Jedzenie (zwierząt) to sprawa polityczna :)

Zakończenie niewolnictwa, uznanie podmiotowości kobiet czy zniesienie pańszczyzny były ważnymi krokami w rozwoju ludzkości. Zmiany te odbywały się dlatego, że w kolejnych grupach ludzi zaczynano widzieć kogoś, kto nie różni się znacząco od grupy posiadającej aktualnie dominującą pozycję w społeczeństwie. Obecnie stoi przed nami prawdopodobnie największe wyzwanie związane z poszerzającym się spektrum empatii.

Temat weganizmu przypisywany jest zwyczajowo do obszaru stylu życia, prywatnych preferencji i jako taki nie przynależy do poważnego świata polityki. Polityka to bowiem ważne dla wspólnoty sprawy, takie jak podatki, emerytury, opieka zdrowotna czy swobody obywatelskie. Uważam, że jest to podejście błędne i krótkowzroczne.

Zdrowe ciało, zdrowa planeta

Znaczące ograniczenie spożycia produktów pochodzenia zwierzęcego jest jednym z ważniejszych kroków, jakie można wykonać chcąc zmniejszyć ryzyko zapadnięcia na tzw. choroby cywilizacyjne. Jest to z jednej strony kwestia prywatnego wyboru danej osoby, ale w skali całego państwa wszelkie programy, które mogą wpłynąć na lepsze zdrowie obywateli są w stanie przełożyć się na bardzo duże oszczędności w wydatkach na ochronę zdrowia, podnosząc jednocześnie jakość życia i produktywność ludzi.

W 2019 roku w prestiżowym piśmie Lancet ukazał się raport EAT Lancet Comission on Food, Planet, Health, który postulował zasady tzw. diety planetarnej – sposobu odżywiania, który ma zapewniać zdrowie ludzi na funkcjonującej w zrównoważony sposób planecie. Autorzy opracowania zwracają przy tym uwagę, że są to bardzo blisko powiązane ze sobą tematy – warto mówić o zdrowiu jednostki w kontekście całej Ziemi, chociażby dlatego, że ciężko mówić o zdrowej żywności w przypadku niedostatków lub zanieczyszczenia wody, krążących w naszym jedzeniu antybiotyków, czy jałowieniu gleby i spadku wartości odżywczych plonów.

Zaprzeczanie zmianom klimatu jest już stanowiskiem niszowym i świadczącym o ignorowaniu opinii naukowców, ale nadal łatwiej jest zaakceptować to, że trzeba będzie przerzucić się z węgla na atom, niż to, że powinna się zmienić zawartość talerzy. To się jednak nie wydarzy, jeśli odpowiedzialność będzie przerzucana na jednostki. Zachowania konsumenckie wpływają na rynek, ale rynek również wpływa na zachowania. Dla przykładu: największe spadki spożycia mięsa następują po prostu wtedy, kiedy wzrasta jego cena. Jest tu więc duże pole dla ułatwień dla producentów żywności roślinnej, którzy obecnie przez swoją mniejszą siłę lobbingową mają zdecydowanie utrudnione funkcjonowanie na rynku – zarówno na poziomie krajowym, jak i unijnym.

Unijni królowie dotacji

Na Wspólną Politykę Rolną przeznaczane jest 39% budżetu Unii Europejskiej. Nie ma żadnego innego sektora gospodarki, na który Unia przeznacza tak duże środki. Zdecydowana większość tych środków trafia do producentów produktów pochodzących od zwierząt, między innymi w postaci dopłat. Wspólna Polityka Rolna to program, który w bardzo dużym stopniu podkopuje cele klimatyczne Unii Europejskiej, ponieważ mechanizm dopłat sprzyja szczególnie dużej i intensywnej produkcji zwierzęcej, która jest największym zagrożeniem dla wszelkich planów obniżania produkcji dwutlenku węgla.

Był okres, w którym UE była w awangardzie dobrostanu zwierząt na świecie. Niestety ten czas mamy już za sobą. Wstąpienie do Unii krajów Europy Środkowo-Wschodniej, między innymi Polski, doprowadziło do przesunięcia punktu ciężkości w kierunku regionu, który miał niższe standardy ochrony dobrostanu zwierząt i mniejszą świadomość konsumencką w tym obszarze. Działanie na rzecz poprawiania ochrony zwierząt w Polsce ma dzięki temu potencjał zmian w całej Europie. Zamiast być hamulcem zmian, możemy stać się ich akceleratorem.

Zakazane mleko

Pod wpływem lobby producentów żywności pochodzenia zwierzęcego, zarówno w USA, jak i w Unii Europejskiej, dochodzi do coraz częstszych prób regulowania nazewnictwa różnego rodzaju produktów. To dlatego na półkach sklepów nie mamy mleka sojowego, chociaż świetnie zastępuje ono mleko krowie, kiedy dodaje się je do kawy lub płatków śniadaniowych. Teoretycznie ma chodzić o interes konsumentów, w rzeczywistości są to regulacje broniące przede wszystkim interesu producentów, którzy boją się innowacji i chcą zachować monopol na dostarczanie białka na  nasze stoły.

Mięso i inne produkty pochodzenia zwierzęcego są więc z jednej strony największym beneficjentem dopłat, a z drugiej strony korzystają z obniżonego w stosunku do roślinnych odpowiedników podatku VAT. Jeżeli jest więc miejsce, w którym można zawalczyć o rynek nie tylko bardziej wolny, ale po prostu bardziej sprawiedliwy, to można skupić się na nierównościach w traktowaniu produktów odzwierzęcych i ich roślinnych odpowiedników.

Ziarnko do ziarnka

Produkcja zwierząt jest nierozerwalnie związana z marnotrawstwem żywności. Nie w takim sensie, w jakim coraz częściej o marnowaniu jedzenia się mówi – nieprzemyślanych zakupach i warzywach gnijących na dnie lodówki. Jest to marnotrawstwo systemowe, ponieważ w zależności od typu mięsa, potrzeba od 9 do 25 kalorii pochodzących ze zbóż lub soi, żeby wyprodukować jedną kalorię mięsa. Jest to rozrzutność, która być może mogła uchodzić płazem w okresie względnego dobrobytu i złudzenia „długiego pokoju”, ale po dwóch latach pandemii, która zakłóciła globalny przepływ towarów oraz w obliczu napaści Rosji na Ukrainę – jednego z największych producentów zboża na świecie, zwalczanie wszelkiego marnotrawstwa w produkcji żywności staje się tematem, nad którym naprawdę warto się pochylić.

Drastyczne wzrosty cen żywności oraz potencjalny kryzys głodu w niektórych częściach świata będą wpływać na krajobraz geopolityczny. O ile nie da się zmienić systemu produkcji rolnej z dnia na dzień, warto wyciągać wnioski i budować suwerenność białkową, która nie jest nastawiona tylko na paszę dla kur i świń, ale również na produkcję wysokojakościowego białka roślinnego na potrzeby ludzi. Co ciekawe, kroki w takim kierunku podejmują dwa kraje, które stojąc w obliczu dużych wyzwań związanych z produkcją żywności są zmuszone do sięgania wzrokiem dalej w przyszłość. Jednym z nich jest funkcjonujący na skrawku pustyni Izrael, a drugim najbardziej zaludniony kraj na świecie, czyli Chiny. Rządy obu tych krajów podejmują kroki w kierunku badań i rozwoju produkcji mięsa roślinnego i pochodzącego z hodowli komórkowej, bo w nich widzą największą szansę na jedzenie, które będzie tanie, szybkie, bezpieczne i nie przyczyniające się do dalszego zanieczyszczania środowiska i zmian klimatu.

Wyzwanie naszego pokolenia

Zwierzęta żyjące na fermach nie różnią się od zwierząt, z którymi żyjemy w domu poziomem odczuwania, umiejętnością uczenia się i zdolnością doświadczania zarówno przyjemności, jak i bólu. Traktujemy je jednak tak, jakbyśmy zupełnie nie zdawali sobie z tego sprawy. Ta sytuacja prowadzi do absolutnie niewyobrażalnej skali cierpienia. W samej Polsce zabija się rocznie ponad miliard kurczaków brojlerów, czyli więcej niż wynosi populacja Europy. Ilość kur niosek (czyli hodowanych dla jaj) trzymanych w klatkach w Polsce w ciągu roku to ponad 48 milionów, a więc więcej niż wynosi populacja ludzi naszego kraju. Pogłowie innych zwierząt hodowanych w Polsce na mięso i mleko również liczy się w milionach. Ostatecznie na każdego człowieka w Polsce przypada kilka zwierząt, które spędzają całe życie w klatkach lub ciemnych oborach i są traktowane jak pozbawione świadomości przedmioty.

Jest duża szansa, że historia nam tego nie wybaczy

Kiedy dzisiaj patrzymy na poprzednie stulecia, nasze postrzeganie ich jest często zdominowane przez najważniejsze ruchy emancypacyjne danego okresu. Zakończenie niewolnictwa, uznanie podmiotowości kobiet czy zniesienie pańszczyzny były ważnymi krokami w rozwoju ludzkości. Zmiany te odbywały się dlatego, że w kolejnych grupach ludzi zaczynano widzieć kogoś, kto nie różni się znacząco od grupy posiadającej aktualnie dominującą pozycję w społeczeństwie. Obecnie stoi przed nami prawdopodobnie największe wyzwanie związane z poszerzającym się spektrum empatii.

Osoby mające kontakt ze zwierzętami wiedziały to od dawna, ale od 2012 roku mamy też potwierdzenie ze strony naukowców, że zwierzęta mają świadomość i są zdolne do odczuwania cierpienia. Mowa o Cambridge Declaration on Consciousness, stanowisku czołowych neuronaukowców poznawczych, neurofarmakologów, neuroanatomów i neuronaukowców obliczeniowych na temat świadomości zwierząt, z którego jasno wynika, że jest konwergencja dowodów z różnych obszarów nauki, umiejscawiających świadomość ludzi i zwierząt na kontinuum. Różnice między nami i zwierzętami są mniejsze niż nam się przez wieki wydawało i obejmowanie zwierząt coraz większą ochroną prawną jest procesem, który już trwa i będzie przybierał na sile.

Być może będzie to najważniejsze wyzwanie polityczne naszego pokolenia i to po nim ocenią nas przyszłe pokolenia.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

Niemiecki Kenijczyk z Hawajów :)

Myśląc nadwiślanymi kategoriami, kim był podbijający Biały Dom z pozycji błyszczących światłem odbitym jego sławy akolitów: „Niemcem podbijającym Biały Dom”? „Hawajczykiem podbijającym Biały Dom”? „Kenijczykiem podbijającym Biały Dom”? Sądzę, że autorzy polskich headlines mieliby z tym spory kłopot.

Sporym językowym zaskoczeniem przy wertowaniu strony polskiej encyklopedii był dla mnie fakt, że ostatni zdobywca Brytanii, a przynajmniej południowej Anglii, William the Conqueror, nosi w polskim języku moniker Wilhelma Zdobywcy. Nie „Podbójcy”. Rzadziej określany bywa jako „Wilhelm Bękart”, co może w kontekście poniższego felietonu nie byłoby wcale nie na miejscu.

Skoro o podbojach mowa, piszę to przelatując nad pustynno-złotymi przestrzeniami Nevady, w drodze do Miasta Aniołów, gdzie – przynajmniej za naszych czasów – wielkie sukcesy odnieśli Hiszpanie: Javier Bardem, Antonio Banderas i Penelope Cruz, Austriak Arnold Schwarzenegger, Ukraińska Żydówka Mila Kunis, Szkot James McAvoy, Chińczyk Jackie Chan, Irlandczycy Liam Neeson, Saoirse Ronan i Colin Farrell, Walijczycy Christian Bale, Catherine Zeta Jones i, last but not least, Anthony Hopkins, Włoszka Monica Bellucci, Meksykańczycy Salma Hayek, Benicio del Toro i Gael García Bernal, Australijki Nicole Kidman, Toni Collette i Cate Blanchett, Nowozelandczyk Russell Crowe, Afrykanerka Charlize Theron, Szwedka Alicia Vikander, Izraelki Natalie Portman i Gal Gadot, Niemka Diane Kruger czy francuska Marion Cotillard. A przecież historyczne i na w pół historyczne „podboje” Marleny Dietrich, Grety Garbo, Hedi Lamarr, Louise Reiner, Ingrid Bergman, Sofii Loren, Audrey Hepburn, Omara Sharifa, Rity Moreno, Yul Brynera, Ericha von Stroheima, Yves Montanda, Maurice Chevaliera, Alain Delona, Catherine Deneuve, Christophera Waltza, Isabelle Huppert, Maddsa Mikkelsena, Stellana Skarsgårda, Maxa von Sydowa, Michaela Fassbendera, Jeana Reno czy Gabin, Gerarda Depardieu, Roberto Benigniego, Marcello Mastroianniego to przecież zaledwie początek bardzo długiej listy historii Hollywood, jak i właściwie historii gatunku filmowego. Fakt faktem, że w tkance, z której uszyta jest legenda Miasta Aniołów, Polaków po prostu brak.

Wizyty w Polsce z Londynu mają w sobie ten małomiasteczkowy demi-wdzięk (nawet w dwumilionowej stolicy kraju) kolektywnego zakładania plemiennego triumfalnego pióropusza, jeśli tylko Polak lub ktoś o częściowo polskich korzeniach gdzieś zaśpiewa, coś wystawi lub napisze, przeskoczy zgrabnie przez płotek lub odbije z sukcesem mniejszą czy większą piłkę na mniejszym lub większym boisku. Medialne opisy tych relatywnych w skali światowej sukcesów, nawet w tytułach pozornie niewrażliwe na ten plemienny triumfalizm, w skali osiągnięć Polaków pod Grunwaldem skarlają Wilhelma Zdobywcę do roli drugoligowego żołnierzyka, D-Day przy makach na Monte Cassino wydaje się marginalną operacją na odległej normandzkiej plaży, a karierę Marii Callas do trzeciorzędnego przypisu na karcie historii operowej. Na główną okładkę tej ostatniej  trafiają– naturalnie – „Polacy podbijający Metropolitan Opera”.

Notabene od kilku sezonów króluje tam niezrównana Ermonela Jaho; aczkolwiek nie wiem czy nadszedł ten bolesny moment, w którym trzeba obwieścić światu, że „Albańczycy podbijają Metropolitan Opera”. Ku konsternacji British Border Force nacja ta idzie raczej śladami Wilhelma Zdobywcy: ponton za pontonem lądując na brytyjskich plażach kanału La Manche i każąc wierzyć skonsternowanym brytyjskim liberałom, że są de facto ofiarami wojen i przemocy z Centralnej i Wschodniej Afryki.

Za chwilę więc ląduje w Los Angeles (które naturalnie „podbiła Pola Negri”, choć gdybyśmy trzymali się nie tylko katolickich Polaków, ta „lista podbojów” byłaby nieco dłuższa). Negri była Romką, więc ciężko tu zrozumieć tę wsze wielką logikę dumy narodowej. Ale postaci do wyboru niewiele. „Chłopak z Sosnowca”, który do końca lat trzydziestych XX wieku kręcił na wpół propagandowe filmy w Trzeciej Rzeszy był Żydem; zarabiał na nich krocie, długo po wprowadzeniu Ustaw Norymberskich, aż nie znalazł się oficjalnie w wykazie Lexikon der Juden in der Musik. Ale wiadomo – Jan Kiepura: Polak, Ślązak, hotel Patria, śpiewanie z balkonu apartamentu w Bristolu, „Brunetki, blondynki…”. Etc., etc. Nad żydostwem Kiepury tak jak nad żydostwem Mickiewicza lepiej się nie zastanawiać. Choć ile osób pamięta dziś, że nawet premier Tadeusz Mazowiecki musiał udowadniać przed pierwszym demokratycznym polskim parlamentem, że Żydem nie jest. I wtedy dopiero został „zaaprobowany” przez tak zwany Naród. Ale tak jak Żydzi chcą „podbić Polskę/świat/ulice, a wraz z nimi kamienice”, tak podbijanie świata przez Polaków nosi w sobie dumę, propagację wyższych wartości, prawdziwego artyzmu i pokazania tak zwanemu „światu” tego co najlepsze, a czego światu temu – świadomie lub nie – brakuje.

To, co w bardziej racjonalnych narodach można by nazwać sukcesem danego pisarza/sportowca/aktora i ich ekwiwalentów w formach żeńskich, filmu czy spektaklu obsypanego nagrodami autorstwa konkretnej utalentowanej osoby czy uhonorowaniem zasług jednostki, w polskiej narracji „podbój” jest wpisany w pojęcie własnej tożsamości za granicą. Według pierwszych polskich publikacji, które powinny mieć lepsze rozeznanie semantyczne, polska noblistka „podbija Amerykę”, co przecież nawet Al Kaidzie się nie udało! Film, w jakiejś futurystycznej wizji wojujących taśm celuloidowych, będzie „walczył o Oscara” (zawsze mi się wydawało, że nagrody Akademii Filmowej to efekt głosowania członków owej akademii, a nie walki celuloidów). Dalej czytam jak to „Polacy podbijają Dolinę Krzemową”. A mnie, głupiemu, wydawało się, że to już się stało z pomocą polskiej Żydówki, a przy okazji Armenki, Joanny Hoffmann oraz polsko-litewskiego Amerykanina Steve Woźniaka.

O Syryjczyku o imieniu Steve Jobs lepiej nie wspominać, bo Polacy pokazali już to, co najpiękniejsze w stosunku do Syryjczyków na granicy białoruskiej. Część dziadków Marka Zuckerberga niby też z Polski, a rodzina Sheryl Sandberg z Wilna (choć identyfikująca się jako Litwini), ale – jak informuje polska prasa – teraz „Polacy podbijają Dolinę Krzemową”.

Polski Forbes publikuje listę 30 młodych Polaków ze świata, którzy, noch ein mal, również „podbijają świat”. Gdybym czytał podobny artykuł w prasie estońskiej czy słowackiej, napawałoby mnie to humorem na resztę dnia. W Polsce ta parokialna pompa napawa mnie znudzonym uznoszeniem brwi do góry, które wcześniej czy później będzie trzeba korygować botoxem, jak tak dalej pójdzie.

Polski reżyser, pokazując w prawie półbilionowym kraju swój spektakl, ten kraj „podbija” naturalnie (a już i Zjednoczone Królestwo i Japonia z wielkim impetem tego bezskutecznie próbowały w formie militarnej). Inny grając dziesięć spektakli w Chinach, również rozpala wyobraźnię 1.4 bilionów Chińczyków polską kulturą. Kolei „triumfuje” na innych scenach Europy. Biedny, niedawno zmarły Peter Brook. Co on biedak mógł zdziałać na swojej scenie w Les Bouffes du Nord? Pobijać Francję? Jako Brytyjczyk? (Farbowany) Anglik? (Niefarbowany) Żyd? Co za zmarnowana okazja.

Spośród kilku polskich śpiewaków występujących z pewną regularnością od czasów Reszke (1893) czy Didura (1908) na deskach Metropolitan Opera,  ostatnio Artur Rudziński „podbił Metropolitan Opera”. Przypomnijmy tylko, że Met daje ponad 220 przedstawień każdego sezonu, a w każdym z tych sezonów występuje około 170 pierwszoligowych śpiewaków. Wątpię, żeby Rosjanie, do niedawna będący udzielnymi książętami tej sceny „podbijali od pokoleń the Met” (I co? W końcu nie podbili!), a królewskie kreacje Angeli Gheorghiu na tej scenie świadczyły o „podboju nowojorskiej sceny przez Rumunów”. Pomimo tego, że niezrównana Leyla Gencer nigdy nie śpiewała w The Met, jedyna Euterpe raczy wiedzieć czy Gencer „podbijała” La Scalę i Covent Garden jako Turczynka, Polka czy też w imieniu obu nacji na raz. Bo „podbijać” musiała. Samo „występowanie” nie wystarczy.

Najdziwniejszym z tych moich ostatnich redakcyjnych odkryć podczas pobytu w Polsce jest niejaka Sara James, o starobiblijnym imieniu i walijskim nazwisku, z nigeryjskiego ojca i polskiej matki. „Podbija ona – jako Polka – USA”. „Występ ten przejdzie do historii” (dlaczego?). Juror „Simon Callow oszalał”. Została „polską Whitney Houston” (o dziwno, bez własnego repertuaru). „Zachwyca cały świat”, „Skradła serca Amerykanów”. Nie śledzę prasy nigeryjskiej, ale ciekaw jestem jak w ojczyźnie jej ojca opisywane, o ile w ogóle, są jej sukcesy w popularnym programie rozrywkowym dla utalentowanych amatorów śpiewających covers gwiazd pierwszej ligi.

Po wylądowaniu w Los Angeles przesiadam się do samolotu na Maui. Najsłynniejszym chyba synem Hawajów był oczywiście pierwszy prezydent o mieszanym backgroundzie etnicznym.  I tak, ze wstydem i zażenowaniem myśląc o publicznym upodleniu Mazowieckiego w kontekście własnego birthism, jakiekolwiek to by jego korzenie były, jedenaście lat temu pewien żółtkowato-włosy i pomarańczowolicy multimilioner amerykański upierał się, ku uciesze swojego elektoratu złożonego z rednecks i hillbillies, że udowodni przekłamany birthism Baraka Obamy. Owo coup d’etat się nie udało, bo Obama rzeczywiście urodził się na terytorium Stanów Zjednoczonych. Ale myśląc nadwiślanymi kategoriami, kim był ów podbijający Biały Dom z pozycji błyszczących światłem odbitym jego sławy akolitów: „Niemcem podbijającym Biały Dom”? „Hawajczykiem podbijającym Biały Dom”? „Kenijczykiem podbijającym Biały Dom”? Sądzę, że autorzy polskich headlines mieliby z tym spory kłopot. W końcu, there are more things in heaven and earth, my friends, that are dreamt of in your philosophy. A Henry Kissinger i Madeleine Albright, jako „farbowani” Amerykanie, „podbili” Waszyngton z pewnością w interesie konkretnie niesprecyzowanych sił obcych. Bo tylko swój to swój. Cokolwiek może to w XXI wieku znaczyć. A dla wielu, niestety, znaczy. I to wiele.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

Relatywizm ocen jako zasada etyki liberalnej :)

Życie społeczne byłoby z pewnością lepsze, pozbawione przesadnej nieufności i rozmaitych uprzedzeń, gdybyśmy nauczyli się relatywizmu w ocenie ludzi. Tendencja do posługiwania się stereotypami w procesach poznawczych wynika z dwóch powodów.

Pierwszym jest intelektualna gnuśność, która skłania do ucieczki przed wymagającymi wysiłku głębszymi analizami. Drugim natomiast jest wpojone fundamentalistyczne przekonanie, że relatywizm oddala od prawdy, która jest niezmienna, prowadząc do moralnego nihilizmu. Wszak Biblia nakazuje jednoznaczność ocen: „tak, tak – nie, nie”. Byłoby jednak dobrze, gdyby w edukacji i wychowaniu kładziono większy nacisk na myślenie krytyczne, poszukiwanie wątpliwości, kierowanie się raczej inkluzywną koniunkcją niż wykluczającą alternatywą. Jednoznaczność może dotyczyć prawd wiary, ale nigdy racjonalnego myślenia. Nieufne traktowanie relatywizmu jest pokłosiem władzy autorytarnej, która zawsze chciała mieć podwładnych posłusznych, a nie sceptycznych.

Weźmy pod uwagę kilka stereotypów, którymi ludzie często się kierują w ocenie innych. Łatwo będzie zauważyć jak poważne szkody społeczne powoduje bezmyślne do nich przywiązanie.

1. Człowiek dopuszczający się czynów niegodziwych, lub prezentujący poglądy społecznie szkodliwe, pozbawia swoje dzieła wszelkiej wartości

Mamy w tym wypadku do czynienia z przenoszeniem oceny, której przedmiotem są określone zachowania człowieka, na wytwory jego działalności twórczej w takiej czy innej dziedzinie. Takie rozciąganie oceny z twórcy na dzieło jest nieuprawnione z powodu nieporównywalności przedmiotów oceny, co wymaga zastosowania odrębnych kryteriów. Negatywna ocena zachowań człowieka nie może więc dyskwalifikować jego dzieła, które posiada jakąś wartość artystyczną, naukową lub użyteczną. Podobnie jak pozytywna ocena wartości dzieła nie może być usprawiedliwieniem złych czynów jego twórcy na innym polu i zwolnieniem go z odpowiedzialności za nie. Stolarz, który nadużywa alkoholu i bije żonę, może robić wspaniałe meble, których wartość w niczym nie usprawiedliwia tego, co on robi w życiu prywatnym.

Brak odróżnienia twórcy od jego dzieła jest charakterystyczny dla systemów totalitarnych. Ludzkie dzieła w tym systemie mają wartość zmienną i ściśle zależną od oceny ich sprawcy. Dzieła ludzkie nie egzystują tu samodzielnie, ale są naznaczone stygmatem ich twórców i solidarnie dzielą ich los – są dobre, gdy twórca oceniany jest przez władzę pozytywnie, i tracą natychmiast wartość, gdy przestaje cieszyć się jej zaufaniem. Indeks ksiąg zakazanych w państwach teokratycznych czy autorzy objęci zakazem publikacji w świeckich autorytaryzmach, są przykładami tego zjawiska.

Nawyk oceniania dzieła przez pryzmat osoby twórcy jest przejawem integryzmu ocen, pozostającego pod wpływem stereotypu doskonałości kompletnej. Jest to wyraz postawy naiwnej i infantylnej, według której autor podziwianego dzieła musi być człowiekiem dobrym i szlachetnym, bo przecież tylko tacy ludzie mogą tworzyć dzieła wybitne. Ta naiwność jest wykorzystywana zarówno w kontekście politycznym, jak i społeczno-kulturowym. Można się oburzać na niegodziwość, serwilizm, obłudę czy niesłuszne zafascynowanie ideowe tego czy innego pisarza, reżysera lub profesora, ale to nie znaczy, że te ich dokonania, które są wolne od inspiracji ideologicznych lub politycznych, albo – co też się zdarza – niezależnie od tych inspiracji noszą znamiona wielkości, tracą wartość. Gdyby przyjąć postawę integryzmu oceny, to należałoby wycofać z bibliotek dzieła Heideggera, bo był zwolennikiem nazizmu; Sartre’a, bo pozostawał pod urokiem Stalina, a także dzieła wielu innych wybitnych myślicieli, bo albo ich aktywność społeczna była szkodliwa, albo prowadzili się niemoralnie.

W państwach demokratycznych, pozbawionych cenzury, dzieła na ogół odrywają się od swoich twórców i żyją własnym życiem. Wyjątek stanowią jedynie te, które są wiernym odbiciem psychopatycznej natury ich autorów, jak „Mein Kampf” Hitlera czy „Europejska deklaracja niepodległości” Breivika. W państwach autorytarnych zasada zintegrowanej oceny obowiązuje natomiast jak najbardziej. W PRL-u już od 1946 roku zaczęto układać listy książek podlegających niezwłocznemu wycofaniu z bibliotek, bo ich autorzy dali się poznać jako oponenci komunistycznej władzy. Liczni twórcy obejmowani byli zakazem publikacji w całym okresie Polski Ludowej, kiedy władza traciła zaufanie do ich lojalności. Kto w PRL-u, poza nielicznym gronem literaturoznawców, znał twórczość Miłosza, Koestlera czy Orwella? Ich książki pojawiły się, oczywiście poza cenzurą, dopiero wtedy, gdy zaczęły działać opozycyjne, podziemne wydawnictwa, czyli po 1980 roku. Niestety, pewne nawyki z tamtego okresu pozostały, bo widać są one charakterystyczne dla ludzi o skłonnościach autorytarnych. Kiedy Olga Tokarczuk wyraziła się niezgodnie z oczekiwaniami nacjonalistycznej prawicy, natychmiast jej przedstawiciele zorganizowali akcję odsyłania jej książek.

Ch. Hampden-Turner i A. Trompenaars w książce „Siedem kultur kapitalizmu” zwracają uwagę, że tendencja do integralnej oceny twórcy i jego dzieła nie jest powszechna, bo nie wynika z naturalnego dążenia do prostoty i jednoznaczności. W nieodległej nam terytorialnie kulturze holenderskiej krytyka danego człowieka w danej dziedzinie działalności nie może mieć nic wspólnego z dezawuowaniem wartości rezultatów jego pracy w innej dziedzinie. Jeszcze bardziej elastyczni w ocenianiu ludzi są jednak Japończycy, dla których próba formułowania jednej zbiorczej oceny jakiegoś człowieka jest kompletnie niezrozumiała. W kulturze japońskiej dominuje partykularyzm, skłonność do traktowania niemal wszystkiego jako wyjątku. Powoduje to, że tego samego człowieka można kochać i wspomagać ze względu na określoną jego cechę, a jednocześnie nienawidzić i zwalczać ze względu na jakąś inną cechę.

2. O słuszności sądów i prawdziwości informacji decydują ich źródła

Adam Gopnik w swoim „Manifeście nosorożca” krytykuje esencjonalizm, jako nienaukowy sposób podejścia do procesów poznawczych. Polega on na dociekaniu, skąd pochodzi dana idea, kim jest ten, który ją przekazuje. W ten sposób za słuszne i prawdziwe uznaje się jedynie te przekazy informacji, które pochodzą od osób i środowisk, które szanujemy i do których mamy zaufanie. Natomiast każda informacja pochodząca z innych źródeł, a zwłaszcza od osób, z którymi się nie zgadzamy w innych sprawach, jest odrzucana jako niesłuszna i fałszywa. Ten prosty sposób oceny informacji w istocie nie jest procesem poznawczym, w którym dąży się do odkrycia prawdy, ale procesem budowania własnej bańki informacyjnej, w której prawdą jest tylko to, co jest zgodne z przekonaniami politycznymi, ideologicznymi lub religijnymi środowiska, do którego się należy.

Im większa jest polaryzacja społeczna w odniesieniu do tych przekonań i im głębiej są one zakorzenione, tym mniej znaczą racjonalne argumenty i naukowe metody weryfikowania twierdzeń, a tym bardziej liczy się poczucie środowiskowej tożsamości. Z taką sytuacją mamy do czynienia obecnie w Polsce za sprawą ciągłego konfliktowania grup społecznych, z którego Jarosław Kaczyński uczynił strategię walki o władzę. W rezultacie każdy pomysł, propozycja lub diagnoza, dotyczące funkcjonowania państwa, rozpatrywane są przede wszystkim, a najczęściej wyłącznie, z punktu widzenia pochodzenia ich autorów. Władza lekceważy i odrzuca projekty opozycji z zasady, ponieważ ich przyjmowanie świadczyłoby o jej słabości, a zatem wzmacniałoby opozycję. Z kolei opozycja nieufnie podchodzi do rozwiązań proponowanych przez władzę, ponieważ uznaje ich krytykę za swoją oczywistą powinność. Doszukiwanie się słuszności i racjonalnego jądra w poglądach przeciwnika czy wręcz wroga nie wchodzi w rachubę. Dla władzy Tusk zawsze będzie się mylił, podobnie jak dla opozycji – Morawiecki. Bo przecież nie o prawdę, która byłaby korzystna dla wszystkich, tu chodzi, ale o zwycięstwo w walce politycznej. Ta walka przenosi się na całe społeczeństwo. Mamy swoje odrębne gazety, stacje radiowe i telewizyjne oraz portale społecznościowe. Rozmawiamy o polityce i problemach społecznych we własnym gronie; z przeciwnikami możemy się tylko kłócić, bo zarówno jedna, jak i druga strona nie zamierza zastanawiać się nad obcymi jej argumentami. Społeczeństwo, które funkcjonuje w ten sposób, któremu obiektywna prawda jest niepotrzebna, bo ma swoje różne własne prawdy, prostą drogą zmierza do katastrofy.

Racjonalne zachowanie powinno wykluczać esencjonalizm. Niezależnie od tego, jaki mamy stosunek do nadawcy informacji, powinna być ona poddana wnikliwej i niczym nie uprzedzonej analizie, aby można było stwierdzić jej obiektywną wartość i prawdziwość. Oczywiście taka postawa poznawcza możliwa jest tylko wtedy, gdy chęć zrozumienia jest ważniejsza od uprzedzeń. W przypadku polityków oznacza to stawianie interesu społecznego ponad interes partyjny.

3. Człowiek dopuszczający się czynów niemoralnych szkodzi reputacji grupy społecznej, której jest członkiem

To przekonanie ma stare tradycje sięgające struktur klanowych i plemiennych. Ich kolektywistyczna kultura obfitowała we wzory utrwalające członków wspólnoty w przekonaniu o ważności ich grupy i jej przewadze nad innymi. Każde zdarzenie, które temu przeczyło, było wypierane i ukrywane przed otoczeniem. Członkowie grupy dopuszczający się czynów sprzecznych z podstawowymi wartościami, zwłaszcza z tymi, które miały decydować o jej autorytecie w szerszym otoczeniu, są więc zagrożeniem dla reputacji grupy i prowadzą do obniżenia jej prestiżu. Grupa kierując się solidarnością może tych ludzi bronić i usprawiedliwiać, ale znacznie skuteczniejszą strategią jest tuszowanie ich czynów. Izolowanie, ukrywanie i nie przyznawanie się do „czarnych owiec” oraz „zamiatanie wstydliwych spraw pod dywan”, stało się powszechne dla wielu grup społecznych, poczynając od rodzin, a kończąc na narodach. Hipokryzja, będąca hołdem składanym cnocie przez występek – jak to ładnie określił John le Carre – stała się dzięki temu ważnym elementem komunikacji społecznej.

Przykładów stosowania strategii hipokryzji jest wiele w życiu społecznym, ale szczególnie jest ona niepokojąca w przypadku instytucji o dużym stopniu oddziaływania na społeczeństwo. W Polsce strategia ta jest stosowana przez Kościół katolicki i nacjonalistycznie ukierunkowany rząd. W Kościele plaga pedofilii przekroczyła masę krytyczną, co spowodowało powstanie filmów i reportaży ujawniających tę ciemną stronę kościelnego życia. Nie dało się już zaprzeczyć, że zbrodnie te nie mają miejsca, a informacje o nich są tylko złośliwymi pomówieniami wrogów Kościoła. Nie dało się też usprawiedliwiać, że zbrodnie te są absolutnym wyjątkiem, który zdarza się przecież w każdym, nawet najlepszym środowisku. Na jaw wyszły bowiem sposoby reagowania władz kościelnych na pedofilskie występki księży. Nie polegały one bowiem na usuwaniu winowajców ze stanu duchownego i przekazywaniu ich organom ścigania. Reakcją było przenoszenie ich do innych parafii i to tylko wtedy, gdy ich poczynania zaczynały być widoczne w lokalnym środowisku. Hipokryzja, jako obrona przed utratą autorytetu, jest tu aż nadto widoczna. Trzeba uczciwie dodać, że jest ona charakterystyczna dla całego Kościoła katolickiego, a nie tylko polskiego.

Hipokryzja polskiego rządu wyraża się w przyjętej polityce historycznej. Rząd przeciwstawia się w niej patriotyzmowi krytycznemu, dostrzegającemu wady, błędy i zbrodnie popełniane przez Polskę i Polaków w stosunku do innych nacji. Zamiast tego propaguje się patriotyzm apologetyczny, w którym Polska i Polacy zawsze stali po stronie dobra i sprawiedliwości. Jest to oczywisty fałsz nie uwzględniający udziału Polaków w Holokauście i licznych pogromów Żydów po wojnie, obok wielu przykładów heroicznej obrony ludzi tej narodowości. Patriotyzm apologetyczny jest ewidentnym przykładem zakłamania w obronie narodowego autorytetu. W dodatku, co czyni tę postawę jeszcze bardziej odrażającą, polskie prawodawstwo przewiduje odpowiedzialność karną za szkalowanie Polski i Polaków, zamykając w ten sposób usta badaczom najnowszej historii Polski.

A przecież wystarczy zarówno w przypadku Kościoła, jak i polskiego rządu, otrząsnąć się z megalomańskich ambicji i otwarcie przyznać się do popełnianych błędów, niesprawiedliwości i zbrodni. Skrytykować je, odciąć się od nich i jednoznacznie potępić, aby znaleźć swoje właściwe miejsce w międzynarodowej wspólnocie ekumenicznej i państw demokratycznych. Cóż, nie będzie to możliwe dopóki katolicki i nacjonalistyczny szowinizm będzie znajdował zwolenników.

4. Negatywna ocena przypisana grupie społecznej przekłada się na negatywny stosunek do każdego z jej członków

W tym przypadku mamy do czynienia z odwróceniem poprzedniej zależności. Już nie niegodziwe czyny szkodzą grupie społecznej, ale negatywna ocena tej grupy szkodzi poszczególnym jej członkom. Obowiązuje w tym wypadku ta sama zasada, co poprzednio, a mianowicie odpowiedzialności zbiorowej. Gnuśność intelektualna idzie bowiem w parze z silnym poczuciem tożsamości zbiorowej, które deprecjonuje tożsamość indywidualną. Ważna nie jest indywidualność człowieka, jego osobiste cechy, ale jego przynależność do określonej grupy. Na tym tle pojawiła się bzdurna koncepcja charakteru narodowego, będąca skutkiem nieuzasadnionej i często złośliwej generalizacji. W nacjonalistycznej kulturze narody ustawicznie ze sobą rywalizują, starając się osiągnąć jakąś korzyść kosztem innych. Etykietowanie całościowe, służyć ma gloryfikowaniu własnej wspólnoty i wywoływaniu nienawiści, lub tylko niechęci, w stosunku do innych grup. Takie jest źródło antysemityzmu, rasizmu, homofobii i wszelkich innych uprzedzeń żywionych w stosunku do różnych grup społecznych.

Nienawiść do Rosjan jako takich, z powodu wojny prowadzonej przez to państwo w Ukrainie, jest równie niedorzeczna, jak nieufność do Niemców z powodu zbrodni hitlerowskich. Odpowiedzialność zbiorowa jest świadectwem wynaturzonego plemiennego kolektywizmu. Człowiek nie może być oceniany pozytywnie lub negatywnie za czyny innych przedstawicieli jego grupy społecznej, dokonywane kiedykolwiek. Ocenianie ludzi na podstawie ich przynależności jest zaprzeczeniem zasady odpowiedzialności indywidualnej, co odbiera im wolność. Nastawienie, że członkowie pewnych grup społecznych i narodowości są z góry napiętnowani jest sprzeczne z podstawowymi prawami człowieka. Natomiast takie podejście służy łatwemu znajdowaniu kozłów ofiarnych i jest pożywką dla snucia teorii spiskowych.

5. Określone czyny i postawy człowieka w przeszłości, od których się on później dystansuje, uzasadniają krytyczny i wykluczający do niego stosunek

W tym wypadku wynikająca z lenistwa niechęć do zmiany utrwalonego poglądu, łączy się z trudnością przezwyciężenia niechęci czy nawet nienawiści do dawnego wroga, który mógłby być teraz przyjacielem. Relatywizm ocen wymaga elastyczności, która utrudnia życie. Większość ludzi nie lubi zmian i źle znosi dysonans poznawczy. Aby uniknąć dyskomfortu, który powodują informacje sprzeczne z ich dotychczasową wiedzą i przekonaniami, wolą ten dysonans zlikwidować, odwołując się do swoich dotychczasowych doświadczeń, aniżeli korygować swoje dotychczasowe oceny rzeczywistości. Często tendencję dotyczącą stałości przekonań światopoglądowych czy politycznych, usiłuje się nobilitować. Ma ona jakoby świadczyć o dojrzałości i niezłomności charakteru w przeciwieństwie do chwiejności emocjonalnej i intelektualnej tych, którzy często zmieniają swoje poglądy. Tymczasem ta stałość, wynikająca z zamykania się na nowe informacje, świadczy przede wszystkim o braku chęci lub umiejętności uczenia się.

Uczenie się, jako uparte dążenie do poznawania zmiennej prawdy o ludziach, zdarzeniach i sytuacjach społecznych, jest procesem ciągłym. Jest również czymś zupełnie innym od postawy oportunistycznej, przy której zmiana ocen i poglądów nie wynika z chęci poznania aktualnej prawdy, tylko z chęci uzyskania określonych korzyści. Oportuniści nie są moralnymi wzorcami i można ich lekceważąco nazywać kameleonami lub chorągiewkami na wietrze. Nie wolno jednak odnosić się w ten sposób do ludzi, u których zmiana postaw jest efektem uczenia się. Nie wolno odwracać się od ludzi, którzy chcą pomóc w słusznej sprawie, chociaż w przeszłości często jej szkodzili. Zawsze lepiej cieszyć się z pozyskania nowego zwolennika, niż z zemsty wykluczenia go na zawsze z grona osób godziwych. Dlatego dziwią mnie i złoszczą fochy niektórych polityków, zwłaszcza gdy pochodzą ze środowiska liberalnego, niechętnych do współpracy z dawnymi dygnitarzami komunistycznymi, którzy aktywnie włączyli się w proces transformacji ustrojowej Polski. Tymczasem takim politykom, jak Aleksander Kwaśniewski, Leszek Miller czy Włodzimierz Cimoszewicz, którzy odegrali główne role w akcesji Polski do NATO i Unii Europejskiej, zawdzięczamy największy postęp w drodze do demokracji liberalnej.

Populistyczna prawica nie znosi relatywizmu i ma potrzebę trwałego szufladkowania ludzi i grup społecznych do kategorii „swoich” i „obcych”. Jakiekolwiek działania ze strony tych osób lub grup sprzeczne z tym podziałem budzą jej irytację i niechęć do kogoś, kto koniecznie chce „zmienić skórę”. Kiedy głos w obronie swobód obywatelskich zabrała w swoim czasie Wisława Szymborska, przypomniano jej wiersz napisany kiedyś przez nią ku czci Stalina, którego stosunek do swobód obywatelskich był powszechnie znany. Tego rodzaju wypowiedzi w prawicowych mediach wypominające dawne grzechy ludziom, którzy już dawno zmienili swoje poglądy, jest niczym innym jak świadectwem złośliwej głupoty przeciwników demokracji.

 

Autor zdjęcia:Ana Flávia

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

5 lektur o klimacie na gorące letnie dni :)

Lato jest tradycyjnie tym okresem w roku, który planujemy poświęcić na nadrabianie lektur. Przy okazji powracające do nas fale upałów mogą coraz więcej osób skłaniać do refleksji nad tym, że zmiany klimatu nie są wyssane z palca, a do tego mogą bardzo negatywnie wpłynąć na naszą jakość życia. Jeżeli chęć refleksji nad przyszłością planety będzie szła w parze z chęcią spędzenia upalnych dni nad książką, to mam kilka propozycji o różnym poziomie trudności.

 

1. Nauka o klimacie – Marcin Popkiewicz, Aleksandra Kardaś, Szymon Malinowski, Wydawnictwo Sonia Draga

Najbardziej naukowa z proponowanych książek, pozwala ułożyć sobie w głowie wiele wątków związanych ze zmianami klimatu. Być może nie jest to lektura na plażę (chociaż wszystko jest kwestią gustu), za to dostarczy argumentów na niejedną zaciętą dyskusję, więc można po nią sięgnąć w przygotowaniu na spotkania zarówno z rodziną, jak i nowo poznanymi ludźmi w hotelach. Dyskusjom o klimacie towarzyszy wiele emocji, więc warto sięgać szczególnie po autorów, którzy są rzetelni i opierają się na danych. Takimi osobami są z pewnością wszyscy autorzy książki “Nauka o klimacie”, którzy są związani również z portalem o tej samej nazwie. Warto dodać, że zespół ten został w 2018 roku uznany przez PAP i MNiSW za „najlepszy zespół popularyzujący naukę w Polsce”. Jeśli jeszcze ich nie znacie, to najwyższy czas nadrobić zaległości.

 

2. Jak ocalić świat od katastrofy klimatycznej. Rozwiązania, które już mamy, zmiany, jakich potrzebujemy –  Bill Gates, Wydawnictwo Agora

Bill Gates jest dla wielu osób postacią kontrowersyjną, jednak nie da się mu odmówić zaangażowania w rozwiązywanie najważniejszych problemów współczesności. Jednym z tematów, który z pewnością zaprzątają jego uwagę, jest właśnie klimat. Ta książka jest bardzo przystępnym wprowadzeniem w różne obszary działalności człowieka, w których jest nadal sporo do zrobienia. Dla mnie osobiście w podejściu Gatesa ujmujące jest branie pod uwagę rozwoju krajów Globalnego Południa jako koniecznej części rozwiązań klimatycznych. Częstym zarzutem wobec narracji ekologów jest ich wysoki poziom mizantropii i proponowania rozwiązań, które mogą zdecydowanie pogorszyć jakość życia ludzi w krajach rozwijających się, albo powstrzymać jakąkolwiek szansę na rozwój ekonomiczny tych krajów. Gates bierze te czynniki pod uwagę i jest to duży argument za tym, żeby z jego przemyśleniami się zapoznać.

 

3. Porozmawiajmy o jedzeniu zwierząt: etyka wegetarianizmu – Michael Huemer, Wydawnictwo Naukowe PWN

Jeśli ktoś zastanawia się nad wpływem własnego stylu życia na ocieplanie klimatu, jednym z najważniejszych kroków, jakie można przedsięwziąć, jest zmiana diety. Nie jest to coś, co wiele osób chce słyszeć, ale takie są fakty. Za rezygnacją ze zjadania zwierząt przemawiają nie tylko względy klimatyczne – za takim krokiem przemawiają również względy zdrowotne i etyczne. Książka Michaela Huemera jest poświęcona właśnie etycznej stronie rezygnacji z mięsa. Jest to pozycja niezwykle przystępna (napisana w formie dialogu) i wolna od jakiegokolwiek zacietrzewienia. Autor jest libertarianinem i wykładowcą filozofii na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley.

 

4. Księga nadziei. Poradnik przetrwania dla zagrożonej planety – Jane Goodall, Wydawnictwo Media Rodzina

Często największą barierą w podjęciu działań na rzecz jakiejkolwiek zmiany jest poczucie braku nadziei. Temu uczuciu chce stawić czoła w swojej najnowszej książce Jane Goodall. Ta przystępna pozycja napisana w formie dialogu skupia się na mocach ludzkości, z których można czerpać w chwilach zwątpienia. Nie chcę tutaj zdradzać, jakie są to cechy, ale dodam, że warto tę książkę przeczytać w te wakacje, ponieważ Jane Goodall jest jedną z osób, które będzie można zobaczyć jesienią na Igrzyskach Wolności w Łodzi. Można więc łapać tę nadzieję, robić notatki i przygotowywać mądre pytania do kobiety będącej prawdziwą legendą nauki o zwierzętach i przyrodzie.

 

5. Projekt Hail Mary – Andy Weir, Wydawnictwo Akurat

To z kolei najlżejsza z moich propozycji na lato. Jestem wielką fanką Marsjanina Andy’ego Weira, więc z dużą ciekawością sięgnęłam po jego najnowszą książkę, która również bardzo mi się spodobała. Ponownie będziemy mieli do czynienia z samotnym bohaterem w kosmosie, ale tym razem historia kręci się wokół tematu zmiany klimatu. Z tym wyjątkiem, że klimat ziemi bardzo szybko się wychładza. Nie ma tu jednak śmieszkowania z problemów, z którymi teraz zmagamy się na ziemi, jest za to sporo refleksji nad tym, jak trudne jest działanie na rzecz wspólnego przetrwania i że czasami wymaga prawdziwego bohaterstwa.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Szkoła zamkniętych drzwi i okien. Nadciągająca katastrofa edukacyjna :)

W okresie rządów Prawa i Sprawiedliwości zarządzanie oświatą narodową stało się ponadto frontem ideologicznej wojny: wojny o umysły młodych ludzi czy też – w opinii rządzących – wojny w obronie wartości. Polska populistyczna prawica chce uczynić ze szkoły narodowo-katolicki kokon – monadę bez drzwi i okien.

Polska szkoła doby III RP nie miała szczęścia do rządzących. Można by godzinami pisać o tym, jak kolejni ministrowie wpadali na genialne pomysły dotyczące przebudowy systemu kształcenia, modelu wychowania czy zarządzania kadrami nauczycielskimi. Co najsmutniejsze, rządzący częściej spoglądali na edukację jak na finansowy balast niż cywilizacyjną barierę. Tymczasem w okresie rządów Prawa i Sprawiedliwości zarządzanie oświatą narodową stało się ponadto frontem ideologicznej wojny: wojny o umysły młodych ludzi czy też – w opinii rządzących – wojny w obronie wartości. Polska populistyczna prawica chce uczynić ze szkoły narodowo-katolicki kokon – monadę bez drzwi i okien.

 

Zamknięte drzwi

Szkoła rozumiana jako kokon, do którego nikt z zewnątrz nie powinien mieć wstępu, jest fundamentem wizji edukacji, jaką reprezentuje Prawo i Sprawiedliwość. Symboliczne znaczenie odgrywała tu nowelizacja prawa oświatowego przez publicystów i opozycję demokratyczną określana mianem Lex Czarnek. Jednym z najważniejszych założeń tej noweli było ograniczenie możliwości organizowania na terenie szkoły zajęć przeprowadzanych przez przedstawicieli organizacji pozarządowych i innych podmiotów zewnętrznych. Wszystko rzecz jasna miało się odbyć pod sztandarem zwiększenia wpływu rodziców na to, co się dzieje w szkole, jednakże w rzeczywistości – zarówno nadzór rodziców, jak również procedura zatwierdzania takich wydarzeń przez kuratorów – chodziło o usunięcie ze szkół wszelkich przejawów myślenia niezgodnego z duchem edukacji i wychowania wdrażanym przez rządy Prawa i Sprawiedliwości. Wielokrotnie powoływano się na art. 48 ust. 1 polskiej konstytucji wskazujący, że „rodzice mają prawo do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami”. Na tej podstawie przyjmowano, że wszelkie przejawy idei niezgodnych z przekonaniami rodziców (w rzeczywistości: rządzących) powinny zostać ze szkoły usunięte. Zapominano jednakże o drugim zdaniu tego samego ustępu, który przewiduje, że „wychowanie to powinno uwzględniać stopień dojrzałości dziecka, a także wolność jego sumienia i wyznania oraz jego przekonania”. Trudno wyobrazić sobie szkołę kształcącą i wychowującą w duchu szacunku dla wolności sumienia, wyznania i przekonań młodych ludzi, w której ci sami młodzi ludzie nie będą mieli dostępu do treści, idei i wartości odbiegających w jakimkolwiek stopniu od tego, co do ich głów usiłuje zapakować partia rządząca.

Co prawda Lex Czarnek – zapewne w związku z bardzo szeroką krytyką opinii publicznej, środowisk nauczycielskich i samych rodziców – nie udało się rządzącym wprowadzić w życie, jednakże nie oznacza to, że wszyscy ci, którym zależy na otwartej i mądrej szkole, mogą spać spokojnie. Nie można mieć najmniejszych wątpliwości, że rządzący podejmą kolejne inicjatywy, których efektem byłoby ograniczenie autonomii szkół poprzez stworzenie nowych form kontroli nad dyrektorami oraz uniemożliwienie nauczycielom realizacji treści kształcenia dowolnie wybranymi środkami. Narzędziem takiego wpływu na nauczycieli stało się chociażby – również szeroko dyskutowane w ostatnich miesiącach – wprowadzenie do szkół ponadpodstawowych przedmiotu historia i teraźniejszość. Przedmiot ten utworzony został kosztem realizowanej dotychczas w zakresie podstawowym wiedzy o społeczeństwie, która była dotychczas przedmiotem stanowiącym swoiste laboratorium społeczeństwa obywatelskiego i demokracji dla młodych ludzi. Tym samym partia rządząca zamknęła drzwi szkół ponadpodstawowych dla nauki demokracji. Ta wyjątkowo szkodliwa decyzja ministerstwa przyniesie katastrofalne skutki dla jakości życia publicznego w Polsce, choć skutki te odczujemy dopiero za kilka lub wręcz kilkanaście lat. Brak kształcenia obywatelskiego będzie skutkował kompletnym brakiem znajomości podstawowych mechanizmów współczesnego państwa wśród młodych ludzi. Rządzący zapewne mają świadomość, że wyborcą gorzej wyedukowanym łatwiej zmanipulować, zaś wyborca nie posiadający podstawowej wiedzy o społeczeństwie, państwie i prawie nie będzie miał umiejętności oceny działań rządzących.

Koncepcja przedmiotu historia i teraźniejszość dowodzi również, że rządzący Polską chcą zamknąć drzwi polskiej szkoły dla różnorodności interpretacji historii Polski oraz historii powszechnej, jak również pluralizmu myślenia o współczesnym społeczeństwie i miejscu Polski na świecie. Podstawa programowa przedmiotu historia i teraźniejszość zawiera treści wprost zaczerpnięte z prawicowej prorządowej publicystyki, wymagania niezgodne ze stanem współczesnej wiedzy naukowej, propaguje jednostronne ujęcie wydarzeń i postaci najnowszej historii Polski i powszechnej, a ponadto jej autorzy posługują się językiem i terminologią nienaukową, potoczną i publicystyczną. Pomysł takiego przedmiotu i tak zarysowanych treści kształcenia to jednoznaczny manifest zamknięcia intelektualnego, jakie rządzący pragną propagować wśród młodych ludzi. Narzędziem takiej historycznej indoktrynacji mają być nauczyciele historii i teraźniejszości, którzy – jak zapewne oczekuje ministerstwo i partia rządząca – biernie i bezmyślnie wlewać będą do umysłów młodych Polaków wszelkie fobie i frustracje polskiej narodowej prawicy, bo ich emanacją jest właśnie podstawa programowa tego nowego przedmiotu. Rządzący wpadli również na pomysł, aby jeden z profesorów od lat z Prawem i Sprawiedliwością związanych – notabene niegdyś autor niezwykle cenionych podręczników akademickich – napisał podręcznik do historii i teraźniejszości, który zostanie wydany przez jedno z wydawnictw od lat publikujące tytuły autorstwa intelektualistów z PiS-em związanych. Tak też się stało, a rzeczony podręcznik stał się jednym z najgłośniej dyskutowanych i najbardziej krytykowanych w dziejach Polski. To pełne przekłamań i nadinterpretacji „dzieło” na zawsze już przejdzie do historii jako przykład tego, jak nie powinien być napisany podręcznik. Skala niekompetencji i błędów (szczególnie z zakresu nauk o polityce i administracji), jak również obezwładniająca niesubtelność pisowskiej propagandy, która z tego podręcznika bije, zaskoczyć mogą najbardziej nawet wytrwałego czytelnika. Fragmenty z tego podręcznika będą przez lata wskazywane jako namacalne dowody tego, jak Prawi i Sprawiedliwość usiłuje indoktrynować młodych ludzi i jak naiwnie wierzy, że proces ten da się przeprowadzić przy pomocy łopaty lub topora.

 

Zamknięte okna

Zarządzanie polską edukacją przez Prawo i Sprawiedliwość opiera się jednak nie tylko poprzez zamykanie drzwi do szkoły i czynienie z niej kokonu, do którego nie może się dostać nikt i nic z zewnątrz. Kokon ten został przez partię rządzącą zaprojektowany również jako nieposiadający okien – tak, aby przebywający w nim uczniowie i nauczycieli nie dostrzegali świata zewnętrznego. Polska szkoła po reformach przeprowadzonych w pierwszej kadencji rządów Prawa i Sprawiedliwości cofnęła się w czasie przynajmniej o jedno pokolenie. Przede wszystkim procesu tego dokonano wprowadzając nową podstawę programową wszystkich przedmiotów nauczanych w ośmioklasowych szkołach podstawowych, jak również w liceach ogólnokształcących, technikach i szkołach branżowych. Jak się okazuje, rządzący przywrócili nie tylko obowiązujący pokolenie wcześniej model ustroju szkolnictwa, ale również – i to zatrważa najbardziej – podstawę programową ukierunkowaną na kształcenie i wymaganie od młodych ludzi niezwykle szczegółowej wiedzy akademickiej, rzadko będącej podstawą istotnych dla współczesnego człowieka umiejętności. Edukacja w zakresie przedmiotów przyrodniczych zupełnie została oderwana od doświadczeń ostatnich dwudziestu kilku lat, kiedy to dążono do nadania jej waloru praktycznego i dążono, by była ona w pewnym przynajmniej stopniu odpowiedzią na współczesny rynek pracy i zachodzące przemiany cywilizacyjne. Edukacja historyczna oparta została na anachronicznym modelu nauczania przede wszystkim historii politycznej. Nauczanie dziejów Polski i świata zdominowało wymaganie znajomości wojen, bitew i dynastii oraz szczegółów dotyczących funkcjonowania wąskiej elity politycznej. Historia społeczna, historia codzienności, historia kultury, historia ludowa – to margines, którego w polskiej szkole się nie naucza. Edukacja w zakresie języka ojczystego zdaje się zupełnie abstrahować od zmian społecznych i kulturowych, jakie w społeczeństwie polskim zachodzą. Remedium na spadające wśród młodzieży czytelnictwo ma być więcej lektur. Partia rządząca i jej funkcjonariusze oddelegowani do zarządzania polskim systemem edukacyjnym chcą zrobić ze szkoły monadę bez okien – chcą, żeby nie było z niej widać otaczającego świata.

Ten sposób myślenia dowodzi dobitnie, że ci ludzie, którzy dziś kształtują losy polskiej edukacji, intelektualnie i mentalnie tkwią nadal w wieku dziewiętnastym. Sama wiara, że współczesna szkoła może być skutecznym narzędziem nieszczególnie wysublimowanej propagandy, przy pomocy której uda się stworzyć nowego człowieka, jest przejawem gargantuicznej wręcz naiwności (żeby nie powiedzieć głupoty). Szkoła we współczesnym świecie może być – jak najbardziej – ważnym podmiotem kształtującym młodego człowieka, kształtującym jego postawy i przekonania. Niekoniecznie jednak musi nim być, gdyż współczesna cywilizacja sprawiła, że kształtowanie postaw i przekonań dokonuje się również (a może i przede wszystkim?) poprzez szereg innych narzędzi, instrumentów i instytucji. Rolę nie do przecenienia pełnią dziś media masowe, w tym głównie media społecznościowe, przy pomocy których przeciętny współczesny młody człowiek – także Polak – kontaktuje się ze światem zewnętrznym. Jeśli pewne treści zostaną usunięte z podstawy programowej czy podręcznika, to nie oznacza, że treści tych współczesny człowiek nie zdobędzie w inny sposób. Znajdzie je przy pomocy współczesnych nowych mediów bądź za pośrednictwem innych użytkowników, którzy treści te już wcześniej znaleźli. Jeśli podręcznikowa wizja historii będzie miała charakter jednostronny i monolityczny, to tym bardziej i tym chętniej współczesny młody człowiek znajdzie jej inną – często dużo bardziej atrakcyjną – wersję. Jeśli poprzez implementację swojej bezmyślnej wizji edukacji rządzący w istocie chcą skłonić młodych ludzi (i jednocześnie nauczycieli) do większej samodzielności  w poszukiwaniu źródeł informacji i ich konfrontowaniu z koncepcjami promowanymi w podstawie programowej i podręcznikach, to chwała im za to! Tak trzymać! Nie sądzę jednak, aby kadrami polityczno-oświatowymi Prawa i Sprawiedliwości powodowały takie szlachetne pobudki.

 

Widmo katastrofy

Co jednak przytłacza najbardziej, to fakt, że wszystkie zmiany w oświacie, jakie w ostatnich siedmiu latach wdrażały rządy Prawa i Sprawiedliwości, zbliżają nas nieuchronnie do edukacyjnej katastrofy. Szkoła – bardziej niż 10 czy 20 lat temu – staje się narzędziem opresji względem młodych ludzi. Opresja, na jaką rządzący skazują nasze dzieci, jest wielostronnie ukierunkowana. Jest to opresja przez naukę – od młodych ludzi wymaga się ogromu szczegółowych informacji, które bez większych problemów przeciętny siódmoklasista znalazłby w internecie przy pomocy telefonu komórkowego. Ten bezmiar zupełnie niepotrzebnych informacji, które w większości przypadków nie zostaną nawet zrozumiane, nie mówiąc już o ich operatywnym zastosowaniu, sprawia, że szkoła staje się niczym funkcjonariusz egzekwującym te bezsensowne wymagania. Jest to również opresja braku czasu – dla młodego człowieka czas wolny staje się marzeniem i rzadkością. Często nastolatkowie spędzają nad książkami i zadaniami domowymi całe swoje popołudnia i wieczory. Odpoczynek i czas wolny stają się dobrem inkluzywnym. W największym zapewne stopniu odczuwają to ci uczniowie, którym przyswajanie kolejnych partii materiału przychodzi wolniej i trudniej. Jest to jednak również opresja przeciętności – współczesny system edukacyjny oczekuje od wszystkich przyswojenia odgórnie ustalonych wymagań. Choć w prawie oświatowym wielokrotnie mówi się o indywidualizacji procesu kształcenia, to jednak wobec tak przeładowanej podstawy programowej  i jednocześnie przeludnienia oddziałów klasowych realna indywidualizacja jest jedynie mrzonką. Młodzi ludzie nie mają czasu na rozwijanie własnych zainteresowań, pielęgnowanie swoich talentów, odkrywanie piękna otaczającego świata i relacji międzyludzkich – nie mają czasu, bo uczą się do sprawdzianów, wykonują zadania domowe, przyswajają treści, których wymagać się od nich będzie na egzaminach zewnętrznych. Prawu i Sprawiedliwości udało się skutecznie odbudować myślenie o szkole jako o narzędziu opresji nad młodym człowiekiem, a – co najgorsze – wykonawcami takiej wizji stali się dyrektorzy i nauczyciele. Nie dziwi więc, że to w ich kierunku młodzi ludzie i rodzice werbalizują swoje niezadowolenie wobec systemu.

Pogłębienie indoktrynacji i skali propagandy politycznej w szkole sprawi jednak, że polska szkoła nie będzie już postrzegana wyłącznie jako narzędzie opresji, ale zupełnie utraci swój autorytet jako instytucja. Choć oficjalnie rządzący wielokrotnie deklarują, że ich celem jest właśnie odbudowanie autorytetu szkoły i przywrócenie prestiżu zawodu nauczyciela, to jednak w rzeczywistości ich działania skutkują czymś zupełnie odwrotnym. Szkoła ucząca martwych formułek, typologii i oderwanych od rzeczywistości faktów przestaje być „nauczycielką życia”, a staje się wręcz nieżyciowa. Okaże się być jedynie etapem koniecznym do tego, że otworzyć sobie furtkę do etapu kolejnego – np. do studiów wyższych. Paradoksalnie też rządzący regularnie osłabiają i rujnują szkolnictwo publiczne, choć podobno deklarują, że zależy im właśnie na ich umacnianiu. Coraz częściej bardziej świadomi i jednocześnie zamożni rodzice podejmują decyzję o przeniesieniu dziecka do szkoły niepublicznej, w której wdraża się innowacje pedagogiczne, a uczący w niej nauczyciele starają się jak tylko można minimalizować szkodliwe decyzje ministerstwa edukacji. Katastrofą wreszcie skończy się pogłębiająca się zapaść kadrowa w zawodzie nauczyciela. Wojna, jaką rządzący wypowiedzieli nauczycielom podczas strajku, trwa nadal – jej głównym przejawem jest ignorowanie oczekiwań płacowych nauczycieli, które skutkuje widocznymi już nie tylko w małych miejscowościach brakami kadrowymi w coraz większej liczbie polskich szkół. Coraz częściej problemy ze znalezieniem nauczycieli dotykają również dużych samorządów terytorialnych, w których wysokość kosztów utrzymania i kosztów życia niejednokrotnie przekracza wysokość pensji nauczyciela z kilkuletnim stażem. Już dziś znalezienie nauczyciela fizyki, chemii czy informatyki graniczy z cudem; za chwilę zabraknie nauczycieli języków obcych i matematyków; jednakże również wśród humanistów chęć podejmowania kształcenia na specjalnościach nauczycielskich systematycznie spada.

Katastrofa polskiej edukacji nadchodzi – jej symptomy widoczne są już od bardzo dawna, jednakże działania rządów narodowej prawicy katastrofę tę coraz bardziej przybliżają. Trudno powiedzieć, na ile działania te są efektem świadomej, przemyślanej strategii, której celem jest zrujnowanie polskiej oświaty i kształtowanie nieświadomych społecznie i obywatelsko biernych mas społecznych, które niezdolne będą do jakiejkolwiek formy sprzeciwu względem populistycznej władzy o autokratycznych skłonnościach. Trudno powiedzieć, czy działania te nie są formą ahistorycznej naiwności, bazującej na przeświadczeniu, że tak jak komunistom udało się formować homosovieticusa, tak też im uda się ukształtować homo pisopoliticusa, choć przecież warunki, w jakich dziś funkcjonujemy są daleko niewspółmierne. Trudno też powiedzieć, na ile szczere są te ich wszystkie deklaracje o obronie wartości, polskości, religii, tradycji, katolickości, swojskości, prawdy czy natury – jeśli są szczere, to największym bodajże paradoksem organizowanych przez nich kolejnych krucjat w ich obronie, jest fakt, iż działaniami swoimi raczej przyspieszają odwracanie się młodych Polaków od tychże wartości. Statystyki szkół wyraźnie pokazują, że każde proreligijne wzmożenie po strony obozu władzy skutkuje wzrostem młodzieży rezygnującej z nauczania religii w szkole. Zamykanie drzwi i okien polskiej szkoły, przekształcanie jej w monadę czy też swoisty kokon, nie sprawi, że będą z niej wychodzić narodowo-katoliccy homofobiczni prawdziwi Polscy. Bardziej spodziewałbym się, że opuszczą ją zmęczeni polskością ateistyczni kosmopolici, którzy na złość rządzącym owiną się tęczową flagą. Nie rozpaczałbym może nad tym jakoś szczególnie, gdyby nie fakt, że przy tej okazji doszczętnie zrujnowana zostanie polska edukacja, a o autorytecie polskiej szkoły pamiętać będą może tylko emerytowani nauczyciele.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Nowy stan skupienia: Grzegorz Kasdepke i Hubert Klimko-Dobrzaniecki gośćmi Olgi Brzezińskiej :)

Podcast Olgi Brzezińskiej „Nowy stan skupienia” w ramach Liberté! Talks to przestrzeń rozmowy z ludźmi kultury, sztuki i idei, tymi, którzy wierzą w humanistyczną jakość i sens ludzkich działań. Wraz z gośćmi dbamy o stan skupienia na słowie, detalu, znaczeniu i emocjach. Zmęczeni kryzysami, politycznymi katastrofami i otaczającym nas hałasem poszukamy nowego języka nadziei w przestrzeni kultury i sztuki, by lepiej rozumieć skąd przyszliśmy, jacy jesteśmy i dokąd zmierzamy.

Gośćmi kolejnego odcinka podcastu Olgi Brzezińskiej są pisarze Grzegorz Kasdepke i Hubert Klimko-Dobrzaniecki, autorzy „Królika po islandzku” – łajdackich opowieści z żarciem w tle. Lektura WYŁĄCZNIE DLA DOROSŁYCH! Anegdoty, wspomnienia i portrety – wszystko opowiedziane językiem lekkim, czasem ironicznym, czasem refleksyjnym, a miejscami nawet zaskakująco sprośnym. Mówią o smakowaniu życia całym sobą i o pierwszych razach doświadczanych wszystkimi zmysłami. Przywołane historie wieńczą przepisy na dania, które kojarzą się Autorom z najważniejszymi momentami w ich życiu.

Grzegorz Kasdepke – znany wszystkim jako autor książek dla dzieci (w tym lektur szkolnych), jest także zaangażowanym w sprawy społeczne publicystą. Debiutował jako nastolatek w „Małej FANTASTYCE”. współpracował z „Polityką”, przez wiele lat był redaktorem naczelnym magazynu „Świerszczyk”. Jego książki zostały przetłumaczone na 12 języków, otrzymał za nie dziesiątki nagród i wyróżnień – jest m. in. Ambasadorem Polszczyzny i Kawalerem Orderu Uśmiechu. W 2016 roku odmówił przyjęcia z rąk ministra Piotra Glińskiego Brązowego Medalu „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”.

Hubert Klimko- Dobrzaniecki – absolwent Wydziału Radia i Telewizji im. Krzysztofa Kieślowskiego na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Autor powieści, nowel, zbiorów opowiadań, książek dla dzieci, scenariuszy oraz filmów krótkometrażowych. Nominowany do nagród: Nike, Paszporty Polityki, Cogito, Angelus, Śląski Wawrzyn Literacki. Jego książki ukazały się w przekładzie na 16 języków. Filmy zaś prezentowane były na wielu festiwalach krajowych i zagranicznych. Stały felietonista miesięcznika Odra. Sporadycznie tłumaczy dramaty i poezję z islandzkiego. Przespał upadek Muru Berlińskiego będąc tego dnia w Berlinie. Spotkał się z królową Danii Małgorzatą, kupując ziemniaki w sklepie sieci Hagkaup na Islandii. Niedawno dowiedział się o swoich greckich korzeniach i zaczął naukę gry na buzuki. Mówi płynnie w czterech językach oraz mniej płynnie w ośmiu, lecz nigdy nie myślał o etacie w Watykanie. Pracował jako kucharz w znanej i cenionej londyńskiej restauracji.

Hostini podcastu:
Olga Brzezińska – prezeska Fundacji Miasto Literatury, menadżerka kultury, pomysłodawczyni, współtwórczyni i organizatorka wydarzeń artystycznych, literackich i edukacyjnych, publicystka w dziedzinie kultury. Wykładowczyni akademicka Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie i Akademii Teatralnej w Warszawie, Dyrektor Programowa Leadership Academy for Poland. Laureatka Stypendium Twórczego Miasta Krakowa w dziedzinie zarządzania i wspierania kadr kultury, członkini Rady ds. Równego Traktowania przy Prezydencie Miasta Krakowa I i II Kadencji, członkini Rady Mentorskiej Rafał Brzoska Foundation.

Przyłącz się do nas i wesprzyj naszą misję: wspieraj.liberte.pl
Jeśli chcesz wesprzeć bezpośrednio podcast zapraszamy na: wspieraj.liberte.pl/olga-brzezinska

Projekt realizowany jest dzięki wsparciu Google oraz Państwa darowiznom.

You Tube

Soundcloud

Muzafer Sherif, czyli moja grupa jest lepsza niż twoja – publikujemy fragment nowej książki Marka Migalskiego i Macieja Bożka :)

W latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku powstała wspaniała książka autorstwa angielskiego noblisty Sir Williama Goldinga. Opowiadała ona o losie dzieci, które po katastrofie samolotu musiały sobie radzić same na bezludnej wyspie. Obrazowała rodzący się konflikt między osobami do tej pory niedoświadczonymi przez życie. Władca Much, bo taki tytuł nosi to dzieło, doczekał się kilku ekranizacji, rozlicznych nagród i miejsca na wielu listach must read, a postacie pojawiające się w powieści zapadły czytelnikom w pamięć na długie lata.

Przenieśmy się zatem w ostępy leśnej głuszy, pełne starych drzew, skał i wartkich potoków, i wyobraźmy sobie dwie grupy jedenastoletnich chłopców. Grupy są nieświadome swojego istnienia, a kiedy już na siebie trafiają, dochodzi między nimi do gorącego konfliktu, który zostaje przezwyciężony dzięki kooperacji. Po wszystkim rodzice przyjeżdżają odebrać swoje pociechy i wracają do domu. Nieważne, ile czasu minęło od momentu, kiedy czytaliście Władcę Much – wiecie doskonale, że coś w tym opisie się nie zgadza[1].

„100 najsłynniejszych eksperymentów psychologicznych świata” Marek Migalski i Maciej Bożek, (2022, Wyd. Liberté!)

Wasza intuicja dobrze Wam służy – opisana sytuacja to nie fantastyczne przygody wyimaginowanych bohaterów powieści beletrystycznej, lecz realne przeżycia uczestników eksperymentu psychologicznego, przeprowadzonego przez psychologa społecznego Muzafera Sherifa. W roku 1954 wykorzystał on do celów badawczych dwie grupy chłopców, zaproszonych na obóz letni w parku narodowym Robbers Cave w stanie Oklahoma. Wszystkich dwudziestu dwóch uczestników eksperymentu było rasy białej, pochodziło z klasy średniej i wychowywało się w domach z obojgiem rodziców. Taka okoliczność wzmacniała założenie badawcze dotyczące homogeniczności grupy, która miała się przełożyć na brak czynników zakłócających formowanie się podgrup opartych na takich wspólnych cechach jak rasa czy zamożność. Żeby jeszcze lepiej zadośćuczynić założeniom, chłopcy na podstawie swoich zgłoszeń na obóz zostali podzieleni tak, aby pomiędzy utworzonymi drużynami nie istniały rażące dysproporcje w zakresie siły fizycznej czy zwinności, które mogłyby znacząco wpłynąć na powodzenie przedsięwzięcia.

Co może mrozić krew w żyłach – ani dzieci, ani ich rodzice dzieci nie mieli pojęcia, że uczestniczą w studium psychologicznym. Wiedzieli o tym jedynie Sherif i jego pomocnicy, którzy we wstępnej fazie doskonale zaznajomili się z parkiem, ukształtowaniem terenu i wszelkimi możliwymi problematycznymi okolicznościami towarzyszącymi w postaci na przykład aktywności dzikich zwierząt, działania czynników atmosferycznych lub możliwości niekontrolowanej ingerencji osób z zewnątrz. Grupy otrzymały unikatowe nazwy, mające wesprzeć budowanie ich tożsamości. Jedna ochrzciła się mianem Orłów, podczas gdy druga przyjęła znacznie bardziej złowieszcze imię Grzechotników.

W tych grupach dzieci zostały poddane szerokiemu wachlarzowi działań pedagogicznych, mających na celu ich integrację. Chłopcy chodzili na piesze wędrówki, brali udział w grach kooperacyjnych, razem spożywali posiłki. Wszystko to zmierzało do wytworzenia przez niespełna tydzień naturalnej więzi i identyfikacji ze swoją grupą. Po tym okresie doprowadzono do spotkania obu grup i zakwaterowano je w jednym miejscu.

W tym drugim etapie Sherif i jego współpracownicy przygotowali rywalizację pomiędzy grupami na bazie gier, takich jak przeciąganie liny, bejsbol czy bieganie. Konkurencje miały na celu wyłonienie chłopców najsprawniejszych, którzy otrzymywali wiele nagród cząstkowych: medali czy uwielbianych w tamtych latach przez dzieci scyzoryków wielofunkcyjnych. W rażącej opozycji do dzisiejszych praktyk pedagogicznych zwycięzcy byli hołubieni, a przegrani wyszydzani. Nie było nagród pocieszenia czy jakiegokolwiek wsparcia dla grupy, która przegrywała. Eksperymentatorzy wprowadzili także elementy jawnie wskazujące na zysk jednej grupy kosztem drugiej – na przykład grupa, która docierała na miejsce pikniku jako pierwsza, mogła zjeść jedzenie grupy wolniejszej.

W trakcie eksperymentu wykształciły się wszystkie tendencje konfliktowe znane z naturalnego środowiska, takie jak terytorializm, wyrażony przez zatknięcie flagi Grzechotników na boisku bejsbolowym czy niszczenie symboli grupowych – flagę tę Orły ukradły i spaliły, by w odwecie Grzechotniki splądrowały ich domek, kradnąc przy okazji osobiste rzeczy należące do konkurentów[2]. Po tym okresie konfliktu grupy oceniały się nawzajem jednoznacznie negatywnie, opisując własnych członków w samych superlatywach i przypisując wszelkie najgorsze cechy drużynie przeciwnej. Sherif nie poprzestał jednak na tym. Zaplanował zestaw aktywności, które miały pojednać grupy poprzez postawienie przed nimi wspólnego wroga – przeszkody dla obu stron jednoznacznie niekorzystnej. W jednym wypadku był to problem z ujęciem wody, które przestało funkcjonować, a chłopcy musieli solidarnie uczestniczyć w jego naprawie. W drugim z kolei chodziło o pomoc w wyciąganiu z błota samochodu z zapasami dla obozu, który „przypadkowo” w nim utknął. Według eksperymentatora takie zabiegi doprowadziły do pojednania obu grup, które współpracowały i zakopały przysłowiowy topór wojenny[3].

W tym kontekście ciekawy może być fakt, że pomocnikami Sherifa podczas trwania całego eksperymentu byli jego studenci, z których trzech było przedstawicielami rdzennej ludności Stanów Zjednoczonych. Jak podnosi wielu krytyków, mogło się to przełożyć na utworzenie się niesformalizowanej trzeciej grupy – przynajmniej w świadomości chłopców, którzy brali udział w badaniu.

Eksperyment po dziś dzień budzi wiele kontrowersji i niejasne jest, jak bardzo doświadczenia płynące z przepełnionej wojną młodości Muzafera Sherifa wpłynęły na jego wynik. Dość powiedzieć, że istnieje wiele rozbieżności w opisie badania i materiałach, które po nim pozostały, oraz w relacjach jego uczestników. Przerażający jest fakt, że niektórzy z chłopców biorących udział w eksperymencie dowiedzieli się o tym dopiero po 2000 roku, i to nie od autora[4].

Niezależnie od tych wszystkich okoliczności eksperyment w Robbers Cave jest absolutną klasyką, jeśli chodzi o formatywne lata psychologii społecznej w jej nowożytnym kształcie i zwyczajnie nie wypada go nie znać. Dla spragnionych sensacji należy – z kronikarskiej dokładności – dodać, że premiera wydawnicza Władcy Muchprzypadła na 17 września 1954 roku, podczas gdy eksperyment w Robbers Cave odbył się w miesiącach wakacyjnych tego samego roku.

Jesteśmy świadomi wątpliwości zarówno moralnych, jak i metodologicznych[5], które w ostatnim czasie wysuwane były wobec tego eksperymentu. Zdecydowaliśmy się jednak na włączenie go do naszego zbioru z dwóch powodów. Po pierwsze, spełnia on zawarty w tytule książki warunek „sławności”, a po drugie, bo jednak oddaje to, co wszyscy – nie bez racji – sądzimy o dynamice rywalizacji między grupami, nawet jeśli opiera się ona na sztucznych i wyznaczonych arbitralnie różnicach.

Doświadczamy tego każdego dnia – w polityce, w mediach, w kontaktach osobistych, na portalach społecznościowych. Myślenie „my” versus „oni” jest obecne wszędzie tam, gdzie pojawiają się przedstawiciele naszego gatunku. Jest ono niejako naturalne i oczywiste. Nie bez przyczyny. Jak pisze Nathan H. Lents: „Tak jak ludzie ewoluowali do odczuwania rodzicielskiej miłości, tak samo ewoluowali do nienawiści lub strachu przed ludźmi, którzy nie są »nami«. Dotyczy to wszystkich społeczności ssaków […]”[6]. Wtóruje mu Michael Tomasello: „To, że ludzie rzeczywiście w myślach określają swoją grupę pojęciem »my« obejmującym współzależne jednostki – czyli że ludzie identyfikują się ze swoją grupą – jest udowodnionym i powszechnie przyjętym faktem psychologicznym. Co najważniejsze, ludzie posiadają wyraźnie rozróżnialną psychologię kontekstu grupy własnej i obcej, która, według wszelkiego prawdopodobieństwa, występuje tylko u tego gatunku. Jak wykazało wiele badań, ludzie faworyzują grupę własną na szereg sposobów, a także bardziej troszczą się o reputację w kontekście grupy własnej niż jakiejkolwiek grupy obcej”[7].

Podobnie uważa prymatolog Frans de Waal: „Nie potrafię sobie wyobrazić żadnej społeczności, ludzkiej lub zwierzęcej, bez lojalności. Cała przyroda jest zbudowana na zasadzie podziału na grupy własne i obce, krewnych i niespokrewnionych, przyjaciół i wrogów. Nawet rośliny rozpoznają pokrewieństwo genetyczne, wypuszczając bardziej konkurencyjny system korzeni, jeśli posadzi się je w jednej doniczce z obcą rośliną niż genetycznie podobną […]”[8].

Jared Diamond pisał zaś w swoim Trzecim szympansie następująco: „Jak klany hien […], tak i ludzie stosowali podwójne normy zachowania się: silne zahamowanie w stosunku do zabijania kogoś z naszych i zielone światło dla zabijania ich, kiedy tylko można to było zrobić bezpiecznie. Ludobójstwo było dopuszczalne w ramach tej dychotomii jako odziedziczony instynkt zwierzęcy albo jako wyłącznie ludzki kodeks etyczny. Wszyscy nadal otrzymujemy w dzieciństwie nasze własne, arbitralne, dychotomiczne kryteria poważania jednych ludzi i pogardzania innymi”[9].

Dokładnie na tym mechanizmie bazują politycy w swej codziennej pracy – napuszczają jednych wyborców na drugich, wiedzą bowiem, jak jest to łatwe, a nawet naturalne. Gdyby tak nie było, jeśli trzeba byłoby nas zmuszać do nienawidzenia innych, pogardzania nimi, dystansowania się wobec nich, pewnie partie polityczne zrezygnowałyby z tego zadania. Ale trafiają one na nasze predylekcje zakorzenione głęboko w ludzkiej prehistorii, dlatego tak często im się to udaje. Nie potrzeba wiele, by zachęcić wyborców do negatywnych reakcji wobec siebie nawzajem, a już szczególnie wobec kogoś, kogo określi się jako obcego.

Obcym może być w zasadzie każdy – gej, Żyd, Polak, imigrant, uchodźca, lewak, prawak, chłop, obszarnik, biznesmen lub narkoman. Im bardziej odstaje on od większości wyglądem i zachowaniem, tym szybciej może się stać obiektem niechęci i agresji. Choć i tego nie potrzeba – wszak mówi się, nie bez przyczyny, że najbardziej zażartymi konfliktami są wojny domowe. Okrucieństwa, których dopuszczali się żołnierze amerykańskiego Południa wobec żołnierzy Północy (i wzajemnie) w czasie wojny secesyjnej czy żołnierze generała Franco w stosunku do republikanów (i wzajemnie) w czasie wojny domowej w Hiszpanii, przeszły do historii barbarzyństwa.

Politycy zresztą nie muszą napuszczać nas na siebie – chętnie robimy to z własnej inicjatywy. Wystarczy zajrzeć do portali społecznościowych, by się przekonać, jak bardzo uwielbiamy dokonywać przeróżnych podziałów i stwarzać wzajemnie nienawidzące się grupy. „Mamy to we krwi” – chciałoby się powiedzieć, gdyby nie brzmiało to złowieszczo. Ale taka jest właśnie prawda, którą opisywany przez nas eksperyment uwypuklił. Nie ma niczego bardziej naturalnego niż odnajdywanie się w ramach grup, a potem (co jest zresztą niejako dialektyczną konsekwencją tegoż) poszukiwanie innych grup, wobec których możemy się zdystansować i które możemy symbolicznie lub fizycznie zaatakować.

To dzieje się zresztą nie tylko w odniesieniu do relacji wewnątrz poszczególnych krajów, ale także do rywalizacji pomiędzy nimi. Wojny między państwami dlatego tak łatwo wybuchały i dlatego wywoływały tak ogromny entuzjazm (przynajmniej w ich początkowej fazie), że eksplorowały opisywany przez nas mechanizm. O ile bowiem poszukiwanie wroga wewnątrz własnego kraju wymaga jednak pewnego wysiłku intelektualnego, o tyle wzbudzenie nienawiści do ludzi innej narodowości czy państwowości jest bardzo łatwe. Zwłaszcza jeśli jest wspomagane przez aparaty biurokratyczne i propagandowe współczesnych państw.

Politycy zatem, jeśli mieli poważne kłopoty wewnątrzkrajowe, chętnie w przeszłości odwoływali się do szczucia na obcych, znajdujących się lub przychodzących z zewnątrz. Tak się dzieje zresztą do dzisiaj – w obliczu problemów z legitymizacją swej władzy rządzący potrafią wzbudzić falę nienawiści do „innych” kulturowo, narodowościowo, religijnie i seksualnie. Jeśli ów „inny” może być dodatkowo przedstawiony jako groźny, tym lepiej – łatwiej wówczas odwołać się do naturalnej dla nas (ale nie tylko dla nas) skłonności do obrony własnej grupy i atakowania obcej.

[1] Tym samym wykazujecie czujność na poziomie po wielokroć przewyższającym średnią studencką.

[2] M. Sherif, Experimental study of positive and negative intergroup attitudes between experimentally produced groups: robbers cave study, Norman, OK 1954.

[3] Idem, Superordinate goals in the reduction of intergroup conflict, „American journal of Sociology” 1958, s. 349–356.

[4] G. Perry, The Lost Boys: Inside Muzafer Sherif’s Robbers Cave Experiment, Scribe 2019.

[5] Patrz m.in. R. Bregman, Homo sapiens. Ludzie są lepsi, niż myślisz, tłum. E. Skowrońska, Wrocław 2020.

[6] N.H. Lents, Człowiek i błędy ewolucji, tłum. M. Zawiślak, J. Środa, Poznań 2018, s. 266.

[7] M. Tomasello, Historia naturalna ludzkiego myślenia, tłum. B. Kucharzyk, R. Ociepa, Kraków 2015, s. 148-149.

[8] F. de Waal, Bonobo i ateista. W poszukiwaniu humanizmu wśród naczelnych, tłum. K. Kornas, Kraków 2014, s. 260.

[9] J. Diamond, Trzeci szympans. Ewolucja i przyszłość zwierzęcia zwanego człowiekiem, tłum. J. Weiner, Kraków 2019, s. 440–441.


Powyższy tekst stanowi  fragment książki „100 najsłynniejszych eksperymentów psychologicznych świata i ich znaczenie dla rozumienia polityki” Marka Migalskiego i Macieja Bożka, która ukaże się już 11 lipca, nakładem Wydawnictwa Liberté!

To lektura obowiązkowa dla wszystkich interesujących się polityką! Autorzy opisują eksperymenty psychologiczne (te najsłynniejsze, co nie znaczy najważniejsze, jak S. Milgrama czy P. Zimbardo, i te mniej słynne, ale za to bardzo istotne, a także wskazują, jak mogą one pomagać w lepszym rozumieniu procesów społecznych, naszych wyborów politycznych czy zachowań liderów partyjnych.

KUP: https://sklep.liberte.pl/product/migalski-bozek-100-najslynniejszych-eksperymentow-psychologicznych-swiata/

PREMIERA! „100 najsłynniejszych eksperymentów psychologicznych świata” Marka Migalskiego i Macieja Bożka :)

 „100 najsłynniejszych eksperymentów psychologicznych świata i ich znaczenie dla rozumienia polityki” Marka Migalskiego i Macieja Bożka to lektura obowiązkowa dla wszystkich interesujących się psychologią i polityką!

Autorzy opisują eksperymenty psychologiczne (te najsłynniejsze, co nie znaczy najważniejsze, jak S. Milgrama czy P. Zimbardo, i te mniej słynne, ale za to bardzo istotne), a także wskazują, jak mogą one pomagać w lepszym rozumieniu procesów społecznych, naszych wyborów politycznych czy zachowań liderów partyjnych.

Dzięki tej lekturze można lepiej pojąć, w jaki sposób jesteśmy manipulowani przez speców od PR i marketingu, ale także jak się przed tego typu manipulacjami ustrzec. A wszystko to napisane w przystępnej i zabawnej formie!


Dr hab. Marek Migalski, prof. UŚ – naukowiec, emerytowany polityk, publi- cysta, pisarz, reduktarianin. Od dwóch dekad zajmuje się teorią demokracji, a w ostatnich latach używa narzędzi neurobiologii, kognitywistyki, pryma- tologii i etologii do rozumienia polityki i procesów społecznych (na przykład w książkach: „Homo Politicus Sapiens. Biologiczne aspekty politycznej gry” i „Nieludzki ustrój. Jak nauki biologiczne wyjaśniają kryzys liberalnej demo- kracji oraz wskazują sposoby jej obrony”). Opublikował także trzy dobrze przyjęte powieści obyczajowe („Wielki Finał”, „Barwy zamienne”, „Nieśmiertelnicy”).

Dr Maciej Bożek – psycholog i socjolog, badacz społeczny z Uniwersyte- tu Śląskiego w Katowicach. Kierownik Laboratorium Psychologicznego na Wydziale Nauk Społecznych UŚ. Jako eksperymentalista czuje potrzebę ob- serwacji efektów psychologicznych w rzeczywistości innej niż papierowa. Prywatnie miłośnik science fiction, gier i kotów.


KUP: https://sklep.liberte.pl/product/migalski-bozek-100-najslynniejszych-eksperymentow-psychologicznych-swiata/

Prosta zasada Zjednoczonej Prawicy :)

Co ekipa Zjednoczonej Prawicy ma wspólnego z Rosją Putina? Podobnie jak rosyjscy politycy, zwykle oskarża innych o to, co sama już zrobiła lub właśnie zamierza zrobić.

Tak jest z oskarżeniami pod adresem mediów o ich uzależnienie od polityków opozycji (to nie opozycja wypłaca wybranym mediom miliardy złotych z budżetu i spółek Skarbu Państwa). Tak jest z zarzutami o drenowanie spółek Skarbu Państwa dla celów partyjnych (felietonu nie starczyłoby na opisanie wszystkich PiS-owskich „misiewiczów” poupychanych w radach nadzorczych). Tak jest z oskarżeniami o rzekomy brak polityki antyinflacyjnej w czasie rządów PO-PSL (wówczas inflacja nawet nie zbliżała się do obecnego poziomu). Tak jest z oskarżeniami o niejasne interesy (to żona premiera Morawieckiego nie ujawnia majątku i nie odpowiada na pytania o kulisy jego gromadzenia). I tak jest z zarzutami o rzekomą uległość wobec Rosji.

Od samego początku wybuchu wojny politycy PiS, na czele z Mateuszem Morawieckim, próbują odgrywać rolę „sumienia Europy”. Premier w mediach i na konferencjach wzywa instytucje Unii Europejskiej i liderów innych państw, by surowo ukarali Putina, domaga się bezwzględnych sankcji i embarga na import surowców z Rosji, a nawet – jak ostatnio w apelu do Norwegów – podziału zysków ze sprzedaży surowców.

Jednocześnie niewiele robi, aby to, czego wymaga od innych, wprowadzić w Polsce.

Z najnowszych danych opublikowanych przez Główny Urząd Statystyczny wynika, że import rosyjskich surowców do Polski rośnie. W styczniu 2022 roku wartość importu ropy naftowej, olejów i pochodnych ropy wynosiła ok. 3,4 mld zł, a w marcu 2022 było to ok. 5,8 mld zł. Z kręgów okołorządowych wychodzą tłumaczenia, że wyższe sumy wynikają ze wzrostu cen, ale okazuje się, że to nieprawda. Wzrosła bowiem nie tylko wartość importu, ale i jego wolumen, informuje TVN 24.

W „Gazecie Wyborczej” czytamy z kolei, że „w styczniu tego roku import z Rosji wyniósł 7,6 mld zł. W lutym – już 9,4. W marcu – 12,2” – łącznie blisko 30 mld zł. A to „oznacza wzrost o 109,2 proc. w porównaniu z pierwszym kwartałem 2021 roku”.

Politycy Zjednoczonej Prawicy i posłuszne im media od dawna działają według zasady obrony przez atak i to nawet wówczas, gdy cel ataku jest absurdalny. Nie inaczej jest teraz.

Doskonale to widać przy próbach uzasadnienia sprzedaży części stacji Lotosu węgierskiemu koncernowi państwowemu MOL. Sprzedaż ma dojść do skutku mimo że rząd Viktora Orbána utrzymuje bliskie relacje gospodarcze z Moskwą, a sam MOL ma w Rosji – jak informuje Polski Instytut Spraw Międzynarodowych – „znaczące inwestycje”.

Taka transakcja byłaby wątpliwa nawet w czasach pokoju, a po rosyjskiej agresji na Ukrainę jest jawnym działaniem na szkodę państwa.

Do porzucenia tych planów przez rząd wzywa w otwartym liście jedenastu byłych ministrów przemysłu i handlu oraz ministrów gospodarki z lat 1989-2015. Wśród nich jest Piotr Woźniak, sprawujący funkcję ministra gospodarki za pierwszych rządów PiS w latach 2005-07.

Autorzy listu jednoznacznie piszą, że „próba włączenia wybranych aktywów LOTOS S.A. do węgierskiej grupy MOL w zamian za jej wybrane aktywa przeznaczone do włączenia do grupy Orlen jest próbą nieekwiwalentnej wymiany i wyczerpuje wszystkie znamiona wadliwej prywatyzacji, ze szkodą dla bezpieczeństwa energetycznego kraju, dla skarbu państwa i dla grupy LOTOS S.A”.

Tymczasem prorządowe jednostki propagandowe od kilku tygodni oskarżają o prorosyjskość Donalda Tuska, który „rozważał” wyrażenie zgody na sprzedaż Lotosu Rosjanom, chociaż ostatecznie tego nie zrobił. PiS chce dać Rosjanom prezent, którego nie dał im Tusk, ale to Tuska oskarża się o prorosyjskość. Trudno o większy absurd.

Podobnie niedorzeczne oskarżenia padają również pod moim adresem i to nie tylko ze strony wysługujących się władzy mediów, ale i partyjnego „zaplecza intelektualnego”.

Pojawiają się zarzuty o rzekomą „uległość” rządu PO-PSL wobec Rosji, a jednym z dowodów ma być wizyta Donalda Tuska wraz z kilkoma ministrami w Moskwie oraz obecność Putina w Polsce na uroczystościach 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej. Jeśli spotkania są dowodem zdrady, to warto przypomnieć, że Lech Kaczyński również planował wizytę w Moskwie w 2010 roku na rocznicę zakończenia II wojny światowej. Plany przerwała katastrofa pod Smoleńskiem. Z kolei w 2006 roku przyjmował w Pałacu Prezydenckim doradcę Putina Siergieja Jastrzembskiego w celu omówienia szczegółów spotkania obu prezydentów, zaś w 2007 roku Maria Kaczyńska wspólnie z Ludmiłą Putin otwierały siedzibę Domu Polskiego w Petersburgu.

O podejmowanych przez PiS próbach „resetu” relacji z Rosją zwolennicy partii rządzącej nie chcą jednak pamiętać. Ostatnio długiego wywiadu na temat Rosji udzielił należącej do Orlenu „Gazecie Krakowskiej” prof. Andrzej Nowak. Powtarza w nim mity o wielkiej skuteczności polityki wschodniej Lecha Kaczyńskiego, o tym, że to rzekomo jego „interwencja moralna i dyplomatyczna” w 2008 roku „uchroniła Gruzję przed dzisiejszym losem Ukrainy”, chociaż nie ma na „ten wpływ” najmniejszych dowodów. Tradycyjnie też padają sugestie jakoby katastrofa pod Smoleńskiem była wynikiem zamachu. Nowak zgadza się ze zdaniem prowadzących rozmowę, że „nie ma najmniejszych wątpliwości, kto jest odpowiedzialny za śmierć prezydenta”, bowiem „wszyscy” wiedzą, co się stało.

Jak to możliwe, że rząd PiS nie jest w stanie przedstawić dowodów na tę powszechną wiedzę, a prokuratura Zbigniewa Ziobry zakończyć śledztwa? Tego już panowie nie wyjaśniają.

Ale Nowak powiada też, że polski rząd w latach 2007-14 „skapitulował” przed Rosją, realizował „linię polityczną Moskwy”, a Ukrainę nie tylko porzucił, lecz okazywał jej „pogardę”. Zdaję sobie sprawę, że to część nachalnej, rządowej propagandy. Kiedy jednak takie słowa wypowiada człowiek roszczący sobie pretensje do tytułu obiektywnego naukowca, nie jestem w stanie milczeć.

Pytam więc, czy elementem „linii politycznej Moskwy” było doprowadzenie przez rząd PO-PSL do stałej, rotacyjnej obecności wojsk amerykańskich w Polsce, co nastąpiło przed dojściem Zjednoczonej Prawicy do władzy? A może podpisanie porozumienia w sprawie umieszczenia elementów amerykańskiej tarczy rakietowej na terenie Polski? Albo budowa gazoportu w Świnoujściu, którym tak chwalą się dziś politycy PiS?

Czy, z kolei, przejawem „pogardy” dla Ukrainy był zainicjowany przez Polskę we współpracy ze Szwecją program Partnerstwa Wschodniego, otwierający krajom regionu drogę do bliższej współpracy z UE? Program na tyle atrakcyjny, że Ukraińcy – po tym, jak z podpisania umowy wycofał się prezydent Wiktor Janukowycz – tysiącami wyszli na ulice i ryzykując życiem protestowali na kijowskim Majdanie.

Jaką swoją, autorską propozycję dotyczącą przyszłości tego kraju w Europie złożył Ukrainie przed wybuchem wojny rząd Zjednoczonej Prawicy? Co mieli naszym sąsiadom do zaoferowania? Dziś politycy Zjednoczonej Prawicy wzywają Unię Europejską do przyjęcia Ukrainy, chociaż jednocześnie porównują członkostwo w UE do okupacji sowieckiej. To ma być wiarygodna i poważna polityka zagraniczna?

W 2014 roku, kiedy na ulicach ginęli ludzie, to nasze MSZ zorganizowało natychmiastową misję trzech ministrów – Polski, Niemiec i Francji – do Kijowa. Pojechaliśmy tam jako oficjalni reprezentanci Unii Europejskiej i pomogliśmy w podpisaniu porozumienia pomiędzy Janukowyczem a opozycją, żeby uniknąć dalszego rozlewu krwi. Wkrótce dokument stracił aktualność, bo przerażony Janukowycz uciekł, ale do dziś słyszę z kręgów PiS, że było to porozumienie prorosyjskie i niekorzystne dla Ukraińców. Jeśli było tak korzystne dla Rosji, dlaczego podpisu odmówił rosyjski ambasador obecny przy negocjacjach?

A jeśli było tak niekorzystne dla Ukraińców, dlaczego dziennikarze „Dziennika Gazety Prawnej”, po tym jak poprosili o opinię różnych przedstawicieli strony ukraińskiej, napisali: „Z perspektywy czasu nasi rozmówcy nie mają wątpliwości, że kompromis z 21 lutego był najlepszym wyjściem z możliwych, a Sikorski ze Steinmeierem osiągnęli ogromny sukces”.

Warta przytoczenia jest też wypowiedź politologa, prof. Ołeksija Harania. To jemu powiedziałem, że opozycja ukraińska powinna podpisać porozumienie, bo w przeciwnym razie „będziecie mieli stan wojenny, armię i wszyscy zginiecie”, co podchwyciły media. Harań, z którym wówczas polemizowałem, już w marcu 2014 roku tak mówił „Dziennikowi”:

„To, że Janukowycz nie poszedł na ostateczną pacyfikację Majdanu, jest wielką zasługą Sikorskiego. To jemu zawdzięczamy, że krew się już więcej w Kijowie nie polała”.

Nie twierdzę, że nie popełnialiśmy błędów. Ale kiedy po raz kolejny usłyszą Państwo zarzuty o antyukraińską lub prorosyjską politykę pod adresem rządu PO-PSL, proszę pamiętać o tej prostej prawdzie, którą przytoczyłem na początku: przedstawiciele obecnej władzy najczęściej oskarżają innych o to, co sami mają na sumieniu.

 

Autor zdjęcia: Warren Wong

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję