Ulepimy dziś bałwana? :)

„Ulepimy dziś bałwana, no chodź, zrobimy to. Tak dawno nie widziałam Cię, nie chowaj się, uciekłaś gdzieś czy coś?” – niedawno słuchałam tej piosenki z „Krainy Lodu” w zupełnie nowym, nieznanym mi dotąd kontekście…

Coming out

Jeszcze jedna godzina. No przecież, kto jak nie ty? Jest tyle obowiązków. Nic samo się nie zrobi. Godziny pracy już dawno minęły. Ale jest ciągle tyle do zrobienia… I można pobić kolejny rekord godzin na miesiąc. Rekordowe godziny to rekordowa wypłata. Będzie dobrze. Dobra, czas do domu. Tu kolejne, dorywcze zajęcie. Jeszcze kilka godzin gapienia się w komputer. Oczy łzawią, ale luz, reklamowali ostatnio świetne krople dla zmęczonego wzroku. Jeszcze przez chwilę barter, trzeba przecież budować markę na przyszłość. Halo halo, jeszcze sprzątanie w domu! Przecież u każdego na Instagramie jest błysk w mieszkaniu! Ok, chwila snu i od nowa… Szybkie zerknięcie na telefon przy ustawianiu budzika… Jakieś telefony od rodziny… Jest luka w grafiku za kilka dni, się oddzwoni… Nowy dzień? Który to już z rzędu w takim pędzie? Drugi? Dziesiąty? Czy to ma znaczenie? Znów praca… I nadgodziny, przecież trzeba pomóc… Powrót do domu… Sprzątanie, zakupy i… staje się ciemność.

Imperatyw wzrostu

„Produkt Krajowy Brutto (w skrócie PKB) jest to łączna, wyrażona w pieniądzu wartość wszystkich dóbr i usług wytworzonych w danym kraju zazwyczaj w ciągu roku lub kwartału” – taką definicję PKB podaje Business Insider. Podobną znajdziemy na Wikipedii, w podręcznikach, u instytucji gospodarki rynkowej i w wielu innych źródłach. Jak zauważa Jason Hickel, „PKB musi stale rosnąć, przynajmniej o 2 lub 3 procent w skali roku (…), aby zyski netto dużych firm mogły stale rosnąć”[1]. Patrząc na konieczność rozwoju gospodarczego, którego miernikiem jest przede wszystkim PKB, łatwo przeoczyć cenę tego wzrostu, jaką są zasoby.

Zasoby naturalne – aby więcej produkować, potrzeba więcej surowców. Aby sprzedawać wyprodukowane towary, konieczny jest popyt. To zaś załatwia się brakiem trwałości wytworów oraz doskonałym marketingiem. Wiele sprzętów użytkowanych w zwykły sposób psuje się niedługo po upłynięciu czasu reklamacji. Trzeba wówczas zakupić nowe. To jest jednak wersja dla wytrwałych, bowiem na chwilę po zakupie na przykład najnowszego telefonu pojawia się kolejny, nowy, lepszy, który koniecznie musisz mieć, jeśli chcesz być na bieżąco. Kolejny obiektyw w aparacie, więcej filtrów w aparacie, więcej motywów kolorystycznych do wybrania – tak, to rzeczywiście warte jest niewolniczej pracy ogromnej ilości ludzi. A ziemia tymczasem jest na granicy wydolności, jeśli chodzi o środki do zaspokojenia potrzeb kreowanych przez technologicznych (i nie tylko) gigantów. Pod zasoby naturalne można też podpiąć degradację naszego środowiska – ogromna ilość odpadów zalega w lasach, morzach i oceanach. Odpadów wszelkiego rodzaju – od śmieci po grillu w plenerze, poprzez dzikie wysypiska, aż po morze plastiku, chemikalia wylewane do wód i spaliny wypuszczane w powietrze. Przyczyniając się do degradacji środowiska i uprawiając gospodarkę rabunkową niszczymy ekosystemy i ciężko pracujemy nad utratą bioróżnorodności. W ten oto sposób, kultywując eksploatację przyrody, dosłownie podcinamy gałąź, na której już tak niepewnie siedzimy.

To jednak nie wszystkie zasoby, które są poddawane destrukcji. Są jeszcze ludzie – osoby, jest każdy z nas. Człowiek jako siła robocza jest eksploatowany w podobnym stopniu. Najpierw niewolnictwo, później feudalizm, w końcu kapitalizm – każdy wielki system ewidentnie karmi się krwią istot, które go tworzą. Choć teraz nie ma ludzi, których można kupić (nie chodzi tu o nielegalny handel ludźmi, który jest ścigany) i chłopów, którzy będą odrabiać pańszczyznę, jest ogrom ludzi, którzy za głodowe stawki i nadzieję na godne życie, lepsze jutro lub ciepły posiłek godzą się pracować za głodowe stawki w warunkach zagrażających życiu. Są to szwaczki pracujące dla firm, których ubrania kupimy i wyrzucimy po jednym sezonie, są to dzieci pracujące przy pozyskiwaniu koltanu i niejednokrotnie umierające przy jego wydobyciu (przerażające są myśli typu „ile ludzkich istnień kosztował twój telefon”) i wiele innych osób, którzy za przysłowiową miskę ryżu dla siebie i bliskich zrobią wszystko. Jesteśmy też my, którzy codziennie każdą złotówką wspieramy ten mechanizm, a z racji tego, iż wymaga ciągłego wzrostu, stałego „więcej”, powoli też dajemy się wplątać w wyścig po wzrost dochodów, prestiżu i dobrostanu, który ustaje dopiero z końcem naszego życia. Na tym polega imperatyw wzrostu. Dąży się coraz wyżej, kreuje się coraz więcej potrzeb, pracuje się coraz dłużej, do momentu, gdy… Właśnie. W pewnym momencie, gdy się człowiek zatrzyma (i jeśli się zatrzyma, bo to się rzadko zdarza) nie wiadomo, po co.

Odkrycie profesora Zimbardo

Jak to się dzieje? Przecież, gdyby zrobić sondaż uliczny, ile osób by powiedziało: „tak, chcę być maszyną”? „Tak, dobrze się czuję, biegając jak chomik na bieżni za bliżej nieokreślonym celem”? Zaryzykuję stwierdzenie, że niewiele. Co jednak sprawia, że tak się dzieje? Że człowiek przestaje się zastanawiać nad tym, co robi i po prostu wysila się dla zgromadzenia ogromnej ilości dóbr, która nie dość, że przewyższa jego potrzeby, to jeszcze nie będzie kiedy jej wykorzystać przy takiej ilości pracy? Gdzie przebiega granica pomiędzy human being a kapitalistycznym human doing?

Odpowiedzi częściowo poszukiwałam w podręczniku Efekt Lucyfera. Książka opisująca eksperyment więzienny w podziemiach Stanford szokuje od piętnastu lat. Philip Zimbardo zorganizował słynny więzienny eksperyment w podziemiach Stanford. Polegał on na badaniu zachowania uczestników, z których część odgrywała strażników więziennych, część więźniów. Każdy z badanych studentów był bez kryminalnej przeszłości i w dobrej kondycji psychofizycznej. Eksperyment mający trwać dwa tygodnie przerwano po sześciu dniach ze względu na agresję „strażników”. Już wcześniej jeden z „więźniów” został wypuszczony przez załamanie nerwowe, już w drugim, trzecim dniu żaden ze studentów nie czuł się uczestnikiem eksperymentu. Byli strażnikami i więźniami.

Czy system kapitalistyczny nie wymaga od nas podobnego wchodzenia w role? Czy ludzie nie wchodzą w nie, zapominając o swoich prawach, bo „firma mnie potrzebuje”, bo „jest ktoś młodszy/bardziej doświadczony na moje miejsce”? Czy zakładając koszulę, garsonkę, fartuch, kask, jakiekolwiek inne stroje czy osłony należące do zawodu, który wykonujemy, czy podobnie nie wyrzekamy się części praw obywatelskich bo „tak trzeba”? Odpowiedzi może dostarczyć nam widok spieczonych ciał pracowników fizycznych pracujących w każdych warunkach na cenne godziny, widok zszarzałych twarzy elegancko ubranych pracowników kancelarii, biur, korporacji, urzędów, bo awans sam nie przyjdzie, czy poparzonych i pociętych rąk kucharzy, bo przecież szybko, kilka sal gości czeka. Z jednej strony właśnie zapomina się o zewnętrznym świecie, o własnych potrzebach i zdrowiu, o tym, że mamy prawo do sprzeciwu i rezygnacji z zadań, które są dla nas przesadnie obciążające (jak „więźniowie” w eksperymencie), z drugiej pojawia się pytanie „jak”? Przecież trzeba pracować, spłacać kredyty, jeść, a w wersji premium wakacje raz na jakiś czas by się przydały. Pada to słynne „ideami garnka nie napełnisz”. Ano nie. Ale jedyne, co zapełnia praca ponad siły, to kieszenie garstki najbogatszych ludzi, które nie mają dna, gabinety terapeutów i SOR-y. Konieczne jest więc znalezienie rozwiązania.

Idziemy na wino?

Nie, nie padnie tu złota rada, odpowiedź, która będzie przełomem społeczno-ekonomicznym czy choćby wskazówką. Propozycji jest wiele, jest czterodniowy tydzień pracy, przedłużenie urlopów, zmiany w wysokości wypłat, świadczeniach socjalnych lub po prostu zostanie kapitalistą najwyższego rzędu i nieprzejmowanie się ceną własnych działań. Można się też zatrzymać (zanim zmusi nas do tego stan psychofizyczny) i zacząć od siebie. Wyznaczać sobie cele i pod nie kierować swoje dążenia i energię. Zastanawiać się, co się zrobi po osiągnięciu swoich ambicji. Można przeanalizować swój ślad węglowy i wpływ na środowisko, negocjować własne wynagrodzenie i warunki w pracy. Można (a nawet trzeba) roztropnie wybierać usługi, z których korzystamy, produkty, które kupujemy i ludzi, którym oddajemy swój czas, a nawet los. Takich wyborów dokonujemy zakupami, listami znajomych na Facebooku, obecnością na wyborach, a nawet decyzją, do którego kosza wrzucimy papierek po zjedzonym po cichu batoniku.

Żeby jednak zrobić którąkolwiek z tych rzeczy, trzeba nam się zatrzymać. Odpocząć. Rozejrzeć się. Może gdzieś wokół są jeszcze znajomi lub bliscy, których się zgubiło w pędzie codzienności. Może ktoś jeszcze nam zaproponuje tytułowe ulepienie bałwana (jeszcze nie jest za późno) lub po prostu wyłączenie telefonów i wspólny czas przy kawie lub winie. Ludzie, nawet najmądrzejsi, nie robią wielkich rzeczy wyczerpani. A nasze otępienie, brak sił do rozejrzenia się za alternatywami i postępujące przemęczenie to najlepsze paliwo dla systemu, który nas niszczy.

[1]   J. Hickel, Mniej znaczy lepiej, Kraków: Wydawnictwo Karakter 2021.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

O czym ostatni raport klimatyczny nie chce mówić wprost :)

„Świadectwo hańby, katalog pustych obietnic wiodących nas prostą drogą ku światu, w którym nie da się żyć” – tak o ostatnim raporcie Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu rzecze Sekretarz Generalny ONZ António Guterres. Mocne słowa, które jeszcze niedawno sprowokowałyby zapewne zarzuty katastrofizmu i siania paniki, dziś są po prostu streszczeniem istoty ostrzeżeń klimatologów i innych zgromadzonych w Zespole specjalistów od tego wszystkiego, co pod naporem ludzkiej cywilizacji dzieje się na Ziemi.

Raport jest „ostatni” nie tylko w sensie „najnowszy”, ale być może i w sensie bardziej dramatycznym: ewentualny następny ukaże się dopiero po roku 2025, czyli dacie, która musi wyznaczać kres wzrostu emisji gazów cieplarnianych, jeśli chcemy mieć cień szansy ograniczyć globalne przegrzanie do 1,5 stopnia Celsjusza, powyżej którego czeka nas klimatyczna zapaść. Gdzie będziemy wtedy mentalnie jako jednostki? Kim będziemy kulturowo jako społeczeństwa? Czy coś do nas wreszcie kolektywnie dotrze, czy też urzekną nas nowe, jeszcze udatniej maskujące rzeczywistość opowieści?

Z trzech etapów Raportu ten ogłoszony 4 kwietnia jest stosunkowo najbardziej „optymistyczny”, poświęca bowiem uwagę mitygacji, tzn. rozwiązaniom mającym na celu zapobieganie i przeciwdziałanie zmianie klimatu. Na pierwszy rzut oka tekst „Podsumowania dla decydentów”, czyli tej kilkudziesięciostronicowej części Raportu, która w przeciwieństwie do liczącej blisko trzy tysiące stron całości ma jakąś szansę dotrzeć do świadomości przywódców i obywateli, jest jasny i bezpośredni w ocenie działań na rzecz zażegnania kryzysu: mamy oto dosłownie kilka lat na uratowanie się przed najgorszym i brakuje tylko woli, by wdrożyć znane już, sprawdzone i dostępne rozwiązania.

Brakuje „tylko” woli? Słuszne pytanie – ale tutaj skupię się na czym innym. Otóż od tego, co znajdziemy w Podsumowaniu, ciekawsze jest być może to, czego w nim nie znajdziemy.

Ważne ostrzeżenie, że opór wobec działań klimatycznych ze strony przemysłu związanego z emisją CO2 jest szeroki, dobrze zorganizowany i wspierany lobbingiem, można przeczytać w tekście Raportu, gdzie przewagę mają naukowcy, ale nie w Podsumowaniu, przy którego tworzeniu dominują przedstawiciele władz, pilnujący, by cennym interesom nie stała się zbyt wielka krzywda. Arabia Saudyjska i Indie, przy cichym wsparciu Amerykanów, dopilnowały, by złagodzić anty-węglową wymowę Podsumowania, przemycić słownictwo umożliwiające wywinięcie się od bardziej zdecydowanych działań, a nawet ukryć niewygodne wykresy. Pierwotna wersja, która wyciekła wcześniej do opinii publicznej (zapewne właśnie po to, by udowodnić późniejsze manipulacje), zawierała też całą listę zagrożeń wobec ambitnych polityk klimatycznych, której nie było dane trafić do wersji ostatecznie przyjętej – pośród nich „partykularne interesy”. Innymi słowy, ostrzeżenia przed lobbingiem nie trafiły do Podsumowania za sprawą lobbingu, a ostrzeżenia przed partykularnymi interesami za sprawą tychże interesów.

Lobby paliwowe łatwo jest wskazać i napiętnować – gorzej ze zidentyfikowaniem tych, którzy stoją za innym wymownym pominięciem. Otóż w „Podsumowaniu dla decydentów” z poprzedniego Raportu mianem jednego z najważniejszych czynników napędzających rosnące emisje CO2 ze spalania paliw kopalnych określono wzrost populacji (obok wzrostu gospodarczego). W aktualnym Podsumowaniu próżno szukać podobnego określenia: populacja pojawia się jedynie przelotnie, a najważniejszą z kilku wzmianek jest ta określająca duży wzrost globalnego zaludnienia dość enigmatycznie jako jedno z „wysokich wyzwań mitygacyjnych” w scenariuszach modelujących dalszy rozwój sytuacji.

Tymczasem pozostała część Raportu mówi wprost i wielokrotnie, że to właśnie wzrost populacji oraz PKB pozostają dwoma najważniejszymi czynnikami napędzającymi rosnące emisje – tak w przeszłości, jak i w modelach sięgających roku 2050. Dlaczego na 64 stronach Podsumowania nie znalazło się miejsce na to jedno zdanie? Trudno tu mówić o jakimś konkretnym lobby zwalczającym tematykę populacji: to raczej kwestia szerzącego się ostatnio demonizowania pewnych tematów – w tym właśnie populacji – jako „niesprawiedliwych” i „obraźliwych”, które sprawia, że dla świętego spokoju usuwa się je z centrum debaty, spycha na margines, bagatelizuje.

A szkoda. Jest oczywiście prawdą, że za największy udział w emisjach, które doprowadziły nas dziś na skraj katastrofy, odpowiadają kraje najbogatsze, czyli historycznie rzecz ujmując Zachodnie. Dlatego branie pod uwagę historycznych emisji w dzisiejszych i przyszłych działaniach klimatycznych jest potrzebne, by społeczeństwa, które najwięcej na niszczeniu planety skorzystały, poniosły odpowiedni ciężar odpowiedzialności. Nie może to jednak przesłaniać faktu, że emisje te już się dokonały i teraz gra toczy się o to, by ograniczyć emisje przyszłe, których większość to nie Zachód będzie już generować. Według Raportu, ludniejsze społeczeństwa o mniejszym per capita śladzie węglowym wyprzedziły już pod względem całkowitej emisji mniej ludne kraje rozwinięte o śladzie per capita większym. To ważne, bo z punktu widzenia systemu planetarnego nie ma znaczenia, czy kolejne destabilizujące gigatony CO2 wyemitowane zostaną w Ameryce i w Europie czy też w Chinach i Indiach. (Emisje w Afryce są nieporównanie mniejsze, ale i tam – jak stwierdza raport – znacząco wzrosły te z sektora rolnego, leśnego i innego użytku gruntów, m.in. właśnie z powodu wzrostu populacji). Rola Zachodu polega tu więc na dawaniu przykładu poprzez własną zdecydowaną dekarbonizację (oraz na finansowaniu dekarbonizacji w innych regionach i podobnych działaniach wspierających), ale to nie jej poziom przesądzi o tym, czy przekroczymy pozostały ludzkości budżet węglowy, czyli ilość gazów cieplarnianych, którą możemy jeszcze bezpiecznie wyemitować: to od trajektorii emisji w ludniejszych i uboższych dziś częściach świata ostatecznie zależy, czy unikniemy przekroczenia planetarnych punktów krytycznych.

Rzecz jasna, jeśli na coś w ogóle warto przeznaczyć ów budżet węglowy, to na pewno na poprawę bytu i bezpieczeństwa zwykłych ludzi, zamiast na kolejne luksusowe gadżety dla garstki uprzywilejowanych. Koszt węglowy marginalnego uatrakcyjnienia stylu życia najbogatszych będzie taki sam, jak koszt węglowy autentycznej pomocy najuboższym – ale moralna i społeczna wartość będzie zupełnie inna. Rozmowa tu się jednak bynajmniej nie kończy. Jak zwraca uwagę Raport, niewielkie zwiększenie populacji w społeczeństwach wysokoemisyjnych przyniesie podobne podwyższenie emisji, co znaczne zwiększenie populacji w społeczeństwach niskoemisyjnych, dlatego – to już moja konkluzja – konieczne jest poświęcenie uwagi kwestiom populacji bez względu na to, jaki kolor skóry czy stan konta przeważa w owych społeczeństwach.

I tu przechodzimy do kwestii, o której orędownicy wyciszania rozmowy o populacji w kontekście kryzysu klimatycznego zdają się zapominać. Raport trafnie stwierdza, że zgodnie z ideą sprawiedliwości klimatycznej należy położyć nacisk na ochronę ludzi narażonych na katastrofy klimatyczne, oraz, że sprawiedliwa transformacja wymaga, by nie nakładać obciążeń na społeczności zmarginalizowane. Przypomnę jednocześnie, że połowa ludności świata wystawiona jest na klimatyczne zagrożenia. Zostawiając już zatem na boku kwestię populacji jako czynnika zwiększającego emisje, pytam: co z populacją jako czynnikiem potęgującym skalę cierpienia i śmierci ludzi w wyniku tychże zagrożeń? Czy to też nie „obciążenia”? Gdzie tu „ochrona”? Uciekając od kwestii populacji z modnym hasłem sprawiedliwości na ustach, zwiększamy narażenie najbardziej wrażliwych społeczności – tak jakby nie miało znaczenia, ilu ludzi przyjdzie w najbliższych latach i dekadach na świat tylko po to, by cierpieć i ginąć w nieuchronnych katastrofach i migracjach, przed którymi Raport jako całość tak głośno ostrzega. W zdestabilizowanym świecie, ku któremu zmierzamy, katastrofy i migracje będą nie do uniknięcia, ale skala populacji przełoży się na ich morderczość. Mówiąc wprost: im więcej nas będzie, tym bardziej będziemy narażeni. Nie mierząc się z wyzwaniem, jakim jest liczba przedstawicieli gatunku Homo sapiens, będziemy sprowadzać na ten świat kolejnych ludzi, z których jedni będą topić się w morzach lub zamarzać w lasach, umierać z głodu i pragnienia, daremnie szukać schronienia przed rozpętanymi żywiołami – a drudzy stać z karabinami przy brzegach i zasiekach.

Dlatego pora na uczciwą rozmowę o tym, że im mniej nas będzie, tym będzie nam lepiej – że nieposiadanie dzieci jest tak samo obywatelsko przydatne, co posiadanie. Nie chodzi o potępianie tych, którzy decydują się na biologiczne potomstwo, tylko o docenienie roli tych, którzy decydują się własnych dzieci nie mieć (lub mieć ich mniej). Sytuacja planetarna kształtuje się tak, że naszemu gatunkowi będzie po prostu łatwiej żyć i przeżyć, jeśli będzie mniej liczny. Nawet ziszczona wedle najoptymistyczniejszych scenariuszy dekarbonizacja nie załatwi wszystkiego: w końcu samą swoją liczebnością rozpieramy się ponad miarę na planecie. Odpowiedzialna rezygnacja z posiadania potomstwa, wpisana w szerszą reformę społeczeństw i gospodarek, ma potencjał obniżenia emisji, ochrony ekosystemów, przygotowania miejsca dla migrantów klimatycznych, zminimalizowania liczby ludzkich tragedii w wyniku katastrof – i ogólnie poprawienia naszych długoterminowych perspektyw.

Zmniejszenie populacji jest zatem środkiem zarazem mitygacji i adaptacji. Dlatego postępujące już procesy spowalniania wzrostu populacji trzeba wspierać, a nie tylko przyglądać im się ukradkiem, udając, że nie cieszy nas ich pozytywny wymiar, byle tylko nie podejmować trudnego tematu. Niestety, jest ponurą ironią losu, że podnoszenie kwestii populacji w kontekście działań klimatycznych jest dziś traktowane z podejrzliwością – a często i wrogością – podobną do tej, z jaką jeszcze nie tak dawno przyjmowano ostrzeżenia przed nadciągającą katastrofą klimatyczną. Pamiętając, ile czasu zmarnowaliśmy jako ludzkość nie mierząc się z wyzwaniami klimatycznymi, odpowiedzmy sobie na pytanie: Czy mamy luksus czekania z dyskusją o populacji do momentu, gdy nie da się już dłużej uciekać od świadomości, że wszyscy – bez względu na kolor skóry i godło na paszporcie – zmierzamy ostatecznie prostą drogą ku światu, w którym nie da się żyć?

 

Na (nie)szczęście, tej świadomości możemy dostąpić już w roku 2025.

 

__________

Książka Dawida Juraszka Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowieka jest do nabycia w SKLEPIE LIBERTÉ! oraz księgarniach internetowych.

 

Autor zdjęcia: Kristina Flour

 

 

Łyżką dziegciu w polski miód :)

Nie daliśmy tym ludziom „tylko” przetrwania, ale wręcz drugi, tymczasowy zapewne dom. Ponad 2 miliony osób i żadnego obozu. Można to nazwać pospolitym ruszeniem. Niczym obywatele przedrozbiorowej Rzeczypospolitej, stawiający się licznie w odpowiedzi na rozesłane wici w obronie wielkości ojczyzny, obywatele współczesnej Rzeczypospolitej pokazali jej wspaniałość. 

Gremialny, niemal powszechny zryw Polaków jadących pod granicę na pomoc uchodźcom z Ukrainy, wpłacających pieniądze, przekazujących dobra materialne, udostępniających mieszkania, czy pojazdy. Pomoc wolontariuszy na dworcach – poprzez wskazanie naszym braciom zza wschodniej granicy możliwości dalszej podróży, otrzymania pożywienia, pomocy medycznej, noclegu i wszelkich informacji. Także werbalne wsparcie, również przecież istotne. To wszystko, patrząc na liczby, to wielkie osiągnięcie naszego narodu i chwila chwały, zdanie egzaminu z człowieczeństwa. Osiągnięcie na światową skalę. Nie daliśmy tym ludziom „tylko” przetrwania, ale wręcz drugi, tymczasowy zapewne dom. Ponad 2 miliony osób i żadnego obozu. Można to nazwać pospolitym ruszeniem. Niczym obywatele przedrozbiorowej Rzeczypospolitej, stawiający się licznie w odpowiedzi na rozesłane wici w obronie wielkości ojczyzny, obywatele współczesnej Rzeczypospolitej pokazali jej wspaniałość. Gdyby miał być to tytułowy miód, to tylko najlepszy – nowozelandzka manuka, bądź turecki elvish. Ewentualnie, na fali uniesienia dumą z własnego narodu, można stwierdzić, że to miód z najlepszych polskich pasiek.

Ten przykry czas, bestialskiego najazdu putinowskiej Rosji na naszego sąsiada, pokazał nam coś o naszej społecznej kondycji. Pokazał jednak także prawdę o samych uchodźcach. Będąc tak mentalnie zaangażowanymi w tę wojnę, obserwując doniesienia z frontu, mając zapewne bezpośredni kontakt z Ukraińcami, widząc tych ludzi, możemy dostrzec mechanizmy działania tego typu migracji. Pierwszy wniosek nasuwa się sam – o dziwo (dla większości) nawet strzeżone, bogate osiedla dużych ukraińskich miast nie są wyposażone we własną ochronę przeciwlotniczą! Co to oznacza? Mianowicie to, że uciekają wszyscy, każdy metr terytorium może stać się miejscem nalotu, każdy może stracić dom w ułamku sekundy. Każdy – wykształceni, zamożni, właściciele przedsiębiorstw, elita narodu, ci w markowych ciuchach, z najnowszymi telefonami, uciekający droższymi samochodami, biorącymi ze sobą swojego zwierzęcego pupila. Ofiarami stać się mogą także najbiedniejsi, niewykształceni, uciekający z torbą z kilkoma ciuchami na zmianę i pożywieniem. Bezlitosny napastnik nie sprawdza stanu konta i wykształcenia przed bombardowaniem czy nalotem. To wszystko dzieje się w Ukrainie, kraju który przetrwał dzięki własnej niezłomności i fatalnemu rosyjskiemu przygotowaniu do wojny. Działa jego aparat, kontrolowana jest zdecydowana większość terytorium, a władze dzielnie sobie radzą. Co by się jednak stało, jak wzrosła by skala migracji, gdyby hipotetycznie aparat państwowy Ukrainy uległ rozpadowi i jego miejsce zastąpił okupant lub inny rodzaj władzy? Doszłoby do jeszcze większego exodusu mieszkańców, zaczęliby wyjeżdżać także mężczyźni w różnym wieku, gdyż aparat państwa nie trzymałby ich już w Ukrainie w celu wcielenia do armii, a położenie byłoby zbyt tragiczne, aby podjąć walkę na własną rękę. Po co kreślić taki scenariusz? Aby uzmysłowić sobie kolejne aspekty tej sytuacji.

W tym celu musimy cofnąć się w czasie. Rok 2015. Po interwencjach państw Zachodu w Syrii, Iraku i Afganistanie. Po powstaniu i podczas przerażającej działalności Państwa Islamskiego w Iraku i Syrii oraz talibów w Afganistanie. Podczas coraz to intensywniejszego zaangażowania (również militarnego) tureckiego rządu w dwóch pierwszych krajach. Po rozpoczęciu zbrojnej walki o swoją wolność przez Kurdów. Podczas izraelskich bombardowań Syrii i rosyjskiego zaangażowanie tamże. Właśnie wtedy nastąpił tzw. kryzys migracyjny. Wymienione państwa stawały się coraz to bardziej sparaliżowane wielością zagrożeń i agresji, które ich spotkały, destabilizowane i militarnie unicestwiane z wszech stron. Atakowane, bombardowane, przejmowane, łupione. Wszystko to jest żywym przykładem hipotetycznej sytuacji nakreślonej przeze mnie na przykładzie Ukrainy. Nie powinno nas zatem dziwić, że i z tamtego kierunku uciekali (i uciekają nadal) także mężczyźni, że mogli posiadać nowoczesne telefony i być również w jakiejś części wykształconymi ludźmi z wielkim wkładem w społeczeństwa, do których by przybyli. Tymczasem my daliśmy się nabrać na wirusy i pasożyty przenoszone przez Syryjczyków, ich wręcz prymitywną roszczeniowość, brak przydatnych w naszych starzejących się społeczeństwach umiejętności, a nawet islamski fundamentalizm. Część tych ludzi tkwi nadal zamknięta w obozach np. na terenie Grecji w przerażających warunkach. Jeszcze aktualniejszą wydaje się sytuacja na granicy polsko-białoruskiej. To nie tylko jakiś epizod sprzed kilku miesięcy. Regularnie niezależne organizacje, monitorujące na ile jest to możliwe sytuację na granicy, donoszą o kolejnych push-backach. Osoby są wypychane z terenu Polski i często umierają w lasach lub na bagnach, także rodziny z dziećmi. Wszystko to w ramach oficjalnej, z dumą przedstawianej polityki władz. Można zadać sobie pytanie, czy mieszkaniec Mariupola wsiadłby dziś w samolot dający mu jakąś szansę na przeżycie i jakąkolwiek nadzieję na lepszy los.

Należałoby zadać także pytanie o to, jakie są przyczyny takiego nastawienia Polaków. Tak skrajnego zróżnicowania postaw. Wręcz narzucającą się w pierwszej kolejności przyczyną może być sama Rosja. Poczucie wspólnego wroga tworzy z Ukraińcami pewnego rodzaju nadzwyczajną solidarność. Dochodzi do tego zapewne świadomość, że Ukraińcy walczą niejako w naszym imieniu, ich niepowodzenie to zagrożenie egzystencjalne dla nas w następnej kolejności. Wspieramy ich więc, aby nie znaleźć się w podobnej sytuacji. W jakimś, choć na pewno mniejszym, stopniu podobnie było w latach 90. z uchodźcami z Czeczenii. Polska przyjęła ich niemal 100 tysięcy. Mimo że pochodzili z dalszej geograficznie krainy i byli to muzułmanie, objęci przecież aurą strachu (choć też było to przed wydarzeniami z września 2001 i nasileniem się terroryzmu). Można to wszystko zrozumieć, jednakże cierpienie człowieka i jego dramatyczna sytuacja nie jest uzależniona od wspólnego wroga posiadanego przez uciekającego i przyjmującego. 

Często główną rolę odgrywa po prostu strach. Ksenofobia w wydaniu często nie pejoratywnym, ale dosłownym. Phóbos – strach, przed obcym – ksenós. Strach jednak mało uzasadniony. Należałoby zadać sobie pytanie czy przeszkadzają nam dziś w Polsce i czy sprawiają zagrożenie Wietnamczycy w liczbie kilkudziesięciu tysięcy. Czy może Hindusi oraz inne narodowości widoczne szczególnie w największych miastach. Odpowiedź jest raczej oczywista. Ponownie należy powtórzyć, że głód i cierpienie nie mają żadnego związku z odcieniem skóry, czy pochodzeniem geograficznym cierpiącego.

Trzecim składnikiem jest zapewne nasz europocentryzm. Widzimy dziś dramat Mariupola, miasta konsekwentnie równanego z ziemią i obracanego w ruinę. Nachodzą nas zapewne, jeszcze być może nieśmiało, ale z coraz większą intensywnością, skojarzenia z Warszawą po powstaniu 1944 roku. Wielkim polem ruin powstałym na skutek celowego działania napastników w odpowiedzi na niezwykłą wytrzymałość obrońców. Tymczasem, kiedy mówi się o wojnie w państwach Bliskiego Wschodu, czy w jeszcze dalszych zakątkach świata, tego typu skojarzenia nie są tak intensywne. Pojawiają się zapewne u większości obrazy partyzanckiej walki gdzieś na pustyni, plemienne starcia, czasem z udziałem nowoczesnych armii podejmujących tam interwencje. Tymczasem, podczas wojny domowej w Syrii walki o dwumilionowe Aleppo (wielkość populacji analogiczna do współczesnej Warszawy) trwały 4 lata, wskutek których większość mieszkańców uciekła z miasta, a z połowy budynków zostały ruiny. Obie strony walk wspierane zaś były przez Zachód lub Rosję. Niestety odległość, na którą widzimy cierpienie i decydujemy się pomóc, jest często mniejsza niż ta, do której decydujemy się destabilizować rejony, tworząc w ten sposób katastrofy humanitarne.

Pisząc o tym zagadnieniu, aż żal nie skorzystać z rzadkiej szansy na tak jednoznaczną pochwałę Kościoła katolickiego. Zarysowując na osi czasowej różnego rodzaju kryzysy migracyjne, reakcje Polski i Polaków na nie i postrzeganie uciekających oraz przyczyn tych tragedii, Kościół katolicki, zarówno ten franciszkowy, watykański, jak i nasz polski, zamoczony często w narodowo-konserwatywnym sosiku, zdał egzamin. Kryzys migracyjny, którego apogeum przypadło na 2015 rok, to pomoc Caritasu, parafii, diecezji, zakonów i wszelkiej maści jednostek organizacyjnych Kościoła. To idea korytarzy humanitarnych i dostrzeganie, jak to ujął bp Zadarko – delegat KEP ds. Migracji – twarzy samego Jezusa w obliczach uchodźców. Kryzys na granicy polsko-białoruskiej to akcje pomocowe Caritasu, apele o korytarze humanitarne i wyjątkowo wymowna i niezwykle symboliczna głuchość rządu i dużej części polskich katolików na apele polskiej hierarchii kościelnej (co na marginesie mówi dużo o tym, kto jest rzeczywistym rządem religijno-konserwatywnych dusz w Polsce). Agresja rosyjska na Ukrainę, to także pomoc Kościoła. Tym razem jeszcze dogłębniej ewangeliczna. „Kiedy dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa”. W tym duchu, w przestrzeni Twittera i nie tylko zaczęły pojawiać się pytania o to, co w obecnej sytuacji czyni Kościół i czemu o jego działaniach, w obliczu tak wielkiego kryzysu, jest tak cicho. Tymczasem, niemal każda parafia przeprowadza zbiórki, część udostępnia pomieszczenia w celach mieszkalnych, organizacje pomocowe angażują się na granicy, na dworcach i w wielu innych miejscach. Dziś dokładnie w takim duchu jak i wcześniej. Chociaż w dużo większej skali.

Piękno zachowań jednych, może okazać się natomiast „politycznym złotem” (nawiązując do korespondencji mailowej Michała Dworczyka) dla innych. Pierwsze dni inwazji to piękne deklarację polskich decydentów – premiera, prezydenta, ministrów. Trwał pokaz narodowej jedności w obliczu wspólnego wroga. Uniesienie udzielało się nawet największym krytykom władz, dla których być może był to pierwszy od 2015 roku powód do dumy z rządzących. Nie trwało to jednak długo. Dowiedzieliśmy się szybko od ministra Kowalczyka, że brak obozów i tak świetna praca na granicy, to chwalebne dzieło polskiego rządu. Nic to, że o planach wojny polski rząd dowiedział się prawdopodobnie jeszcze pod koniec poprzedniego roku i niedostatecznie wiele zrobił, by na to humanitarne wyzwanie się przygotować, a wyręczyły go prywatne organizację, samorządy oraz zwykli ludzie dobrej woli. Po kilku dniach od rozpoczęcia inwazji rządzący przeszli do ofensywy. Wszechstronny ekspert i właściciel wydawanych w wersji drukowanej partyjnych informatorów nazwanych dla zmylenia odbiorców „gazetami”, a dla podkreślenia swojego głębokiego patriotyzmu także „polskimi”, orzekł na antenie współfinansowanej przez nas wszystkich partyjnej telewizji, iż Donald Tusk pozwolił Władimirowi Putinowi zabić prezydenta Lecha Kaczyńskiego pod Smoleńskiem. O swojej obsesji dotyczącej byłego premiera dał znać także Janusz Kowalski, który szerząc manipulacje dotyczące polityki energetycznej poprzednich rządzących, doczekał się przedwczesnego opuszczenia studia radiowego. To wszystko to jednak tylko słowa. Miłościwe nam panujący, szantażując opozycję pozorem zachowania jedności narodowej w czasie kryzysu i nazwą „ustawy o obronie ojczyzny” (któż by zagłosował przeciwko obronie ojczyzny?), chciał w imię sprawnej pomocy Ukrainie przemycić bezkarność urzędników także w zakresie walki także z pandemią. Brzmi logicznie.

Patrząc na godną wszelkiej chwały skalę obecnej pomocy, można się zastanawiać, czy tytułowa łyżka dziegciu nie jest przypadkiem zaledwie kroplą niepsującą smaku całej beczki. Trudno dostosować do tych rozważań jakąś rozsądną metodologię badawczą. W czasie kiedy setki tysięcy Ukraińców znajdują u nas schronienie, jakaś rodzina jest wypychana z Polski i ginie w lesie na pograniczu polsko-białoruskim tylko dlatego, że wsiadła w samolot będący być może dla nich jedyną nadzieją. Tylko dlatego, że mają markową kurtkę i nowoczesny telefon są postrzegani jako wyrachowani sojusznicy Putina i Łukaszenki, a w łaskawszej dla nich wersji amunicja w ich hybrydowej wojnie. Dlatego że białoruscy pogranicznicy zamykając im drogę powrotu kazali rzucać kamieniami w stronę Polski. Warto także pamiętać, że jako Polacy rzuciliśmy się w sprinterskim tempie do przebiegnięcia maratonu, który bez pomocy z zewnątrz zakończy się niechybną zadyszką. Do tego potrzebna jest jednak ogólnoeuropejska solidarność, której sobie w 2015 interesownie oszczędziliśmy. Przekonujemy się także, że legalistyczne uniesienia pozwalające wykrzykiwać, że uchodźca przestaje być uchodźcą w pierwszym bezpiecznym kraju, do którego dotrze, są nic niewarte, kiedy na jednym kraju spoczywa przygniatająca odpowiedzialność za życie skrzywdzonych wojną osób. 


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Dlaczego sankcje na Rosję nie przynoszą politycznej zmiany? :)

Media, w tym szacowny tygodnik The Economist, przynoszą kolejne dane o tym, że rosyjska gospodarka radzi sobie z sankcjami całkiem dobrze. Wiele osób zadaje sobie pytanie, dlaczego tak się dzieje? Co musi się stać, aby było inaczej? Bazując na mojej książce „Pieniądze w służbie dyplomacji”, w której opisuję ekonomiczne instrumenty prowadzenia polityki zagranicznej, przedstawię krótko jakie odpowiedzi podpowiada nam nauka. Zainteresowanych szerszym spojrzeniem odsyłam do książki, która jest do pobrania za darmo na stronie Wydawnictwa Uniwersytetu Łódzkiego, a rozważania na temat skuteczności sankcji są na stronach 83-91. Poniżej przedstawię jedynie wąski ich wycinek.

Co do zasady reżimy autorytarne (takie jak Rosja) są bardziej odporne na sankcje niż władze wybrane w sposób demokratyczny. Ale to nie znaczy, że nie można ich zastosować wobec nich w sposób skuteczny. Za przykład mogą posłużyć takie kraje, jak Korea Północna lub Zimbabwe, w którym po nałożeniu w 2003 roku międzynarodowych sankcji bezrobocie sięgnęło 50%, a inflacja ponad 200%, co jednak nie przełożyło się na liberalizację reżimu. Państwa nie kierują się wyłącznie ekonomicznymi przesłankami a władze – a często też opinia publiczna – są w stanie akceptować nawet relatywnie duże straty gospodarcze w celu osiągnięcia ważnych celów politycznych, narodowych albo religijnych.

Efektywność użycia sankcji zależy od tego jak mocno uderzają w interesy najważniejszych grup wyborców oraz, co szczególnie ważne w przypadku państw niedemokratycznych, w innych wewnętrznych depozytariuszy władzy. W przypadku Rosji chodzi o oligarchów i tzw. siłowików. To dlatego Zachód tyle uwagi poświęca próbie zamrożenia majątków bogatych Rosjan.

Jak przekonują Blanchard i Ripsman w książce „Economic Statecraft and Foreign Policy. Sanctions, Incentives, and Target State Calculations” skuteczność sankcji zależy jednak od całego szeregu czynników, które możemy podzielić na wewnętrzne i zewnętrzne. Zacznijmy od wewnętrznych, do których należą takie czynniki jak: autonomia decyzyjna, zasoby oraz legitymizacja.

Autonomia decyzyjna to zdolność ośrodków władzy do wdrażania określonych założeń politycznych, mimo silnej opozycji wewnętrznej. Politycy tacy jak Putin są zdolni do podejmowania decyzji nawet w sytuacji bardzo silnego oporu wewnętrznych grup interesu. Plus dla Rosji.

Drugi czynnik to zasoby, jakie mogą użyć rządzący do przyciągnięcia na swoją stronę grup społecznych dotkniętych skutkami sankcji. Zasoby te mogą być finansowe (na przykład środki pieniężne możliwe do wykorzystania), siłowe (na przykład policja, wojsko lub organizacje paramilitarne potrzebne do stłumienia zamieszek) albo mogą mieć charakter formalnych i nieformalnych mechanizmów wpływu. Putin ma do dyspozycji 300 mld USD rezerw walutowych oraz środki z bieżących wpływów z handlu gazem i ropą. Te zasoby powinny dać ochronę rosyjskiemu systemowi finansowemu na co najmniej kilka miesięcy. Rosja ma też sprawną policję, drakońskie prawo zniechęcające do protestów i potężne możliwości propagandy przy braku wolnych mediów. Plus dla Rosji.

Legitymizacja władzy to poziom akceptacji grup społecznych dla liderów politycznych. Im wyższy jej poziom, tym większa zdolność władzy do wspólnych działań z kluczowymi aktorami (np. biznesem) mających na celu przeciwstawienie się zewnętrznej presji. Putin ma wysoki poziom akceptacji społecznej. Nawet jeśli badania sondażowe w Rosji są obarczone dużym błędem a ludzie boją się mówić prawdę to jednak nie ma wątpliwości, że znaczna część, a pewnie nawet większość, Rosjan popiera władzę. Kolejny plus dla Rosji.

Rosja to kraj o silnej państwowości, władza ma mocną legitymizację, autonomię oraz spore zasoby. Sankcje nie będą więc skuteczne bez dodania działań politycznych mających na celu osłabienie autonomii decyzyjnej, legitymizacji władzy albo ograniczenie zasobów.

Poza czynnikami wewnętrznymi wpływ mają jednak także czynniki zewnętrzne, rozumiane jako zagrożenia dla strategicznych interesów państwa w przypadku uległości (przerwanie wojny) lub oporu (kontynuowanie działań). Największym z zagrożeń jest w przypadku Rosji zmniejszenie zdolności do obrony przed zagrożeniami i powstanie nowych zagrożeń geopolitycznych. Tu należy wskazać przede wszystkim na Chiny, które nie zawahają się wykorzystać słabości Rosji do umocnienia swojej przewagi nad nią, wykupienia jej „sreber rodowych” i zwasalizowania. Będzie to prowadziło do utraty pozycji międzynarodowej i reputacji w oczach innych państw, ale także własnych obywateli. To wydaje się szczególnie ważne w Rosji, bo Putin swoją pozycję w dużej mierze opierał właśnie na podkreślaniu mocarstwowości państwa i obietnicy realizacji rosyjskich marzeń o odzyskaniu „należnego miejsca w świecie”.

Izolacja międzynarodowa, w którą wpędza się Rosja oczywiście odbudowie potęgi nie służy, a prowadzi raczej do zmniejszenia zdolności do osiągnięcia ważnych dla Rosji celów wojskowych i politycznych. Żeby prowadzić politykę mocarstwową, a w szczególności, żeby prowadzić wojny, trzeba dysponować pieniędzmi na ten cel. Kraj walczący o gospodarcze przetrwanie nie będzie mocarstwem.

Wystąpienie powyższych zagrożeń jest analizowane przez państwo w wariancie uległości i w wariancie oporu. Jeśli koszty oporu wydają się wyższe niż koszty uległości, to państwo może być bardziej skłonne do spełnienia żądań, a tym samym prawdopodobieństwo skutecznego zadziałania sankcji wzrasta.

Widzimy więc wyraźnie, że rezultaty stosowania w polityce zagranicznej instrumentów ekonomicznych zależą od sytuacji wewnętrznej i zewnętrznej państwa oraz od skomplikowanego zestawu czynników. Z jednej strony nie można ich skutków pomijać, ale z drugiej nie powinno się w naciskach ekonomicznych widzieć „czarodziejskiej różdżki”. Wojna na Ukrainie nie zakończy się przez sankcje, ale w wyniku rozstrzygnięć militarnych i dyplomatycznych. Nawet całkowite odcięcie Rosji „od wszystkiego” nie przyniesie efektów od razu.

Rosjanie to dobrze wiedzą, ale z całą pewnością kalkulują konsekwencje sankcji. Wyniku tych kalkulacji nie znamy, ale można założyć, że zarówno czynniki wewnętrzne, jak i zewnętrzne pozwalają im na wytrzymanie sankcji przez dłuższy czas. Jak długi? Raczej mierzony w miesiącach (może latach) a nie dniach czy tygodniach.

Dlatego ważne jest, żeby na sankcje spojrzeć jak na maraton a nie sprint. Zachód musi rozłożyć siły na długi dystans, może nawet wiele lat. Wprowadzenie zbyt szerokich sankcji, których nie da się długo utrzymać (np. całkowite odcięcie dostaw gazu) będzie nieskuteczne, bo… zanim upadnie Rosja to społeczeństwa Zachodu zniechęcą się do ponoszenia tak wysokich kosztów i rządy będą czuły presję na normalizację stosunków z Moskwą. To fatalny wariant, ale możliwy, jeśli dziś źle skalkulujemy skalę wprowadzanych sankcji.

Wycofanie się Zachodu ze źle skalibrowanych sankcji będzie tryumfem jego przeciwników. Dlatego też, jeśli celem jest złamanie zdolność Rosji do prowadzenia wojen to trzeba o to grać dobrze rozkładając siły na długim dystansie. Warto o tym pamiętać dyskutując o poszerzeniu sankcji, w tym odcięciu dostaw ropy i gazu do Europy. Każdy maratończyk wie, że jak się pobiegnie zbyt szybko na początku to można nie być w stanie dobiec do mety.

 

Autor zdjęcia: Egor Filin

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Wiersz wolny: Marcin Szmandra – BĘBEN MASZYNY ROTUJĄCEJ JEST PUSTY, NASTĘPUJE ZWOLNIENIE BLOKADY :)

CZĘŚĆ 1

Przewalcowano wszystko

Bajkowe krajobrazy

Parkingi ruiny zamki i świątynie

Na płasko poszły również siłownie pola baseny i opery

Fabryki trujących batonów z azbestu 

Mennice krynice teatry kina sejmy i senaty

Boiska trupie lodowiska

Wylano wodę z oceanów mórz jezior bajor oraz kałuż

Następnie skroplono beton

Ucieszyłby się Breton

I wtedy pozostał tylko nagi step umysłu

Oraz parę walających się pod nogami mandarynek pitufo

Jedenaście okien dziesięć okien dziewięć okien osiem okien siedem okien sześć okien pięć okien cztery okna trzy okna dwa okna jedno okno nie ma okien

Kruszonka ze szkła na kołoczu wentyluje się psim ogonem trzęsąc piłeczkami z pinballa umieszczonymi w spodenkach

Sportowcy biegacze dobierają odpowiednie obuwie do zapitalania po płaszczyźnie psyche

Bekające ohydnie psy nie robią nic tylko liczą włosy na swoich grzbietach i czołach

Piszą poematy na starych szmatach 

Makarony i firany, frędzle i kutasiki pełne są niekończących się wersów zapisanych pętelkowym charakterem pisma

Przemów do ręki

Przemów do odwłoka mrówki odwłoka rekina

Przemów do gardła do samego migdałka

Przemów do bawolego policzka

Gdy zrozumiesz mapę swoich myśli

Oddasz swój bałagan za darmo bogatym którzy tego potrzebują a boją się poprosić

Błogosławieni bogaci albowiem do nich należą wszystkie helikoptery które wzniosą się do nieba

Po kawałek chleba

Który spokój duszy im da

La-fan-da-la ba-la-na-dwa

 

(…)

———————————

Marcin Szmandra (ur. 1984) jest grafikiem, ilustratorem, artystą wizualnym, pisarzem i poetą. Zawodowo pracuje jako projektant graficzny i specjalista ds. marketingu. Dotychczas wydał zbiór opowiadań Harmiderek (2013), ponad setkę mikrowierszy, haiku Rojbry, cierczki i spacnioki (2014) i remiks literacki Ulisses. Streszczenie (2017). W tym roku opublikuje w całości wiersz Bęben maszyny rotującej jest pusty, następuje zwolnienie blokady, którego pierwszą część (z dwudziestu dwóch) niniejszym prezentujemy. Od 2012 roku sukcesywnie, strona po stronie, ilustruje książkę Jamesa Joyce’a Finneganów tren (projekt Finneganowizje), a wraz z tłumaczem tej książki, Krzysztofem Bartnickim, dokonał jej przekładu na język werbowizualny przedstawiając ją w formie obrotowego wizytownika. Projekt został zaprezentowany na Festiwalu Conrada w Krakowie (2015) i zyskał uznanie nie tylko w Polsce, lecz także poza granicami kraju. Od 2018 roku poświęca się pisaniu bajek dla swojej córki Niny.

Awatar z archiwum awatarów autora

———————————

Wiersz wolny to przestrzeń „Liberté!”, uwzględniająca istotne, najbardziej progresywne i dynamiczne przemiany w polskiej poezji ostatnich lat. Wiersze będą reagować na bieżące wydarzenia, ale i stronić od nich, kiedy czasy wymagają politycznego wyciszenia, a afekty nie są dobrym doradcą w interpretacji rzeczywistości.

Redaguje Rafał Gawin

Dyktat nauki – osłabienie czy wzmocnienie demokracji? :)

Platon niekoniecznie miał rację umieszczając filozofów na czele władzy państwowej. Trudno jednak zaprzeczyć, że wiedza naukowa jest niezbędna do tego, aby podejmować trafne decyzje. Często powinna być ona uzupełniana moralną wrażliwością i poczuciem sprawiedliwości, ale na pewno nie powinno się jej zastępować irracjonalnymi wyobrażeniami. Są bowiem trzy źródła, z których ludzie czerpią swoją wiedzę o świecie: nauka, gdzie narzędziem poznania jest empiryzm i racjonalizm, religia, gdzie tym narzędziem jest wiara, oraz iluzja, posługująca się racjonalizacją wiary.

Nauka daje ludziom wiedzę przydatną w rozwiązywaniu ich problemów życiowych, choć pozbawioną wartości emocjonalnych i nie zawsze w pełni skuteczną. Jest to wiedza relatywnie pewna, dzięki sprawdzonej metodzie i jasnym kryteriom oceny wyników badań. Pewność tej wiedzy jest oczywiście relatywna, bo zależy od czasu i miejsca jej uzyskania, a więc od zmieniających się okoliczności i rosnącej ilości informacji, które poszerzają i pogłębiają naszą wiedzę o różnych obszarach i aspektach rzeczywistości. Proces poznawczy, dzięki któremu zdobywamy wiedzę, jest nieskończonym ciągiem unieważniania, korygowania i uzupełniania tego, co wiemy. W miarę jak wiemy coraz więcej, jak coraz głębiej wnikamy w istotę i strukturę badanych fragmentów rzeczywistości, tym bardziej ta wiedza staje się specjalistyczna i tym trudniej jest ją przekazywać innym. Trudności we wzajemnym porozumiewaniu się mają nie tylko specjaliści z różnych dziedzin, ale dotyczy to nawet badaczy z tej samej dziedziny, zajmujących się różnymi jej obszarami. Korzystając z wiedzy naukowej, zdani więc jesteśmy na słuchanie ekspertów, których opinii nie rozumiemy, nie mówiąc już o możliwości ich weryfikacji.

Przekaz religijny to zbiór mitów i legend, których siła emocjonalna łagodzi lęki egzystencjalne, związane z nieodgadnioną tajemnicą istnienia, świadomością śmierci i poczuciem bezbronności wobec rozmaitych nieszczęść. Ten rodzaj wiedzy, wynikający z wiary, daje nadzieję nieśmiertelności, boskiej opieki i sprawiedliwej oceny swojego życia. Spojrzenie na świat z tej perspektywy jest krzepiące. Wszystko, co się w nim dzieje, jest bowiem do czegoś potrzebne i pozostaje pod boską kontrolą. Ten fatalizm pozwala łatwiej sobie radzić w trudnych chwilach. Wiedza płynąca z wiary, nawet u ludzi głęboko wierzących, też nie zawsze jest skutecznym antidotum na doznawane lęki i nieszczęścia. W ich obliczu nierzadko pojawiają się wątpliwości, a brak w rzeczywistym świecie dowodów na istnienie boskich interwencji wątpliwości te pogłębia. W tej sytuacji jedni spośród wierzących rezygnują z tego źródła wiedzy i stają się ateistami, natomiast inni, wprost przeciwnie, skutecznie zwalczają te wątpliwości, rezygnując z racjonalnego myślenia.

Iluzja, jako źródło wiedzy, zawsze jest jakąś próbą połączenia wiary z myśleniem racjonalnym. Iluzja, czyli imaginacja, ułuda, fantazmat, utopia itp., jest wynikiem racjonalnego uzasadnienia fikcji, w którą się wierzy. Motywy, aby opierać wiedzę na iluzji mogą być różne. Może to być chęć unaukowienia wiary, wzmocnienia jej za pomocą paranaukowych argumentów. Przykładem może być teoria neokreacjonizmu. Poprzedzający ją kreacjonizm przeciwstawiał naukowej teorii Darwina biblijną koncepcję stworzenia świata przez Boga od razu w tej postaci, jaką znamy dzisiaj. Ta legenda była więc czystym przeciwstawieniem wiary nauce. Neokreacjonizm tę naiwną koncepcję zastępuje teorią inteligentnego projektu, która przedstawiana jest jako teoria naukowa. Teoria ta głosi, że żywe organizmy są zbyt skomplikowane, a ich funkcjonowanie zbyt złożone, by mogły powstać w wyniku procesów naturalnych. Poglądy naokreacjonistów, mimo naukowego sztafażu, ignorują naukowe ustalenia i spotykają się ze zdecydowaną krytyką na gruncie współczesnego przyrodoznawstwa. Podobnie, w Kościele scjentologicznym przyjmuje się założenie, że ludzkość została w przeszłości zainfekowana pierwiastkiem zła przez galaktycznego władcę i poszukuje się sposobów radzenia sobie z tym złem przy pomocy naukowych metod psychologicznych.

Iluzja może być również powodowana brakiem zaufania do elity władzy, podejrzewania jej o niecne zamiary, które stara się ukryć przed zwykłymi ludźmi. Stąd biorą się rozmaite teorie spiskowe, tłumaczące „rzeczywiste” przyczyny różnych tragedii i katastrof. Takich teorii jest bez liku i mają one licznych wyznawców. Około 30% Polaków zgadza się z opinią, że katastrofa smoleńska mogła być w rzeczywistości zamachem. 15% Amerykanów zgadza się z wizją świata propagowaną przez organizację QAnon, która uważa, że światem rządzi szajka satanistów-pedofilów. Powszechnie znane są opinie, że wylądowanie Amerykanów na księżycu w 1969 roku było zwykłą inscenizacją, a zamach na World Trade Center w 2001 roku został celowo dokonany przez rząd USA.

Potrzeba iluzji wynika wreszcie z braku zaufania do oficjalnej nauki, którą traktuje się jako zamkniętą na poglądy sprzeczne z tymi, które głoszą uznane autorytety i podporządkowaną interesom ludzi nauki i biznesu. Tak więc niechęć do szczepionek przeciwko COVID-19 bierze się z szeroko rozpowszechnionego od dawna przekonania o ścisłym związku lekarzy z przemysłem farmaceutycznym, zawartym w celu bogacenia się jego uczestników. Dlatego celowo ma być ukrywane niepożądane lub „prawdziwe” działanie tych szczepionek. Również sceptyczny stosunek do kryzysu klimatycznego bierze się z przekonania, że naukowcy straszą nim dlatego, że chcą na tym budować swoje kariery. Zarówno w odniesieniu do szkodliwości szczepionek, jak i widma katastrofy klimatycznej pojawiło się wiele barwnych opowieści o tym, kto ma na tym zyskać i komu ma to zaszkodzić.

Niewiele jest ludzi, którzy należeliby tylko do jednej bańki źródeł wiedzy. Najczęściej swoją wiedzę ludzie czerpią z dwóch lub nawet wszystkich trzech źródeł. Żyjemy bowiem w czasach, w których wiedza o świecie dociera do nas różnymi kanałami. Otrzymujemy ją nie tylko w szkołach i uniwersytetach czy z lektury opracowań naukowych. W Polsce duży wpływ światopoglądowy ma Kościół katolicki, a w Internecie jest wszystko – nauka, religia i iluzja. Jak twierdzą socjolodzy, wykwit iluzorycznych przekazów w XXI wieku jest skutkiem kryzysu tradycyjnych religii spowodowanego sekularyzacją zachodnich społeczeństw. W miejsce wyjaśnień religijnych pojawiają się synkretyzmy religijno-kulturowo-psychologiczne.

To prawda, że wiedza naukowa nie zawsze jest pewna, że uczeni się mylą, a poglądy naukowe są niestabilne. Prawdą jest również, że ludzie poszukują prostych i atrakcyjnych odpowiedzi na trudne pytania, zamiast nudnych i skomplikowanych, których najczęściej udzielają naukowcy. Ale mimo wszystkich swoich ograniczeń i słabości, nauka jest jedynym źródłem wiedzy, od którego zależy rozwój cywilizacji. Religia i iluzja mogą dawać wiedzę, która uspokaja ludzi poszukujących jakiegoś porządku w chwiejnej rzeczywistości, choć nie ma ona nic wspólnego z prawdą. Ludzie mają prawo wierzyć w co chcą i nie ufać nauce. Można i należy to akceptować, dopóki skutki tego dotyczą tylko ich osobiście. Ktoś może leczyć się u znachora i ignorować lekarzy. To jego sprawa. Ale kiedy próbuje w ten sposób leczyć swoje dziecko, trzeba mu tego zabronić. Ktoś może nie chcieć szczepić się na COVID-19 i być może nie powinno się go do tego zmuszać, ale wtedy musi on być pozbawiony prawa do pełnego uczestnictwa w życiu publicznym. Można, wychodząc z założeń etyki katolickiej, być przeciwnikiem aborcji i potępiać homoseksualizm, ale nie wolno tego wymagać od ludzi kierujących się innym systemem etycznym. Wolność polega nie tylko na tym, że można robić co się chce, ale również na tym, że trzeba ponosić odpowiedzialność za konsekwencje tego, co się robi. Te konsekwencje zaś pojawiają się zawsze wtedy, gdy ogranicza się wolność innych ludzi. Wiedza naukowa tym różni się od innych jej źródeł, że jest wolna od wpływów ideologicznych, a tym samym jest indyferentna światopoglądowo. To właśnie jest powodem, dla którego wiedza ta jest lekceważona przez dyktatorów, jako nieskuteczne narzędzie indoktrynacji. Chcąc uodpornić społeczeństwo na dyktatorskie zapędy, należy więc robić wszystko, aby rozwijać wiedzę naukową, czynić ją bardziej przystępną i zrozumiałą dla ludzi. Jest wielkie zapotrzebowanie na popularyzację wiedzy naukowej w różnych dziedzinach. Niestety, naukowcy rzadko się tego podejmują, lub robią to w sposób mało atrakcyjny.

W państwie demokratycznym władza musi zapewnić wolność swoim obywatelom. Nie jest to zadanie łatwe, jeśli każdy ma mieć prawo wyboru swojego działania, a jednocześnie działaniem tym nie może naruszać prawa wyboru innym. Aby te wytyczne pogodzić, władza musi być absolutnie neutralna światopoglądowo i podejmować decyzje kierując się wyłącznie pragmatyzmem i wiedzą naukową. Oznacza to, że systemy prawa i edukacji powinny być pozbawione jakichkolwiek wpływów ideologicznych. Aparat władzy państwowej musi się wyrzec wszelkich ambicji do kształtowania określonych wzorów moralnych i obyczajowych, pozostawiając to wyłącznie obywatelom i ich organizacjom pozarządowym. Władza musi być też oporna na wszelkie próby wpływania na kształt prawa i edukacji ze strony różnych grup ideologicznych. Poza regulacją prawną powinny znajdować się wszystkie te działania, które nie naruszają czyjejś wolności wyboru. Prawo nie powinno więc dotyczyć kwestii aborcji. Pozostawienie w tej sprawie wyboru kobietom nikogo nie krzywdzi. Wszelkie prawne ograniczenia aborcji wynikają wyłącznie z podporządkowania prawa etyce katolickiej i są krzywdzące, bo ograniczają wolność kobietom, które tej etyki nie akceptują. Podobnie wygląda sprawa z ograniczeniem dostępu do wczesnoporonnych środków antykoncepcyjnych i niedopuszczaniem do małżeństw homoseksualnych. We wszystkich tych sprawach i wielu innych, przepisy prawa tworzone są pod wpływem Kościoła, jego przedstawicieli w Sejmie i świeckich organizacji religijnych typu Ordo Iuris. Państwo ulegając tym naciskom lub zdając się na wyniki referendum, pozbawia część obywateli wolności wyboru i podporządkowuje ich życie wymogom obcej im ideologii.

W procesie edukacji państwo powinno strzec czystości naukowej programów i metod nauczania. Państwowe szkoły i uczelnie wyższe musi charakteryzować neutralność światopoglądowa. Oprócz nich, w państwie demokratycznym funkcjonują prywatne szkoły i ośrodki edukacyjne, gdzie słuchacze mogą zdobywać wiedzę także z innych źródeł, poza nauką. W państwie demokratycznym nie można zabronić lekcji religii, ale pod warunkiem, że będą się one odbywać w punktach katechetycznych lub w szkołach wyznaniowych. Tylko radykalne odcięcie szkół państwowych od wpływów wiary i iluzji, daje wszystkim pełną wolność wyboru w zakresie edukacji. Wbrew pozorom, wcale tej wolności nie daje wpływ rodziców na programy nauczania. Rodzice są bowiem ideologicznie i światopoglądowo zróżnicowani, a przyjęcie głosowania, jako formy rozstrzygania sporów, przegraną mniejszość pozbawia części wolności. Przykładem może być sytuacja w niektórych stanach USA, gdzie religijna większość zadecydowała o nauczaniu w szkołach państwowych teorii neokreacjonizmu zamiast teorii ewolucji.

Oczywiście w demokracji są sytuacje, w których jakaś grupa społeczna lub jednostka poczuje się pozbawiona wolności wyboru. Tak może być jednak tylko wtedy, gdy działalność tej grupy lub jednostki stanowi jakieś zagrożenie społeczne, jak w przypadku nieprzestrzegania przepisów o ruchu drogowym czy restrykcji związanych z pandemią. Jeśli antyszczepionkowcy skarżą się na ograniczanie ich wolności osobistej, to świadczy to przede wszystkim o tym, że nie rozumieją tego pojęcia zgodnie z poglądem Johna Stuarta Milla, które obowiązuje we współczesnym liberalizmie. Podobnie skarżyć się mogliby złodzieje, oszuści i wszelkiej maści przestępcy; im też prawo ogranicza wolność działania. Protesty lobby górniczego przeciwko zamykaniu kopalń można uznać za uzasadnione tylko wtedy, gdyby dotyczyły niedostatecznych form rekompensaty dla zwalnianych z pracy górników. Natomiast potrzeba odchodzenia od węgla, jako źródła energii, jest obiektywna i wynika z badań naukowych, a nie z widzimisię brukselskich biurokratów, jak stara się tłumaczyć ludziom pisowska władza. W sprawach takich jak zagrożenie pandemią czy katastrofą klimatyczną, swoje decyzje władza państwowa musi opierać na naukowych opiniach ekspertów i tak je uzasadniać, a nie rozczulać się nad tymi, którzy dla własnej wygody opinie te ignorują. Władza ponosi odpowiedzialność za bezpieczeństwo obywateli. Kiedy robi to niekonsekwentnie, w obawie o zachowanie własnej ciągłości, jak to ma miejsce w Polsce, wówczas skutkiem jest rekordowa liczba zgonów na COVID-19.

W prawdziwie liberalnej demokracji państwo musi być aideologiczne, skupione na strzeżeniu wolności wszystkich obywateli i zaspokajaniu ich potrzeb socjalnych, zdrowotnych i dotyczących bezpieczeństwa. Potrzeby natury ideologicznej obywatele powinni zaspokajać sobie sami we wzajemnym poszanowaniu swoich odmienności. Fakt, że w Polsce jesteśmy daleko od tego ideału wynika nie tylko z rządów Zjednoczonej Prawicy, która zmierza dokładnie w przeciwnym kierunku, ale również ze znacznie głębiej zakorzenionych nawyków kulturowych. Należy do nich przekonanie o potrzebie wpływu Kościoła katolickiego na życie społeczne, co ma znajdować wyraz nie tylko w krzewieniu wiary przez instytucje kościelne, ale również w stosownych regulacjach prawnych. Polska wciąż jest w związku z tym państwem wyznaniowym, związanym konkordatem z Watykanem. Przeszkodą w drodze do państwowego pragmatyzmu jest także zakorzenione w naszej kulturze prawo do klauzuli sumienia. Oznacza ono zgodę na dawanie pierwszeństwa własnym przekonaniom ideologicznym nad wykonywaniem obowiązków służbowych. Tymczasem funkcjonariusze władzy państwowej muszą umieć oddzielać swoje przekonania od wymagań pełnionej roli społecznej. Prezydent lub minister może być praktykującym katolikiem, ale wyłącznie w życiu prywatnym. W czasie pełnienia swoich obowiązków musi być wyznaniowo indyferentny. Wierzący policjant, pilnujący porządku podczas procesji Bożego Ciała, nie powinien klękać wraz z innymi, bo reprezentuje w tym czasie nie siebie, tylko neutralne światopoglądowo państwo. Wreszcie przeszkodą może być również i to, że wciąż wielu ludzi jest przekonanych, iż demokracja polega na rządach większości, które mogą mniejszości narzucać swoje prawa i zasady.

W państwie aideologicznym mamy do czynienia z wzmocnieniem, a nie ograniczeniem demokracji. Dyktat nauki ogranicza swobodę wyboru wszystkim w jednakowym stopniu, mając na uwadze dobro powszechne. Dyktat ideologii ogranicza swobodę wyboru jej przeciwnikom, mając na uwadze dobro jej zwolenników. Dyktat nauki nie ogranicza wolności w rozumieniu J.S. Milla, dyktat ideologii czyni to zawsze.

Fot. Jonas Jacobsson


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

ALFABET ARTYSTY ATEISTY – Litera P :)

Patriotyzm

„Transatlantyk” Gombrowicza jest proroczą i arcymądrą, chociaż boleśnie szyderczą dysputą o patriotyzmie. Wszyscy umiejący czytać ją znają, więc nie muszę tez autora powtarzać. Zgadzam się z nimi w 99 procentach. Matriarchat to moja ulubiona idea, więc i „Matriotyzm” jest bliższy mojemu rozumieniu tego specyficznego uczucia, które oscyluje z niesamowitym rozmachem od czułego przywiązania do ziemi rodzinnej i jej mieszkańców aż do nacjonalistycznego szaleństwa, kończącego się eksterminacją „obcych”. Nie tylko Holocaust, jako manifestacja choroby nazistowskiej na skalę światową, ale i czystki etniczne w Bośni, likwidacja Tatarów Krymskich, masowe ludobójstwo przeprowadzane od dekad przez Chińczyków w Tybecie, czy wzajemne wyrzynanie się plemion Hutu i Tutsi – wszystkie te obrzydliwe eskalacje zdrowego początkowo patriotyzmu są w zasadzie zgodnie potępiane przez świat cywilizowany. A jednak wciąż na nowo oscylator stadnych emocji przekracza czerwoną linię ostrzegawczą i Matka Ziemia spływa krwią niewinnych ofiar. Jak tego pilnować? Głowią się nad tym mędrcy, nauczyciele, poeci i politycy. Recept na tę chorobę jest bez liku, ale kiedy gorączka podskoczy powyżej normy, na nic się zdają lekarstwa i mądrości. I tak nasza historia rozwija się na tej sinusoidzie od chwały do hańby. Dziwną prawidłowość  da się zaobserwować na tym wykresie. 

Kiedy myślę o historii mojej Ojczyzny, zdumiewa mnie, jak prawo sinusoidy działa w kolejnych rozkwitach i upadkach władców Polski współczesnej. Prawie każdy rozpoczyna w chwale, a kończy haniebnie.  każdemu z nich można taką sinusoidę wykreślić, opisując wzloty i upadki. Tylko jeden próbował odwrotnie – zaczął od hańby, a myślał skończyć w chwale. Nie wyszło, bo odwrotnie się nie da. 

W innych krajach dzieje się podobnie. Jakieś prawo rządzi tymi podobieństwami i pewnie jest wiele mądrych książek, które to tłumaczą. Niestety, nie zdążyłem przeczytać wszystkich, ale Internet jest dzisiaj tak potężną skarbnicą umysłów, że z pewnością ktoś mi wrzuci podpowiedź, gdzie szukać wyjaśnienia praw, jakim podlega oscylator uczuć patriotycznych i żerujących na nich władcach wszelkiej maści. Buńczuczni nacjonaliści często nastawiają się wrogo wobec miłośników przyrody, ekologów, obrońców zwierząt i dzielnych aktywistów jak Greta Thunberg. Ale może to oni właśnie wskazują właściwy kierunek? Może to miłość do przyrody ojczystej i wspomnień ze szczęsnej krainy dzieciństwa nad jakąś rzeką pełną ryb i ogniskiem na jej brzegu, przy którym śpiewało się pieśni, są lekarstwem na gorączkę wojowniczego patriotyzmu, z jego obłąkanym nakazem zabijania tych, co za lasami siedzieli nad inną rzeką i inne śpiewali pieśni? Przyroda pragnie, by ją troskliwie pielęgnować, a przynajmniej nie niszczyć. Wtedy odwdzięczy się potężną dawką zdrowego patriotyzmu, czyli miłości do ziemi „skąd nasz ród”. A może to poeci i pisarze mają dostęp do leku na opisane tu zło? Moja Ojczyzna to przecież „polszczyzna” Kochanowskiego, Mickiewicza, Prusa i setki innych wielkich, których książki uczyły mnie nie tylko języka, ale i właściwego rozumienia patriotyzmu. W ich długim szeregu staje na końcu wspaniała Olga Tokarczuk, która ma dzisiaj urodziny, co jest okazją do życzeń, by kochali ją nie tylko zdrowi patrioci, ale i ci schorowani, opętani nienawiścią do „obcych”, oduczeni, że nasz kraj to była Rzeczpospolita Obojga Narodów, a tak naprawdę wielu narodów, żyjących tu w poczuciu, że piękno przyrody, która ich otacza to ich rodzinne piękno. Żyli w zgodzie, tak jak wiele sąsiadujących ze sobą plemion, dopóki jakiś szaleniec nie poszczuł ich na siebie i nie rzucili się zabijać i podpalać domy. Powie ktoś, że łatwo tak sobie dywagować w czasach pokoju. Ale wcale mi nie jest łatwo, tym bardziej, że dusi mnie lęk przed tlącą się od jakiegoś czasu wojną domową pod moimi oknami. Marzę, by udało się uniknąć prawdziwego pożaru, ale dopóki wzajemna nienawiść tli się, podsycana przez różne kanalie, moja Ojczyzna Polszczyzna nie jest bezpieczna. 

Piękno

Rozpraw tysiące, poglądów bez liku, szkół, dyskusji, krwawych walk o to kto ma rację, że coś jest piękne, a coś nie – można analizować  w nieskończoność ogrom wersji znaczenia tego słowa. Na każdym uniwersytecie świata, w każdym środowisku artystów i w każdym domu odbiorców sztuki trwają spory, czym właściwie jest to coś, co nadaje upragnioną rangę. Nadaje ją nie tylko dziełom poetów, muzyków, malarzy i ich kuzynom z innych dziedzin, ale też krajobrazom, przedmiotom, zwierzętom i wreszcie ludziom, którzy chcąc uzyskać tytuł pięknego człowieka stroją się, malują, chodzą na siłownie, ale też starają się czynić dobro, bo i za to etykietkę piękna można czasem zdobyć. Platon w „Fajdrosie” i niektórych innych dialogach położył podwaliny pod te rozważania. Po latach odwołał się do nich profesor Aschenbach, jeden z moich ulubionych bohaterów literackich, uwieczniony we wspaniałym opowiadaniu Tomasza Manna „Śmierć w Wenecji” a potem w opartym na nim filmie Viscontiego o tym samym tytule. Wcieleniem idealnego piękna stał się tam polski chłopiec Tadzio, spędzający wakacje z rodziną w bajecznym mieście, które stopniowo ogarniała zaraza cholery. Szwedzki aktor w tej roli został okrzyknięty przez media najpiękniejszym chłopcem świata i zapłacił za tę sławę wysoką cenę, o której wspomina jako już starszy pan, wciąż niezmiernie urodziwy i przedziwnie nieszczęśliwy. Piękno, którego był wcieleniem nie dało szczęścia ani jemu, ani zakochanemu w nim profesorowi Aschenbachowi, który zapłacił życiem za swój zachwyt, jak ćma krążąca wokół zabójczej świecy. Czarną ćmą okazał się też reżyser Visconti włóczący się ze swoim Tadziem po nocnych klubach. Dzisiaj byłby oskarżony o pedofilię i żadne arcydzieło nie wybroniłoby go przed ostracyzmem współczesnym, chyba żeby wstąpił do stanu duchownego i zamieszkał w Polsce. W mojej Ojczyźnie nie ściga się jeszcze miłośników niewinnego Piękna tak zawzięcie, jak w bardziej cywilizowanych krajach, ale przykład Polańskiego pokazał, że można i u nas wywołać falę oburzenia przy odpowiednim naświetleniu sprawy „czarnej ćmy”. Dwuznaczność opowiadania „Śmierć w Wenecji” jest zawoalowanym odbiciem niesłychanych komplikacji, jaki umiłowanie piękna może wywołać w ludzkim życiu. Warto więc do tej namiętności podejść z lekką dozą ironii i nie wpadać w grafomańskie uwielbienie czegoś, co może być wielką wartością i zbawieniem na tym świecie łez i brzydoty, ale wcale nie musi.

Podziały

W podróży przez Izrael można zobaczyć istniejące obok siebie osiedla żydowskie, starannie zbudowane z doprowadzoną wodą i prądem, obsadzone roślinnością, zadbane jak cywilizacja nowoczesna podpowiada, a nieopodal namioty Beduinów bezładnie ustawione, czy osiedla Palestyńczyków delikatnie mówiąc niedbale zagospodarowane. Jakoś muszą żyć pod jednym niebem, chociaż zadzierając głowy do góry widzą tam innego boga i inne prowadzą z nim rozmowy. Na nowojorskich ulicach często spotyka się rudery zapełnione ćpunami obok mieszczańskich kamienic utrzymanych w niezbędnym do życia porządku. Europa dzisiaj jest pełna przybyszów z odległych krain, którzy do niemieckiej czy holenderskiej schludności przywieźli ze sobą swoją zgrzebną codzienność i hałaśliwe gromady dzieciaków biegających po ulicach w niewyprasowanych ubrankach. Uczymy się wszyscy trudnego współżycia różnych ras, kultur i zwyczajów codziennego bytowania, bo globalizacja powoduje, że Ziemia coraz bardziej upodabnia się do wspólnego domu, gdzie każde piętro będzie inaczej wyglądało i trzeba pozbyć się chęci, by uporządkować życie sąsiadom na obraz i podobieństwo naszego. Tylko wzajemna tolerancja i zrozumienie, że nie jesteśmy lepsi, bo przeczytaliśmy więcej książek i pachniemy drogimi perfumami, pomoże nam odnaleźć dla siebie właściwe miejsce w tym szaleństwie wędrówki ludów, jaka się dopiero rozkręca na dobre. Jakoś byśmy sobie dawali z tym radę, gdyby nie kanalie, które wykorzystują naturalne lęki przed obcymi, inaczej wyglądającymi i modlącymi się nie tak, jak nasza matka kazała. Podjudzają nas po to, by nami rządzić i wysysać naszą krew jak wampiry. To ci demagogiczni obrońcy granic, wartości, tradycji, religii, Boga i przyszłości naszych dzieci są prawdziwym zagrożeniem świata, a nie hordy biedaków szukających lepszego życia. Nasza mądra cywilizacja zwana zachodnią wypracowała wiele mechanizmów układania współżycia ludzi różniących się od siebie. Tysiące organizacji pomocowych, samorządy i oparte na wspaniałych ludziach społeczeństwo obywatelskie jest w stanie przygotować nas do nowych warunków życia w trudnej globalizacji. Kanalie, których celem jest tylko władza i dojenie mas, zwalczają te wszystkie oddolne inicjatywy i organizacje „pozarządowe” jako najgorsze zło. Nie dadzą żyć spokojnie obok siebie bogatym i biedakom, chrześcijanom i wyznawcom innych religii, patriarchalnym rodzinom i ludziom LGBT, mądralom z dyplomami i niewyedukowanym masom. Wszystkich muszą skłócić, poszczuć na siebie, oszukać, że ci „inni” stanowią zagrożenie. Tylko wtedy mogą korzystać ze swojej władzy, przywilejów i bezkarności. Nie rozumieją, że podsycanie wzajemnej nienawiści i utrzymywanie stanu permanentnej wojny przyniesie zagładę w końcu im samym. Oby jak najszybciej. A kiedy tak się stanie, my dalej będziemy sobie współżyć ze sobą w zgodzie i moja Ojczyzna tak dramatycznie podzielona na lepszych i gorszych, na prawdziwych Polaków i obcych, na bogatych i biednych znów stanie się domem dla wszystkich, nawet jeśli każda część tego domu będzie się różniła od sąsiedniej.

Pożądanie

Kiedy pisałem o strachu, większość komentarzy skupiła się na zdjęciu przestraszonego goryla dołączonym do tekstu i wypełniła się protestami, że nie pochodzimy od tej małpy, tylko być może mamy wspólnego przodka. Teraz zdjęcie aktu komunii pod tekstem pełniące rolę symboliczną, a nie  faktograficzną, też zapewne skieruje uwagę w stronę religijnych wartości, a odwróci ją od sedna refleksji nad fenomenem seksualnego pożądania, które tyle szkód wnosi do ludzkiego życia. Nie przeczę, że wnosi ono też wiele dobrego, jak chociażby niebagatelny dar rozmnażania się i przedłużania naszego gatunku. Jeśli jednak weźmiemy w nawias przypadki szlachetnej miłości, piękne wzruszenia kochających się ciał, powszechny szacunek dla ślubów i zacnych małżeństw obchodzących srebrne i złote gody, to pozostaje ogromna sfera niepokojących skutków pożądania, jakże często niezgodnego z obowiązującymi normami społecznymi i kodeksami prawnymi. Po pierwsze wielu facetom erekcja myli się z miłością i każdą gotowość do uprawiania seksu z tą czy inną osobą ozdabiają słowami o uczuciach, deklaracjami o wyjątkowości aktualnego podniecenia i nawet przysięgami, że ta chwilowa emocja będzie trwała do śmierci i jest gwarancją wierności godną zaufania. Pojawienie się pożądania w stosunku do jakiejś osoby zwykle jest spowodowane dość skomplikowanym splotem okoliczności, chociaż cyniczni seksuolodzy twierdzą, że to feromony, czyli mikroskopijne substancje zapachowe działają na nasze czujniki w mózgu i trafiają na podatny grunt specyficznego ich zaprogramowania ukrytego w genach. Nie ma to więc nic wspólnego z naszą wolną wolą i świadomością intelektualną, co wywołuje znany z poezji i własnych doświadczeń efekt zaskoczenia. Dlaczego ta, a nie inna kobieta, dlaczego ten a nie inny mężczyzna? To ciekawe pytania i nie ma nic złego w ich rozważaniu. Jednak kiedy pojawia się pytanie, dlaczego to dziecko, a nie kto inny, jest obiektem pożądania, kończą się żarty i niewinne spekulacje. Zaczyna się droga krzywdy, przemocy i przestępstwa, na której nie może być przebaczenia. A jednak wciąż jest ogromny obszar, gdzie przebaczenie jest możliwe, a kara odroczona do czasów domniemanego Sądu Ostatecznego. Dlatego z taką zajadłością tropimy pedofilię w Kościele, bo tam gniewa nas nie tylko akt krzywdy wobec bezbronnego dziecka, ale też bezkarność przestępców i pobłażliwość ludzi odpowiedzialnych za ich chronienie przed wymiarem sprawiedliwości. Wiadomo, że pedofilia jak podstępna choroba czai się w każdym środowisku. Wiadomo, że najwięcej dzieci krzywdzonych jest we własnych domach. Ale nigdzie nie ma takiej zmowy systemowej, by chronić przestępców, jak w Kościele, gdzie dbałość o święty wizerunek instytucji jest ważniejszy niż krzywda ofiar. Świat powoli, ale nieubłaganie robi porządek w tej ponurej sprawie. Niestety moja Ojczyzna wydaje się nie nadążać za tym. Powszechna miłość rodaków do Wielkiego Papieża, szacunek do biskupów paradujących w paradnych szatach, przywiązanie do lokalnych proboszczów, którzy są władcami małych społeczności, powodują, że nasz Kościół wydaje się wciąż nietykalną skałą. Jej badawcze opukiwanie wywołuje wrzask kleru o atakowaniu religii, czyli tradycji, Polski i samego Boga, który widocznie według niektórych duchownych z pewnością uważa, że „ciumkanie” , macanie, czy gwałcenie dzieci nie jest grzechem. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że wielka rzesza narodu zgadza się z taką interpretacją i często zmusza własne dzieci, by milczały i nie ośmielały się nawet w myślach oskarżać osoby duchownej o nikczemność, jaką jest pożądanie nieletniej, bezbronnej istoty zdanej na łaskę fałszywego pasterza, czy nauczyciela. 

Prawda

Najwięksi filozofowie zastanawiali się, co to jest prawda. Drążyli temat w swoich dziełach i powoływali się na powszechne przekonanie, że to jedna z fundamentalnych spraw i wartości. Setki pokoleń wychowywały swoje dzieci w szacunku do prawdy i pogardzie wobec kłamstwa. Moja matka wsiadając kiedyś ze mną do tramwaju zapytała, czy mam bilety do skasowania. Powiedziałem, że mam. Kiedy tramwaj ruszył, a ja przyznałem się, że nie mam biletów i skłamałem, bo spieszyliśmy się do kina, poszła do motorniczego, kazała mu się zatrzymać między przystankami i wysiadła nie oglądając się na mnie. Nie tylko nie poszliśmy do kina, ale przez kilka dni się do mnie nie odzywała. Nienawidziła kłamstwa, oszustów i wszelkiej nieuczciwości.  Uważałem to za przesadną fobię, ale ona próbowała mnie tak wychowywać do ostatniego tchu, wydanego przedwcześnie. Jednak gdyby żyła długo i zobaczyła, co się dzisiaj wyrabia z prawdą, pewnie żałowałaby, że nie umarła młodo. Nie rozumiałaby terminu postprawda, który taką zawrotną karierę zrobił ostatnio. Nie rozumiałaby całej aury względności i manipulacji pod jej przykrywką. Kłamstwo stało się narzędziem powszechnego i codziennego użytku i mało kto się już wstydzi, że jego słowa odbiegają od prawdy, która przecież mimo tych przemian obyczajowych nie przestała być tym, czym zawsze. Nie przestała być fundamentem naszej wiedzy o świecie, o nas samych, o bliźnich, o kraju ojczystym i jego historii, o naszych możliwościach i szansach w trudnych sytuacjach. Prawda nie musi być kochana i kojąca. Nawet bolesna, jest zdrowsza dla naszego życia, niż słodkie mamidła. Niezmiennie kocham instytucję sądów za to, że tam każdy, który się wypowiada, musi zacząć od sakramentalnej formuły, że będzie mówił całą prawdę i tylko prawdę. Kiedyś dodawał prośbę do Boga, by pomógł mu w tej trudnej sprawie. W wielu sądach do dzisiaj kładzie się dłoń na Biblii, której teksty nie zawsze zawierają samą prawdę, ale księga jest wciąż dość skuteczną tarczą przed kłamstwami. Krzywoprzysięstwo jest karalne. Nawet gdy tylko podnosimy dłoń do góry, albo kładziemy na sercu. Gwarantujemy tym samym wiarygodność swoich słów własną osobą. Jaką piękną w tym kontekście jest ceremonia przysięgi prezydenckiej na Konstytucję! Jak potem trudno uwierzyć, że jakiś prezydent zapomniał, co obiecywał! Jakie podłe czasy nastały, kiedy w takich krajach jak Polska, Francja, czy USA  Głowa Państwa zapomina o swojej przysiędze i myśli, że wszyscy zapomnieli. Do tego stopnia przyzwolenie na kłamstwo zatruło życie społeczne, że drążenie prawdy i czepianie się oszustów ogół przyjmuje ze wzruszeniem ramion, bo wszyscy przecież kłamią, kiedy cel tego wymaga. W tym sensie kłamstwo stało jednym z najbardziej uświęconych środków w arsenale władzy. Jeśli praojciec Adam odruchowo skłamał na pytanie Boga w śledztwie dotyczącym zakazanego owocu, to cóż dopiero my, dziedzice grzechu pierworodnego. Biblia piętnując to kłamstwo Adama, nakazuje szanować i czcić prawdę ponad wszystko, nawet jeśli na jej kartach pełno jest zmyśleń i manipulacji na użytek wiary. Może dlatego przysięganie na nią ma sens i prawda staje się celem każdej rozprawy sądowej i każdego wyroku. Zawód sędziego jest jednym z najtrudniejszych, bo wymaga nie tylko znajomości prawa, ale też pasji tropienia prawdy i stawiania jej ponad własne korzyści. To z tego powodu sędzia musi być człowiekiem niezależnym od władzy, materialnych pokus i własnych słabości. Oczywiście żaden sędzia nie jest idealny i czasem zdarza mu się tej prawdy nie rozpoznać dość starannie. Ale musi mieć przynajmniej zagwarantowane warunki, by takie poszukiwania prowadzić. Niezależność sądów jest solą w oku nie tylko rządzących ale i rządzonych. Niewielu z nich rozumie, że to dla ich bezpieczeństwa trzeba tolerować wyższość sędziów nad całym systemem społecznym, jeśli to oni są predestynowani do stwierdzenia, czy ktoś oszukuje, czy nie. Jeśli ktoś tego nie rozumie, niech po prostu mu wystarczy dogmat o niezawisłości sądów  Bo jak ma być osądzony ktoś, kto stoi wyżej niż sędzia? Kiedyś sędzią najwyższym był król, ale dzisiaj nie może takiej funkcji pełnić prezydent. Nigdy pan Nicolas Sarcozy nie zostałby sprawiedliwie osądzony, gdyby sam był sędzią najwyższym. Dlatego trójpodział władzy jest fundamentem demokracji. Można jej nie lubić, ale nic lepszego jeszcze nie wymyśliliśmy. 

Prostytucja

Mówi się, że to najstarszy zawód świata. Niektórzy zawzięci mizogini liczą jego uprawianie już od pramatki Ewy. A ja z coraz większą wyrozumiałością oceniam negatywne aspekty tej profesjonalnej działalności. W powszechnym przekonaniu jest niemoralna, bo seks, który miał służyć prokreacji został wyodrębniony jako znakomity towar do opędzlowania. Ale przecież seks z prokreacją został powiązany przymusowo przez systemy religijne, by zarządzający nimi szamani mieli monopol w tej podniecającej ich władzy nad popędami wiernych. Prostytutki obojga płci w dawnych epokach były zatrudniane oficjalnie przez świątynie, a potem skrycie, bo ich usługi zawsze były bezcenne. Jednocześnie były w każdej społeczności pariasami pozbawionymi należytych praw, ochrony i czci jakiejkolwiek. Może tylko kurtyzany weneckie miały status nieco bardziej znośny.A przecież kobieta, która oddaje swoje ciało dla uciechy klienta za pieniądze nie oszukuje, że kocha, albo że będzie wierna i nie powtórzy tego za chwilę z następnym w kolejce. Jest uczciwa w brutalnej ofercie co do której nikt nie powinien mieć innych złudzeń, niż nadziei na zaspokojenie prostej fizjologicznej potrzeby.O ileż więcej wątpliwości budzą we mnie ci panowie i te kobiety, które świadomie oddają się za korzyści materialne udając miłość, żeniąc się, wychodząc za mąż, czy robiąc to cynicznie dla kariery i awansów. No, ale nie mnie osądzać najstarszy zawód świata. Jednak nie mogę się powstrzymać od osądzania innego rodzaju prostytucji, która polega na sprzedawaniu myśli, poglądów, wiedzy, swojego autorytetu, przeczytanych książek i czegoś, co kiedyś nazywane było honorem. Nie tylko zresztą honor – cały klasyczny zestaw greckich cnót jest dzisiaj do kupienia za posady, przydziały, udziały i zwykłą kasę. Obserwuję zasłużone, wiekowe prostytutki damskie i męskie z obrzydzeniem, bo ich towar nie jest uczciwy jak sprzedajne ciało, tylko cała oferta jest zbudowana na oszustwie, że mówią i piszą to, co naprawdę myślą. Obserwuję młodziutkie prostytutki płci obojga ze współczuciem i przygnębieniem. Są ich całe zastępy żarłocznych, wyszkolonych i zdolnych do kłamstw bez wahania, bez mrugnięcia okiem do niezliczonych mikrofonów i kamer, które karmią się ich towarem. Sprawiają wrażenie, że interesuje ich tylko doraźna korzyść z wygłaszania każdego kłamstwa, za jakie dostaną zapłatę. Ale przed nimi być może długie życie i to co powiedzą dzisiaj zostanie przy nich na zawsze i nigdy nie będzie zapomniane. Czy więc cena takich usług nie jest za niska? Podnieście ceny młodzi i młode prostytutki! Kładziecie na szalę negocjacji z klientem całe swoje przyszłe życie! 

Przemoc

Silniejszy bije słabszego. Jak świat światem tak się dzieje i tak się dziać będzie. Zanim pobije, to jeszcze obrazi, nawyzywa, opluje, ograbi, zgwałci i wiele innego zła mu uczyni, jeśli nie powstrzyma go dobroć serca, albo ktoś jeszcze silniejszy lub liczniejszy. Nietzsche uznał to za uzasadnione i słuszne. Uważał, że normy moralne i prawa stworzyli słabi w obronie przed nadludźmi. Pomylił się w wielu swoich śmiałych tezach włącznie z tą, w której uśmiercił boga, zamiast przyznać, że nigdy nie istniał i jako byt wymyślony, będzie żył wiecznie. Za to sam filozof z buńczucznymi wąsiskami zmarł w szaleństwie i cierpieniach. Obrona przed przemocą silniejszych nie jest rozpaczliwym wymysłem słabeuszy, tylko elementarnym osiągnięciem ludzkiej cywilizacji. Nie będziemy ludźmi i nie zbudujemy ludzkiego świata, dopóki nie uporamy się z tym przekonaniem, że przemoc jest z nami organicznie związana jakbyśmy dalej żyli w dżungli. Przecież w dżungli silniejszy zabija słabszego, żeby go zjeść. Bez tej potrzeby przemoc wśród zwierząt nie istnieje. My się już prawie nigdy nie zjadamy, a jednak przemoc rozwinęliśmy bez opamiętania włącznie z rozmachem przemysłowym, który hitlerowcy i stalinowcy rozwinęli nie tak dawno. Badając zależności pomiędzy światłymi europejczykami a kolonizowanymi przez nich narodami Joseph Conrad dokonał genialnej analizy istoty przemocy, skupiając się na bezkarności i stopniowemu uleganiu na różnych etapach przewadze silniejszych nad słabszymi, co prowadzi według niego do eskalacji przemocy i dążenia do granicy możliwości jej stosowania. Jeśli tej granicy nie ma, silniejszy nie jest w stanie sam się powstrzymać i dopiero śmierć ofiary może  zakończyć tę eskalację, chociaż też nie zawsze, bo wiele jest przypadków znęcania się nad martwymi już ciałami. Przemoc budzi naszą naturalną odrazę, ale przerażające jest to, jak często wywołuje ona nerwową ciekawość i chęć oglądania jej z bezpiecznego dystansu, kiedy mamy poczucie, że nas nie dotyczy. Pewne dyscypliny sportu oparte są na przemocy oglądanej z lubością i podnieceniem. Coraz więcej miłujących pornografię poszukuje scen przemocy i największą popularnością cieszą się filmy, w których inscenizuje się zbiorowe gwałty na kobietach, a w sferze nielegalnej i ściganej przez policję nawet na dzieciach. To właśnie dzieci i kobiety są najczęstszymi ofiarami przemocy i mimo, że prawo mniej lub bardziej skutecznie chroni te istoty w zależności od stopnia ucywilizowania danego kraju, nie możemy sobie w naszym ludzkim świecie z tym poradzić. Prawo jest tak pokrętne, że w procedurach sądowych z wielką trudnością udowodnić można przestępstwa oparte na gwałcie i przemocy, a tym bardziej na pedofilii, ponieważ oskarżają o nią przeważnie ludzie już dorośli, których krzywda często ulega przedawnieniu. Wszystko to wiemy, piszemy o tym, dyskutujemy, staramy się temu przeciwdziałać, postulujemy zwiększenie surowości kar i środków ścigania. Ale trudność polega głównie na tym, że w głębokich fundamentach społeczeństw tkwi odruch przyzwolenia na to, że silniejszy ma rację i prawo udowodnić to słabszemu. Co innego jest walka z pojedynczymi bydlakami wyznającymi prawo pięści. Gorzej, jeśli państwo utraci czujność i na jakimś etapie swojego rozwoju przyzna rację silniejszym, liczniejszym, czy bogatszym do dyktowania reguł życia słabszym, znajdującym się w mniejszości i biedniejszym. Wtedy państwo staje się bydlakiem. To znaczy ludzie, którzy nim kierują i ustalają zasady rodem z dżungli. 

Przywódca

Co innego Wódz (Duce, Fuhrer, Wożd’) a co innego Przywódca kierujący społecznością dzięki swojej wiedzy, charyzmie i zdolności negocjowania z wątpiącymi. Musi się obejść bez siłowego wsparcia policji i wojska, bo te narzędzia wykluczają prawdziwe porozumienie. Musi mieć wiernych i lojalnych pomocników, ale nie może odgradzać się ich kordonem od rzeszy, której przewodzi, bo utraci jej zaufanie. Musi przede wszystkim rozumieć istotę demokracji i bronić jej nawet kosztem swoich przekonań. To wielka sztuka, bo nikt nie jest nieomylny, nawet papież, a mądrych ludzi dokoła, którzy mają inne zdanie, jest mnóstwo. Trzeba powstrzymać odruch uciszenia ich jednym ciosem, tylko należy cierpliwie ich przekonać swoimi argumentami. Przykładem takiego wielkiego Przywódcy była Angela Merkel, której epoka właśnie mija, a u nas Donald Tusk, który być może ponownie stanie na czele mojej Ojczyzny, jeśli większość zgodzi się z tym, że nie mamy w tej chwili lepszego obrońcy demokracji. To dlatego tych dwoje tak dobrze się rozumiało i tyle dobrego zdołali uczynić dla Europy wbrew nienawiści, jaka ich otaczała ze strony wszelkiego rodzaju nacjonalistów opluwających te dokonania i przyjaźń, której nikczemnicy nadawali dwuznaczny wymiar. Przywódca musi mieć też rodzaj osobistego wdzięku, który zjednuje mu serca prostych ludzi, nie zawsze rozumiejących do końca, co się do nich mówi. Oczywiście znajdzie się zawsze grupa podobna kuriozalnej pani Rokicie, co plotła o wilczych oczach. Ale kiedy słuchamy przez chwilę jakiegoś lidera przemawiającego w mediach, czy na żywo, nasza intuicja bardzo szybko podpowiada nam, czy ten człowiek jest godny zaufania, czy nie. Trudno w takich wystąpieniach ukryć swój prawdziwy charakter. Gołym okiem widać brak pewności, obłudę, tchórzliwość i nadrabianie miną braków charakteru, czy uczciwości. Oczywiście nie ma nigdy stuprocentowej pewności w takiej ocenie i dopiero w praktycznych działaniach mówca potwierdza swoje słowa. Jednak kiedy wyczuwamy fałsz w głosie, uśmiechach, czy oczach delikwenta, to trudno jest potem z zaufaniem odnosić się do późniejszych czynów i decyzji. Są prawdziwi mistrzowie demagogii, którzy potrafią miliony ludzi porwać za sobą swoim wdziękiem, charyzmą i siłą nieznoszącej sprzeciwu osobowości. Takim jest Orban, a przede wszystkim takim był Trump. Ale kiedy uważnie oglądamy wystąpienia ich obu można wskazać dokładnie te sekundy, w czasie których przez brawurową maskę przeziera bezczelny oszust. Niedobrze jest również, gdy pretendujący do roli przywódcy ma jakieś ukryte kompleksy, które w jego przekonaniu świetnie przykrywa zręczną gadką, dziarskim krokiem i energicznym wytrzeszczaniem oczu do kamery. Cała ta nerwowość jest przezroczysta i widać pod nią nieszczęśnika, który drży ze strachu, że jego marna osobowość zostanie zdemaskowana i narażona na kpiny. Tak więc wielki Przywódca stąpa po ostrej krawędzi pomiędzy nadmierną pewnością siebie pyszałka, a lękiem miernoty przed grożącą mu śmiesznością. Wódz nie ma tych problemów. Wyśmiewających się z niego wsadza do więzienia, a cały dostępny mu aparat propagandowy używa do gloryfikowania swojej osoby. Naga siła działa bardzo skutecznie, ale jednak tylko do czasu. Jestem przekonany, że nawet w Korei Północnej ludzie w końcu przestaną wyśmiewać tyrana tylko w zaciszu domowym, ale zaczną ten śmiech i gniew praktykować na ulicach. Tak jak dzieje się to na Białorusi, gdzie moc jest wciąż po stronie dyktatora, ale jego dni i godziny są już policzone. 

Pycha 

Co innego duma, potrzebna człowiekowi jak powietrze, jak sens życia, jak poczucie godności, a co innego pycha. Namawiam, żeby starać się odnaleźć dumę w swoich uczynkach i nie napawać się nią z powodu przynależności do jakiejś grupy, sekty, lokalnej społeczności, czy nawet narodu. Te gorące uczucia więzi z rodakami, miłość do Ojczyzny i jej historii, lojalność wobec wybranego przez siebie otoczenia – to wszystko są piękne emocje. Popieram je i jestem ich pełen, jak każdy, kto docenia, że nie jest sam na świecie. Zależy mi jednak bardzo na popularyzacji poczucia dumy z siebie, ze swoich dokonań, wyrzeczeń i wierności własnym ideałom. Żeby się na tym skupić, warto wziąć w nawias tradycyjne rodzaje dumy ze zwycięstw innych – od ukochanego idola, ulubionego klubu sportowego aż do bitnego narodu włącznie. Nie dlatego, że te inne zwycięstwa nie są warte naszej miłości i szacunku, ale po to, by zastanowić się, co każdy z nas konkretnie zrobił dla siebie, najbliższych, czy dla całego świata. To szlachetne uczucie indywidualnej dumy ma tę właściwość, że bardzo rzadko degeneruje się w chorą postać dumy, jaką jest pycha. Ta wstrętna przypadłość od dawna zaliczana jest do grzechów głównych, tępiona przez moralistów, nauczycieli wszelkiej maści i znienawidzona przez większość ludzi. Mimo tej krucjaty, pycha ma się wciąż doskonale i kwitnie na każdym kroku. Najbardziej dotknięci są tą dewiacją ludzie obdarzeni władzą. Trudno ocenić w jakiej proporcji do zdrowych, ale każdy z własnych obserwacji wie, że jest ich sporo, bo nie raz miał okazję zetknąć się z nimi i doświadczyć przykrości, jakie pycha sprawia otoczeniu. Nic tak szybko, jak władza nad drugim człowiekiem, nie uruchamia rozkwitu pychy w sercu wywyższonego. Zwłaszcza jeśli jest to serce puste i pozbawione dobroci. Mowa oczywiście o sercu symbolicznym, a nie o mięśniowej pompce tłoczącej krew do mózgu, gdzie właśnie rozgrywają się omawiane tu procesy. Drugim trującym źródłem jest oczywiście bogactwo manifestujące się na różne sposoby jak kiedyś złote ozdoby i drogie kamienie, a dzisiaj wypasione bryki, zegarki w idiotycznych cenach, markowe stroje i posiadłości. To nieprzytomne manifestowanie jest właśnie objawem poważnej choroby, która niejednemu odebrała rozum. Uważa taki jeden z drugim, że zaimponuje i zasłuży na szacunek, a zbiera tylko drwiny, zawiść i nienawiść. Co z tego, że przeważnie skrywaną? Przecież ona w ludziach faktycznie istnieje. Podobnie obficie generuje pychę siła fizyczna i poczucie nadzwyczajnej mocy mięśni lub fallusa, którego kult istnieje w kulturach wszystkich kontynentów nawet do dzisiaj, mimo że nie chodzi już w nim o płodność , tak pożądaną i zbawienną dla narodów, tylko o demonstrację domniemanej mocy i wyższość nad słabszymi konkurentami. Mniej obrzydliwa ale równie niezdrowa jest pycha zrodzona z urody i obnoszenie się z piękną buzią w poczuciu, że inne są mniej warte i podrzędne. Zdobycze medialne spowodowały rozkwit tej pychy i codziennie, na przykład na Facebooku, natrafiamy na zachwycone sobą buzie, które nie tylko umilają nam surfowanie w sieci, ale też skutecznie dołują właścicielki mniej udanych rysów twarzy, nie poddających się tak łatwo upiększającym zabiegom. Niestety niewyczerpane zasoby pychy tkwią także w poczuciu przynależności do jakiegoś znaczącego narodu. Przodują w tym Anglicy, których wspólne dokonania są na przestrzeni dziejów w oczywisty sposób imponujące. Ale zawsze ze zdumieniem spotykam jakiegoś zarozumiałego Brytyjczyka, który pyszni się swoją wyższością, chociaż do imponujących dokonań swoich rodaków dołożył tylko picie piwa i wrzaski na stadionach. Straszliwym przykładem pychy narodowej zadziwili świat Niemcy, którzy tak w tym przesadzili, że dzisiaj udają skromnych europejczyków i szczególnie wobec Polaków starają się zachować poprawne politycznie braterstwo. Nie zawsze im to wychodzi, ale jednak ukrywają swoją pychę staranniej niż Anglicy, Francuzi, czy nawet Rosjanie, których pycha może się brać już chyba tylko z ilości hektarów jakie zajmują na globie. Ciekawa jest w tym kontekście pycha wielu Polaków, której powody są dla mnie wciąż niejasne, mimo miłości do mojej Ojczyzny, współczucia wobec jej niezliczonych cierpień i szacunku dla wielu rodaków, którzy okazali się wybitni nie tylko na skalę powiatu czy województwa. Znałem osobiście niejednego z nich, ale żaden nie był obarczony taką pychą, jaką niekiedy spotkałem u tych, co nie zdziałali niczego, poza naturalnym przyswojeniem w dzieciństwie podstaw naszego języka, a uważali się za lepszych od każdej innej nacji, co manifestowali hałaśliwie i żałośnie. 

 

Autor zdjęcia: Pietro De Grandi

ALFABET ARTYSTY ATEISTY – Litera M :)

Męczennicy

Większość z nas spędza życie dbając o swoją wygodę, o swoich bliskich, o bogactwa i kariery. Najbardziej dbamy o własne zdrowie, szczególnie w ostatnich czasach, kiedy rozpoczęła się nieubłagana zagłada gatunku ludzkiego, który prędzej czy później zniknie z powierzchni ziemi. Ale tej większości od zawsze towarzyszy garstka tych, co mają za nic swoje dobra i powoduje nimi jakaś szalona potrzeba pomagania innym, poświęcania się dla nich i ofiarowania im swojego życia, które z niepojętych powodów wydaje im się mniej wartościowe, niż cudze. Niektórzy to poświęcenie doprowadzają do tragicznego końca swoich dni, bo nie potrafią się pogodzić, że światem rządzi draństwo. Składają dowód w postaci swojej męczeńskiej śmierci, że jednak tak nie jest. I ten dylemat towarzyszy nam niezmiennie tak pięknie opisany przez Mickiewicza, który najpierw złożył w ofierze swoją genialną poezję na ołtarzu sekty założonej przez carskiego agenta, udającego, jak dzisiaj Rydzyk, świątobliwego kapłana. Potem, po latach milczenia, poeta złożył swoje życie walcząc w Istambule o powstanie polskiego legionu. Cierpienia chorego poety w paskudnej, wrzaskliwej dzielnicy, umierającego bolesną śmiercią zarażonego cholerą samotnika, przypominają mi się, kiedy myślę o księdzu Jerzym Popiełuszce, Grzesiu Przemyku, Staszku Pyjasie, a teraz o Aleksieju Nawalnym skazanym na męczeńską powolną śmierć w kolonii karnej. Czytam jeszcze raz genialne mickiewiczowskie wersy i wciąż nie znam odpowiedzi na jego pytanie: 

„Kraina pusta, biała i otwarta, jak zgotowana do pisania karta. Czyż na niej pisać będzie palec Boski, i ludzi dobrych używszy za głoski, czyliż tu skreśli prawdę świętej wiary, że miłość rządzi plemieniem człowieczem, że trofeami świata są: ofiary? 

Czyli też Boga nieprzyjaciel stary przyjdzie i w księdze tej wyryje mieczem, że ród człowieczy ma być w więzy kuty, że trofeami ludzkości są: knuty?”

Nie ma żadnych badań statystycznych, czy dzisiaj więcej jest „ludzi dobrych”, czy tych z mieczem i knutem. Najsłynniejszy męczennik, jakim był Jezus, umierał za grzechy wokół niego i za grzech pierworodny, a więc wtedy wszyscy teoretycznie byli źli. Umierał zbuntowany przeciwko kościołowi faryzejskiemu, czerpiącemu zyski z wiary prostaczków, obłudnemu i mściwemu. Ale Faryzeusze w finale tej walki obsiedli jak tłuste muchy religię Dobra, którą stworzył On i jego następcy. Wśród nich była niezliczona rzesza męczenników. I co? Dalej nie wiemy, kto w końcu zwycięży i czy męczennicy przestaną być potrzebni ludzkości, bo każdy będzie się starał służyć Dobru. Tyle religii, świętych ksiąg, nauczycieli, reformatorów, męczenników i nic? Żadnego postępu, żadnej poprawy sumień? Jak na razie tylko surowe prawa i sprawne sądy jako tako pilnują porządku na świecie. Jako tako bronią słabszych przed mocarzami. Ale te siły obrońców są wątłe. Ich symboliczną postacią jest w mojej Ojczyźnie Adam Bodnar, ostatni Obrońca Praw Człowieka. Kiedy go usuną, pozostanie nam wielu niezłomnych „dobrych ludzi”, ale pozbawionych już jakichkolwiek skutecznych narzędzi do obrony innych. Na szczęście męczennicy nie tylko służą za dowód, że nie wszyscy dbamy wyłącznie o siebie. Czasami ich śmierć wywołuje wielkie fale gniewu. Pamiętam jak stałem w tłumie miliona ludzi na pogrzebie Popiełuszki. Do końca życia zapamiętałem ten głos Miliona skandujący „Solidarność, Solidarność!!!” To był nie tylko pogrzeb bohaterskiego księdza. To był pogrzeb Komuny. Tak może będzie w Moskwie po śmierci Nawalnego. Śmierć tyranii nie zawsze jest gwałtowna. Może umierać powoli, ale jeśli wyrok został wydany, nic jej nie ocali. Śmierć Jezusa opłakiwali nieliczni, ale fala, którą zainicjowali obaliła stary porządek świata. Ten porządek, który dzisiaj trzyma nas w więzach, też jest do obalenia. Cierpliwości! Męczennicy wiedzą, że ich cierpienia nie zawsze idą na marne.

Miłość

Zawsze dziwiłem się, że jednym tchem wymienia się jako trzy cnoty Wiarę, Nadzieję i Miłość. Pierwsze dwie lokują się w świecie wirtualnym, odmiennym od rzeczywistości, metafizycznym, czy jak kto woli nazywać ten projektor w naszej świadomości. Ta trzecia też tam bywa, ale jednak jej korzeń jest głęboko zanurzony w świecie realnym i arcyfizycznym. Niektórzy twierdzą, że jej cała tajemnica tkwi w bogactwie feromonów i niezbadane do końca indywidualne upodobania węchowe są fundamentem wszelkich namiętności. Nie zgadzam się z tak radykalnie prymitywnym rozumieniem miłości. Ale nie sposób pominąć również takiego aspektu jej istnienia w ludzkim świecie, którego związek ze światem zwierzęcym kwestionują tylko fanatyczne parafianki i ich obłudni pasterze. Oczywiście miłość, to o wiele więcej niż feromony. Będziemy się przy tej banalnej prawdzie upierać, naśladując poetów sławiących obiekt swych uczuć, jako świeckie sacrum. Miliony wierszy i kilometry prozy, hektary obrazów i niekończące się godziny słuchania muzyki uwznioślającej wybór tej, a nie innej kobiety, czy tego, a nie innego mężczyzny, to dla każdego wrażliwego człowieka żelazne dowody na to, że miłość jest najważniejsza w życiu. Dla mnie jeszcze dobitniejszym tego dowodem jest zdarzające się sporadycznie, ale jednak realnie, poświęcenie własnego życia, by uratować ukochaną osobę. Miłość to coś, co spaja rodzinę, gdzie często więcej kłótni niż zgody, więcej różnic światopoglądowych niż wspólnej wiary, czy ideologii. Miłość rodziców do dzieci, jakże często wzajemna, na szczęście dla obu stron, to z pewnością przykład możliwości wielkiej mocy tego uczucia, nie związanego, z nielicznymi wyjątkami, z namiętnością fizyczną. Tym bardziej nie jest z nią związana miłość do ojczystego kraju, rodzinnego miasta, albo wsi, czy do „pól malowanych zbożem rozmaitem”, jak pisał Mickiewicz, czy zwierzątek, które z nami zamieszkują. Najbardziej zdumiewająca jest potęga miłości do wybranego Boga, którego przecież się na oczy nie widziało i którego się raczej nigdy nie zobaczy. A niejeden z niejedną oddali za niego życie w przekonaniu, że w nagrodę otrzymają drugie, w dodatku wieczne. I tak od miłości „węchowej” do boskiej mamy niesamowicie szeroki wachlarz odczuć, które oznaczamy tym jednym skromnym słowem wyświechtanym i kiczowatym, a przecież wciąż świętym. Jakby na to nie patrzeć, uczucia te istnieją tu i teraz, a miejscem ich powstawania i trwania jest już nie serce, jak się kiedyś sądziło, tylko nasz galaretowaty miąższ pod czaszką. Te pulsujące w nim emocje skierowane są na obiekty realnie istniejące, bo nawet ukochany Bóg istnieje realnie dla tych, którzy go miłują. O ile Wiara i Nadzieja są cnotami, które trwają w pokornym oddaleniu od ich celu, to miłość tym się od nich różni, że u jej podstaw leży pragnienie zawłaszczenia i posiadania. Nie mam więc pewności, czy jest cnotą. Potrzeba, by obiekt mojej miłości stał się mój, wydaje się bardziej grzeszna niż cnotliwa. Oczywiście, jeśli myślimy o tym w świetle prawdy, a nie oszukujemy siebie i innych, że jesteśmy w miłości bezinteresowni. Bardziej niż z prawdziwą cnotą miłość kojarzy mi się z rozpaczliwą próbą pokonania samotności. Kiedy kocham, platonicznie czy fizycznie, Osobę, Kraj, Sztukę, czy Boga, to czuję, że nie jestem sam na tym świecie i to jest piękna nagroda za wysiłek i ból, jaki miłość zwykle niesie ze sobą. Wiara i Nadzieja raczej nie zabijają. Miłość niestety potrafi i to. Ale bez niej życie nie ma sensu.

Muzycy

Czy zamiast wprowadzać nową dyscyplinę naukową do Kopernikańskiej Akademii Nauk, czyli biblistykę, której zalet nie potrafię docenić, czy też zamiast nauczać w szkole katechizmu, nie warto byłoby raczej uczyć w szkole obowiązkowo muzyki – od podstaw do maturalnej wiedzy wysokiej? Po pierwsze to prawdziwa i skomplikowana wiedza naukowa oparta na faktach akustycznych i historycznych, a nie jakiś fantazje zacnych, ale niekoniecznie wyedukowanych marzycieli. Po drugie muzyka uczy nie tylko harmonii dźwięków, ale też harmonii świata. Uczy, że został on zbudowany w oparciu o matematyczny porządek i żaden marzyciel tego nie podważy. Muzyka uczy, że ten czasami prosty, a czasami bardzo skomplikowany porządek potrafi być piękny i wzruszający. Zagłębiając się w jego tajniki odnajdujemy mistyczne uniesienia i wielkie emocje jak podczas wpatrywania się w rozgwieżdżone niebo, albo w oczy ukochanej osoby. Wielka tajemnica tej dyscypliny nie jest łatwa do przeniknięcia i wymaga cierpliwości, czasu i dobrej woli. Zdecydowaną pomocą służy tu możliwość tworzenia muzyki we własnym zakresie. Może to być przygrywanie sobie na gitarze do ulubionych piosenek, czy brzdąkanie na pianinku jakiejś znanej melodii, ale też komponowanie swojej, nie znanej nikomu. Jeśli ktoś ma talent, to od prostej melodii szybko przejdzie do wspomagania jej akordami, a w dalekiej perspektywie do własnej symfonii. Na przykładzie muzyki uczymy się wtedy na czym polega budowanie świata i jakie to jest trudne. Tłumaczył mi to kiedyś największy polski kompozytor Krzysztof Penderecki spacerując ze mną alejkami swojego wspaniałego ogrodu, gdzie zasadził tysiąc drzew. Był prawdziwym mędrcem szanowanym w całym świecie muzycznym przez najwybitniejszych jego przedstawicieli. Nauczył mnie też jednej z wielkich prawd o istocie muzyki. Otóż artysta, który ją wykonuje, może być samotny jak Bóg w chwili stwarzania świata. Tacy giganci jak Paderewski, czy Zimmerman, Menuhin, czy Mutter nie potrzebują nikogo do pomocy, by wywołać w nas wielkie wzruszenia. Ale jakim cudem jest grać z kimś razem! Od początków historii muzyki ludzie odkryli, że istnieje coś tak pięknego, jak wspólnota muzykujących grajków. Duet jest rozkoszą, ale jeszcze większą może być trio. Wspaniałość muzyki pozwala grać także w kwartecie i niezliczona ilość kompozycji na taką właśnie ilość wykonawców zaowocowała tradycją koncertowania przy lada okazji, nie tylko w salach koncertowych, ale i na imieninach pani aptekarzowej w małym miasteczku, czy w ponurych więzieniach na samym dnie ludzkiego świata. Niewielka grupa oddanych wspólnemu muzykowaniu  szczęśliwców potrafi zapomnieć o otaczającym ich oceanie ciemności, i przez te chwile przekazywania sobie dźwięków, tak magicznie uporządkowanych, znaleźć się w rajskim ogrodzie. Można w muzyce poczuć piękno nagrzanej słońcem trawy, widok łagodnych wzgórz nad kryształowymi strumieniami i śpiew ptaków w wysokich gałęziach drzew. Ale najbardziej wstrząsające widoki, jak łańcuch Alp ze szczytu Matterhornu, można odnaleźć w brzmieniu wielkich orkiestr, gdzie każdy muzyk jest precyzyjnie dopasowaną do całości cegiełką ogromnej budowli, której czarodziej z batutą strzeże przed zawaleniem się i ruiną. To jest dopiero wielki tryumf muzyków, kiedy Piąta Symfonia Beethovena odzywa się do nas jednym potężnym głosem i utwierdza nas w poczuciu, że człowiek jest wielki, skoro potrafi stworzyć coś tak złożonego i harmonijnego, że piękno tego dzieła zapiera dech w piersi. A jeśli jeszcze na tle takiej potężnej muzyki Sophie Mutter zechce ujawnić nam w koncercie D-dur tegoż kompozytora swoje samotne wyznanie najpiękniejszych uczuć, jakie człowiek może odnaleźć w sobie na tym świecie, to zrozumiemy wtedy, że nic wspanialszego od muzyki nie istnieje i dlatego ci, co potrafią ze swoich instrumentów wydobyć te cuda, godni są nie tylko najwyższego uznania, ale też miłości i wdzięczności za długie lata, jakie musieli poświęcić, żeby spotkać się wszyscy razem tu i teraz z nami zasłuchanymi i rozumiejącymi, że świat został stworzony pięknie i mądrze. Czy więc nie warto o tym uczyć dzieci, zamiast o tym, że szczęście i rozkosz to wymysł szatana, a człowiek jest grzeszny i pełen win, za które musi pokutować i umartwiać się? Może czas zastąpić katechetów muzykami w każdej szkole!

Muzyka

Jest duszą tego świata, a niektórzy twierdzą, że i tamtego. Mówią, że to dowód na istnienie Boga. Inni twierdzą, że to szatan ją wymyślił i podarował ludziom jak Prometeusz ogień, który wykradł z Olimpu. Jakby to nie było, daje nam więcej dobra, niż zła i uczy, że porządek i harmonia są milsze człowiekowi, niż chaos i sprzeczności. Dlatego warto razem z matczyną piersią dawać ją dziecku od pierwszych dni. Im więcej słucha dobrej muzyki, tym lepiej się rozwija jego mały rozumek i tym większą można mieć nadzieję, że wyrośnie na porządnego człowieka. Będzie miał wgrane do swoich zwojów pamięci piękne melodie i radość płynącą z harmonii. Będzie rozumiał, że świat zbudowany jest z elementów dążących do zgody i relacji bez zgrzytów, dysonansów i wzajemnej wojny. Będzie negatywnie oceniał te elementy, które walczą ze sobą i prowadzą do destrukcji. Z czasem odkryje, że jest również muzyka, która opiera się na zgrzytach i dysonansach. We współczesnym świecie odnajdzie coraz więcej pasji niszczenia wszelkiej harmonii, także tej muzycznej. Ale miejmy nadzieję, że nie ulegnie tej pasji i nie przyłoży ręki do tej rozpaczliwej działalności. A jeśli oprócz pięknej muzyki z dzieciństwa, będzie mu towarzyszyła przez całe życie taka, która wywodzi się z zamiłowania do cudownego współbrzmienia dźwięków i wiązania ich w porywające serca łańcuchy, to można mieć prawie pewność, że jego los ułoży się szczęśliwie. Powie ktoś, że przykład Mozarta przeczy tej naiwnej tezie. Od dziecka miał do czynienia ze swoją, czyli najpiękniejszą muzyką na świecie, a szczęścia zaznał krótko. Ale ani muzyka, ani szczęście nie gwarantują długiego życia. To raczej domena zdrowia, odżywiania, braku nałogów i trzymania się z daleka od złych ludzi. Tych dwóch ostatnich warunków kompozytor nie spełnił. Wierzę w dobre życie ludzi związanych z muzyką, bo sam i wszyscy których znam podlegają tej regule. Jesteśmy jak komputery z wgranym skutecznym programem antywirusowym. Muzyka w okresach depresji i ciężkich przygód, jakich w życiu pełno, potrafi pomóc stanąć na nogi, przetrwać złe chwile, nudę i gniew, pomaga znieść ból i złagodzić strach przed śmiercią. A w dodatku jest tak różnorodna! Każdy może ją sobie przyswoić zgodnie ze swoim twardym dyskiem. Można sobie słuchać straszliwego łomotu na dyskotece, albo w swoim autku z głośnikami jak czołgi. Można brzdąkać sobie na gitarze nad jeziorem przy ognisku. Można śpiewać szanty z kolegami na wzburzonym morzu. Można osłodzić swoją samotność dyskretną melodią płynącą w hotelowej windzie. Można wspólnie szczytować przy ulubionym przeboju. Można dowartościować się na eleganckim koncercie w Filharmonii Wiedeńskiej i doznać ekstazy w finale Wesela Figara w Operze Bałtyckiej. Można tamże przeżyć katharsis na Święcie Wiosny w choreografii Izadory Weiss do nagrania Gustavo Dudamela. Można wędrować wśród ośnieżonych gór ze słuchawkami na uszach napełniających je dźwiękami fletni pana albo duduka. Można pękać z dumy, kiedy nasze dziecko gra na skrzypcach koncert Wieniawskiego. Można spokojnie umierać słuchając Mszy H-moll Bacha. Tysiące możliwości, nieskończona ilość nagrań, wykonań, nut rozsianych po całym świecie i miliony ludzi, którzy bez muzyki nie potrafią spędzić nawet jednego dnia. Czy to nie jest potęga? Czy nie warto w szkołach raczej uczyć dzieciaki słuchania i doceniania muzyki, zamiast kazać im wkuwać daty bitew, pierwiastki Mendelejewa, czy wyliczać tajemnice bolesne Matki Boskiej? Skandaliczna decyzja wyprowadzenia muzyki ze szkół w mojej Ojczyźnie spowodowała rozwój kilku pokoleń ludzi głuchych i prymitywnych w swoich upodobaniach. Komuchy wyrugowały muzykę z programów szkolnych, a ich naśladowcy dzisiejsi, wychowani bez jej dobroczynnego piękna, mają czelność twierdzić, że prostackie przyśpiewki Martyniuka są tej samej klasy, co walce i ballady Chopina. Na szczęście wpływ polityki na muzykę dotyczy tylko sezonowej dystrybucji. Nawet Stalinowi nie udało się zniszczyć geniuszu Szostakowicza, chociaż trochę go wyhamował i zepchnął do podziemi. Nawet Hitler nie uszczknął Karajanowi talentu próbując zaprząc go do swojego propagandowego powozu. Muzyki nie ujarzmią nakazy, bo to ona stanowi prawa, co jest na tym świecie piękne i wzniosłe, a co ohydne i głupie.

 

Autor zdjęcia: Milica Spasojevic

ALFABET ARTYSTY ATEISTY – Litera I :)

Idealiści

Dawno temu wielki Platon zilustrował swoje rozumienie idei opowieścią o cieniach na ścianie jaskini. Siedzimy w niej tyłem do wejścia i na tej ścianie obserwujemy odbicia i cienie tego, co dzieje się tam, na zewnątrz. To jest nasza rzeczywistość, a tam jest świat idei, który ta rzeczywistość tylko nieudolnie odbija. Z tego efektownego pomysłu rozwinęło się w czasie dwóch i pół tysiąca lat przekonanie, że świat realny, empiryczny i rzeczywisty jest mniej wartościowy, bo gdzieś tam jest obszar metafizyki, idei, Boga, gdzie króluje prawda i właściwy byt. Ta bałamutna wersja podziału świata na nasz i ten lepszy, idealny, umocniła się jak wiadomo i obrosła niesamowitą ilością konsekwencji. Artyści, szamani, politycy i nawet filozofowie z potężną wiedzą urządzili się doskonale w tym dualizmie poznawczym. Liczne pokolenia wyznawców i depozytariuszy metafizyki żyją i korzystają z jej atrakcyjności tucząc się na zyskach, jakie przynosi, dzięki wdzięczności tłumów, które tak łapczywie wierzą, że ich marne życie to tylko odbicie czegoś pięknego i bezbolesnego, co być może czeka ich po śmierci. Bo niezgoda na to, że nasz byt jest tylko tymczasowy i po jego przerażającym zakończeniu, nic się dalej z nami nie wydarzy, jest tak powszechna, że każdej bajki o „życiu po życiu” wysłuchają z pocałowaniem ręki. Kiedy się im tłumaczy, że staruszek Platon pomylił się w opowieści o jaskini, bo to cienie na ścianie są złudnymi ideami, a prawdziwa rzeczywistość jest na zewnątrz jaskini, i że nie warto w niej tkwić plecami do wyjścia, bo się marnuje jedyny czas, jaki został nam dany, to idealiści oburzają się, złorzeczą i nawet gotowi są zabić tego, kto taką mądrość im przynosi. Inny staruszek Immanuel Kant nauczał, że władza sądzenia o czymkolwiek jest złudna, bo nigdy żaden człowiek nie wyjdzie poza swoje zmysły i rozum, więc nie dowiemy się jaka jest prawda o świecie. Względność naszej wiedzy potwierdził trzeci mędrzec Albert Einstein, i tak żyjemy do dzisiaj w rozterce zafundowanej przez trzech magów, którzy zamiast mirry, kadzidła i złota dali nam wieczne zwątpienie. A prawdziwa rzeczywistość dalej tętni życiem poza naszą jaskinią i tylko naukowcy, którzy nie zajmują się filozofowaniem, a biologią, matematyką, fizyką i chemią, budują cegiełka po cegiełce ludzką cywilizację, w której śmierć wciąż rządzi bez żadnych kompromisów i ustępstw, ale przynajmniej przychodzi do nas coraz później, a zanim przyjdzie, życie jest wygodniejsze, mniej bolesne i odrobinę ciekawsze. Chwała uczonym, ale też nie zapominajmy o artystach, bo to oni zaspokajają naszą tęsknotę za metafizyką, o którą tak spierali się Platon z Arystotelesem wiedząc, że jej wymyślenie jest niezbędne jak sól do mięsa. Czy muzyka i poezja nie wystarczą za wszystkie ideologie? To nic, że jak sól podnoszą ciśnienie i zagrażają zdrowiu. Nie bronią przed śmiercią, ale uczą zrozumieć ją i przyjmować z godnością. Nawet jeśli oszukują, że nasza śmierć ma jakiś sens, to chcemy im wierzyć, bo jesteśmy zbyt oderwani już od przyrodniczego trwania, żeby zadowolić się samym przedłużaniem gatunku. Ta potrzeba sensu stała się dla naszych mózgów paliwem ważniejszym od tlenu i glukozy. A to właśnie artyści potrafią nas tym sensem nakarmić. Nadali ten sens bohaterom, ale i bogom. Nawet Bogu Wszechmogącemu, który bez gotyckich katedr, obrazów Michała Anioła, czy muzyki Bacha i Mozarta nie byłby tym, kim jest dzisiaj. Wielki fresk Rafaella nadaje też nieprzemijający sens dyspucie Platona z jego uczniem Arystotelesem. Oni przerzucają się słowami, z których otaczający ich uczniowie nie wszystko mogą zrozumieć, a geniusz malarza zrodzony w jakimś idealnym świecie, jest w stanie uchwycić chwilę z ich życia, nawet jeśli tylko ta chwilą zrodziła się w wyobraźni artysty. To nic, że ten świat idei być może nie istnieje naprawdę. Jeżeli jego wytwory potrafią dokonywać takich cudów, że widzimy cienie na ścianie jaskini, jakby one były taką samą rzeczywistością, jak my, patrzący na nie – to warto dbać o tę szczyptę soli jak o wszystkie zapasy mięsa na świecie.

Intymność

Legenda głosi, że po zjedzeniu owocu z drzewa wiadomości pierwsi rodzice osłonili swoją nagość. Raczej przed sobą nawzajem, niż przed Bogiem, który ich ulepił i widział już wszystko. A więc to był pierwszy akt obrony intymności, symboliczny rzecz jasna, ale jakże się upowszechnił! Szczęśliwe ludy wyspiarskie, ostatnie nieskażone przez cywilizację, czyli przez owoce z drzew wiadomości, bytują jeszcze nago, osłaniając genitalia bardziej przed owadami i pasożytami, niż przed wzrokiem ziomków. Ale większość globu dba o tajemnice swoich miejsc intymnych, jakby to była sprawa osobistej godności najwyższej wagi. Wychowujemy dzieci od małego w poczuciu, że interesowanie się płcią przeciwną jest grzechem, demonstrowanie swojej płci grzechem śmiertelnym, a majstrowanie przy swoich narządach hańbą, jeśli to nie służy tylko siknięciu, bez którego nie da się żyć zdrowo. Nawet na niewielkim marginesie społecznym, który grzechu nie uznaje i kpi z lęku przed jego konsekwencjami, naruszanie intymności w jakikolwiek sposób jest czymś, co „nie wypada czynić” i stąd wciąż rzadkie są w krajach cywilizowanych plaże nudystów, a w krajach walczących z cywilizacją wręcz penalizacja golasów. Podobnie jest z problematyką zezwalania na akty płciowe odbiegające od większościowych norm. To nic, że te normy nie są tak zgodne z powszechnymi praktykami w zacisznych alkowach, gdzie uprawia się często zdumiewające warianty dochodzenia do orgazmu. W mojej Ojczyźnie normy ustalone zostały z dawien dawna przez Kościół, mimo że wielu duszpasterzy zna szczegóły praktyczne tych norm jedynie ze słyszenia, z lektur, często drastycznie kłamliwych, z nakazów przełożonych i rzekomo z Biblii. Piszę rzekomo, bo odczytywanie tej świętej księgi jest wybiórcze, a niektóre fragmenty wręcz zostały zinterpretowane tak, by oddalić ich sens od spraw intymnych. Tak się przecież stało z Pieśnią Nad Pieśniami. Kiedy Kościół i jego naiwni, albo kłamliwi przedstawiciele dorwą się do władzy i majątków, pojawiają się u ich boku aktywni krzewiciele norm dotyczących intymności, praw takiego, a nie innego spółkowania, ustalania co wolno, a czego nie wolno uczynić z milionami własnych plemników i tworzonego co miesiąc, jak księżyc, jajeczka. Mając do dyspozycji aparat państwa, policję i wojsko, sądy i więzienia ci obłąkani świętoszkowie ustalają nowe prawa i przy ich pomocy obejmują rząd dusz i ciał. To niesamowite, jak intymność właśnie, a nie militarna obronność, gospodarka, czy rolnictwo, stają się głównym terenem działania tych ludzi, wmawiającym tym co w Boga wierzą, że On przed wszystkim zajmuje się sprawami genitaliów, a wszystkie inne moralne problemy są dla niego drugorzędne. Tych zaś, co w niego nie wierzą i kopulują sobie z kim chcą i jak chcą, cała ta społeczność „świętoszków” uważa za dzieci szatana i odmawia im prawa do dyskusji, przedstawiania swoich argumentów i paradowania w poczuciu równości. Taka Parada odbywa się właśnie w Warszawie i obawiam się, że ci, co ukrywają swoje grzechy i niegodziwe zachowania za fasadą norm, którym jakoby służą, poszczują na ludzi wolnych swoje hordy fanatyków, kiboli, a może nawet policji, żeby nie dopuścić do głoszenia podstawowej prawdy, że intymność jest sprawą indywidualną każdego człowieka i wara każdemu od alkowy brata, czy siostry, bo tam każdy musi być wolny i czynić ze swoimi narządami co mu podyktuje chęć i fantazja, byle tylko nie krzywdził drugiego człowieka i zostawił w spokoju nieletnich, aż dojrzeją do własnej wolności.

Autor zdjęcia: Marcel Eberle

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję