hawana Putin może w niedalekiej przyszłości stanąć po stronie Amerykanów.

To samo można powiedzieć o Chinach. Xi Jinping, który właśnie po raz ostatni dokonał reelekcji swojej osoby u sterów partii, pozostał neutralny w dyskusji na temat TTIP i podobnie jak Putin pragnie utrzymać dobre relacje z Trumpem.

Wydaje się, że doktryna Trumpa w stosunkach międzynarodowych będzie bazowała na dobrych relacjach z dyktatorami (przykładem może być Baszar Al-Asad), o ile będą w stanie dać USA w zamian korzyści porównywalne z tymi, które oferuje Biały Dom. Niniejsze założenie raczej nie doprowadzi do szybkiej demokratyzacji wyspy, a jedynie utrzyma dotychczasowe rządy autorytarne. Klimat na Kubie, gdzie inwigilacja oraz represje wobec jakichkolwiek prób protestów doprowadziły do marazmu społecznego, także nie daje nadziei na niedalekie zmiany.

Wydaje się, że obecna fala populizmów, jakim poddają się systemy demokratyczne z dużymi tradycjami, jedynie pomoże klanowi Castro przetrwać i umocnić się na wyspie. Jeśli Trump przy tej okazji będzie mógł sporo zarobić, to Kuba będzie zmuszona poczekać w zamrażarce systemu przez kolejne chude lata.

Czy Polska jest krajem katolickim? – Rozmowa Leszka Jażdżewskiego ze Stanisławem Obirkiem :)

Skąd się bierze sekret potęgi i panowania polskiego Kościoła? Z punktu widzenia osób nastawionych krytycznie wiele jest wątpliwych wymiarów tej potęgi. Kościół poradził sobie z komunizmem, poradził sobie też z kapitalizmem i demokracją, a teraz wyrasta na najpotężniejszą instytucję w polskim życiu publicznym. Wydaje się, że zarówno obawy, jak i nadzieje związane z procesem sekularyzacji, go nie dotknęły. Obecnie wymiar doczesnego panowania Kościoła odciska się znacznie silniej w rzeczywistości niż choćby w latach 90. poprzedniego stulecia, kiedy podobne debaty o obecności sfery sakralnej w życiu publicznym były bardziej ożywione. Teraz to gra do jednej bramki. I mimo dużej liczby głosów krytycznych ta pozycja nie słabnie. Jak wyjaśniłby pan tajemnicę tego sukcesu?

To pytanie pozornie łatwe, ale w rzeczywistości bardzo trudne. Podałbym jednak w wątpliwość, czy to faktycznie sukces. Ta wyrazista obecność w strukturach państwowych, poczynając od przedszkola, a na domach pogrzebowych kończąc, to na pierwszy rzut oka sukces, ale jednak bardzo dwuznaczny. Kościół katolicki w Polsce właściwie padł ofiarą własnego sukcesu. Odwołam się do jednego z moich nauczycieli, księdza Tischnera, który w latach 70. czy 80., kiedy byłem jego studentem, mówił o pokusach stojących przed Kościołem i jednocześnie zaczął zmieniać swój stosunek do komunizmu. Później, w czasach „Solidarności”, ten sposób myślenia, dekonstruujący utrwalony model katolicyzmu, jeszcze się pogłębił. Tischner mówił dużo o dialogu, oczywiście w swój sposób nieco sarkastyczny i żartobliwy, ale przeradzający się coraz bardziej w ostre, dramatyczne diagnozy Kościoła, który ciągle przecież, zwłaszcza w swej ostatniej książce „Ksiądz na manowcach”, powtarzał, że polski katolicyzm ma przed sobą chrześcijaństwo, a zwłaszcza Ewangelię. Dlatego mówię o dwuznaczności, że ten sukces zaślepia, nie prowokuje refleksji krytycznej, zastanowienia, czemu to ma służyć. To, że ksiądz katecheta staje się prefektem, z którym zmagał się młody Czesław Miłosz w swoich dziełach z okresu międzywojennego, jest wyznacznikiem tej dwuznaczności. Autorytarna obecność w szkołach jest groźna, ponieważ sprawia, że religia zaczyna być utożsamiana z władzą. Takich przykładów można wymienić znacznie więcej. Dlaczego to podkreślam? 50 lat temu Kościół katolicki na II soborze watykańskim zdystansował się wobec twardej obecności w przestrzeni doczesnej. Papież Jan XXIII zaproponował radykalne odejście od skompromitowanych modeli państw południowoamerykańskich czy modelu hiszpańskiego w Europie, które z jednej strony Kościół podtrzymywał, a z drugiej strony sam był przez nie podtrzymywany. Socjologicznie rzecz ujmując, ma pan rację – mamy do czynienia z sukcesem pewnej instytucji religijnej w takim kraju jak Polska, który od prawie trzydziestu lat kroczy drogą demokratyzacji. Możemy stworzyć długą listę zarówno beneficjentów, jak i przegranych transformacji po roku 1989, ale niewątpliwie największym jej wygranym jest Kościół. Partie rządzące mogą się zmieniać, od lewa do prawa, a Kościół pozostaje ulubionym punktem odniesienia i każdy próbuje mu się przypodobać. Wprawdzie w latach 2015–2016 mamy do czynienia z sukcesem Kościoła, jednak wraz z nim dojrzewają gorzkie owoce upolitycznienia religii. Przywołam tu papieża Franciszka, który doświadczywszy na własnej skórze realiów systemu autorytarnego umizgującego się do Kościoła, ma wyraźną alergię na ten typ połączenia. Powiedziałbym więc, że to rzeczywiście sukces, ale socjologiczny, finansowy. Czy również religijny – co do tego mam już poważne wątpliwości.

Zapytajmy więc o to, o co zresztą sam pan pyta w konkluzji jednego z rozdziałów swojej książki. Czy polski katolicyzm w ogóle jest religią? A skoro obchodzimy 1050. rocznicę chrztu Polski, zapytajmy może, czy w Polsce w ogóle mamy do czynienia z chrześcijaństwem w ewangelicznym rozumieniu?

Przed rozpoczęciem spotkania rozmawialiśmy o znakomitym wywiadzie prof. Henryka Samsonowicza w Magazynie Świątecznym „Gazety Wyborczej”, w którym jedno z pytań dotyczyło właśnie rocznicy chrztu Polski. I Samsonowicz odpowiada pytaniem, czy chodzi o chrzest Polski, czy chrzest księcia Mieszka? To bardzo dobrze postawione pytanie. Mieszko z kalkulacji politycznych połączył się z chrześcijaństwem zachodnim, ale Polska – jakkolwiek możemy ją określić w X w. – nie przyjęła przecież chrztu gremialnie. Już to jest dużym znakiem zapytania. Kochamy mity, a mit chrztu Polski określił nas definitywnie jako społeczeństwo chrześcijańskie. Pamiętam rok 1966 i konfrontację między Kościołem katolickim a Polską Gomułkowską. Nastąpiło wówczas wyraźne starcie dwóch ideologii, z których chrześcijaństwo było równoległe z faktem państwowości. W swojej książce często odwołuję się do Karla Rahnera, bardzo ważnego dla mnie teologa, który stwierdził, że dzieje chrześcijaństwa można podzielić na trzy części. Środkowa, najdłuższa, od IV w. do połowy XX w., to część pokonstantyńska, co wiąże się z tym, że Konstantyn, czyniąc chrześcijaństwo najpierw religią dopuszczoną, a później obowiązującą, ją upolitycznił. Księża, biskupi i papież stali się szybko narzędziem państwowotwórczym, współtworzyli imperium. Polski katolicyzm wpisuje się właśnie w ten okres. Natomiast w pozostałych okresach, poza Polską i kilkoma innymi krajami, mamy do czynienia z zupełnie inną formą chrześcijaństwa. Pierwsze trzy wieki naszej ery to chrześcijaństwo, które szuka siebie – własnej tożsamości w sporze, w dialogu, zwłaszcza z judaizmem, z którego chrześcijaństwo przecież wyrosło. Pierwsi wyznawcy Chrystusa, którzy bez wyjątku byli Żydami i nigdy dość przypominania tego w Polsce, pozostawali w ciągłym kontakcie, rozmowie z innymi wyznaniami, co stanowiło istotę ich religii. Właśnie ten dialog, niepewność własnej tożsamości, tworzenie pierwszych fundujących tekstów, takich jak Nowy Testament i pisma Ojców Kościoła, włączenie do tego kanonu Biblii hebrajskiej … Mamy więc do czynienia z dynamiczną rzeczywistością. Kolejne 1600 lat to natomiast umacnianie struktury, co do której faktycznie można wątpić, czy jest chrześcijaństwem, czy to nadal religia Jezusa z Nazaretu. II sobór watykański może nie rozpoczął nowej ery, ale przynajmniej głośno stwierdził, że ci, którzy w to wątpią, mają rację. Ich poszukiwania nowego modelu, zwłaszcza w Azji, gdzie dialog z religiami o wiele starszymi niż chrześcijaństwo czy judaizm – czyli hinduizm, buddyzm, taoizm – dowiódł, że musimy ze sobą rozmawiać nie na zasadzie nawracania i ewangelizacji, tylko poszukiwania wspólnej drogi do Boga. Faktem jest, że ateizm, zwłaszcza ten naukowy, który pojawił się w połowie XIX w. dzięki Karolowi Marksowi, narodził się w opozycji właśnie do tego zideologizowanego chrześcijaństwa. Od 50 lat mamy do czynienia z fascynującym powrotem do religii początków, ale Kościół katolicki w Polsce w ogóle tego nie zauważył, a raczej nie chce tego zauważać. Jestem zatem skłonny odpowiedzieć na Pańskie pytanie w sposób afirmatywny. Polski katolicyzm w swojej najbardziej reprezentatywnej formie nie jest religią, jaką stworzył Jezus z Nazaretu i z jaką mamy do czynienia na świecie – poszukującą Boga, własnej tożsamości. To religia zideologizowana, oparta na niepodważalnej tożsamości instytucji, która odniosła sukces i na swoje sztandary wynosi głównie ludzi sukcesu. Choćby ojciec Rydzyk, który w latach 70. czy 80. poprzedniego wieku (kiedy tak wielu księży i świeckich katolików szukało twórczych form dla swojej wiary w przestrzeni publicznej), w ogóle nie istniał jako reprezentant Kościoła, a stał się ikoną polskiej religijności dopiero w momencie, gdy zaproponował formę twardego, bezkompromisowego katolicyzmu. Powołam się też na zmarłego niedawno znakomitego historyka Janusza Tazbira, który mówił o Janie Pawle II jako Polaku, który po Koperniku odniósł największy światowy sukces. Ponownie więc katolicyzm podpina się pod osobisty sukces, grzeje w jego świetle, oczywiście przy zachowaniu proporcji między Rydzykiem a Janem Pawłem II. Paradoks tkwi w tym, że chrześcijaństwo jest nominalnie religią krzyża, klęski i śmierci, z której się zmartwychwstaje, ale faktycznie całkowitym zaprzeczeniem tego pierwotnego impulsu religijnego.

Przyznam, że jednym z ciekawszych wątków w dziedzinie teologicznej dla laika, jakim sam jestem, pozostaje motyw wyłaniania się chrześcijaństwa jako części judaizmu, dyskusji w obrębie judaizmu, a później błyskawicznego krystalizowania się dogmatów. Dość szybko również następuje sojusz tronu i ołtarza, który zaciążył mocno, być może najmocniej, na przyszłości chrześcijaństwa, a potem katolicyzmu. Czy mógłby pan zrelacjonować ten proces przechodzenia od rewolucyjnej, wydawałoby się, doktryny, do tego, co znamy z opracowań o roli Kościoła w średniowieczu, głoszącego już wówczas twardą, zamkniętą ideologię?

To rzeczywiście niezwykle ciekawe, powiedziałbym nawet, że fascynujące z punktu widzenia historii religii. Mieliśmy do czynienia z fenomenem, który można było również zaobserwować w stosunku hinduizmu do buddyzmu. Siddhartha, osoba z wyższych sfer, chroniona przed złem i ułomnością życia, nagle odkrywa te wymiary i wątpi w swoją dotychczasową wizję świata; ucieka więc od hinduizmu zastanego i tworzy jedno z najważniejszych dla hinduizmu wyzwań, czyli właśnie buddyzm. Jak wskazują specjaliści, ten spór buddyzmu z hinduizmem trwa do dzisiaj. Można powiedzieć, że do dzisiaj mamy do czynienia z największą przygodą w dziejach ludzkości, której główny impuls przyszedł z Azji Wschodniej. Podobnie jest z duchowym dziedzictwem Bliskiego Wschodu – kolebki aż trzech religii monoteistycznych. Mamy do czynienia z pobożnym Żydem, Jezusem z Nazaretu, który swoją duchowość przeżywa bardzo głęboko, jest wyraźnie zakorzeniony w judaizmie prorockim, wrażliwy na krzywdę. Można tu dostrzec pewne analogie z Buddą. I oto Jezus z Nazaretu zostaje przez innych Żydów, swoich uczniów, niemalże delegowany na wyczekiwanego mesjasza. To bardzo złożony proces, który można dokładniej prześledzić od Starego Testamentu. Faktem jest, że początki chrześcijaństwa, z Jezusem, a potem Świętym Pawłem, to właściwie dyskusja w ramach judaizmu, jedna z propozycji, która ścierała się z innymi. Daniel Boyarin, ortodoksyjny teolog żydowski, najwyraźniej sformułował tezę, że pierwsze wieki istnienia chrześcijaństwa z jednej strony działały na użytek rabinów, którzy po zburzeniu świątyni w Jerozolimie przejęli rząd dusz w judaizmie, a z drugiej strony generowały coraz wyraźniejsze różnice wśród entuzjastów Jezusa. Jak rabini określali dogmatyczną strukturę judaizmu w opozycji do wyznawców Jezusa, tak teologowie chrześcijańscy budowali tożsamość nowej religii w sporze z judaizmem rabinicznym właśnie. I, jak to zwykle bywa, kłótnie w rodzinie są najbardziej dotkliwe, a wojny o miedzę – najbardziej krwawe. Początkowo mieliśmy do czynienia z symetrycznym sporem. Widzimy na kartach Nowego Testamentu stopniowe gromadzenie dowodów na ukazanie Żydów, którzy nie przyjęli Jezusa, jako tych złośliwych, niegodziwych. Nowy Testament, zwłaszcza Ewangelia Jana, to właściwie pierwszy tekst antysemicki. W I-II w. n.e. grupa wyznawców chrześcijaństwa oddzieliła się od judaizmu rabinicznego, który uznał ją za sektę, herezję, ale do IV w. brak wyraźnych przesłanek do tego, że to osobna religia. Obecnie większość z nas wie, że jesteśmy chrześcijanami i różnimy się od żydów. Przywołam tekst Boyarina z książki „The Jewish Gospels…”, w której stwierdził, że gdyby zapytać żyda o jego tożsamość, toby odpowiedział, że na pewno nie jest chrześcijaninem; a gdyby zapytać chrześcijanina kim jest, toby powiedział, że na pewno nie żydem. Rzeczywiście więc teologiczny moment narodzin chrześcijaństwa można sprowadzić do tego uproszczenia. Dzisiaj mamy do czynienia z powrotem do dociekań, jak to się stało, że te dwie religie patrzyły na siebie tak nienawistnie. Symetria oczywiście zniknęła po drodze, bo nienawiści ze strony żydów chrześcijaństwo niemal nie odczuwało, natomiast odwrotnie – owszem. Moment narodzin religii chrześcijańskiej jest zatem bardzo ciekawy, bowiem nie tylko całkowicie czerpała ona z religii matki, ale jeszcze miała jej za złe, że istnieje. To paradoks teologiczny, bo buddyści przecież nie mają za złe hindusom, że wciąż istnieją. Chrześcijanie za to czekają na nawrócenie żydów. Z drugiej strony w momencie, gdy chrześcijaństwo odkleiło się od judaizmu, większość nawróconych, tak zwanych Ojców Kościoła, czyli pierwszych teologów, znała znakomicie tradycję grecką i łacińską. To oczywiście Orygenes, Ireneusz, Justyn, Hieronim i, najbardziej chyba znany, Święty Augustyn. I z czym mamy do czynienia? Do odpowiedzi posłużyłbym się intuicjami już spoza teologii, teoriami Erica Voegelina czy Karla Jaspersa, którzy stwierdzili, że Ateny to rozum, a Jerozolima to Bóg, co oznacza, że Grecy dali nam rozum, a Żydzi Boga. Chrześcijanie sprytnie to połączyli. Pisząc po grecku i łacinie, szybko dokonali syntezy tych dwóch wielkich intuicji. „Dać rację wierze, która jest w Tobie” – powtarza się tu jako pewien lejtmotyw. To jeden z sukcesów tej religii, która w sposób przekonujący potrafiła wiarę żydów „sprzedać” poganom. Judaizm był jednak religią pozbawioną impulsu misjonarskiego, natomiast dla chrześcijaństwa bardzo szybko stał się on konstytutywny, zwłaszcza w połączeniu z polityką. Sukces zatem wziął się z połączenia greckiego rozumu i żydowskiej wiary ze zbrojnym politycznym ramieniem, które okazywało się pomocne, gdy zwykła perswazja w procesie nawracania niektórych ludów przestawała być skuteczna. Profesor Karol Modzelewski pisał, że większość pogańskich nacji w Europie „barbarzyńskiej” miała do wyboru topór albo chrzest, a nawet taka alternatywa nie dla wszystkich była oczywista. Część niestety poległa na polu chrystianizacji.

Tu pojawia się pytanie, jak chrześcijaństwo – mimo początkowo dość rewolucyjnej retoryki i popularności zwłaszcza wśród osób, które obecnie nazwalibyśmy wykluczonymi społecznie – tak szybko przekonało się do instytucji władzy i później, już w innym kontekście historycznym, stało się tak przydatnym narzędziem upolitycznienia religii? Dlaczego sojusz tronu i ołtarza okazał się tak trwały, skuteczny i również tak niebezpieczny, bo przecież to z niego wynikają wojny religijne, polowanie na czarownice czy w Polsce choćby sojusz Kościoła z zaborcami… Czy to emanacja wspomnianego sukcesu, czy jednak zaprzepaszczenie pierwotnych wartości?

Przede wszystkim zastanowiłbym się, czy chodzi tylko o chrześcijaństwo, czy katolicyzm. Od razu przychodzi mi do głowy islam, który ma dokładny paradygmat sukcesu politycznego. Siedem wieków po chrześcijaństwie pojawia się Mahomet i jego pierwsi wyznawcy, którzy bardzo szybko osiągają niezwykły sukces – przecież współczesny Bliski Wschód, północna Afryka i część Półwyspu Iberyjskiego to kwestia dwóch, trzech wieków. Biorąc pod uwagę ponad 500 lat obecności islamu w Europie, można się zastanawiać, jak potoczyłyby się losy naszego kontynentu, gdyby nie walki z muzułmanami i wyparcie islamu z Europy. Warto podkreślić, że związek z polityką to nie tylko cecha chrześcijaństwa.

Dopowiem, że całe średniowiecze w Europie to przecież napięcia na linii cesarstwo–papiestwo, a w islamie podobnego dualizmu dostrzec nie można. W chrześcijaństwie od początku silnie podkreślano wymiar duchowy, oderwany od doczesności, a i tak stało się ono bardzo wygodnym politycznym narzędziem, mimo tak wyraźnego dualizmu.

Próbowałem zgłębić to zjawisko, studiując historię jezuitów i ich sukcesu. Poszukiwałem rodzaju klucza, jaki stosował ten zakon, choć to samo można by powiedzieć o dominikanach kilka wieków wcześniej czy benedyktynach i cystersach. Jeśli mówimy o chrześcijaństwie, a zwłaszcza o katolicyzmie, to warto zwrócić uwagę na elementy tego sukcesu. To właśnie zakonnicy stali się szybko spowiednikami, doradcami, wcześnie pojawiła się funkcja nuncjusza, czyli przedstawiciela, a właściwie agenta, Watykanu w różnych krajach. Jeśli podejdziemy do katolicyzmu jako struktury i instytucji politycznej, świeckiej, to warto zwrócić uwagę na jej niezwykłą akrybię, zdolność wykorzystania organizacji zakonnych, które stały się organizmami ponadpaństwowymi i wiele wieków przed powstaniem Unii Europejskiej odgrywały rolę znienawidzonych obecnie biurokratów z Brukseli. To właśnie oni pełnili funkcję cywilizacyjną. Również Mieszko, nasz protoplasta, zwrócił uwagę na możliwość wykorzystania chrześcijaństwa jako ważnego narzędzia politycznego. A pierwszy polski historyk to przecież mnich benedyktyński pochodzący prawdopodobniej z Francji, stąd imię – Gal Anonim. To połączenie sukcesu religijnego z politycznym dokonało się bardzo szybko. Proszę jednak zauważyć, że islam, mimo błyskawicznej ekspansji, respektował wiarę ludów podbitych, a chrześcijaństwo tego nie robiło. Kierowało się nieodpartą chęcią uszczęśliwienia wszystkich podbitych, żeby mogli osiągnąć szczęście wieczne jeszcze za życia poprzez chrzest, przynależność do Kościoła. Realizacją tego założenia była coraz rzadziej już używana instytucja spowiedzi, a zwłaszcza tajemnica spowiedzi. To cały system kontroli, który zaowocował tym, że aktualny władca katolicki miał zapewnione wsparcie duchowe, czyli dostęp do sakramentów, drogę do zbawienia, a jednocześnie wsparcie polityczne, pod warunkiem że będzie wzmacniał Kościół. Współcześnie określilibyśmy to jako „win-win situation”. To świetnie grało i gra do dzisiaj w niektórych krajach.

Kiedy patrzy się na Kościół jako organizację dążącą do politycznego sukcesu, nie do końca zrozumiała jest – zwłaszcza dzisiaj – tak radykalna wrogość Kościoła wobec szeroko pojętej nowoczesności. Pan o tym pisze, analizując zwłaszcza dokumenty papiestwa z XIX w. i czasów wcześniejszych, które na tle niebywale szybkich przemian na arenie światowej wydają się potwornie wsteczne, nawet z perspektywy nie aż tak znowu nowoczesnego Kościoła współczesnego. Na tym tle II sobór watykański jest niemal jak lądowanie na Marsie – wydawałby się nie do pomyślenia jeszcze 20 czy 30 lat wcześniej. Można by pomyśleć, że dla Kościoła, który chce podbijać świat, pogodzenie się na przykład z seksualnością byłoby fantastycznym wyjściem. Kościół przestałby wtedy represjonować ludzi za rozwody, związki pozamałżeńskie, homoseksualizm, płeć, antykoncepcję… Jak wytłumaczyć taką postawę? Czy dla podtrzymania rządu dusz nie można by odpuścić władzy nad ciałami?

Zacznę może od anegdoty. Dogmat o nieomylności papieża, ogłoszony na I soborze watykańskim w 1870 r. jest przez niektórych tłumaczony tym, że pod koniec lat 50. XIX w. Kościół stracił Państwo Kościelne na rzecz zjednoczenia Włoch. Pius IX ogłosił się wówczas więźniem Watykanu, ale w desperackiej próbie zachowania własnego autorytetu zmusił biskupów – swoich podwładnych, z których niektórzy, wykształceni i inteligentni, byli jednak bardziej chętni do kontaktu ze światem i dążenia do unowocześnienia – do ogłoszenia tego dogmatu, będącego swoistym zadośćuczynieniem: „nie mam państwa, ale jestem nieomylny”. To oczywiście uproszczenie, ale z grubsza można powiedzieć, że tragedią katolicyzmu od połowy XIX w. do połowy XX w. było całkowite utożsamienie go z papiestwem. Papież wyrósł na postać, bez której nie można być katolikiem. Pojawiła się ogromna potrzeba publikowania dokumentów. Wszyscy papieże po Piusie IX niemal co roku wydawali kolejne encykliki, wychodząc z założenia, że ludzie są za głupi, sami do niczego nie dojdą, więc trzeba im wszystko objaśnić, ustawić życie od narodzin do śmierci, od poranka do nocy. To rodzaj patologii związany z utratą dotychczasowej władzy. Wówczas pojawiły się wśród kleru liczne niewłaściwe zachowania, choćby donosicielstwo, powstał indeks ksiąg zakazanych, prawo nauczania o Kościele tylko dla tych, którzy bezwzględnie popierają doktrynę papieską. Ta reglamentacja sprawiła, że Kościół rzeczywiście stał się pewnego rodzaju skansenem w świecie zachodnim, który po rewolucji francuskiej uwierzył w rozum i postęp. W odpowiedzi nastąpiło nie tylko zamknięcie Kościoła na te wartości, ale wręcz stygmatyzacja ich jako niemoralnych czy diabelskich. Powrócę teraz do wspomnianej anegdoty. Niektórzy twierdzili, że wraz z ogłoszeniem dogmatu o nieomylności, promień światła oświecił tron papieski, co miało być potwierdzeniem słuszności tego orzeczenia. Mniej jednak mówi się o tym, że Pius IX, gdy spotykał się z głosami sprzeciwu, po prostu dostawał furii. Czy ten promień faktycznie zaświecił, czy też nie – powtórzę za Hansem Küngiem – dekret o nieomylności papieża spowodował całkowity upadek katolicyzmu, z którego do tej pory się nie podniósł, upadek wiary w rozum i coraz powszechniejsze promowanie antyintelektualizmu. Zgadzam się z Haliną Bortnowską, jedną z niewielu myślących katoliczek w naszym kraju, która powtarza: musimy o tej klątwie antymodernizmu rozmawiać, bo ona jest dziś naszym przekleństwem. Zatem ma pan rację, to jest problem. W Kościele wprawdzie są ci, którzy mają pragmatyczne odruchy i chcą o tym dyskutować, ale oni najczęściej kończą tak jak ja – poza Kościołem.

Skoro mówimy o upadku i antyintelektualnym pogrążaniu się Kościoła, to czy Jan Paweł II był postacią, która Kościół podźwignęła, czy też pogrążyła? Często przywołuje się w tym kontekście dialog z innymi religiami. Z tym że w innych kwestiach Jan Paweł II był jednak niesłychanie konserwatywny. Obecnie mówi się, że Kościół w Polsce funkcjonuje znacznie gorzej niż za czasów Jana Pawła II – zarówno pod względem intelektualnym, jak i moralnym. Czy nie jest to rezultat jego pontyfikatu?

Do postaci Jana Pawła II mam stosunek ambiwalentny. Pierwsze siedem lat, do połowy lat 80., to były lata tłuste, to był ten Jan Paweł II, który wniósł świeży powiew do Watykanu, który wyraźnie miał dość tamtejszej machiny biurokratycznej. Wydawało się, że on poprzez swoje liczne podróże wręcz stamtąd uciekał. Z tym pierwszym okresem jest też związane dowartościowanie mniejszej, „młodszej” Europy, czyli jej części środkowo-wschodniej, która za sprawą żelaznej kurtyny była właściwie nieobecna na arenie światowej. Choćby dowartościowanie Cyryla i Metodego jako współapostołów Europy, pierwsza pielgrzymka do Polski, podczas której mówił o sobie jako „słowiańskim papieżu” – to gesty naprawdę wyjątkowe w dziejach papiestwa. W dodatku to, co i jak mówił, przyznało mu status wręcz gwiazdorski. Zupełnie inny jest natomiast już drugi i trzeci okres Jana Pawła II – żałuję, że papież wtedy nie abdykował, bo być może jego pontyfikat zostałby zapamiętany nieco inaczej. Nie mówię tu z polskiej perspektywy, posługuję się raczej kategoriami socjologicznymi. W pierwszym okresie Jan Paweł II rzeczywiście rozbudził ogromne nadzieje, często powoływał się na II sobór watykański, na wiodących teologów. Natomiast od połowy lat 80. XX w. mamy do czynienia z tym, co wspomniany już Karl Rahner nazwał Winterzeit, czyli czasem zamrożenia wszystkiego, co rozpoczął właśnie II sobór watykański. Jak to wyglądało w praktyce? Oczywiście mieliśmy Asyż, wielkie spotkanie międzyreligijne, ogromne otwarcie na judaizm, wyjątkową książkę „Przekroczyć próg nadziei”, niektóre encykliki, jak na przykład „Ut unum sint”, w której pojawia się wezwanie do pomocy ze strony wyznawców innych denominacji chrześcijaństwa w zrozumieniu roli i posłannictwa papieża. Z drugiej strony Jan Paweł II sprawił, że została zamrożona pewna refleksja nad katolicyzmem i Kościołem. Dzięki swojemu rottwailerowi – jak nazywano kardynała Ratzingera – czyli „pierwszemu po Bogu” prefektowi Kongregacji Nauki Wiary, oddał niedźwiedzią przysługę z punktu widzenia socjologii religii. Zahamował działalność teologów najbardziej kreatywnych, pozbawił ich możliwości nauczania, włączył ich dzieła do indeksu ksiąg zakazanych, czyli zamroził próby powrotu do początków wiary. Inna kwestia to nominacje biskupie, które zwłaszcza w Ameryce Południowej, Polsce i Rosji sprawiły, że Kościół na nowo zaczął być postrzegany jako gracz polityczny, a nawet zagrożenie. Moim zdaniem fatalne było to, że Jan Paweł II, mniej czy bardziej świadomie, ustanowił taki model konfrontacyjny. Dla mnie osobiście – jako człowieka, który był wtedy w Kościele i wiązał z nim tak wiele nadziei – ale także dla moich przyjaciół oraz innych ludzi z mojego pokolenia najgorszy był właśnie ten powrót do sylabusa, dokumentu zawierającego zbiór wszelkich możliwych błędów, jakich mógł się dopuścić katolik niepodzielający bezkrytycznie nauczania papieskiego, z okresu II soboru watykańskiego, który wówczas zamroził Kościół na dialog. Janowi Pawłowi II zawdzięczamy również tak nieszczęśliwe wyrażenia jak choćby „cywilizacja śmierci”, stygmatyzowanie wszystkiego, co nie jest katolicyzmem, i obsesję na punkcie seksualności. Próbowałem znaleźć odpowiedź na pytanie, kto w tej kwestii był pierwszy, bo jako amerykanista zajmuję się głównie Stanami Zjednoczonymi i podobne obsesje dostrzegłem u tamtejszych fundamentalistów protestanckich. To jednak nie do rozstrzygnięcia, ponieważ te dwa fenomeny rozwijały się równolegle. Nieprzypadkowo również, moim zdaniem, w jednym z pierwszych wystąpień papież Franciszek stwierdził, że Kościół nie powinien mieć obsesji seksualności, bo sam pewnie doświadczał jej praktycznych skutków, gdy niektórzy księża mylili konfesjonał z miejscem przesłuchań. Katolicyzm musi to niestety odchorować. A odpowiadając krótko na pytanie – moim zdaniem tragedią polskiego Kościoła jest wiara w to, że Jan Paweł II może zastąpić Jezusa Chrystusa. Mówię to z pełną odpowiedzialnością. Pamiętam, gdy jeszcze jako jezuita w Rzymie otrzymałem od kogoś książkę ks. profesora Tadeusza Stycznia i – wówczas biskupa – Stanisława Dziwisza o Janie Pawle II. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Nie wiedziałem, czy to książka o Karolu Wojtyle, czy o Jezusie Chrystusie. Nie poruszam tematu fabryki świętych, bo to odrębna kwestia. Jak to się stało, że Jan Paweł II został kanonizowany tak szybko? Czy on sam przed śmiercią nie przygotował tej ścieżki, skracając czas od śmierci do rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego? Są fascynujące studia mojego przyjaciela, włoskiego historyka Roberta Rusconiego na ten temat i mam nadzieję, że kiedyś ukażą się na polskim rynku. Chodzi o to, że mamy do czynienia z mitologizacją tej postaci, a jej demitologizacja będzie jeszcze trudniejsza niż demitologizacja Jezusa Chrystusa, która dokonała się w protestantyzmie w drugiej połowie XIX w.

Ponieważ w Polsce Trójca Święta to Jezus Chrystus, Matka Boska i Jan Paweł II – nie przesądzając kolejności – myślę, że może pan mieć rację. Zapytam teraz o współodpowiedzialność Kościoła za Holokaust. Czy chrześcijański antyjudaizm przyczynił się do tej największej tragedii w dziejach ludzkości?

To bardzo trudne pytanie, ale nie będę unikał odpowiedzi. I odpowiem afirmatywnie: bez chrześcijaństwa nie byłoby „Mein Kampf” i nie byłoby Hitlera. Ten wychowany w katolickiej rodzinie Austriak napisał swoją straszną i obrzydliwą książkę dlatego, że czytał antysemickie pisma wydawane w większości przez instytucje chrześcijańskie – zarówno katolickie, jak i protestanckie, bowiem protestanci również mają w tym swój udział, zwłaszcza dzięki Marcinowi Lutrowi, który był szalenie antysemicki. Jak już wspomniałem, sam Nowy Testament w wielu fragmentach ma charakter antysemicki, antyżydowski czy też antyjudaistyczny. Oczywiście miało to zupełnie inny charakter niż antysemickie pisma w XIX czy XX w. Chodziło o to, by grupa entuzjastów Jezusa Chrystusa wybieliła się wobec ówczesnego Imperium Rzymskiego i wskazywała na Żydów jako „tych złych”. Ale niezależnie od interesów apologetyczno-krytycznych wobec tamtych rozliczeń bardzo dobra baza dla antysemityzmu jest już w Nowym Testamencie. To skomplikowana kwestia, ale takich elementów można się doszukać, czego najlepszym przykładem jest sam Luter, który, jak wiadomo, był znakomitym znawcą Biblii. Kolejna baza to Ojcowie Kościoła, zwłaszcza Jan Chryzostom, który był mistrzem mów przeciw żydom, posługiwał się całym arsenałem epitetów, łącznie z porównywaniem ich do zwierząt zagrażających ludziom. W średniowieczu w ogóle powszechna była demonizacja żydów. Jest wiele opracowań na ten temat i myślę, że z łatwością można z nich wysnuć całą genealogię antysemityzmu. Nie oznacza to jednak – powołam się już na dokumenty normatywne, i żydowskie, i chrześcijańskie, spisane jednak już po Zagładzie – że nie można poprowadzić prostej linii przyczynowo-skutkowej między chrześcijaństwem i Holokaustem. Mam tu na myśli przede wszystkim deklarację II Soboru Watykańskiego „Nostra aetate” i odpowiedź żydowską z roku 2000 „Dabru emet”. Inna sprawa to problem inspiracji nazizmu antysemityzmem chrześcijańskim. Są to jednak dwie różne sprawy i nie można ich mieszać. Trzeba też podkreślić, że nazizm z natury był pogański i miał również charakter antychrześcijański. Krótko mówiąc, z tą genealogią niechęci do żydów nie należy łączyć obwiniania chrześcijan za Holokaust, bo Zagłady dokonali konkretni ludzie i to oni powinni być rozliczani, a nie religie jako abstrakcyjne wielkości. Niemniej cały katalog restrykcji antyżydowskich, który Hitler wprowadził w Norymberdze i później, od noszenia specjalnych łat czy gwiazd na ubraniach po zamykanie w gettach, można wywieść z tego, co katolicy czy ściślej mówiąc niektórzy papieże robili od wieków. Również materiał ideowy pojawia się w pismach chrześcijańskich, choć oczywiście Hitler doprowadził go do absurdu. Zbliża się kolejna rocznica pogromu w Kielcach, więc warto wspomnieć również o tym, że bez bazy i przygotowania, choćby w postaci prasy o ogromnym zasięgu, wydawanej między innymi przez ojca Maksymiliana Kolbego, antysemickie hasła nie znalazłyby tak pożywnej gleby w Polsce i innych krajach chrześcijańskich.

Czy w funkcjonowaniu w zinstytucjonalizowanym Kościele wiara w Boga przeszkadza, czy pomaga? Innymi słowy: czy papież wierzy w Boga, bo musi? Wbrew pozorom to pytanie całkiem serio.

Odpowiem cytatem literackim z „Braci Karamazow” – „Legendą o Wielkim Inkwizytorze”. Otóż Wielki Inkwizytor ma kłopot, ponieważ chciał spalić heretyka, a ukazuje mu się, że jest on Synem Bożym, który po raz drugi przyszedł na ziemię. Jezus trafia do więzienia. W nocy przychodzi do niego Wielki Inkwizytor i mówi: „Wiem, kim jesteś. Nie przeszkadzaj nam. Lepiej od ciebie wiemy, czego ludowi potrzeba”. Myślę, że w tym sensie wiara w Boga przeszkadza księżom, biskupom czy papieżom. Czasem zdarza się ktoś wierzący i wprowadza zamęt. Oby takich wierzących było więcej, ale niestety jest ich mało. W tym kontekście warto wspomnieć jedną z wypowiedzi papieża Franciszka na spotkaniu ze studentami w czerwcu 2016 r. w Rzymie. Odpowiadając na jedno z pytań papież, przyznał, że nieraz przeżywał kryzysy wiary, pozwalał sobie na krytykowanie Jezusa, a nawet miewał wątpliwości na tym tle: „Czy to jest prawda? A może marzenie?”. Dodał, że tego rodzaju stany nawiedzały go, gdy był dzieckiem, ale też później, gdy był seminarzystą, zakonnikiem, kapłanem, biskupem, a nawet gdy jest papieżem. Ale zaraz dodał: „Chrześcijaninowi, który nie czuł tego nigdy, który nie przeżywał kryzysu wiary, czegoś brakuje”. O ile wiem, to pierwszy papież, który ma wątpliwości związane z wiarą.

Hannah Arendt pisze, że rozdzielenie religii i władzy świeckiej – symbolicznie datowane na rok 1648 – bardzo zaszkodziło tej drugiej. Okazało się bowiem, że władza świecka potrzebuje ukonstytuowania religijnego. Może sekularyzacja to tylko epizod, a nie uniwersalny proces? Czy przekonanie, że będziemy żyli w świecie odczarowanym z religii, nie jest fałszywą perspektywą mieszkańca Europy Zachodniej? 

To w gruncie rzeczy pytanie o postsekularny świat. Zacznę od cytatu z Andrégo Malraux, humanisty ateistycznego, który w latach 60. XX w. stwierdził, że wiek XXI albo będzie wiekiem mistyki, albo go w ogóle nie będzie. Brzmi to bardzo intrygująco, niektórzy dostrzegli w tym zapowiedź New Age, różnych niezinstytucjonalizowanych doświadczeń duchowych, które rozkwitną na nowo. Myślę, że poza efektownym brzmieniem, z tego stwierdzenia nic nie wynika. Ateiści często mają nazbyt optymistyczne wyobrażenie o religii. Są oczywiście ateiści antyreligijni, ale są też inni, którzy mówią, że „im niestety łaska wiary dana nie została”. Ja bym siebie umiejscowił gdzieś pomiędzy. Czasem nazywam siebie agnostykiem, czasem deistą czy katolikiem kulturowym. Ale gdybym miał krótko scharakteryzować współczesny świat, stwierdziłbym, że z punktu widzenia danych statystycznych faktycznie tylko w Europie obserwujemy – mniej więcej od lat 30. ubiegłego wieku – rosnącą tendencję sekularyzacyjną. To, że w Polsce, w Hiszpanii, we Włoszech czy do niedawna w Irlandii wyglądało to nieco inaczej, było wynikiem przede wszystkim silnego powiązania religii z różnymi instytucjami, na przykład edukacyjnymi. Statystyki zatem wyglądały tam inaczej, ale, jak powiedzieli mi kiedyś studenci z Hiszpanii: „Nasi rodzice wierzyli, ale nie chodzili do kościoła, a my już nie wierzymy”. Nawet kraje tradycyjnie chrześcijańskie czy katolickie przestają takie być. Europa jednak jest wyjątkiem. W Afryce, Azji i obu Amerykach obserwujemy znaczący wzrost entuzjazmu religijnego. Opieram się tu na badaniach Petera Bergera, znanego socjologa religii. Jeszcze w latach 60. XX w. pisał on książki o sekularyzacji, a od końca stulecia po dziś dzień pisze już o tym, że popełniliśmy błąd. Nie błąd matematyczny, ale wynikający z zawężonego pola obserwacji. Stwierdza on w swoich ostatnich książkach, że obserwowaliśmy jedynie Europę i Stany Zjednoczone, formułując na tej podstawie ogólne wnioski. Natomiast w Azji, Afryce, czy Ameryce Południowej dało się dostrzec bardzo silny rozwój Kościoła Pentekostalnego. Właśnie poszerzone pole obserwacji zmieniło całkowicie nasze postrzeganie religii. Wiek XX może być w ogóle nazwany wiekiem zielonoświątkowców – mała sekta w Kalifornii, jaką byli na początku stulecia, urosła i liczy 500 mln wyznawców. W 2050 r. będzie ich prawdopodobnie miliard. Co to oznacza? Przecież ci ludzie nie biorą się znikąd, to są właśnie osoby po doświadczeniach w dotychczasowych wspólnotach religijnych, protestanckich i katolickich, które stają się członkami takich charyzmatycznych ruchów czy megakościołów. Podobnie zaskakujące wnioski formułuje chiński socjolog religii Fenggang Yang, który twierdzi, że do połowy tego wieku w Chinach może być ponad 300 mln chrześcijan. Jaki zatem z tego morał? Lepiej nie formułować teorii, które będą falsyfikowalne przez doświadczenie. Kościół katolicki na krótko przed II soborem watykańskim i tuż po nim to dwie różne instytucje. Myślę, że identycznie jest z samym katolicyzmem. Katolicyzm późnego Jana Pawła II był religią coraz bardziej osamotnioną, związaną w niektórych kręgach wręcz z obciachem. Teraz katolicyzm jest znowu „cool”. Przepraszam za odwołanie do żargonu młodzieżowego, ale tak to w tej chwili wygląda. Franciszek nazywany jest „papieżem selfie”, są już nawet studia na ten temat. Liderzy bardzo silnie wpływają na zmianę obrazu religii, wykształcenia jej pozytywnego czy negatywnego wizerunku. Buddyzm Dalajlamy to buddyzm z ludzką twarzą, cieszący się pluralizmem. Myślę, że katolicyzm Franciszka, niefiltrowany przez recepcje lokalne, jest podobny. Jürgen Habermas po 11 września 2001 r. stwierdził, że nie zauważaliśmy religii, że on sam jako filozof komunikacji nie zauważał religii. „Musimy w religii zauważyć partnera” – tę tezę Habermasa podjął, o dziwo, kilka lat później w rozmowie z nim Joseph Ratzinger, przyznając, że musimy zrobić miejsce sekularyzmowi, bo sekularyzm pozwala religii nazwać jej wymiar racjonalny. Zatem, krótko mówiąc: dialog. Bez rozmowy, bez możliwości artykułowania, idee wypracowywane w samotności pozostają jedynie naszymi dziwacznymi tworami. A wracając do Hannah Arendt, to myślę, że pisząc swoją książkę „O rewolucji”, w istocie krytycznie się wyrażała o zasadzie cuius regio eius religio zaproponowanej jako sposób na zakończenie wojen religijnych w Europie w XVII w., która nie tylko rozłączyła religię od władzy świeckiej, ale mocniej uzależniła ją od kaprysu władzy politycznej i w tym sensie zaszkodziła zarówno jednej, jak i drugiej. Z niekłamanym natomiast entuzjazmem pisze Arendt o amerykańskim modelu separacji religii od polityki. Dzisiaj ten stosunek również w USA jest o wiele bardziej skomplikowany, niż to było w czasach Arendt. W pewnym sensie jesteśmy u progu radykalnych przemian również w sferach polityki i religii i z tego powodu każde uogólnienie niesie ze sobą ryzyko. Dlatego jestem ostrożny. Musimy poczekać.

Syzyfowa praca :)

Jest rok 1930, czas rozkwitu największego kryzysu w historii świata (tak, większego niż kryzys z 2008), panuje ogromne bezrobocie, światowa gospodarka nie działa, a ludzie zaczynają wychodzić na ulice. W tym czasie ekonomia jak nigdy zasłużyła sobie na miano ponurej nauki (dismal science). Została ona tak wcześniej określona głównie za sprawą apokaliptycznych prognoz Malthusa, który w swojej Teorii przeludnienia przewidywał wzrost produkcji żywności w postępie arytmetycznym przy wzroście ilości ludności w postępie geometrycznym, co w konsekwencji miało doprowadzić do głodu. Co ciekawe, angielski myśliciel zalecał wstrzemięźliwość seksualną jako pewien sposób na złagodzenie problemu zbyt dużej stopy urodzeń (z jakże innymi problemami maja dzisiaj do czynienia państwa wysoko rozwinięte…).

W latach 30 XX wieku mało kto wierzył w ekonomię i faktycznie trudno było patrzeć optymistycznie w przyszłość. John Maynard Keynes nie był jednak przeciętną jednostką i potrafił widzieć rzeczy inaczej. W 1930 roku opublikował krótki esej Ekonomiczne możliwości dla naszych wnuków, który powstał na podstawie wykładu przedstawionego dwa lata wcześniej w Cambridge (z którym związany Keynes był przez całe życie).

W eseju tym Keynes opisuje jak będzie wyglądało życie ludzkości w 2030 roku. Co prawda do tej daty pozostało jeszcze 15 lat, ale już teraz możemy skonfrontować przewidywania z rzeczywistością i wyciągnąć wnioski. Keynes przewidywał, że PKB per capita wzrośnie na zachodzie w ciągu stu lat od 4 do 8 razy i tu należy mu się uznanie, ponieważ jego przewidywania okazały się trafne, a w USA i Wielkiej Brytanii wzrost był prawie sześciokrotny. Do 2030 roku PKB prawdopodobnie jeszcze urośnie („prawdopodobnie” to właściwe słowo, szczególnie jeśli spojrzymy na dzisiejszą sytuację w Unii Europejskiej).

syzyfowa praca_wykres

Keynes upatrywał tego wzrostu głównie w rozwoju technologicznym i tak też się stało. To dzięki nowym maszynom i wynalazkom światowa gospodarka tak się rozrosła. Może się wydawać, że Keynes nie odkrył Ameryki, wierząc w rozwój technologiczny. Dzisiaj jesteśmy przyzwyczajeni do ciągłego rozwoju technologii, czekając z niecierpliwością na nowe możliwości, utożsamiając zmianę z czymś pozytywnym (boimy się rozwoju tylko w filmach science fiction, w których inteligentne roboty przejmują kontrolę nad światem). Natomiast w początkach XX wieku rozwój technologiczny wcale nie był postrzegany jednoznacznie pozytywnie. Siedemdziesiąt lat przed narodzinami Keynesa wybuchł bunt. Ludziom nie podobało się wprowadzenie do przemysłu włókienniczego nowych, bardziej wydajnych metod produkcji, opartych przede wszystkim na zmechanizowanych krosnach. Angielscy tkacze sięgnęli po broń i wypowiedzieli wojnę nowoczesnym maszynom. Nazwano ich luddystami od imienia mitycznego króla Ludda, który miał przewodniczyć tym protestom. Bunt został zakończony w 1812 roku, kiedy  stracono siedemnastu ludzi, a wielu innych deportowano do Australii.

Przepowiednie Keynesa

Keynes uważał, że dzięki wielkiemu rozwojowi dobrobytu ludzie po raz pierwszy nie będą musieli się trudzić, aby zdobyć środki potrzebne do przetrwania, dzięki czemu będą mogli skupić się na sobie i swoich własnych zainteresowaniach. Uważał, że ekonomista będzie jak dentysta, który potrzebny jest rzadko i tylko do niewielkich rzeczy. Co prawda rozwój ekonomii od lat trzydziestych był niesamowity, ale uśmiech samozadowolenia zszedł z twarzy ekonomistów w 2008 roku, kiedy upadał Lehamn Brothers i okazało się, że światowa gospodarka wcale nie jest perpetuum mobile. Jednak właściwym problemem eseju Keynesa nie jest PKB per capita, ale to, co nam on daje.

Keynes sądził, że dzięki wzrostowi produktywności i bogactwa ludzie będą w stanie cieszyć się czasem wolnym – i tutaj trafił kulą w płot. Przewidywał, że ludzie w roku 2030 będą pracować 15 godzin w tygodniu, bo więcej nie będą musieli dzięki wzrostowi produktywności.

syzyfowa praca_wykres2

Jak widać na wykresie, przewidywania Keynesa absolutnie nie sprawdziły się i zamiast 15 godzin tygodniowo, pracujemy 40. Tę pomyłkę można jednak określić łacińskim wyrażeniem felix culpa, co oznacza „szczęśliwą winę”. W ten sposób św. Augustyn określił grzech pierworodny, ponieważ stał się on przyczyną odkupienia i przyjścia Jezusa na świat. Analogicznie, dzięki błędnym przewidywaniom Keynesa, jesteśmy w stanie wiele powiedzieć o współczesnym społeczeństwie.

Bez pracy nie ma kołaczy

Praca towarzyszy człowiekowi od zawsze i stanowi bardzo dużą część naszego życia, często określając to, kim jesteśmy. W zależności od czasów i kultur zmieniało się podejście do pracy i warto prześledzić ten proces, aby szerzej zrozumieć dzisiejszą kulturę pracy.

Zacznijmy od starożytnej Grecji, w której wiedza, dobre urodzenie i związane z tym koneksje miały prawdziwą wartość. Natomiast praca fizyczna i zdobywane w ten sposób pieniądze były czymś pogardzanym. Wolni Grecy z czasów przedsokratejskich, jak też ci z epoki Platona czy Arystotelesa, najzwyczajniej brzydzili się pracą. Praca, rozumiana jako trud, była zdaniem Arystotelesa zajęciem niegodnym człowieka. Vita Contemplativa – życie kontemplatywne, namysł nad światem oraz uprawianie polityki – miało dla starożytnych Greków pierwszeństwo przed vita activa, czyli aktywnym zmienianiem świata. Ono było zadaniem niewolników, służby i wyzwoleńców, ewentualnie kobiet odpowiedzialnych za gospodarstwo. Grecy zainteresowani byli sprawowaniem władzy, pełnieniem funkcji publicznych, urzędów i zdobywaniem wiedzy teoretycznej. Jednakże urzędy i zaszczyty, także w sporcie, w większości przypadków nie przynosiły korzyści majątkowych.

Pewne echa takiego myślenia odbijają się u Keynesa (oczywiście nie chodzi o pochwałę niewolnictwa). Pomimo swojej wyjątkowości, był on pod pewnymi względami typowym angielskim przedstawicielem klasy uprzywilejowanej i nie do końca cenił pracę zarobkową. W pewnym sensie traktował ją jako przymus, który wynika z tego, że ludzie muszą zdobyć środki potrzebne do życia. Zgodnie z tym myśleniem uznał, że ludzie będą pracować tylko 15 godzin tygodniowo, bo po prostu zarobią tyle, aby funkcjonować na „przyzwoitym” poziomie. Dzisiaj dużo więcej wymagamy od pracy. Nie tylko pieniędzy, ale też spełnienia naszych ambicji, satysfakcji i pasji. Praca w znacznym stopniu określa to, kim jesteśmy. Taka identyfikacja dotyczy jednak raczej klasy średniej, która ma do czynienia z pracą intelektualną, niż nisko wykfalifikowanych pracowników.

Duży problem wiąże się z chrześcijaństwem, w którym mamy do czynienia z niejednoznacznym podejściem do pracy. W dzisiejszych czasach uważa się, że kiedyś (w wiekach średnich) pracę traktowano jako karę za grzechy i nie przywiązywano do niej większej wartości.  Taki pogląd spopularyzował Max Weber, przeciwstawiając etykę pracy w protestantyzmie z brakiem zainteresowania pracą w chrześcijaństwie. Ludzie wyrzuceni z raju mieli w mozole pracować, aby przeżyć. Jednak nie oznacza to, że wcześniej nie musieli pracować. Homo laborens (łac. Człowiek pracujący) pojawił się już w raju, kiedy to miał uprawiać i strzec ogrodu Eden. Św. Tomasz z Akwinu najlepiej obrazuje problem Chrześcijaństwa z podejściem do pracy. Z jednej strony Akwinata uznaje pożyteczność pracy i uważa, że jest to prawo natury, ponieważ dzięki pracy ludzkość może przeżyć i możliwa jest kontynuacja Bożego aktu kreacji. Z drugiej jednak strony widział on w pożądaniu do pieniędzy największy grzech, gorszy  nawet od umiłowania władzy i seksu.  Praca sama w sobie jest dobra, ale problem pojawia się, gdy zaczynamy traktować pracę jako źródło pieniędzy, które mają zaspokoić nasze ziemskie zachcianki. Istotność pracy widzimy już u św. Pawła, który twierdzi, że „kto nie pracuje, niechaj i nie je” (dwa tysiące lat później te słowa powtarza Lenin), jak również znane benedyktyńskie zawołanie „ora et labora” (módl się i pracuj), gdzie pracę stawia się na równi z modlitwą jako drogę do osiągnięcia wiecznego szczęścia, czyli zbawienia.

Nasze dzisiejsze podejście do pracy w głównej mierze ukształtował protestantyzm i rewolucja przemysłowa, dzięki którym kapitalizm jest w stanie tak dobrze funkcjonować. Według Webera powstaniu „ducha kapitalizmu” sprzyjały dwie zasady kalwińskiej teologii: zasada predestynacji (przeznaczenia) oraz zasada, że ziemski zawód jest służbą na chwałę Bożą. Pierwsza z nich głosiła, że wyrok boski decyduje z góry o potępieniu lub zbawieniu każdej osoby. Człowiek nie może na niego wpłynąć, ale jest w stanie poznać czy został „wybrany”, otrzymując znak w postaci sukcesu w działaniu, w tym także w dziedzinie gospodarczej. Co istotne, kalwińska koncepcja zawodu podniosła pracę do poziomu powinności religijnej. Praca w tym ujęciu jest częścią powołania człowieka, a kto nie pracuje, popełnia grzech. Kalwin jako pierwszy uznał równouprawnienie wszystkich zajęć zarobkowych: praca kupca i rzemieślnika była tak samo wartościowa jak praca na roli.

Rewolucja przemysłowa pozwoliła w pełni rozwinąć się kapitalizmowi z jego kultem efektywności i wagą czasu. Najważniejsze w tych przemianach było powiązanie czasu z efektywnością. Rozumiano go głównie w kategoriach kosztu – skoro płacimy pracownikom za ilość godzin, lepiej żeby produkowali więcej, bo dzięki temu generowane są wyższe zyski. W tamtych czasach upowszechniły się zegarki i ludzie zaczęli traktować każdą upływają minutę z wyjątkowym pietyzmem, ponieważ uświadomili sobie nieodwracalność mijającego czasu. Wielu historyków dopatruje się w upowszechnieniu zegarków i idącej za tym zmiany postrzegania czasu, jako głównej przyczyny rozwoju Zachodu w stosunku do reszty świata. Obecnie powstaje wiele prac z zakresu psychologii, badających różnice w podejściu do czasu w zależności od kultury i rozbieżności te są fundamentalne.

W pogoni za statusem

Keynes prognozując 15-godzinny tydzień pracy nie docenił ludzkiej potrzeby posiadania statusu i związanego z tym wzrostu konsumpcji różnego rodzaju dóbr. Nasza potrzeba rywalizacji i ciągłego porównywania się z innymi nie jest wytworem kapitalizmu, tylko wynika z naszej natury. Mamy wbudowany tak mocny mechanizm rywalizacji, ponieważ wybierając życiowego partnera, kierujemy się jego pozycją w porównaniu z innymi. Im wyższy status, tym większe prawdopodobieństwo wystąpienia lepszych genów, dlatego też musimy przekonać drugą stronę gry reprodukcyjnej, że jesteśmy odpowiednim kandydatem. Najłatwiej zrobić to za pomocą widocznych symboli świadczących o statusie: pieniądzom i dobrom materialnym.

Keynes rozumiał różnicę pomiędzy potrzebami podstawowymi, dzięki którym możemy żyć, a dobrami relatywnymi, które wynikają z naszych pragnień, ale nie docenił jak nieposkromione mogą być nasze potrzeby wyższe. Dobrze natomiast dostrzegł te pragnienia ojciec ekonomii, Adam Smith, twierdząc:

„Potrzeba pożywienia jest u każdego człowieka określona ograniczoną pojemnością żołądka ludzkiego; ale pragnienie wygód i ozdób w domach, w odzieży, w urządzeniu i sprzętach domowych zdaje się nie mieć kresu ani ścisłych granic.”

Dobitnie problem naszej pogoni za statusem opisuje Marsh, autor wydanych kilka lat temu książek „Fat, Forty and Fired`” (Grubi, 40-letni i zwolnieni) i „Overworked and Underlaid” (Przepracowani i podlegli).

„Tysiące ludzi wiodą życie w niemej rozpaczy, spędzając długie, męczące godziny w pracy, której nie znoszą, by móc kupić rzeczy, których nie potrzebują – po to, żeby zrobić wrażenie na ludziach, których nie lubią.”

Ponad sto lat temu Thorstein Veblen napisał Teorię klasy próżniaczej, w której opisywał „ostentacyjne próżniactwo” świata biznesu, w którym konsumowano dobra na pokaz, dzięki czemu osoby mogły wyróżniać się między sobą. Dzisiaj, dzięki wzrostowi bogactwa w krajach Zachodu, większość społeczeństwa można uznać do pewnego stopnia za klasę próżniaczą – w tym sensie, że nabywamy dobra, które niekoniecznie są nam potrzebne, a które nadają nam status. W najbardziej dramatyczny sposób prezentują potrzebę statusu ludzie najubożsi, choć w tym wypadku chodzi o to, żeby się nie wstydzić swojej biedy i nie czuć się gorszym od innych. Wydawać by się mogło, że jest to absolutnie bezsensowne zachowanie, ale ludzie, oprócz potrzeb biologicznych, mają niezwykle ważne potrzeby psychiczne i nie zawsze, jak w piramidzie Maslowa, trzeba zaspokoić potrzeby podstawowe, takie jak choćby jedzenie, aby przejść do wyższych, takich jak potrzeba statusu. Smith ponad 200 lat temu zwracał uwagę na nakręcającą się spiralę konsumpcji w bogatych krajach, w których ludzie muszą więcej konsumować, żeby nie być gorszymi od innych. Zgrabnie nazwał to „potrzebą pokazania się innym bez wstydu”. Ta potrzeba statusu była jedną z głównych przyczyn kryzysu z 2008 roku, ponieważ ludzie nie chcieli żyć na gorszej stopie od innych i zaciągali kredyty, aby dorównać reszcie.

Na znaczenie relatywności naszych ocen, zwraca uwagę autor bestsellerów z zakresu nauk społecznych, Malcom Gladwell, który tłumaczy dlaczego więcej samobójstw zdarza się w krajach bogatych niż biednych. Nieszczęście mocniej uderzy człowieka w kraju bogatym, ponieważ będzie mu trudniej poradzić sobie z własnym nieszczęściem, widząc naokoło uśmiechniętych sąsiadów. Inaczej jest, kiedy mieszkamy w biednym kraju, gdzie większość ludzi ma problemy, bo wówczas łatwiej znieść własne nieszczęście. Nie da się ustalić absolutnego poziomu szczęścia i stopy życia, dlatego staramy się je określić patrząc na innych. Tak samo nie da się  ocenić głośności dźwięku, znając wyłącznie jego obiektywne natężenie. Ten sam dźwięk zostanie odebrany jako głośny lub cichy w zależności od tego, czy wcześniej słuchaliśmy szeptu, czy wrzasku.

Po co nam te dobra?

Szukamy szczęścia w konsumpcji dóbr. Myślimy, że dadzą nam zadowolenie i w tym celu tak wiele pracujemy. Jak mawiała Marylin Monroe: „Pieniądze szczęścia nie dają, dopiero zakupy.” Tego rodzaju myślenie jest wynikiem splotu wielu czynników, z których bardzo istotna jest filozofia utylitaryzmu. Założycielem tej szkoły był Jeremy Bentham [1748-1832], który twierdził, że „Natura poddała rodzaj ludzki rządom dwu zwierzchnich władców: przykrości i przyjemności. Im tylko dane jest wskazywać, cośmy powinni czynić, oraz stanowić o tym, co będziemy czynili”. Oznacza to, że celem życia człowieka jest maksymalizacja przyjemności lub minimalizacja bólu, aby zmaksymalizować swoja użyteczność. Dla utylitarystów nie liczy się wartość czynności sama w sobie, ale to, czy daje nam zadowolenie. Taki sposób myślenia powoduje, w telegraficznym skrócie, że żyjemy hedonistycznie, poszukując podniet, które dadzą nam zadowolenie. Bentham nie wymaga od nas żadnego wysiłku wewnętrznego: nasze żądze powinny być zaspokojone, a zachcianki spełnione. Kpi ze starożytnych greckich filozofów, którzy poszukiwali najwyższego dobra (summum bonum). Liczy się szczęście – tu i teraz. Ludzie otaczają się kolejnymi dobrami myśląc, że wystarczy posiadać więcej, aby być szczęśliwym. Zagrożenia takiego myślenia przedstawił Aldous Huxley w „Nowym wspaniałym świecie”, gdzie ludzie stali się niewolnikami swoich żądz i za wszelką cenę dążyli do szczęścia.

Wnikliwą analizę sformułował również Mandeville [1670-1733], znany ze swojej satyry na angielskie społeczeństwo pod nazwą „Bajki o pszczołach”, opowiadającej o społeczeństwie pszczół, które rozwija się, zapewniając dobrobyt wszystkim mieszkańcom. Jednak w tym społeczeństwie bogacą się łajdacy, gdyż nie ma handlu bez oszustwa i władzy bez korupcji. Pszczoły narzekają na ten stan rzeczy, co słyszy Jowisz i przekształca je w istoty prawe i cnotliwe, ale zamiast poprawy jakości życia, dzieje się coś przeciwnego. Pszczoły straciły pracę, bo kowale nie mogli zarobić w społeczeństwie, które nie ma w oknach krat, a rygli w drzwiach. Nie było zajęć dla sędziów i adwokatów z uwagi na brak wymiaru sprawiedliwości. Z powodu zaniku luksusu i obżarstwa, znikają rolnicy, służący, szewcy. Tylko część pszczół jest potrzebna, reszta nic nie robi. Mandeville był pierwszym ekonomistą, który w chciwości widzi czynnik powodujący rozwój społeczeństwa. („Pycha i próżność zbudowały więcej szpitali, niż wszystkie cnoty razem wzięte”).

To od tego momentu ekonomia coraz bardziej oddala się od jakichkolwiek ocen ludzkich czynów. Uznano, że człowiek powinien dążyć do szczęścia, maksymalizując swoją użyteczność, a „niewidzialna ręka” rynku spowoduje, że wszystkim będzie lepiej. Adam Smith ubolewał nad tym, że pędzimy za sukcesem, statusem i pieniędzmi myśląc, że dadzą nam szczęście. On, jako sympatyk stoików, wiedział, że nie tędy prowadzi droga do powodzenia w życiu.  Z drugiej jednak strony zauważał, że w konsekwencji ten nasz niezdrowy pęd powoduje, że gospodarka działa lepiej i ostatecznie zyskuje całe społeczeństwo. Dlatego ekonomia od wielu lat zachęca do konsumpcji i produkcji nowych dóbr, bo wierzy, że tylko w taki sposób społeczeństwo ma szansę na rozwój. Może się wydawać, że człowiek traktowany jest tu jak małe dziecko, które chce jeść tylko słodycze i ciągle się bawić – ale próba uwznioślenia ludzkich potrzeb przez system komunistyczny zakończyła się przecież wielką klapą.

Dzisiejsza ekonomia, pomimo ciągłego rozwoju dobrobytu (w nierównym stopniu u poszczególnych grup) i posiadania większej ilości dóbr, ma jednak niewiele do zaoferowania. Ludzie dzisiaj wcale nie czują się szczęśliwsi niż kiedyś. Nie chodzi o to, że dobra nie dają nam szczęścia – bo dają, a w dodatku, pomimo krytyki ze strony intelektualistów, nasza pogoń za konsumpcją doprowadziła do tego, że tak bardzo rozwinęliśmy się jako ludzkość. Pewnie, że lepszą metodą na szczęście jest eudajmonia, czyli stan, gdy czujemy wewnętrzne szczęście, poczucie doskonałości swojego życia. Jest jednak trudno taki stan osiągnąć i nieprzypadkowo ludzie wybierają łatwiejszą ścieżkę konsumpcji. Często zapominamy o wartości dóbr, w tym sensie, że nie tyle dają nam one szczęście, co chronią nas przed nieszczęściami związanymi z zagrożeniem naszego bytu. Ich wagę możemy poznać dopiero gdy jesteśmy głodni czy nie mamy gdzie mieszkać. Jednak wraz ze wzrostem dobrobytu spada dla nas wartość pieniądza – zupełnie inne zadowolenie daje nam podwyżka o 1000zł miesięcznie kiedy zarabiamy 2000zł, niż kiedy zarabiamy 10000 zł.

Fetysz PKB i państwo jako odzwierciedlenie nas samych.

Dzisiejszym problemem jest to, że państwo ma nam, obywatelom, niewiele do zaproponowania oprócz wzrostu PKB. Takie podejście jest dobre, kiedy w kraju panuje bieda i podstawowe potrzeby nie mogą zostać zaspokojone, ale wraz ze wzrostem zamożności to już nie wystarcza. Po II Wojnie ludzie wcale nie byli szczęśliwsi. Te problemy opisał John Kenneth Galbraith w „Społeczeństwie dobrobytu” i Tibor Scitovsky w „The Joyless Economy” (Smutna ekonomia). Autorzy książek wykazują, że wzrost dobrobytu nie prowadzi wcale do większego szczęścia i nie może być celem samym w sobie. Ekonomia powinna czerpać z wiedzy innych nauk społecznych (filozofia, psychologia), aby być w stanie pomóc człowiekowi w osiągnięciu zadowolenia.

Krytyka w następnych latach skupiła się na PKB jako mierniku bogactwa. Powstawały nowe sposoby mierzenia dobrobytu, ale albo były to wskaźniki na bazie PKB, albo wskaźniki, których nie da się obliczyć precyzyjnie. Problem nowych metod widać dobrze na przykładzie projektu, w którym brał udział Stiglitz razem z francuskimi intelektualistami (ostatnio mającymi dużo do powiedzenia w ekonomii) pod egidą prezydenta Sarkozy’ego. O ile wskazują oni na ogrom problemów wynikających z mierzenia dobrobytu za pomocą PKB, o tyle problemem staje się stworzenie własnego, lepszego miernika. Główną trudnością jest subiektywność oceny dobrobytu społeczeństwa, co dobrze uwidaczniają tzw. „indeksy szczęścia”, w których głównym składnikiem ma być odpowiedź ludzi na to, w jakim stopniu są szczęśliwi. (Najlepsze miejsca zajmują w tych rankingach kraje Ameryki Łacińskiej). Słabość takiego sposobu obrazują wnioski pewnego eksperymentu psychologicznego, w którym ludzie mieli odpowiedzieć na analogiczne pytanie. W pierwszym wypadku osoby najpierw pytano o to, czy są szczęśliwe, a później o to, czy mają partnera. Nie zauważono korelacji pomiędzy tymi odpowiedziami. W drugiej wersji pytano ludzi najpierw o to, czy mają partnera, a dopiero potem czy są szczęśliwi. Jak się okazało, myślenie o braku partnera spowodowało, że ludzie uznawali się za nieszczęśliwych, co pokazuje, że ocena własnego poczucia szczęścia zależy od aktualnego nastroju, zatem trudno uznać ją za wystarczającą podstawę do badań.

Koszty alternatywne

Ostatnim wyjaśnieniem 40-godzinnego tygodnia pracy jest postrzeganie czasu w kategoriach kosztu. Ekonomistą, który zwracał uwagę na wagę czasu, był Gary Becker, dzięki któremu możemy wytłumaczyć dlaczego bogaci pracują więcej, niż chcą. Ważne jest to, że w ekonomii każdy wybór oznacza rezygnację z innych wyborów. Decydując się na odpoczynek, automatycznie rezygnujemy z alternatywy w postaci pracy, która daje zarobek. Z powodu wzrostu przeciętnego dochodu, rośnie koszt czasu wolnego. Im więcej zarabiamy, tym droższy będzie dla nas czas wolny i tym niechętniej zrezygnujemy z pracy. Skoro ludzie zarabiają kilkakrotnie więcej, niż prawie sto lat temu, to „leniuchowanie” się nam nie opłaca, szczególnie jeżeli jest tyle rzeczy do kupienia…

Co wiemy

Keynes nie pomylił się co do kierunku, w jakim będzie rozwijał się gospodarka, ale nie docenił niekończących się ludzkich potrzeb. Ludzie mogą się tłumaczyć, że chcą pracować mniej, by mieć czas dla siebie i rodziny, a w końcu i tak wybierają pracę, tłumacząc się walką o byt. Jednak większość mieszkańców bogatych krajów wcale nie musi tak wiele pracować, aby zapewnić sobie utrzymanie. Czas zrozumieć, że dobra takie jak lepszy samochód czy dom nad jeziorem to wcale nie są niezbędne rzeczy, potrzebne do szczęśliwego życia. Ale jeżeli je za takie uważamy, to musimy przyjąć do wiadomości, że ich zdobycie będzie kosztowało – przede wszystkim nasz czas. Pytanie, czy naprawdę chcemy ich tak mocno, by poświęcać coś, co jest dla nas najważniejsze? To już jednak pytanie, na które każdy musi odpowiedzieć sobie sam.

W obronie lekcji religii w szkole :)

Tekst Katarzyny Lubnauer „Najwyższy czas wyprowadzić religię ze szkół!” spotkał się z entuzjastycznym odzewem wielu osób, w tym mojej własnej żony. Marcin Celiński dodał swoje „Miliard trzysta sześćdziesiąt cztery miliony powodów”, a redakcyjni koledzy rozpoczęli akcję zbierania podpisów pod obywatelską inicjatywą ustawodawczą w sprawie wycofania religii ze szkół. Mimo tych wybitnie niesprzyjających okoliczności, spróbuje jednak zabrać głos polemiczny. Oto moje argumenty.

1. Uważam, że dobrze stanowione prawo, to prawo oparte na rzetelnej analizie problemu i alternatywnych rozwiązań. Postulując więc, dość rewolucyjną przecież, zmianę, należałoby najpierw udowodnić jej konieczność, pokazując skalę problemu i zestaw możliwych rozwiązań. A na razie przywoływane są argumenty o dyskryminacji dzieci w szkołach, które są poparte jednostkowymi, anegdotycznymi przykładami. Nie można uczciwie dyskutować generalizując na bazie pojedynczych przypadków! Póki co, jedyne twarde dane to wyniki badania opinii publicznej (CBOS, XII 2013), z którego wynika, że aż 82% Polaków popiera religię w szkołach.

Fakt, że zdecydowana większość obywateli popiera istniejący stan rzeczy nie zawsze usprawiedliwia jego istnienie. Wola większości w demokratycznym państwie jest oczywiście ograniczana zasadą niedyskryminacji mniejszości. Tylko, że póki co nikt nie przedstawił badań pokazujących skalę problemu dyskryminacji dzieci nieuczęszczających na lekcje religii. Macie takie dane? Połóżcie je na stół, chętnie się z nimi zapoznam. A jak nie macie, to może wspólnie zaapelujmy o przeprowadzenie takiego poważnego, ogólnopolskiego badania, które pokaże z jakiej skali problemem społecznym mamy do czynienia?

2. Religia w szkole nie jest ani wymysłem polskim, ani specjalnie nowym. W europejskich programach nauczania istnieje od 200 lat, w Polsce była nauczana nawet w czasach zaborów. W Austrii, Niemczech, Hiszpanii, (ale także we Włoszech, Belgii, Chorwacji, Słowacji..) religia jest nauczana w szkołach publicznych. W Austrii jest obowiązkowa, w Niemczech można z niej nawet zdawać maturę. Nie tylko w Polsce katecheza to nie jest religioznawstwo, w innych krajach lekcje też mają charakter wyznaniowy. Nie przekonuje mnie więc argument, że sam fakt obecności religii w szkole kwestionuje świecki charakter państwa i zasadę rozdziału państwa od Kościoła. Skoro w tak wielu krajach religia jest nauczana w szkołach, to trudno mi uznać ten stan za patologię.

3. Przyjmuje argument, że lekcje religii w szkołach dużo kosztują, a przecież brakuje godzin „na zajęcia dodatkowe, na lekcje języków, na mniej liczne klasy”. Kierunki wydawania publicznych pieniędzy zawsze powinny podlegać krytycznej ocenie i być przedmiotem politycznych sporów. Może faktycznie warto byłoby podyskutować o ograniczeniu liczby godzin religii w szkole i przeniesieniu zaoszczędzonych w ten sposób pieniędzy na inne cele.

Nie mam jednak problemu z finansowaniem przez państwo religii w szkole jako takiej – tak samo jak nie mam problemu z finansowaniem z publicznych pieniędzy wydziałów teologii. Czy je też mielibyśmy odciąć od państwowego finansowania? Teologia była wykładana na uniwersytetach od samego początku ich istnienia i trudno mi się zgodzić z argumentami kwestionującymi jej „naukowość”. Polecam bardzo interesujący wykład kard. Ratzingera na uniwersytecie w Ratyzbonie, który jest piękną obroną teologii jako jednej z nauk humanistycznych.  Idąc tropem jego rozumowania, również religia w szkołach mogłaby być bardzo cennym miejscem namysłu nad sensem życia i śmierci, dobrem i złem, ograniczeniami rozumu i wiarą. Nie wiem jak inni, ale ja nie mam nic przeciwko temu, żeby moje dzieci w szkole zderzane były z tego typu problemami.

4. Część argumentów przytoczonych przez przeciwników religii w szkołach jest trochę przerysowana. Nie jest bowiem prawdą, że obecność oceny z religii na świadectwie oznacza konieczność publicznego dzielenia się informacją, czy ktoś jest wierzący. Na świadectwie jest przecież rubryka „religia/etyka”, która nie ujawnia na jaki przedmiot chodziło dziecko. Problem jest tylko wtedy, gdy szkoła łamiąc prawo (orzeczenie Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu z 2010 r) nie organizuje lekcji etyki (wtedy na świadectwie jest kreska zamiast oceny). W tej sytuacji winna jest jednak dyrekcja szkoły, a nie obecność religii na świadectwie.

Nie jest też prawdą, że państwo zupełnie nie ma nadzoru nad nauczycielami religii. Kuratorium i dyrektor szkoły nie mogą ingerować w treści katechetyczne, ale mają prawo do kontroli metodyki nauczania oraz zgodności z programem. Dyrektor ma też obowiązek reakcji na przypadki łamania przez katechetę Kodeksu Pracy czy Karty nauczyciela. Można oczywiście dyskutować, czy Państwo nie powinno mieć wpływu również na treści nauczania. Można motywować dyrektorów do tego by „nie bali się proboszczów” i ściśle kontrolowali sposób prowadzenia zajęć przez katechetów. Tak naprawdę jednak całkowicie stracimy kontrolę nad lekcjami religii dopiero wtedy, gdy wyrzucimy ją ze szkół.

Nie do końca się też zgadzam z jednoznaczną oceną „sytuacji w Golasowicach”, w wyniku, której ze szkoły odszedł 10-letni uczeń niezgadzający się na zaczynanie lekcji modlitwą. Zwróćmy uwagę na złożoność tej sytuacji. Poglądy ucznia (albo jego rodziców) zderzyły się z wieloletnią lokalną tradycją, łączącą dwuwyznaniową społeczność wioski. Lekcje tradycyjnie zaczynają się tam modlitwą do Ducha Świętego, ustaloną w porozumieniu z proboszczami katolickim i ewangelickim, gdyż 30 procent uczniów to luteranie. Czy naprawdę w imię „świeckiej szkoły” musimy niszczyć zwyczaje lokalnych społeczności? Czy na tym właśnie polega liberalizm światopoglądowy?

5. A na koniec argument najważniejszy – religia w szkole to dla mnie, i pewnie innych rodziców posyłających swoje dzieci na katechezę, po prostu wygodne rozwiązanie. Nie chcę tracić popołudnia na prowadzanie synka na dodatkowe zajęcia do kościoła – wolę spędzić z nim ten czas w przyjemniejszy sposób. Religa w szkole jest więc dla mnie organizacyjnie lepszym rozwiązaniem, tym bardziej, że sam tułałem się w dzieciństwie po salkach katechetycznych, z ziewającą, znudzoną Mamą czekającą z tyłu sali lub  na korytarzu. To nie było wygodne i nie wspominam tego dobrze. Może dlatego, że ja akurat do kościoła miałem zdecydowanie dalej niż do szkoły.

*  *  *

Przy olbrzymim, utrzymującym się od lat poparciu Polaków dla religii w szkołach, nie ma szans na szybką zmianę systemu. Formułowanie takiego postulatu będzie skutkowało tylko zyskaniem łatki „antyklerykałów”, co jest w Polsce sporym balastem.  Może więc lepiej (apeluje tu trochę za Marcinem Celińskim) poszukać tego co jest sensowne i co łączy, zamiast tego co dzieli? Zróbmy  porządne badanie problemu dyskryminacji dzieci z przyczyn światopoglądowych, domagajmy się organizacji lekcji etyki we wszystkich szkołach i w godzinach wygodnych dla dzieci, dyskutujmy o rezygnacji z wliczania oceny z religii do średniej, o zmniejszeniu kosztów katechezy, czy o zwiększeniu kontroli państwa nad katechetami. To są rzeczy, o które możemy powalczyć i… o które powalczyć warto. Bez bicia ideologicznej piany, ale w trosce o lepsze państwo.

Moje typy :)


kwiat_zycia

Antyk
(od początku dziejów do upadku Cesarstwa Rzymskiego na Zachodzie w 476 roku)

  • Gilgamesz (~27 w. p.n.e.)
  • Urukagina (~24 w. p.n.e.)
  • Biblia (~19 w. p.n.e. – 96 r. n.e.): Mojżesz (13 w. p.n.e.), Samuel (11 w. p.n.e.), Król Dawid (~1040 r. p.n.e. – 970 r. p.n.e.), Micheasz (~8 w. p.n.e.), Amos (8 w. p.n.e.), Ozeasz (8 w. p.n.e.), Izajasz (8 w. p.n.e.), Hiob (6 w. p.n.e.), Jeremiasz (7 r. p.n.e.), Jezus Chrystus (3 r. p.n.e. – 30 r. n.e.), Św. Mateusz (1 r. n.e. – ?), Św. Marek (1 r. n.e. – ?), Św. Łukasz (1 r. n.e. – ?), Św. Jan (1 r. n.e. – ?), Św. Paweł (10 r. n.e. – 67 r. n.e.)
  • Hammurabi (1792 r. p.n.e. – 1750 r. p.n.e.)
  • Rygweda (~15 w. p.n.e. – 12 w. p.n.e.)
  • Mahabharata (14 w. p.n.e. -10 w. p.n.e.)
  • Hezojd (~850 r. p.n.e. – 700 r. p.n.e.)
  • Upaniszady (~8 w. p.n.e. – 6 w. p.n.e.)
  • Homer (8 w. p.n.e.)
  • Zaratusztra (628 r. p.n.e. – 522 r. p.n.e.)
  • Laozi (6 w. p.n.e.)
  • Budda (560 r. p.n.e. – 480 r. p.n.e.)
  • Konfucjusz (551 r. p.n.e. – 479 r. p.n.e.)
  • Ajschylos (525 r. p.n.e. – 456 r. p.n.e.)
  • Sofokles (496 r. p.n.e. – 406 r. p.n.e.)
  • Sofiści: Antyfont (~480 r. p.n.e. – 411 r. p.n.e.), Hippiasz (5-4 w. p.n.e.)
  • Sokrates (~470 r. p.n.e. – 399 r. p.n.e.)
  • Tukidydes (460 r. p.n.e. – 400 r. p.n.e.)
  • Demokryt (460 r. p.n.e. – 370 r. p.n.e.)
  • Platon (429 r. p.n.e. – 347 r. p.n.e.)
  • Arystoteles (384 r. p.n.e. – 322 r. p.n.e.)
  • Mencjusz (371 r. p.n.e. – 289 r. p.n.e.)
  • Euklides (365 r. p.n.e. – 300 r. p.n.e.)
  • Zenon z Kition (~335 r. p.n.e. – 263 r. p.n.e.)
  • Archimedes (~287 r. p.n.e. – 212 r. p.n.e.)
  • Cyceron (106 r. p.n.e. – 43 r. p.n.e.)
  • Katon Młodszy (95 r. p.n.e. – 46 r. p.n.e.)
  • Wergiliusz (70 r. p.n.e. – 19 r. p.n.e.)
  • Tytus Liwiusz (59 r. p.n.e. – 17 r. n.e.)

Nowa Era
(narodziny Jezusa Chrystusa ok. 8–4 r. p.n.e)

  • Plutarch (46-125)
  • Epkitet (55-135)
  • Tacyt (56-120)
  • Marek Aureliusz (121-180)
  • Galen (129-199)
  • Gajusz (130-180)
  • Orygenes (185-254)
  • Ambroży z Mediolanu (339-397)
  • Św. Augustyn (354-430)
  • Kalidasa (5 w. n.e.)
  • Anicius Manlius Severinus Boethius (470-524)

Średniowiecze
(od 476 roku do odkrycia Ameryki w 1492 roku)

  • Benedykt z Nursji (480-547)
  • Mahomet (570-632)
  • Beda Czcigodny (672-735)
  • Beowulf (8 w. n.e.)
  • Abu Bakr Muhammad ibn Zakarijja ar-Razi [Rhazes] (865-923)
  • Chorał gregoriański (9 w. n.e. – 10 w. n.e.)
  • Anzelm z Canterbury (1033-1109)
  • Al Ghazali (1058-1111)
  • Awerroes (1126-1198)
  • Mojżesz Majmonides (1135-1204)
  • Snorre Sturlason (1179 – 1241)
  • Franciszek z Asyżu (1181-1226)
  • Burnt Njal (13 w. n.e.)
  • Magna Charta Libertatum [Magna Carta] (1215)
  • Św. Tomasz z Akwinu (~1225–1274)
  • Dante Alighieri (1265-1321)
  • Francesco Petrarca (1304-1374)
  • John Wycliffe (1330-1384)
  • Geoffrey Chaucer (1340-1400)
  • Jan Huss (1372-1415)
  • Girolamo Savonarola (1452-1498)
  • Erazm z Rotterdamu (~1466-1536)
  • Niccolò Machiavelli (1469-1527)
  • Mikołaj Kopernik (1473-1543)
  • Salamanka: Francisco de Vitoria (1483–1546), Domingo de Soto (1494–1560), Luis de Molina (1535–1600),  Francisco Suárez (1548–1617), Giovanni Botero (1544–1617)
  • Marcin Luter (1483-1546)
  • Huldrych Zwingli (1484-1531)

Czasy nowożytne
(od 1492 roku do wybuchu I wojny światowej w 1914 roku)

Renesans
(od 1492 do końca wojny trzydziestoletniej w 1648)

  • Chorał luterański (16 w. n.e.)
  • Jan Kalwin (1509-1564)
  • Miguel Servet (1509-1553)
  • Étienne de La Boétie (1530-1563)
  • Michel de Montaigne (1533-1592)
  • Sir Edward Coke (1552-1634)
  • Johannes Althusius (1557-1638)
  • Galileusz (1564-1642)
  • William Shakespeare (1564-1616)
  • John Robinson (1575-1625)
  • Hugo Grocjusz (1583-1645)
  • Thomas Hobbes (1588-1679)
  • John Milton (1608-1674)
  • John Clarke (1609–1676)
  • John Lilburne (~1615-1657)
  • Sir Isaac Newton (1642-1727)
  • Gottfried Wilhelm Leibniz (1646-1716)
  • Pierre Bayle (1647 – 1706)
  • William Wollaston (1660 – 1724)
  • Anthony Ashley Cooper, Earl of Shaftesbury (1621 – 1683)
  • Henry Rice Vaughan (1622 – 1695)
  • Blaise Pascal (1623 – 1662)
  • Algernon Sidney (1623-1683)
  • Richard Overton (1631 – 1664)
  • Baruch Spinoza (1632-1677)
  • John Locke (1632-1704)
  • Nicholas Barbon (1640-1698)
  • Richard Overton (1640-1663)
  • Sir Dudley North (1641-1691)
  • William Penn (1644 – 1718)
  • Lewelerzy (1647-1649) 
  • Pierre Bayle (1647-1706)
  • Andrew Fletcher (1655 – 1716)
  • John Trenchard (1662–1723)
  • Bernard Mandeville (1670-1733)
  • Joseph Addison (1672-1719)
  • Jean Barbeyrac (1674 – 1744)
  • Richard Cantillon (~1680-1734)
  • Johann Gottlieb Heineccius (1681–1741)

Oświecenie
(od 1648 do od Wielkiej Rewolucji Francuskiej w 1789)

  • Wigowie (1688-1988)
  • Alexander Pope (1688-1744)
  • Deklaracja praw [Bill of rights] (1689)
  • Monteskiusz (1689-1755)
  • Thomas Gordon (~1691–1750)
  • Francis Hutcheson (1694-1746)
  • Wolter (1694-1778)
  • François Quesnay (1694-1774)
  • Henry Home, Lord Kames (1696 – 1782)
  • Benjamin Franklin (1706-1790) 
  • Abbé de Mably (1709-1785)
  • David Hume (1711-1776)
  • Vincent de Gournay (1712-1759)
  • Denis Diderot (1713-1784)
  • Étienne Bonnot de Condillac (1714-1780)
  • Jean le Rond d’Alembert (1717-1783)
  • Samuel Adams (1722-1803)
  • Adam Smith (1723-1790)
  • Adam Ferguson (1723-1816)
  • Richard Price (1723-1791)
  • William Blackstone (1723-1780)
  • Immanuel Kant (1724-1804)
  • Samuel Cooper (1725-1783)
  • Anne-Robert-Jacques Turgot (1727-1781)
  • Mercy Otis Warren (1728-1814)
  • Ferdinando Galiani (1728-1787)
  • Anders Chydenius (1729–1803)
  • Edmund Burke (1729-1797)
  • George Washington (~1731-1799)
  • Catharine Macaulay (1731 – 1791)
  • Richard Henry Lee (1732-1794)
  • Joseph Priestley (1733-1804)
  • Simeon Howard (1733-1804)
  • Robert Morris (~1734-1806)
  • August Ludwig von Schlözer (1735-1809)
  • John Adams (1735-1826)
  • John Millar (1735 – 1801)
  • Patrick Henry (1736-1799)
  • Thomas Paine (1737-1809)
  • John Hancock (1737-1793)
  • Edward Gibbon (1737 – 1794)
  • Cesare Beccaria (1738-1794)
  • James Wilson (1742-1798)
  • William Findley (1742 – 1821)
  • Jakob Mauvillon (1743-1794)
  • Nicolas de Condorcet (1743-1794)
  • Thomas Jefferson (1743-1826)
  • Pierce Butler (1744-1822)
  • Tadeusz Kościuszko (1746-1817)
  • Adamantios Korais (1748-1833)
  • Jeremy Bentham (1748-1832)
  • Marie-Olympe de Gouges (1748-1793)
  • Johann Wolfgang von Goethe (1749-1832)
  • Hugo Kołłątaj (1750-1812)
  • James Madison (1751-1836)
  • Vicesimus Knox (1752 – 1821)
  • John Taylor (1753 – 1824)
  • Antoine Louis Claude Destutt de Tracy (1754-1836)
  • John Marshall (1755-1835)
  • Marie Joseph de La Fayette (1757-1834)
  • Noah Webster (1758 – 1843)
  • Mary Wollstonecraft (1759-1797)
  • Friedrich Schiller (1759-1805)
  • Henry Thornton (1760-1815)
  • Thomas Clarkson (1760 – 1846)
  • Pierre Paul Royer-Collard (1763-1845)
  • William Cobbett (1763-1835)
  • Madame de Staël (1766-1817)
  • Thomas Robert Malthus (1766-1834)
  • Benjamin Constant (1767-1830)
  • Wilhelm von Humboldt (1767-1835)
  • Jean-Baptiste Say (1767-1832)
  • Jane Haldimand Marcet (1769-1858)
  • William Emerson (1769 – 1811)
  • Jane Haldimand Marcet (1769-1858)
  • David Ricardo (1772-1823)
  • James Mill (1773-1836)
  • Deklaracja niepodległości Stanów Zjednoczonych (1776)
  • William Ellery Channing (1780-1842)
  • Charles Comte (1782-1837)
  • Daniel Webster (1782-1852)
  • John C. Calhoun (1782 – 1850)
  • Condy Raguet (1784-1842)
  • Jonathan Elliot (1784 – 1846)
  • Dominik Krysiński (1785-1853)
  • Charles Dunoyer (1786-1862)
  • Thomas Hodgskin (1787-1869)
  • François Guizot (1787-1874)
  • John Wade (1788-1875)

I Rewolucja Przemysłowa
(od 1789 r. do ok. 1850 r.)

  • John John Jay (1789-1795)
  • John Ramsay McCulloch (1789-1864)
  • Nassau William Senior (1790-1864)
  • Sarah Grimké (1792-1873)
  • Percy Bysshe Shelley (1792 – 1822)
  • Sam Houston (1793-1863)
  • Horace Say (1794-1860)
  • Augustin Thierry (1795-1856)
  • Mary Wollstonecraft Shelley (1797-1851)
  • Lord Thomas Babington Macaulay (1800-1859)
  • Edward Baines (1800–1890)
  • Charles Lane (1800–1870)
  • Claude Frédéric Bastiat (1801-1850)
  • William Leggett (1801-1839)
  • Victor Hugo (1802-1885)
  • Harriet Martineau (1802-1876)
  • Gustave de Beaumont (1802-1866)
  • Ralph Waldo Emerson (1803-1882)
  • Richard Cobden (1804-1865)
  • Ambroise Clément (1805 – 1886)
  • Alexis de Tocqueville (1805-1859)
  • William Lloyd Garrison (1805-1879)
  • Angelina Grimké (1805-1879)
  • John Stuart Mill (1806-1873)
  • Robert E. Lee (1807-1870)
  • Harriet Taylor (1807-1858)
  • Jefferson Davis (1808-1889)
  • George William Wilshere Bramwell, 1st Baron Bramwell (1808 – 1892)
  • Lysander Spooner (1808-1887)
  • Edward Miall (1809 – 1881)
  • John Prince Smith (1809-1874)
  • Karol Darwin (1809-1882)
  • William Ewart Gladstone (1809-1898)
  • Juan Bautista Alberdi (1810-1884)
  • Ludwik Wołowski (1810 – 1876)
  • John Bright (1811-1889)
  • Samuel Smiles (1812-1904)
  • Stephen Pearl Andrews (1812–1886)
  • Stephen Field (1816-1899)
  • Henry David Thoreau (1817-1862)
  • Francis Richard „Lord Elcho” Charteris, 10th Earl of Wemyss GCVO (1818 – 1914)
  • Frederick Douglass (1818-1895)
  • Jacob Burckhardt (1818-1897)
  • Gustave de Molinari (1819-1912)
  • Anselme Bellegarrigue (~1820-?)
  • Herbert Spencer (1820-1903)
  • Julius Faucher (1820-1878)
  • Julian Dunajewski (1821-1907)
  • John Elliot Cairnes (1823-1875)
  • Thomas McIntyre Cooley (1824-1898)
  • Walter Bagehot (1826-1877)
  • Pierre Émile Levasseur (1828-1911)
  • Lew Tołstoj (1828-1910)
  • Hippolyte Taine (1828-1893)
  • E.L. Godkin (1831-1902)
  • John Singleton Mosby (1833-1916)
  • Lord Acton (1834-1902)
  • Léon Walras (1834-1910)
  • Edward Stanley Robertson (1834–1923)
  • William Stanley Jevons (1835-1882)
  • Albert Venn Dicey (1835 – 1922)
  • Eugen Richter (1838-1906)
  • Viscount James Bryce (1838-1922)
  • Auberon Herbert (1838-1906)
  • John Morley, 1st Viscount Morley of Blackburn OM, PC (1838 – 1923)
  • Henry George (1839-1897)
  • Carl Menger (1840-1921)
  • William Graham Sumner (1840-1910)
  • Alfred Marshall (1842-1924)
  • Yves Guyot (1843-1928)
  • Philip Wicksteed (1844-1927)
  • Sir Frederick Pollock (1845–1937)
  • Wordsworth Donisthorpe (1847-1914)
  • John Bates Clark (1847-1938)
  • Wordsworth Donisthorpe (1847-1914)
  • Vilfredo Pareto (1848-1923)
  • Henry Elliot Malden (1849–1931)
  • Thomas Mackay (1849 – 1912)

II Rewolucja Przemysłowa
(ok. 1850 do wybuchu I wojny światowej w 1914)

  • Knut Wicksell (1851-1926)
  • Eugen von Böhm-Bawerk (1851-1914)
  • Bruce Smith (1851-1937)
  • Georg Jellinek (1851-1911)
  • Oscar Wilde (1854-1900)
  • Benjamin Tucker (1854-1939)
  • Booker T. Washington (1856-1915)
  • Christopher G. Tiedeman (1857 – 1903)
  • John A. Hobson (1858-1940)
  • Józef Milewski (1859-1916)
  • Willis Van Devanter (1859-1941)
  • Frank W. Taussig (1859-1940)
  • Friedrich Naumann (1860–1919)
  • Edwin Cannan (1861-1935)
  • Feliks Konieczny (1862-1949)
  • George Sutherland (1862-1942)
  • Frank A. Fetter (1863-1949)
  • George Santayana (1863-1952)
  • Franz Oppenheimer (1864-1943)
  • Max Weber (1864-1920)
  • Victor Yarros (1865-1956)
  • Benedetto Croce (1866-1952)
  • Włodzimierz Czerkawski (1866-1913)
  • Edward Abramowski (1868-1918)
  • Albert Jay Nock (1870-1945)
  • Jacob Hollander (1871–1940)
  • Adam Krzyżanowski (1873-1963)
  • G. K. Chesterton (1874-1936)
  • Ernest Benn (1875-1954)
  • Garet Garrett (1878-1954)
  • Leopold Staff (1878-1957)
  • H.L. Mencken (1880-1956)
  • Ludwg von Mises (1881-1973)
  • John J. Lalor (~1881-1899)
  • John T. Flynn (1882-1964)
  • Clarence Manion (1883 – 1967)
  • Joseph Schumpeter (1883-1950)
  • José Ortega y Gasset (1883-1955)
  • William Rappard (1883-1958)
  • Max Eastman (1883-1969)
  • Alexander Rüstow (1885-1963)
  • Frank H. Knight (1885-1972)
  • Benjamin Anderson (1886-1949)
  • Isabel Paterson (1886-1961)
  • Władysław Tatarkiewicz (1886-1980)
  • Rose Wilder Lane (1886-1968)
  • Frank Chodorov (1887-1966)
  • Henry Grady Weaver (1889-1949)
  • Kazimierz Ajdukiewicz (1890-1963)
  • Richard von Strigl (1891-1942)
  • Michael Polanyi (1891-1976)
  • Walter Eucken (1891-1950)
  • John Ronald Reul Tolkien (1892-1973)
  • Jacob Viner (1892-1970)
  • Bernhard Knollenberg (1892 – 1973)
  • Suzanne La Follette (1893-1983)
  • Roman Ingarden (1893-1970)
  • Adam Heydel (1893-1941)
  • Henry Hazlitt (1894-1993)
  • Felix Morley (1894-1982)
  • Julian Tuwim (1894-1953)
  • Stanley Walter Alexander (1895 – 1980)
  • Antoni Słonimski (1895-1976)
  • Stanisław Cat-Mackiewicz (1896-1966)
  • Jacques Rueff (1896-1978)
  • Józef Czapski (1896-1993)
  • Ferdynand Zweig (1896-1988)
  • Pierre F. Goodrich (1896-1973)
  • John Dos Passos (1896-1970)
  • Ludwig Erhard (1897-1977)
  • Theodore Frank Thomas Plucknett (1897 – 1965)
  • William Henry Chamberlin (1897-1969)
  • C. S. Lewis (1898-1963)
  • V. Orval Watts (1898-1993)
  • Leonard Read (1898-1983)
  • Lionel Robbins (1898-1984)
  • Wilhelm Röpke (1899-1966)
  • Friedrich Hayek (1899-1992)
  • Alfred Schütz (1899-1959)
  • William Harold Hutt (1899-1988)
  • Jan Lechoń (1899-1956)
  • Gottfried Haberler (1900-1995)
  • Zbigniew Mehoffer (1900-1985)
  • Aaron Director (1901-2004)
  • Raoul Berger (1901-2000)
  • Michael Oakeshott (1901-1990)
  • Józef Mackiewicz (1902 – 1985)
  • Oskar Morgenstern (1902-1977)
  • Paul Rosenstein-Rodan (1902-1985)
  • Fritz Machlup (1902-1983)
  • Karl Popper (1902-1994)
  • Jerzy Zawieyski (1902-1969)
  • Bertrand de Jouvenel (1903-1987)
  • Caroline Robbins (1903-1999)
  • Alan Paton (1903-1988)
  • George Orwell (1903-1950)
  • John Chamberlain (1903-1995)
  • John Hicks (1904-1989)
  • Witold Gombrowicz (1904-1969)
  • Julian Stryjkowski (1905-1996)
  • Raymond Aron (1905-1983)
  • F.A. Harper (1905-1973)
  • Ayn Rand (1905-1982)
  • Stronnictwo Polityki Realnej (1905-1923)
  • Juliusz Mieroszewski (1906-1976)
  • Jerzy Giedroyc (1906-2000)
  • Ludwig M. Lachmann (1906-1990)
  • Percy L. Greaves (1906-1984)
  • Hannah Arendt (1906-1975)
  • Jacques Barzun (1907-2012)
  • H.B. Acton (1908-1974)
  • Michał Anioł Heilperin (1909-?)
  • Barry Goldwater (1909-1998)
  • Paweł Jasienica (1909-1970)
  • Frank Meyer (1909-1972)
  • Erik von Kuehnelt-Leddihn (1909-1999)
  • Sir Isaiah Berlin (1909-1997)
  • Jerzy Waldorff (1910-1999)
  • Ronald H. Coase (1910-2013)
  • George J. Stigler (1911-1991)
  • Czesław Miłosz (1911-2004)
  • Stefan Kisielewski (1911-1991)
  • Robert LeFevre (1911-1986)
  • Maurice Allais (1911-2010)
  • Milton Friedman (1912-2006)
  • Vera C. Smith (1912-1976)
  • Bruno Leoni (1913-1967)
  • Robert Nisbet (1913-1966)
  • Andrzej Bobkowski (1913-1961)

Czasy najnowsze

I wojna światowa
(1914-1918)

  • Armen A. Alchian (1914-2013)
  • William Grampp (1914-)
  • Edmund A. Opitz (1914-2006)
  • Ernest van den Haag (1914-2002)
  • Peter Thomas Bauer (1915-2002)
  • Paul McCracken (1915-2012)
  • Paul L. Poirot (1915-2006)
  • Arthur Seldon (1916-2005)
  • Jane Jacobs (1916-2006)
  • Bettina Bien Greaves (1917-)
  • Hans Scholl (1918-1943)
  • Russell Kirk (1918-1994)
  • John Hospers (1918-2011)
  • Harry V. Jaffa (1918-)
  • Kurt Richebächer (1918-2007)

Dwudziestolecie międzywojenne
(1918–1939)

  • Basil Yamey (1919-)
  • James M. Buchanan (1919-2013)
  • Jacek Woźniakowski (1920-2012)
  • Douglas C. North (1920-)
  • Thomas Szasz (1920-2012)
  • Ljubo Sirc (1920-)
  • Leopold Tyrmand (1920-1985)
  • Ronald Max Hartwell (1921-2009)
  • Stanisław Lem (1921-2006)
  • T. E. Utley (1921-1988)
  • Sophie Scholl (1921-1943)
  • Thomas C. Schelling (1921-)
  • Gerard Radnitzky (1921-2006)
  • William H. Peterson (1921-2012)
  • Gordon Tullock (1922-)
  • Edwin George West (1922-2001)
  • Hans Sennholz (1922-2007)
  • Władysław Bartoszewski (1922-)
  • Richard Pipes (1923-)
  • G. Warren Nutter (1923-1979)
  • Karl Hess (1923-1994)
  • Wiadomości Literackie (1924-1939)
  • Ralph Harris, Baron Harris of High Cross (1924-2006)
  • Leland B. Yeager (1924-)
  • Jan Paweł Gawlik (1924-)
  • Zbiegniew Herbert (1924-1998)
  • Anthony de Jasay (1925)
  • Manuel Ayau (1925-2010)
  • Margaret Thatcher (1925-2013)
  • William F. Buckley, Jr. (1925-2008)
  • Murray Rothbard (1926-1995)
  • Alan Walters (1926-2009)
  • Tadeusz Chrzanowski (1926-2006)
  • Leszek Kołakowski (1927-2009)
  • Vernon L. Smith (1927-)
  • Forrest McDonald (1927-)
  • Richard Cornuelle (1927-2011)
  • Henry Manne (1928-)
  • Peter Bernholz (1929-)
  • Ralf Dahrendorf (1929-2009)
  • Martin Luther King Jr. (1929-1968)
  • Ralph McInerny (1929-2010)
  • Mao Yushi (1929-)
  • Burton Blumert (1929-2009)
  • Barbara Branden (1929-2013)
  • Zdzisław Najder (1930-)
  • Gary S. Becker (1930-)
  • Israel Kirzner (1930-)
  • Thomas Sowell (1930-)
  • Kenneth Minogue (1930-2013)
  • Sławomir Mrożek (1930-2013)
  • Nathaniel Branden (1930-)
  • Janusz Odrowąż-Pieniążek (1931-)
  • Paul Heyne (1931 – 2000)
  • Ann P. Robson (1931-)
  • Józef Tischner (1931-2000)
  • Oliver E. Williamson (1932-)
  • Julian Simon (1932-1998)
  • Robert Mundell (1932-)
  • Elinor Ostrom (1933-2012)
  • William A. Niskanen (1933-2011)
  • Leonard P. Liggio (1933-)
  • Leonard Peikoff (1933-)
  • Marek Hłasko (1934-1969)
  • M. Stanton Evans (1934-)
  • Ron Paul (1935-)
  • Mario Vargas Llosa (1936-)
  • John Ridpath (1936-)
  • Walter E. Williams (1936-)
  • Vaclav Havel (1936-2011)
  • Jan Narveson (1936-)
  • James McClellan (1937 – 2005)
  • Robert Lucas, Jr. (1937-)
  • George Reisman (1937-)
  • Jan Winiecki (1938-)
  • Robert Nozick (1938-2002)

II wojna światowa
(1939-1945)

  • Pascal Salin (1939-)
  • Tibor R. Machan (1939-)
  • Deepak Lal (1940-)
  • Edward C. Prescott (1940-)
  • Alvin Rabushka (1940-)
  • Dominick T. Armentano (1940-)
  • Iosif A. Brodski (1940-1996)
  • Vaclav Klaus (1941-)
  • Henri Lepage (1941-)
  • Hernando de Soto (1941-)
  • Richard E. Wagner (1941-)
  • Walter Block (1941-)
  • Robert A. Levy (1941-)
  • Robert Keohane (1941-)
  • Mirosław Dzielski (1941-1989)
  • Winston C. Bush (1941-1973)
  • Antonio Martino (1942-)
  • Władimir Bukowski (1942-)
  • Lance Banning (1942 – 2006)
  • Erich Weede (1942-)
  • Richard W. Rahn (1942-)
  • Victoria Curzon-Price (1942-)
  • Robert Tollison (1942-)
  • Allan Gotthelf (1942-2013)
  • Richard Epstein (1943-)
  • Luis Crespo (1943-)
  • Charles Murray (1943-)
  • Norman P. Barry (1944-2008)
  • Llewellyn H. Rockwell, Jr. (1944-)
  • Harry Binswanger (1944-)
  • Geoffrey Brennan (1944-)
  • Robert Higgs (1944-)
  • Roger Garrison (1944-)
  • David D. Friedman (1945-)
  • Maciej Rybiński (1945 – 2009)

Okres powojenny
(od 1945)

  • Leszek Balcerowicz (1947-)
  • Boudewijn Bouckaert (1947-)
  • Frank van Dun (1947-)
  • Mark Skousen (1947-)
  • P. J. O’Rourke (1947-)
  • Samuel Edward Konkin III (1947-2004)
  • R.W. Bradford (1947-2005)
  • John N. Gray (1948-)
  • Carl Watner (1948-)
  • José Piñera (1948-)
  • Leon Louw (1948-)
  • Hans-Hermann Hoppe (1949-)
  • Andrew Bernstein (1949-)
  • David Kelley (1949-)
  • George H. Smith (1949-)
  • Roy Childs (1949-1992)
  • Bruce L. Benson (1949-)
  • Chris Tame (1949–2006)
  • Richard Branson (1950-)
  • Randall G. Holcombe (1950-)
  • Wendy McElroy (1951-)
  • Bruce Bartlett (1951-)
  • Anders Åslund (1952-)
  • Witold Kwaśnicki (1952-)
  • Robert A. Sirico (1952-)
  • Randy Barnett (1952-)
  • Lawrence W. Reed (1953-)
  • David Boaz (1953-)
  • Thomas J. DiLorenzo (1954-)
  • Steven Pinker (1954-)
  • Roderick T. Long (1954-)
  • Doug Bandow (1954-)
  • Steven Landsburg (1954-)
  • Arnold Kling (1954-)
  • Jesús Huerta De Soto (1956-)
  • Tom G. Palmer (1956-)
  • Chandran Kukathas (1957-)
  • George Selgin (1957-)
  • Donald J. Boudreaux (1958-)
  • Michael Munger (1958-)
  • Robin Hanson (1959-)
  • Hardy Bouillon (1960-)
  • Peter Boettke (1960-)
  • Mart Laar (1960-)
  • Sean Gabb (1960-)
  • Akbar Ganji (1960-)
  • Richard Salsman (1960-)
  • Andrei Shleifer (1961-)
  • Tara Smith (1961-)
  • Yaron Brook (1961-)
  • Tyler Cowen (1962-)
  • David Prychitko (1962-)
  • Daniel B. Klein (1962-)
  • Luigi Zingales (1963-)
  • Cathy Young (1963-)
  • Steven Horwitz (1964-)
  • Stephan Kinsella (1965-)
  • Álvaro Vargas Llosa (1966-)
  • Michael Huemer (1969-)
  • Bryan Caplan (1971-)
  • Thomas E. Woods, Jr. (1972-)
  • Johan Norberg (1973-)
  • Edward Stringham (1975-)
  • Robert P. Murphy (1976-)
  • Patri Friedman (1976-)
  • Christopher Coyne (1977-)
  • Peter T. Leeson (1979-)
  • Alberto Mingardi (1981-)

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję