Rolnictwo nie musi być ciężarem dla gospodarki :)

Objąć dopłaty podatkiem i zamknąć KRUS dla nowych uczestników

Rolnicy w większości państw europejskich podlegają powszechnym systemom podatkowym i emerytalnym. Na przykład w Szwecji, Wielkiej Brytanii, Holandii i Niemczech dochody rolnicze, włącznie z dotacjami z budżetu UE, podlegają opodatkowaniu według powszechnych zasad. Do likwidacji podatkowych i emerytalnych przywilejów dla rolników przystąpiły ostatnio Włochy i Hiszpania. Rolnicy są traktowani jak samozatrudnieni. Jest to zgodne z kryteriami racjonalności ekonomicznej i zasadami sprawiedliwości społecznej.

Badania opinii publiczne w Polsce również wskazują, iż większość rodaków niechętnie odnosi się do przywilejów dla wybranych grup zawodowych, za które inni muszą zapłacić. Zapowiedziane przez premiera stopniowe wprowadzanie naszej wsi do powszechnego systemu podatkowego i ubezpieczeniowego jest więc czymś oczywistym, ale nie znaczy to, że jest zadaniem łatwym.

 

Rozdrobnienie gospodarstw źródłem niskiej wydajności pracy

Podstawową trudność we wprowadzeniu powszechnych obciążeń fiskalnych dla rolników stanowi bardzo niski poziom wydajności pracy w polskim rolnictwie i związany z tym niski poziom dochodów pochodzących z produkcji rolnej. Pracujący w polskim rolnictwie wytwarza przeciętnie blisko 4,5 raza mniej PKB niż przeciętny zatrudniony w innych działach! W 2010 roku przeciętny rolnik wytworzył PKB za 21 tys. złotych, podczas gdy przeciętna dla całej gospodarki wyniosła 93 tys. złotych. Niska wydajność pracy w rolnictwie nie jest spowodowana złą pracą rolników czy jakąś specyfiką rolnictwa, ale chronicznym rozdrobnieniem gospodarstw. Za pełnowymiarowe gospodarstwo uznaje się dziś w Polsce takie, które ma co najmniej 30 ha, a takich jest zaledwie 3-4 procent. Istnieją kolosalne różnice w wydajności pracy, ziemi, kapitału między dużymi a małymi gospodarstwami. Oto kilka przykładów z ostatniego badania Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej. W 2011 roku w gospodarstwach o powierzchni od 5 do 10 ha użytków rolnych produkcja rolna na osobę wyniosła 46 tys. zł, a w gospodarstwach 30-50 ha – 116 tys zł, czyli 2,5 razy więcej. Plony czterech zbóż z 1 hektara w dużych gospodarstwach były o 238 proc większe niż w małych. W małych gospodarstwach jedna krowa dała średnio tylko 3,6 tys l mleka a w dużych 5,6 tys l czyli o 54 proc więcej, itd. W gospodarstwach ponad 30 ha przeciętny dochód na pracującego jest wyższy niż średni w innych działach gospodarki. Nie ma więc przeszkód ekonomicznych czy socjalnych, aby rolnicy z większych gospodarstw przeszli na powszechny system podatkowy i emerytalny.

Nie da się natomiast od ręki wyeliminować uprzywilejowanego sytemu obciążeń i dopłat w małych gospodarstwach bez wepchnięcia pracujących tam rolników w nędzę. W istocie rzeczy system przywilejów finansowych dla rolnictwa w pewnej mierze pełni bowiem funkcję pomocy socjalnej. Bez dopłat rolnych, ulgowych składek i podatków znaczna część rodzin rolniczych nie byłaby w stanie przeżyć na poziomie minimum socjalnego. Są gospodarstwa, które mają ujemną produkcję, tzn. nakłady w cenach rynkowych są niższe niż produkcja w cenach rynkowych. Jedynie dotacje powodują, że opłaca się je utrzymywać. Tysiące gospodarstw korzystających z KRUSu prawie niczego nie sprzedaje na rynek. Skąd więc miałyby wziąć na zwiększone składki? Z podaży głodowej?

 

Nietrafiona pomoc

Są jednak co najmniej trzy powody, dla których obecny system wspierania rolnictwa jest marnotrawny i państwo powinno zaprzestać działań, które go sztucznie odtwarzają i powielają w kolejnych pokoleniach. Po pierwsze, ulgowe traktowanie obejmuje również duże wysokowydajne gospodarstwa, co oznacza, że każdy podatnik (np. również emeryci i renciści) wspiera nie tylko biednych, ale i bogatych rolników, co jest niesprawiedliwe. Po drugie, pomoc społeczna powinna się opierać o indywidualną ocenę sytuacji materialnej. Część rolników ma dochody z innych źródeł. Tymczasem dotacje i ulgi rolne rozdzielane są zupełnie bez związku z sytuacją materialną poszczególnych rodzin, co powoduje olbrzymie marnotrawstwo takiej „pomocy społecznej” i faktyczny niedobór środków dla tych, co rzeczywiście wsparcia potrzebują. Dla przykładu podam, że około 20 proc dzieci z biednych rodzin wiejskich nie kontynuuje nauki na poziomie średnim z powodów materialnych. Po trzecie, konsekwencją tego, iż wielu rolnikom „opłaca się” utrzymywać małe i niewydajne gospodarstwa, aby tylko zaczepić się o tani KRUS i niskie podatki jest blokowanie możliwości powiększania się areału tych gospodarstw, które mogłyby dojść do samowystarczalności finansowej. W ten sposób KRUS i inne odstępstwa od powszechnych zasad przyczyniają się do utrwalania bardzo niskiej przeciętnej wydajności pracy w rolnictwie.

Twierdzenie :„Rolnicy płacą niskie składki ale mają przecież niskie świadczenia” nie stanowi żadnego usprawiedliwienia dla kontynuowania status quo. Istotna część osób poza rolnictwem też ma niskie świadczenia chociaż płaciły wielokrotnie wyższe składki niż rolnicy. Krusowcy korzystają ze znacznie wyższych dopłat niż zusowscy. Ponad 90 procent każdej emerytury wypłacanej z KRUS finansowane jest z ogólnych podatków, podczas gdy w systemie powszechnym jest to tylko 23 procent. Osoby pracujące poza rolnictwem muszą zarobić na swoje emerytury i ponadto na znaczącą część emerytur rolniczych. W odniesieniu do poziomu wnoszonych składek wypłaty w KRUS są więc bardzo wysokie.

 

Podatek dochodowy powinien objąć płatności UE

We wszystkich państwach Unii Europejskiej z wyjątkiem Polski rolnicy płacą podatek dochodowy. Obejmuje on również płatności unijne. Zwykle większe gospodarstwa prowadzą rachunkowość przychodów i wydatków a mniejsze mogą wybrać uproszczoną formę zryczałtowanego podatku dochodowego.Maksymalne stawki podatku dochodowego w wielu krajach są znacznie wyższe niż w Polsce, np. w Holandii sięgają 52%, w Niemczech – 45%, Czechach – 34 %. W Belgii dopłaty bezpośrednie opodatkowane są odrębną stawką – 16,5 procent.   Warto przypomnieć, iż podatek dochodowy płacony jest od dochodu netto, czyli różnicy między przychodami a kosztami. Jeśli różnica jest mała , to mimo wysokich stawek kwota podatku też będzie stosunkowo mała. Ponadto przy wymiarze podatku uwzględnia się kwoty wolne na dzieci i różne zachęty do inwestowania. W nieurodzajnym roku, przy niskich dochodach, ale kilkorgu dzieciach na utrzymaniu, w okresie dużych inwestycji rolnik może w ogóle nie zapłacić podatku dochodowego, podczas gdy obecny podatek rolny trzeba zawsze płacić. Zachętą do inwestowania, która upraszcza system i nie ma charakteru uznaniowej ulgi, może być rezygnacja z wieloletniej amortyzacji maszyn rolniczych, a tym samym z prowadzenia ich ewidencji, i natychmiastowe wpisywanie jej w pełni w koszty bieżącej działalności. Wszystkie te rozwiązania powinny być wzięte pod uwagę przy przestawianiu rolników z zależnego od hektarów przeliczeniowych podatku rolnego na podatek dochodowy. Wydaje się również celowe rozważenie 19-to procentowej stawki liniowej, jaka płacą przedsiębiorcy, zamiast stosowanej wobec zatrudnionych progresywnej skali z maksymalną stawką 32 procent. Natomiast robienie wyjątku dla polskich rolników w postaci zwolnienia dotacji unijnych z podatku, jak to proponuje Minister Rolnictwa, nie ma żadnego uzasadnienia. Tak samo bezsensowne są założenia z góry, że zamiana podatku rolnego na dochodowy musi być neutralna dla rolników i budżetu. Albo porządkujemy system podatkowy w kraju likwidując nieuzasadnione przywileje i anomalie albo robimy duże zamieszanie i, aby niczego nie zmieniać, wprowadzamy inne anomalie i przywileje.

 

Zamknąć KRUS dla nowych uczestników

Przestawienie rolników na ogólne zasady ubezpieczeniowe nastręcza więcej problemów. Za minimalną podstawę składek samozatrudnionych poza rolnictwem na fundusze ubezpieczniowe(emerytalny, rentowy, wypadkowy, chorobowy) przyjmuje się 60 procent przeciętnej prognozowanej płacy. Stawki są wysokie: 19,52% podstawy wymiaru na ubezpieczenie emerytalne, 8% – na rentowe, 9% – na chorobowe. W 2012 roku składka łączna wynosiła 940 zł miesięcznie. Pierwsze dwa lata, pod warunkiem nie prowadzenia działalności gospodarczej przez poprzednie 5 lat, oskładkowane są kilka razy mniej. Większość rolników nie byłaby dziś w stanie zapłacić pełnej składki ZUS. Reforma KRUS w odniesieniu do dotychczas znajdujących się w tym systemie nie może więc być zbyt radykalna. Pole manewru istnieje tylko w odniesieniu do rolników o wysokich dochodach, którzy stanowią zdecydowaną mniejszość. Powinni być przeniesieni do ZUS z naliczeniem kapitału początkowego i zacząć opłacać składki według powszechnych zasad. W odniesieniu do pozostałych rolników objętych KRUSem można rozważać jedynie umiarkowane lub wręcz kosmetyczne korekty składek.

Jednakże dla osób, które jeszcze nie weszły w żaden system emerytalny, ani KRUS ani powszechny, dla tych co uczą się jeszcze w szkołach i uczęszczają do przedszkoli pole manewru jest zdecydowanie większe. Chodzi o dwie zasadnicze opcje:

Opcja pierwsza: kontynuacja KRUSu z wyjątkiem wspomnianych wyżej korekt. W tej wersji będzie się opłacało młodym ludziom obejmować po przechodzących na emeryturę również małe i średnie niewydajne gospodarstwa, bo pozwala to zahaczyć się o KRUS i zabezpieczyć sobie emeryturę i inne świadczenia na przyszłość. Ta wersja oznacza więc dla większości przyszłych rolników wegetację przez następne kilkadziesiąt lat, szukanie dodatkowych zarobków, najlepiej w szarej w strefie, bo emeryturę zapewni KRUS, uzależnienie swej sytuacji materialnej od dotacji, transferów i ulg. Pozostawiając możliwość opłacania symbolicznych składek na KRUS dla nowo rozpoczynających aktywność zawodową po prostu zachęcamy ich do odtwarzania najmniej wydajnego sektora gospodarki, jakim są niskodochodowe gospodarstwa rolne. Ponadto utrudniamy przejmowanie ziemi po odchodzących z rolnictwa przez najbardziej prężnych gospodarzy dążących do powiększenia swych gospodarstw i uczynienia ich bardziej dochodowymi i finansowo samodzielnymi.

Opcja druga to wspomniane korekty KRUSu dla obecnie znajdujących się w tym systemie i zamknięcie KRUSu dla nowych rolników. Zamknięcie KRUS dla nowych rolników oznaczać będzie, że młodzi na wsi tylko wtedy będą przejmować gospodarstwa, jeśli widzieć będą perspektywę takich dochodów, które umożliwią im opłacenie składek emerytalnych i innych na powszechnym poziomie, tj. takim jaki opłacają osoby samozatrudnione. Zasoby niskodochodowych gospodarstw opuszczane przez odchodzących na emeryturę będą mogły zasilać inne gospodarstwa, których gospodarze szukają okazji do zwiększenia areału. W większości regionów panuje głód ziemi i nie brakuje chętnych do zwiększania powierzchni gospodarstw. Powstaną możliwości do łączenia po kilka mniejszych gospodarstw. Rolnicy, którzy osiągną powszechny wiek emerytalny i nabędą uprawnienia emerytalne powinni mieć możliwość kontynuacji pracy na swoim gospodarstwie i jednoczesnego pobierania należnej im emerytury.

Za usunięciem kosztownych zachęt do wybierania pracy w rolnictwie, a KRUS niewątpliwie taką zachętę stanowi, przemawiają również perspektywy demograficzne. Zaczyna się w Polsce ogólny spadek zasobów pracy, nawet po uwzględnieniu reformy wieku emerytalnego. W nadchodzących latach nie będzie więc miało już żadnego sensu upychanie osób wchodzących na rynek pracy w sektorze o wydajności pracy kilkakrotnie niższej niż średnia.

Ktoś mógłby wysunąć argument, że w takim razie poczekajmy z likwidacją KRUS dla nowych rolników aż faktycznie pojawi popyt na pracę i wchłonie obecne bezrobocie wśród młodzieży. Jest to argument za kontynuacją błędnego koła: dotujmy rolnictwo bo nie ma innych miejsc pracy na wsi a miejsc pracy nie ma dlatego, że gros środków idących na wieś przeznaczamy właśnie na rolnictwo a nie na wsparcie pozarolniczych miejsc pracy. Pozostawienie zachęt do obejmowania byle jakiego gospodarstwa, a tym właśnie byłoby zostawienie KRUSu dla nowych rolników, to strategia na spowolnienie rozwoju gospodarczego Polski. Sumując: zamknięcie KRUSu dla nowych uczestników przyspieszy unowocześnienie rolnictwa, przyczyni się do szybszego wzrostu wydajności pracy i w rolnictwie i w gospodarce, zmniejszy skalę dopłat budżetowych do funduszy emerytalnych.

 

Praca dla młodych na wsi

W obliczu konieczności płacenia pełnych składek ubezpieczeniowych część młodzieży nie pójdzie do rolnictwa i zacznie szukać innej pracy. Co może państwo zrobić, aby ją znaleźli?

Deregulacja, reforma urzędów pracy, niższa płaca minimalna w powiatach o wysokim bezrobociu oraz dla rozpoczynających pierwszą pracę, większa elastyczność umów o pracę to zestaw ogólnie znanych postulatów. W odniesieniu do mieszkańców wsi warto zwrócić uwagę na sposób, w jaki są wykorzystywane dotacje idące na wieś. Całkowicie mylne jest przekonanie, że głównym celem „Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich” czyli drugiego filara Wspólnej Polityki Rolnej jest dywersyfikacja gospodarcza wsi. Gros wydatków finansowanych z tego filara idzie, podobnie jak w pierwszym filarze, na rolnictwo: dofinansowanie rolnictwa na terenach trudnych i górzystych, wspieranie dobrostanu zwierząt hodowlanych, pomoc dla młodych rolników, poprawę jakości produktów rolnych, renty strukturalne, różne cele ekologiczne i socjalne. Rolnik zakładający nowe gospodarstwo może dziś dostać 75 tysięcy złotych na zagospodarowanie pod warunkiem, że obszar nowego gospodarstwa to nie mniej niż średnia wojewódzka (od 4 ha w małopolskim –do 30 ha w zachodniopomorskim), plus KRUS i ulgowe podatki. Tworzymy w ten sposób miejsce pracy, do którego trzeba będzie dziesiątki lat dopłacać potężne środki, bo gospodarstwo finansowo samodzielne powinno mieć nie mniej jak 30 ha, co jest wymagalne tylko w jednym województwie. Na wspieranie nowych pozarolniczych miejsc pracy przeznacza się poniżej 10 procent wydatków na rozwój obszarów wiejskich. Jeśli chcemy ograniczyć bezrobocie na wsi to pulę środków na wspieranie pozarolniczych miejsc pracy trzeba zasadniczo zwiększyć. Polska słusznie zabiega o zwiększenie alokacji na drugi filar, ale powinniśmy sami dokonać maksymalnych przesunięć na tę część drugiego filara, która ułatwia tworzenie pozarolniczych miejsc pracy.

Dlaczego sprawa OFE ma fundamentalne znaczenie? :)

Dyskusja na temat faktycznej likwidacji OFE tocząca się od wielu miesięcy, jest raczej spokojna, przeważają skomplikowane argumenty ekonomiczne, których niestety społeczeństwo, jak też ogromna część dziennikarzy i liderów opinii do końca nie rozumie. Powstał jednocześnie consensus polityczny wszystkich dużych partii w Polsce w tej sprawie. Tymczasem im dłużej czytam i analizuję tę sprawę, tym bardziej jestem poważnie zaniepokojony tym spokojem i podnoszeniem w tej sprawie jedynie argumentów natury gospodarczej. Stawiam tezę, że nie było od 1989 roku rządowego projektu reformy, która równie silnie godziłaby w podstawowe wartości, na których zbudowaliśmy III Rzeczpospolitą. W niniejszym tekście postaram się udowodnić, w możliwe prosty sposób, dlaczego sprawa ta ma tak fundamentalne znaczenie.

dead end

Solidarność i przyszłość

Mit hasła „solidarności” oraz walki o lepszą przyszłość umożliwiły nieprawdopodobne zmiany jakie Polska przeszła w latach 90tych XX wieku. Nie przez przypadek Ivan Krastev pisze, że kosztowne lecz tak skuteczne zmiany w Europie Środkowo – Wschodniej, a szczególnie w Polsce pod koniec ubiegłego wieku były możliwe dzięki obietnicy lepszej przyszłości po szarych czasach komunizmu.[1] Ludzie gotowi byli ponieść przez jakiś czas ciężar reformowania zdewastowanej gospodarki i nie oddali władzy w ręce populistów lub arcyskrajnych partii, ponieważ mieli bagaż wspomnień i dość racjonalną wizję lepszej przyszłości. Nadzieja racjonalizowała postawy. A, więc nasz niebywały sukces opierał się na wierze w możliwość kreowania lepszej przyszłości i solidaryzmu międzypokoleniowego, zgodnie z którym w sposób historycznie niespotykany dla polskiej duszy, pokolenie lat 90tych było gotowe pracować i ponosić wyrzeczenia na rzecz lepszej przyszłości swoich dzieci. Taki protestancki epizod w szlacheckiej mentalności polskiego społeczeństwa.

W duchu myślenia o przyszłości i przewidując fatalne trendy demograficzne postępowali twórcy reformy emerytalnej w roku 1999. Stworzenie tzw. drugiego filara emerytalnego oznaczało próbę odciążenia z obowiązku utrzymywania rosnącej rzeszy emerytów, kurczące się pokolenie osób aktywnych zawodowo za lat 20 i 30. Można powiedzieć, że w obliczu spadającej liczby urodzeń, twórcy reformy próbowali wprowadzić mechanizm, który przy zachowaniu podstaw solidaryzmu międzypokoleniowego da nadzieję młodym pokoleniom na dobrą przyszłość. Jak zaczyna pokazywać sytuacja w krajach południa Europy i historia naszego regionu nadzieja jest czynnikiem jak najbardziej politycznym. Oczywiście nie bez kosztów. Środki „zamrażane” w inwestycjach na rynkach finansowych nie trafiały do systemu ZUS-wskiego, który charakteryzuje się natychmiastową wypłatą środków dla osób przebywających na emeryturach. Czyli mówiąc wprost oznaczało to, że będzie należało trochę więcej oszczędzać w bardzo różnych dziedzinach, aby sfinansować obecne emerytury a jednocześnie złagodzić kryzys, który z racji demograficznych dotknie za kilka lat dość brutalnie pokolenie dzieci dzisiejszych 40, 50 i 60 latków.

Likwidacja OFE nie będzie oznaczała dla naszego państwa w krótkim okresie tragedii ekonomicznej. Pogłębi natomiast problemy w przyszłości. Największe zagrożenie to (ostateczny?) cios w filozofię zarządzania państwem, które przyniosło nam bezprecedensowy historycznie sukces. Niespodziewanie cios w tę filozofię przychodzi z najmniej spodziewanej strony, czyli od człowieka, który na początku lat 90tych reprezentował najbardziej liberalne poglądy na polskiej scenie politycznej. To Donald Tusk, jako pierwszy polityk po roku 1989, który zdobył władzę, polityk reprezentujący Polskę nowoczesną, europejską, która powoli nabierała cech protestanckich ogłosił hasła godzące w całą idee zmian, jakie niosła w sobie III Rzeczpospolita: „ważne jest to co tu i teraz”, „ważna jest ciepła woda w kranie”. Hasła po pierwsze redukujące aspiracje najbardziej twórczej części społeczeństwa, po drugie dewastujące filozofię polskiej zmiany: solidarność wobec przyszłych pokoleń i wiarę w pracę na rzecz lepszej przyszłości. Były liberał odnowił w mainstreamie polskiej debaty publicznej sarmacką idee życia ponad stan, ducha który przecież głęboko tkwił w Polakach. Wygrał na tym politycznie, podważył jednak filozofię sukcesu III Rzeczpospolitej, czyli wiarę w przyszłość, wiarę w walkę o wielkie cele. Dzięki tej determinacji i nadziei z lat 90tych, jesteśmy dziś w Unii Europejskiej i NATO, jesteśmy dziś państwem demokratycznym i wolnorynkowym, co w latach 80tych wydawało się nieosiągalne. Chcieliśmy walczyć o lepszą przyszłość. Tusk mówi nam, że nie warto, że liczy się teraźniejszość.

Oczywiście prostą konsekwencją tego sposobu myślenia jest likwidacja OFE, która w prostych słowach oznacza: ułatwimy sobie życie dziś, a jutro „jakoś to będzie”. Sarmacki sposób myślenia triumfuje i to w partii elit, w partii która reprezentuje tę oświeconą część społeczeństwa. Nic dziwnego, że wszystkie inne siły polityczne, reprezentujące elektorat typowo sarmacki popierają tu premiera.

Zaufanie do państwa

Polacy historycznie mają problem z zaufaniem do państwa. Nie ma w tym nic dziwnego, kiedy u naszych zachodnich sąsiadów kształtowały się postawy obywatelskie, poszanowanie prawa, instytucje zaufania publicznego, w Polsce nasi ojcowie, dziadowie, pradziadowie z państwem przez dziesięciolecia walczyli. Z zaborcami, nazizmem, komunizmem. Wszystko co związane z państwem było podejrzane i nietrwałe, a walka z jego instytucjami była naturalnym czynem patriotycznym. Postawa ta jest tak głęboko obecna w psychologicznym genotypie Polaków, że dziś nadal bez problemów grają nią populistyczni i cyniczni politycy od Jarosława Kaczyńskiego zaczynając na ruchach narodowych kończąc, którzy wmawiają ludziom, że III Rzeczpospolita to nie ich państwo. Próba zmiany tej psychologicznej rysy naszego społeczeństwa była od początku lat 90 tych podstawowym interesem państwa i chyba również celem działalności kilku polskich mężów stanu, tworzących podwaliny nowej Polski. To się udało tylko częściowo, widzę ten problem również w środowiskach liberalnych, które często gubią hierarchię i mylą idee racjonalnego, ograniczonego państwa z dystansem, a nawet pogardą dla instytucji państwowych w ogóle. To również echa polskiego sarmatyzmu.

Reforma emerytalna z roku 1999 była długofalowym działaniem, w którym państwo miało zbudować nowe, trwałe instytucje, które będą stabilną odpowiedzią na problemy demograficzne. Miała budować racjonalne zaufanie do państwa, które tworząc dobrze skrojone programy zachęca obywateli do solidaryzmu międzypokoleniowego, do oszczędzania w powszechnych programach. To była próba pokazania, że warto wyjść również z szarej strefy, nie odkładać „do skarpetki”, nie ukrywać dochodów – bo państwo potrafi zbudować stabilny system na dziesięciolecia, któremu warto zaufać. Przy realizacji wszystkich postulatów twórców reformy miałby on szanse się utrzymać i zapewnić obywatelom minimum bezpieczeństwa na starość. Faktyczna likwidacja tak fundamentalnej i długofalowej reformy, dotyczącej wszystkich Polaków pokazuje, że w naszym państwie nic nie jest stabilne, politycy są zdolni do zmiany każdego zapisu, a pokładanie wiary w projekt o długiej perspektywie jest naiwne. Jest więc faktyczną zachętą, aby państwu nie wierzyć, ponieważ nie jest ono na tyle silne, aby oprzeć się w kwestii imponderabiliów wahaniom i nastrojom partii politycznych. Oznacza to, że państwo będzie długofalowo nieskuteczne, bo pewne procesy można łagodzić lub im zabiegać tylko przez projekty obliczone na lata. Stąd już bardzo krótka droga, do opinii formułowanej z resztą przez byłego wicepremiera Pawlaka, licz na siebie, oszczędzaj sam (to samo w sobie nie jest złe – razi kontekst), nie ufaj instytucjom, chowaj kasę do skarpety albo ulokuj na koncie w raju podatkowym. Czyli obok państwa, unikaj go, bo ono tylko może Ci zaszkodzić.

Własność prywatna i Konstytucja

Prawnicy toczą debatę czy środki, które wpłacane są w postaci naszych składek do Otwartych Funduszy Emerytalnych są własnością prywatną czy też nie. W mojej opinii są i mamy do czynienia z pierwszą od 1989 roku powszechną nacjonalizacją własności obywateli. Nawet jeśli prawnicy znajdą ostatecznie inną interpretację, alibi, liczy się jeszcze jedno zjawisko. W powszechnej interpretacji społecznej, na skutek narracji na temat OFE, zdecydowana większość obywateli traktowała środki wpłacane do prywatnej części systemu emerytalnego jako ich dziedziczoną własność. Likwidacja OFE w powszechnej percepcji społecznej jest, więc pozbawieniem przez państwo ich własności, jest nacjonalizacją. Jest krokiem, który burzy fundamenty ustroju, jaki budowaliśmy od 1989 roku, w którym własność prywatna miała być wartością święta, dając ludziom stabilizację i pozwalając im na bogacenie się. Przypomnę jedynie art. 64 Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej. Tworzy on przecież furtkę dla podobnych działań w przyszłości, które mogą już dotyczyć naruszania przez bardziej skrajne partie polityczne idei własności prywatnej w o wiele drastyczniejszych przypadkach.

Sprawa OFE poza aspektami ekonomicznymi godzi zatem w fundamentalne zasady na jakich ustanowiona została III Rzeczpospolita. Jeśli wątpliwości, co do konstytucyjności ustawy proponowanej przez Jacka Rostowskiego są tak poważne, to Prezydent RP wypełniając poprawnie swoje obowiązki powinien bez wahania skierować ustawę do oceny w Trybunale Konstytucyjnym. Rolą prezydenta jest przecież przede wszystkim stanie na straży Konstytucji, w więc podstaw funkcjonowania polskiego państwa. Mam głęboką nadzieje, że Bronisław Komorowski, człowiek niezwykle przywiązany do wartości jaką jest państwo i jego ustrój, Konstytucja oraz dokonania naszego kraju z lat 90tych będzie miał odwagę stanąć wbrew naciskom politycznym na straży ustroju państwa polskiego.


[1] Ivan Krastev, Dezintegracja europejska?, Co dalej z niemiecką Europą?; wydanie specjalne Krytyki Politycznej 2013.

Ofensywa ekonomicznych hochsztaplerów – rozmowa Tomasza Kasprowicza :)

Bez filaru kapitałowego nie uda się utrzymać w Polsce systemu zdefiniowanej składki (DC), który w 1999 roku zastąpił niebilansujący się system emerytalny oparty na zdefiniowanym świadczeniu (DB). Tym samym kolejny rząd wepchnie nas w objęcia katastrofy fiskalnej, którą ten rząd starannie przygotuje

To ile dostał Pan od OFE za lobbing?

Nie jestem płatnym lobbystą, tylko niezależnym ekonomistą, utrzymującym się ze sprzedaży prognoz, analiz i opracowań instytucjom komercyjnym. Pozwala mi to spotykać się na zasadach non-profit z przedstawicielami instytucji niekomercyjnych, środowiskami akademickimi, uczniami i studentami, którzy są zainteresowani gospodarką. Wykonuję swoją pracę z najwyższą starannością i obiektywizmem, najlepiej jak potrafię. Jestem dwukrotnym zdobywcą 1 miejsca w konkursie Narodowego Banku Polskiego i Rzeczpospolitej na najlepszego analityka makroekonomicznego w Polsce. Insynuowanie mi stronniczości w mojej pracy jest nikczemne i zdaje się być projekcją własnej osobowości na innych. Ja, proszę pana, z intelektualnymi pałkarzami w dialog nie wchodzę.

Jednak zgodzi się Pan, że faktyczna weryfikacja naukowa Państwa tez wymaga ujawnienia zastosowanego modelu? W innym przypadku słabości modelu mogą zakłócać wyniki, nie wspominając o tym, że zmiany w jego kalibracji mogą doprowadzić do uzasadni dowolnej tezy. Czy planują Państwo, w obliczu poniekąd uzasadnionej krytyki, przedstawić zasady działania wykorzystywanego przez Państwa modelu?

Pana pytania świadczą o nieznajomości tematu. Co to jest model makroekonomiczny? Równania, oszacowania parametrów? Ależ skąd. Model to konstrukcja intelektualna, próbująca oddać kanały transmisji interesujących nas impulsów na badane przez nas agregaty. Weryfikacja modelu zaczyna się od próby podważenia tej konstrukcji. Badanie stabilności statystycznej równań przychodzi później. Model symulacyjny jest jedynie pomocniczym narzędziem  analizy. A przyjęte przy jego konstrukcji założenia i parametry w ogromnej mierze determinują uzyskane wyniki.  Najistotniejszych rzeczy nie da się „wyliczyć z modelu”. Trzeba je założyć na podstawie wiedzy ekonomicznej i zdrowego rozsądku. Myśmy tak z Mirkiem Gronickim właśnie zrobili.

Może Pan przybliżyć nam ten temat?

Z przyjemnością. Chociaż ostrzegam, że zajmie to trochę miejsca. Kwestię kanałów transmisji, kluczową dla zrozumienia sposobu konstrukcji modelu, staraliśmy się też, dla pełnej jasności, przybliżyć tym przedstawicielom Ministerstwa Finansów i Rady Gospodarczej, którzy najbardziej natarczywie domagali się „ujawnienia modelu”. Jakoś bez skutku.

Jak zdefiniowaliśmy problem? „Transfery” do OFE potraktowaliśmy, jako stały stymulator popytu krajowego. Oczywiście, gdyby całość tych transferów, historycznie ok. 1,4% PKB średnio rocznie, pobudzała popyt, to skutek dla gospodarki byłby odpowiednio większy. Ze względów regulacyjnych tylko część tych transferów trafiała jednak na rynek kapitałowy, zasilając firmy giełdowe (kupno akcji => przepływ pieniędzy => impuls popytowy). W modelu symulacyjnym przyjęliśmy, że 30% transferów zamienianych jest na akcje (mniej niż zakłada limit, subiektywnie uwzględniliśmy transfer do budżetu środków uzyskanych z IPO spółek SP).

Drugim kanałem transmisji było w naszym ujęciu tematu wykorzystanie posiadanych przez OFE aktywów. „Grając” na rynku – na przykład sprzedając obligacje i kupując akcje – OFE powtarzały opisany wcześniej mechanizm. Drugi kanał jest trudny do oszacowania i siłą rzeczy jego uwzględnienie wymagało sporych upraszczających założeń. W modelu przyjęliśmy, że gdy sytuacja na rynku kapitałowym była pomyślna OFE generowały nadwyżki kapitałowe i część reinwestowały na rynku. W czasie bessy inwestowały tylko z transferów. Jest to spore uproszczenie, ale w skali makro dopuszczalne. Nadwyżkę wyliczono jako różnicę pomiędzy przyrostem aktywów netto a transferami. Założono też zmienny w czasie wskaźnik reinwestowania nadwyżek, zależny od obrotu akcjami na giełdzie. Założenie było bardzo konserwatywne – udział reinwestycji zawierał się pomiędzy 0,1 – 0,4% PKB. Następnie w modelu symulacyjnym o te wielkości zmniejszano popyt inwestycyjny i konsumpcyjny. To też uproszczenie, ale dystrybucję tych wielkości uzależniliśmy od zmieniającej się proporcji: inwestycje/nadwyżka operacyjna brutto w sektorze przedsiębiorstw i nadwyżka operacyjna/inwestycje brutto w sektorze przedsiębiorstw. Cała reszta, to już rozwiązanie modelu w równaniach. Całość można łatwo sprawdzić w Excelu. Suma transferów przeznaczonych na rynek kapitałowy to ponad 5% PKB. Suma nadwyżek to ponad 3%. Przy takim impulsie popytowym (i tak jeszcze odpowiednio przez nas redukowanym) trudno nie oczekiwać pozytywnej reakcji ze strony agregatów makro. W całym modelu transfery zmniejszały też wydatki SFP (transfery plus mniejsze koszty obsługi długu) oraz dług publiczny. A mniejszy popyt krajowy miał wpływ na niższy import oraz mniejsze ujemne saldo na rachunku bieżącym. Nieznacznie niższa była też inflacja.

http://www.flickr.com/photos/76657755@N04/7027606047/
http://www.flickr.com/photos/76657755@N04/7027606047/

Czego jeszcze  chcą ci intelektualni pałkarze, którzy wyzywają nas od hochsztaplerów i próbują odebrać nam wiarygodność zawodową? Byliśmy gotowi w małym zespole roboczym zbadać z delegatami Ministerstwa Finansów własności statystyczne równań. Nasza propozycja nie została podjęta. Zamiast tego słyszymy wciąż od tych, którzy w ogóle nie przeprowadzili żadnych symulacji wpływu OFE na gospodarkę, choć chcą podejmować decyzję dotyczące funduszy i naszych emerytur, żebyśmy pokazali model. Ci ludzie w ogóle nie wiedzą o czym mówią. Ale ponieważ ci z szerokiej publiczności, do których to mówią – jak pan Grabowski w radio – nie wiedzą o co w ogóle chodzi, poza ogólnym wrażeniem, że Gronicki z Jankowiakiem coś ukrywają, pałkarzom udaje się zasiać wątpliwości w opinii publicznej. I tylko o to tu chodzi.

Zna Pan jakieś inne wyniki podobnych symulacji?

Nie. Nic na ten temat nie wiem. Ale pocieszające jest to, że po raz pierwszy kilku kolegów ekonomistów – Staszek Gomułka, Witek Orłowski, Maciek Bukowski – zainspirowanych naszym opracowaniem, zaproponowało na naszym wewnętrznym forum dyskusyjnym nie tylko kilka rozsądnych wariantów alternatywnych wobec naszej konstrukcji modeli propagacji impulsów OFE na gospodarkę, ale też dokonało – co na tym etapie – zrozumiałe – szybkich szacunków back of the envelope wpływu funduszy emerytalnych na PKB, otrzymując wyniki od 4 do 7 proc., czyli zbliżone do naszych. Dlatego proponuję wszystkim pałkarzom, dość specyficznym uczestnikom ekonomicznej dyskusji, odłożenie pałek i chwilę umysłowej refleksji. Jest na to jeszcze czas.

A dlaczego właściwie zajęliście się Panowie tym tematem? Przecież głównym celem systemu emerytalnego jest zapewnienie nam emerytur, a nie zwiększanie wzrostu gospodarczy. Może warto rozliczać system z kwestii zasadniczych a nie pobocznych?

Dlatego, że nikt tego dotąd nie zrobił. A chce się OFE zmarginalizować lub – czego taki Grabowski, czy Bratkowski nie ukrywają – zlikwidować bez badania ich wpływu na agregaty makroekonomiczne. Sądzi Pan, że to właściwe procedowanie zmian w systemie emerytalnym?

Nie uważa Pan, że warto by było także zająć się demaskowaniem oczywistych bzdur ekonomicznych prezentowanych przez rząd i niektórych ekonomistów? Takich na przykład jak to, że OFE ma generować dług publiczny, że oszczędzamy z pożyczonego, że system prowizji jest powodem do likwidacji OFE, że w ogóle da się porównywać stopy zwrotu ZUS i OFE itd.?

Warto zajmować się ujawnianiem i odsłanianiem każdej bredni ekonomicznej. Sporo na ten temat jest w naszym raporcie. Bo to – wbrew potocznemu wrażeniu wywołanemu przez intelektualnych pałkarzy nie tylko symulacja i model, ale też opis zaniechań i kosztownego marnotrawstwa w obszarze transferów socjalnych.

Trwająca kampania to niewątpliwie przygotowanie opinii publicznej do likwidacji OFE mającej ułatwić prowadzenie polityki fiskalnej – czyli dalszego zadłużania nas. Fundusz Rezerwy Demograficznej jest już zasadniczo pusty i na bieżąco drenowany więc kolejnym źródłem funduszy mogącym odwlec bankructwo systemu lub drastyczne reformy fiskalne są inwestycje zgromadzone w OFE. Czy zatem likwidacja OFE jest nieuchronna, bo presja polityczna jest tak silna, czy też jednak jest jeszcze szansa na ich uratowanie?

Jestem absolutnie przekonany, że gdyby – jak sądzono jeszcze do roku 2002 – OFE dało się zaliczyć do sektora finansów publicznych, całej tej awantury w ogóle by nie było. W naszym raporcie przypominamy cały szereg propozycji, których realizacja, bez wymogu akceptacji ze strony Eurostatu i Brukseli, pozwoliłaby włączyć OFE do SFP.  Teraz jednak sprawy zaszły już za daleko. Teraz, jak Pan wie, tropiony jest zaciekle „błąd systemowy” w reformie emerytalnej. Wynik tego tropienia jest przesądzony o tyle, że bez aneksji części aktywów OFE, przy obecnym stanie finansów publicznych, przekroczenie przez dług publiczny granicy 55 proc. PKB również wedle twórczej metodologii polskiej, jest kwestią tego lub przyszłego roku. Problem jednak, w moim odczuciu, jest nie tylko w likwidacji OFE. Otóż, jak wielu moich kolegów sądzę, że bez filaru kapitałowego nie uda się utrzymać w Polsce systemu zdefiniowanej składki (DC), który w 1999 roku zastąpił niebilansujący się system emerytalny oparty na zdefiniowanym świadczeniu (DB). Tym samym kolejny rząd wepchnie nas w objęcia katastrofy fiskalnej, którą ten rząd starannie przygotuje.

DEUTSCHE ORDNUNG? :)

(O dylemacie skąpca i imperialisty)

Przedruk artykułu Jana Rokity, opublikowanego w „Horyzontach Polityki” 3(4)/2012 – czasopiśmie naukowym Instytutu Politologii Akademii Ignatianum w Krakowie.

Spadek traktatu lizbońskiego

Kiedy w styczniu 2003 roku, w toku pompatycznych obchodów  40-lecia traktatu elizejskiego w Wersalu  prezydent  Francji i kanclerz Niemiec ogłosili, że chcą  we dwójkę „dać  przywództwo europejskim partnerom” i skonstruować nowy ustrój Unii Europejskiej,  nie sposób było uniknąć narastającego z czasem wrażenia, że następuje jakiś brzemienny w skutki zwrot w tradycji niemieckiej polityki.  Jak mawiała wtedy nawet wpływowa niemiecka politolog Ulrike Guerot,  Niemcy wpadły we francuską pułapkę. Wprawdzie wkrótce potem – w Konwencie Europejskim – Francja po raz pierwszy rezygnowała z formalnie parytetowej wobec Niemiec pozycji w Unii, gwarantowanej do tamtej pory kompromisem nicejskim, ale w zamian za to Berlin de facto przyjmował  jako swój obcy mu dotąd polityczny kurs Paryża. Za tym poszło zaadaptowanie przez Niemcy najgorszych dla Europy schematów polityki francuskiej: ostrego konfliktu z Ameryką (Irak), sprzeciwu wobec jednolitego rynku (praca, usługi), deeuropeizacji polityki wschodniej (oś Putin – Schroeder – Chirac), łamania wspólnie ustalonych reguł unijnej gry (kryteria z Maastricht), w końcu nawet obcego niemieckiej ekonomii protekcjonizmu (wojna z Brukselą o Volkswagena). Ale prawdziwym cierpkim owocem tamtego wersalskiego przymierza stać się miał – po wielu perypetiach – traktat lizboński, czyli nowy europejski ład instytucjonalny, oddający Europę pod faktyczny zarząd kolegium premierów i prezydentów, zwanego  teraz Radą Europejską, oraz podległych im ministrów. Kluczowe reformy instytucji unijnych miały umocnić wewnętrzną przewagę owego gremium nad Komisją Europejską. I tak stały prezydent Rady  miał się odtąd zająć wypracowywaniem wspólnej linii politycznej przywódców europejskich mocarstw, usuwając w cień szefa Komisji i redukując także przy okazji znaczenie liderów krajów średnich i małych.  Przywódcom mocarstw miał zostać także  podporządkowany nowo tworzony aparat dyplomatyczny Unii wraz ze Wspólną Polityką Zagraniczną i Bezpieczeństwa, wspólną w istocie już tylko z nazwy, bo faktycznie oddzielaną właśnie chińskim murem od wpływu tak Parlamentu  Europejskiego, jak i Komisji. Również szczególne uprawnienie  do dokonywania zmian kształtu podstaw traktatowych Unii zostało zarezerwowane dla kolegium szefów państw i rządów[1]. Inne doniosłe reformy instytucjonalne traktatu lizbońskiego miały ukształtować stabilny porządek wpływów wewnątrz  Rady. Temu służyła marginalizacja wpływów rotacyjnej prezydencji, a przede wszystkim oparty o wskaźnik populacyjny system podejmowania decyzji tak zwaną podwójną większością, stosowany  teraz do 43 typów decyzji wymagających dotąd jednomyślności, w tym do najważniejszych nominacji personalnych:  prezydenta Rady, ministra spraw zagranicznych Unii oraz członków Komisji Europejskiej. Zgodnie z ukształtowaną przez lata francuską doktryną państwową, Unia miała odtąd być bardziej międzyrządowa niż wspólnotowa, a w ramach porządku międzyrządowego pierwsze skrzypce miały grać europejskie mocarstwa. A wszystko to z obawy przed konsekwencjami niedającej się już powstrzymać historycznej nieuchronności wpuszczenia do Unii barbarzyńskich hord z postsowieckiej Europy Środkowo-Wschodniej. Ów podwójny transfer władzy wewnątrz Unii to spadek pozostawiony Europie przez Chiraca i Schroedera.

http://www.flickr.com/photos/kamisilenceaction/7036922795/sizes/m/
by KamiSilenceAction

To był wyraźny i trwały zakręt dla integracji europejskiej: lekkie pogłębienie, przy istotnej zmianie dotychczasowego toru. Co ciekawe –  w atmosferze ówczesnych  emocjonalnych sporów  – zakręt mało przez kogo wtedy wyraźnie dostrzeżony. I zarazem mocno niekoherentny względem tradycyjnej profederalnej  niemieckiej strategii europejskiej, ukształtowanej  w czasach Helmuta Kohla. Wielki paradoks lat 2003-2007 polegał na tym, że niemal wszyscy zwolennicy  mocnej Europy uznali wówczas, że należy bić się o przyjęcie traktatu, skoro do walki z nim stanął szeroki front  lewicowych i antyglobalistycznych przeciwników jednolitego rynku i  liberalizacji gospodarki, prawicowych wrogów otwartych granic i imigracji, a także suwerennościowców, wystraszonych  obcięciem narodowego prawa weta, i konserwatystów, zaniepokojonych antyreligijnym wydźwiękiem dołączonej do traktatu karty praw. Z Lizboną nie walczyli bowiem głównie przeciwnicy treści zawartych w traktacie – gdyby tak było, krytyka rozlegałaby się przede wszystkim ze strony federalistów i „wspólnotowców” – ale na przykład przeciwnicy  przenoszenia  fabryk z Francji na Wschód bądź nadmiaru imigrantów w Holandii. Ani w jednej, ani w drugiej kwestii traktat nie stanowił niczego – bezpośrednio ani pośrednio – tym niemniej obie te kwestie okazały się mieć zasadnicze znaczenie dla wyniku referendów przeprowadzonych w tych  krajach. W zasadzie nie sposób było wówczas być krytykiem Lizbony z pozycji proeuropejskich albo federalistycznych. Nawiasem mówiąc, z tego właśnie wzięła się polityczna słabość  strategii przyjętej w Polsce przez Platformę Obywatelską[2], która po roku 2005 pod zewnętrzną presją, a także nie potrafiąc wyłuszczyć swych racji własnym proeuropejskim wyborcom, dokonała ostrej zmiany kursu, udzielając Lizbonie zdecydowanego wsparcia.  Dopiero po jakimś czasie niektórzy spośród gorących  zwolenników  traktatu  poczęli dostrzegać symptomy  odradzającego  się „koncertu mocarstw”. Być może najzabawniejszy  okazał się przypadek Daniela Cohn Bendita, który najpierw jeździł na Hradczany obrażać Vaclava Klausa, zwlekającego z ratyfikacją, zaś po obsadzeniu przez nowe prawicowe rządy  świeżo stworzonych urzędów prezydenta Rady i  ministra spraw zagranicznych ogłosił, że Europa znalazła się pod władzą cynicznego niemiecko-francuskiego spisku. Także w Polsce  nie potrafiono  początkowo zrozumieć – co prawda dość zakamuflowanej w setkach zawiłych przepisów – politycznej mechaniki traktatu;  nawet poważni i krytyczni zazwyczaj analitycy potrafili serio twierdzić, że traktat mógłby posłużyć „ograniczeniu w Unii mechanizmów hierarchii” albo pozwolić „Komisji Europejskiej stać się faktycznie ośrodkiem władzy”[3].

Lizbońskie przesunięcie zwrotnicy integracji nie pozostało bez skutków dla codziennej praktyki europejskiej polityki. Przede wszystkim wyraźnie pogorszył się  klimat dla przedsięwzięć  o federalistycznym podłożu.  Trend ten mogą przykładowo obrazować losy  europejskich regulacji telekomunikacyjnych, uchwalanych  u końca 2009 roku, pod szwedzką prezydencją. Mimo nacisku Komisji i wbrew oczywistemu interesowi ogółu użytkowników Internetu i telefonów nie było możliwe   podjęcie decyzji, która miałaby charakter przełomu:  uwspólnotowienia całości reguł obowiązujących na rynku telekomunikacyjnym.  Uniemożliwił to sojusz europejskiej prawicy z  koncernami tel-kom, czującymi doskonale, że własne narodowe rządy będą znacznie łatwiejszymi obiektami lobbingu i szantażu  przeciw interesom klientów niźli  brukselska Komisja albo Parlament. Powołany został wprawdzie ogólnoeuropejski centralny regulator  rynku (BEREC), tyle że od początku skazano go na los biurokratycznej i dość bezsilnej instytucji, skoro  obroniony został anachroniczny  prymat narodowych regulacji telekomunikacyjnych. Przykład telekomunikacji  unaocznia jeden z politycznych mechanizmów blokady  powstawania nowych polityk europejskich. I to nawet wtedy, gdy rzecz dotyczyła  klasycznej i sprawdzonej funkcji Komisji jako federalnego regulatora europejskiego rynku, a nowa polityka – co ma przecież niebłahe znaczenie – nie wymagała istotnego powiększania unijnego budżetu. Tymczasem sedno realnego rozwoju europejskiego federalizmu tkwi właśnie w otwarciu perspektywy powoływania nowych polityk wspólnotowych, czego nie może zastąpić ani  nieustanne majstrowanie przy instytucjach unijnych, ani nawet nakładanie na kraje członkowskie kolejnych paneuropejskich rygorów i standardów.

Podobny kłopot dotknął pokrewną federalizmowi ideę  europejskiej solidarności. Charakterystyczne dotąd dla Brytyjczyków przekonanie o potrzebie zwijania europejskiego budżetu teraz jest podzielane przez Francuzów, Niemców, Skandynawów. We wrześniu 2011 roku osiem rządów publicznie i oficjalnie wystąpiło przeciw projektowi budżetowemu Komisji na następne siedmiolecie, żądając, aby „całkowite wydatki były znacznie niższe”. I od tamtego czasu aż do dziś szanse na utrzymanie się owego projektu nieustannie maleją. W ostatnich miesiącach swojej prezydentury Nicolas Sarkozy odważył się w tej sprawie posunąć nawet tak daleko, aby zażądać rewizji uchwalonego i wykonywanego właśnie budżetu polityki spójności na lata 2007-2013, tak aby niezakontraktowane w nim dotąd fundusze przeznaczyć na wsparcie krajów południa Europy. Wniosek Francji – wymierzony w pierwszym rzędzie przeciwko Polsce – nie został jednak przyjęty przez Radę Europejską. Powszechnie akceptowanym teraz argumentem okazuje się kryzysowa presja na przywracanie  równowagi budżetom narodowym. Warto zwrócić uwagę na nieoczywistość  tej argumentacji.  Owszem, odrzucana dziś idea wzrastających unijnych danin niesie z sobą konsekwencję pogorszenia bilansu budżetów krajowych, ale tylko wtedy, kiedy zwiększonym wpłatom nie towarzyszy transfer zadań wykonywanych dotąd na  narodowym poziomie. Gdyby Europa miała rzeczywiście plan uwspólnotowienia odpowiedzialności za kluczową infrastrukturę drogową czy energetyczną, za ochronę swoich granic zewnętrznych albo przynajmniej za zalążek  prawdziwej własnej armii – przesuwanie  w ślad za tymi zadaniami i tak ponoszonych  wydatków przez państwa nie stwarzałoby  kłopotu dla ich równowagi fiskalnej. Tymczasem logika obniżania wydatków federalnych skutkuje nieuchronnością zwijania co najmniej jednej z dwóch najbardziej kosztownych polityk wspólnotowych: rolnej lub spójności. Pryncypialność Paryża w sprawie interesów francuskich rolników sprawia, że znacząco łatwiejszym celem redukcji staje się polityka spójności. Francuzi zwykli tu przywoływać argumenty o jej niskiej efektywności (biedni, którym się pomaga, dalej są przecież biedni) i zmniejszających się na skutek kryzysu możliwościach współfinansowania przez beneficjentów. Z kolei Komisja Europejska, próbując przeciwdziałać erozji polityki spójności,  podejmuje „nieskoordynowane działania generujące nowe koszty i obniżające jej wewnętrzną logikę”: absurdalnie usztywnia i uszczegóławia cele poszczególnych funduszów, komplikuje ich wewnętrzną strukturę, szuka sposobów na wtórny transfer części funduszów  do krajów najbogatszych, tak aby chociaż zmiękczyć ich narastającą niechęć. Krótko mówiąc, psuje się politykę spójności po to, by móc ją obronić – taka diagnoza  wynika z przenikliwego raportu krakowskiej fundacji GAP[4]. W końcu więdnięcie solidarności przyniosło zwłaszcza  w początkowej fazie kryzysu falę maskowanego protekcjonizmu, choć – co prawda – otwarcie sprzecznej z acquis communautaire polityki ochrony własnego rynku przed zewnętrzną konkurencją  próbowała w zasadzie bronić tylko Francja. Szczególnie zasłynął w tej mierze Henry Guaino, jeden z głównych doradców prezydenta Sarkozy’ego, wzywając Unię  do wprowadzania „rozsądnych form  państwowych protekcjonizmów, w odróżnieniu od form  nierozsądnych i ksenofobicznych”, co „The Economist”  złośliwie nazwał metodą francuskiej homeopatii:  dla osiągnięcia dobrego skutku należy użyć złych idei, byle w niezbyt dużych dawkach[5].  Ale skrycie protekcjonistyczny charakter miała w istocie cała potężna fala rządowych bailoutów  dla krajowych banków i  firm, jaka przetoczyła się przez państwa „Starej Unii” – na wzór Ameryki – na przełomie lat 2008/2009. Jej wtórnym skutkiem stało się sztuczne pogorszenie konkurencyjności  gospodarek krajów biedniejszych, niestosujących bailoutów, a zwłaszcza relatywne osłabienie potencjału  środkowoeuropejskich filii i spółek-córek wielkich europejskich banków. Nawiasem mówiąc – ten fakt wzbudził w Polsce interesującą debatę na temat sensu i możliwości „udomowienia” sprzedanych wcześniej zagranicę polskich banków[6]. Spór o protekcjonizm – niezależnie od swego ekonomicznego znaczenia – jest zawsze w Europie jednocześnie czysto politycznym sporem o władzę i dominację.  Skrywa on bowiem  – po pierwsze – pytanie o wartość tradycyjnych  francuskich recept dla Unii, a tym samym o polityczne znaczenie Paryża w Europie,  a po drugie – pytanie o realny wpływ Komisji Europejskiej, dla której  budowa jednolitego europejskiego  rynku jest od dawna nie tylko kwestią zasad i poglądów, ale także stanowi najskuteczniejsze  do tej pory  narzędzie  powiększania  własnego imperium. Z niewielkim tylko uproszczeniem można  powiedzieć, że im silniejszy  bywał dotąd suwerenny wpływ tradycyjnej polityki francuskiej na Europę, tym bardziej słabła  federalna władza   Komisji Europejskiej i możliwości podległej jej wielonarodowej technokracji.

Sojusz rynków, socjalistów i bankrutów

Kwestia solidarności nabrała  zupełnie nowego wymiaru wraz z początkiem greckiego kryzysu zadłużeniowego. Na przełomie 2009 i 2010 roku okazało się, że  grecki deficyt budżetowy będzie niemal czterokrotnie wyższy niż oficjalnie planowano, a także że międzynarodowe banki inwestycyjne od dłuższego czasu  czynnie pomagają Atenom w fałszowaniu oficjalnych bilansów, między innymi przez ukrywanie długów armii oraz służby zdrowia. Świat finansów  zwątpił w odpowiedzialność i wypłacalność państwa greckiego.  Ale Grecja w dalszym ciągu sprzedawała swoje coraz wyżej oprocentowane papiery dłużne i obsługiwała bieżące zobowiązania tylko dlatego, że Europejski Bank Centralny we Frankfurcie (EBC) – wbrew wszelkim zasadom – nadal akceptował greckie obligacje jako zabezpieczenie pożyczek udzielanych bankom. Gdyby przestał,  z dnia na dzień nikt by więcej nie kredytował rządu w Atenach. Jeszcze w lutym kanclerz Merkel  zarzekała się, że „bailout dla Grecji w ogóle nie wchodzi w grę, bo mamy traktat, który to wyklucza”[7]. Ale już 25 marca szef  EBC Francuz Trichet ogłaszał, że będzie przyjmował greckie papiery jako dobre zabezpieczenie kredytów, niezależnie od ich wartości. 11 kwietnia rząd Niemiec, a za jego namową także  Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW)  zaakceptowały przyznanie  Grecji 45 mld euro pomocy, zaś 2 maja pomoc została podniesiona do kwoty 110 mld euro. Jeszcze 6 maja Trichet kategorycznie odrzucał ideę  skupowania greckich papierów przez EBC. Ale w ciągu weekendu 7-9 maja kryzys euro osiągnął apogeum: rynki zamarły, wskaźniki giełdowe się załamały, dwa wielkie banki europejskie stanęły w obliczu groźby bankructwa, w Berlinie interweniował Obama, a bankierzy popadli w stan histerii. W poniedziałek, po upływie histerycznego weekendu, nastąpił pamiętny przełom: Trichet postanowił, że EBC  wydrukuje dodatkowe euro i rozpocznie skup lichych  greckich papierów, zaś  Merkel zaakceptowała konstrukcję tak zwanego „spadochronu”, czyli Europejskiego Funduszu Stabilności Finansowej, który z zagwarantowanej mu przez rządy kwoty 440 mld euro miał odtąd udzielać pomocy stojącym w obliczu bankructwa członkom strefy euro. Bank złamał swoje zasady, misję i statut, nakazujące mu bronić wartości euro. Niemcy zgodziły się, aby Unia, łamiąc traktaty, subsydiowała bankruta pieniędzmi niemieckiego podatnika. Konserwatywny ekonomista Philipp Bagus napisał:

W rezultacie skoordynowanego działania  zarządu strefy euro oraz EBC doszło de facto do zamachu stanu… Unię opartą na stabilności euro, do czego dążyły kraje Europy Północnej, przekształcono w otwartą unię transferową.

Po powrocie do domu pani kanclerz  mogła przeczytać  wielki nagłówek w „Bild Zeitung”, dobrze oddający – co pokazały późniejsze badania opinii publicznej – pogląd większości Niemców: „Znowu jesteśmy durniami Europy”[8].

Dziś wiemy, że w ciągu dwóch lat po owym „zamachu stanu” sprawy miały się posunąć znacznie dalej. Ciągle niedostateczne transze  wsparcia finansowego dla Grecji przez kraje strefy euro będą rosnąć, by w 2012 osiągnąć kwotę 1/4 biliona euro. Tymczasowy „spadochron” , po długich oporach Berlina i zmianie traktatu lizbońskiego, zostanie w końcu przekształcony w nową i stałą instytucję Unii Europejskiej o nazwie Europejski Mechanizm Stabilności z siedzibą w Luksemburgu, a jego fundusze pochodzące ze zbiorki w strefie euro będą  rosnąć, mimo oporu Niemiec. Po precedensie z majowego weekendu Jean-Claude Trichet będzie jeszcze skupował w sierpniu 2011 chwiejące się rządowe papiery włoskie i hiszpańskie, czym wywoła jawny konflikt z niemieckim Bundesbankiem i dymisję głównego ekonomisty EBC Niemca Juergena Starka. W proteście przeciw nowej linii EBC poda się do dymisji szef  Bundesbanku, słynny Axel Weber, zaś berliński profesor Joerg Rocholl powie, że Niemcy mają  „poczucie zdrady”, jakiej dopuścił się frankfurcki bank[9].  Następca Tricheta Włoch Mario Draghi pożyczy na 1% europejskim bankom grubo ponad bilion euro, po to, by miały one jeszcze ochotę robić łatwy, ba… lichwiarski interes na kupowaniu lepiej oprocentowanych papierów włoskich czy hiszpańskich. W końcu  w roku 2012 nowa szefowa MFW Francuzka Lagarde postanowi zgromadzić od wielu państw astronomiczny fundusz pomocowy „przekraczający kwotę 400 mld dolarów”, w którym – przy licznych kontrowersjach wewnętrznych – partycypować będzie także Polska.  Decyzja premiera Camerona o  uczestnictwie  w tym przedsięwzięciu wywoła niemal  kryzys polityczny na Wyspach w kwietniu 2012. W tych wszystkich przedsięwzięciach rola Niemiec będzie bardzo charakterystyczna.  Berlin nie zablokuje pomocy, ale będzie na nią publicznie ciągle zrzędził i opóźniał, a także starał się obciążyć nią również innych uczestników niż niemiecki podatnik: MFW oraz prywatnych wierzycieli. Ale co najważniejsze – w końcu postawi warunki i wyznaczy  nieprzekraczalne granice pomocy.

Cały ten proces najczęściej i najłatwiej opisywano za pomocą dialektyki utracjusza i skąpca. Do większości bezrozumnie zadłużonych państw grupy – ironicznie zwanej PIIGS, z Grecją na czele – taki opis dobrze pasował. Trochę gorzej – do sytuacji Hiszpanii i Irlandii, które wpadły w spiralę kryzysu nie tyle z  racji trzymanego w ryzach  długu publicznego, co raczej  niekontrolowanej skłonności obywateli do zadłużania się, napędzającej w efekcie wzrost płac. Berlin w tej logice pełnił rolę skąpca, zasklepionego na swoich kupieckich interesach, obojętnego na przyszłość sąsiadów i dla własnego wyniku bilansowego gotowego wysysać z nich ostatnie soki. Do walki z kupiecką mentalnością rządu niemieckiego stanął   szeroki, acz wyjątkowo egzotyczny front, zbudowany ponad klasycznymi podziałami ideologicznymi. Pierwszymi i naturalnymi krytykami Berlina stały się kraje PIIGS, za wyjątkiem Irlandii, na której – co ciekawe –  Trichet  politycznym szantażem wymusił w 2010 roku przyjęcie niechcianego pakietu pomocowego Unii i MFW.  Szczególnie w Grecji cała tamtejsza klasa polityczna (i chyba także większość mieszkańców)  uznała ociąganie się Berlina z pieniędzmi dla ich kraju za rzecz moralnie naganną i historycznie nieusprawiedliwioną; odwoływano się przy tym do nienaprawionych szkód wyrządzonych Grecji przez okupację hitlerowską, zwłaszcza zaś do sprawy przejęcia przez  III Rzeszę greckich państwowych zasobów złota. Sojusznikiem i kibicem grupy PIIGS stała się europejska lewica, z  jednej strony tradycyjnie po keynesowsku wierząca, że niemieckie (głównie, choć nie tylko)  pieniądze są jedynym panaceum na realne niebezpieczeństwo recesji, z drugiej –  prawdziwie  przerażona rysującą się  coraz bardziej nieuchronnie skalą  cięć programów socjalnych wzdłuż i w poprzek Europy. Nic dziwnego, że  kwestia ta stanie się jednym z głównych narzędzi zwycięskiej walki wyborczej socjalisty  Francois Hollande’a z Nicolasem Sarkozym. Ale co najciekawsze,  najsilniejszym i najaktywniejszym uczestnikiem  antyniemieckiego frontu stały się tak zwane „rynki” – czyli światowa finansjera –  oraz międzynarodowe instytucje i wielkie media występujące de facto w roli  jej rzeczników. W ciągu 2011 roku twardo dotąd monetarystyczny  i związany z londyńskim City „The Economist” niemal w każdym numerze domaga się, aby zamiast zajmować się  dyscyplinowaniem  finansów, przywódcy bogatej unijnej Północy zapłacili za długi Południa i w ten sposób zakończyli kryzys.

Dzisiaj istotą kryzysu nie jest marnotrawstwo, ale strach inwestorów przed niestabilnym euro. Obsesja cięć tylko pogarsza sytuację. Inwestorzy nie odzyskają zaufania bez ustalenia jakichś ram dla wspólnych finansów. Tymczasem ciągle brak koncepcji na to, w jaki sposób i w jakim zakresie kraje strefy euro przejmą wspólną odpowiedzialność za istniejące długi. A tutaj leży sedno sprawy[10].

Że to niemal nie do uwierzenia, jeśli zna się ideowy background i poglądy tego – świetnego skądinąd – tygodnika? I kompletnie na przekór rozsądnym zasadom rynkowego kapitalizmu?  Nic nie szkodzi. Problemem  wielkiej finansjery  stało się bowiem to, jak wymusić wpompowanie  kolejnych bilionów euro w zadłużone kraje Południa, tak aby „rynki odzyskały spokój i zaufanie”. Tłumacząc ten zewsząd słyszany slogan na ludzki język –  rzecz w tym, aby   ciężar ryzyka  strat na papierach dłużnych krajów pogrążonych w kryzysie został zdjęty z owych „rynków” i przejęty przez polityków. A ściślej rzecz ujmując – przez obywateli   Europy, których politycy owi mieliby w takiej transakcji reprezentować. 

W ciągu 2011 roku flaga europejskiej solidarności znalazła nowych i – po części przynajmniej – niespodziewanych chorążych. Dzierży go teraz  finansjera wespół z lewicą i bankrutami z Południa. Tradycyjna kwestia spójności i – jak się zwykło pisać w unijnym żargonie –  „celu konwergencji” wobec słabiej rozwiniętej „Nowej Europy” w dwojakim sensie zeszła na drugi plan: kwoty przeznaczane  tradycyjnie na ten cel w budżecie Unii stały się  aż do śmieszności dysproporcjonalne wobec kolejnych, rosnących transz  zasiłków ratunkowych dla euro, a priorytet tych ostatnich został uznany za kluczowy argument  na rzecz  zmniejszania budżetu Unii i zwijania  polityki spójności. Ów front nowej solidarności powstał w istocie po to, aby doprowadzić do takiego przeobrażenia ustroju Unii Europejskiej, iżby wpisana weń została de facto trwała gwarancja  bezpieczeństwa sektora finansowego, niezależna od aktualnych koniunktur rynkowych i odpowiedzialności fiskalnej polityki prowadzonej przez poszczególne rządy. Potężnym – jak się miało okazać – narzędziem presji  na rzecz takiego modelu stała się groźba „braku zaufania rynków”,  wywołująca spustoszenia na giełdach, spadki kursów walut, obniżki  ratingów państw, fale spekulacji ich długami (tzw. „nagie CDS-y”), i w efekcie siejąca  grozę w gabinetach rządowych. Zaś groza rodzi uległość. Mało kto zatem  ważył się przeciwstawić fali, która wobec tego wytworzyła coś na kształt obowiązującej europejskiej doktryny. Reklamowały ją pospołu rządy, bankierzy i finansiści, „oburzeni” demonstranci, gazety prawicowe i lewicowe, telewizje, uniwersytety, ekonomiczne think-tanki, laureaci Nagród Nobla i związki zawodowe. Także rząd polski, mający wyraźny interes w ochronie wartości złotówki, nie tyle ze względu na polską gospodarkę, której lekkie spadki waluty nieźle jak dotąd służą, lecz  raczej przerażony wizją   niekontrolowanego przebicia konstytucyjnego limitu długu publicznego i politycznych konsekwencji takiego rozwoju zdarzeń. Taka właśnie była geneza głośnej i błędnie  w Polsce zinterpretowanej berlińskiej mowy Radosława Sikorskiego, który w grudniu 2011 żarliwie apelował do niemieckiego rządu, aby wzorem bogatej Wirginii z czasów amerykańskiej rewolucji przejął długi innych europejskich „stanów” i  w ten sposób wziął przywództwo w budowie europejskich stanów (lepiej chyba powiedzieć w tym przypadku – landów) zjednoczonych. Jak również kuriozalnego w swej wymowie wywiadu  Jacka Rostowskiego, otwarcie wzywającego  na łamach „Financial Times’a” do ogłoszenia  przez EBC nieograniczonego (sic!) skupu papierów dłużnych bankrutujących państw na wypadek wyjścia Grecji z unii walutowej,  nawet – jak dodawał polski minister finansów – „gdyby ktoś był przekonany, że takie działanie jest sprzeczne z unijnymi traktatami”[11]. Sztandarowym projektem  stały się tak zwane euroobligacje, traktowane z jednej strony jako panaceum na kryzys fiskalny (sławetne „przywrócenie zaufania rynków”), z drugiej – jako próba wyprowadzenia z kryzysu nowego impulsu dla europejskiej integracji. W tym właśnie kontekście przywoływana bywała często maksyma Moneta, powiadająca, iż Unia rozwija się tylko dzięki kryzysom. Nie bez racji. Skoro bowiem – niezależnie od rozbieżnych szczegółowych modeli takiego rozwiązania – istotą euroobligacji miałoby być udzielenie z góry gwarancji finansowych bankrutującemu Południu przez prosperującą Północ i to w sposób uniemożliwiający ich późniejsze cofnięcie – to istotnie dalszy „niepokój rynków” wokół Grecji, Włoch czy Hiszpanii nie miałby już żadnego uzasadnienia, zaś rozległy system współodpowiedzialności i transferów wewnątrz strefy euro przekształcałby nieuchronnie unię monetarną z Maastricht w nową unię budżetowo-fiskalną.  Jeśli przyjąć, że  kapitalizm nieuchronnie zakłada pewną równowagę napięcia  i współzależności między rządami i „rynkami”, a globalizacja  oczywiście przesunęła jej punkt archimedesowy na korzyść  „rynków”, to nowy model Unii musiałby załamać resztki tej równowagi i  prowadzić do rezygnacji przez rządy z resztek suwerenności na rzecz uległości wobec międzynarodowej finansjery. Lecz zarazem – jego skutkiem musiałby być nowy system europejskiej redystrybucji, na nieznaną do tej pory skalę. Z tego pierwszego powodu ów plan integracji napotkał  na  sprzeciw radykalnych zwolenników suwerenności, którzy uznali go za  świadectwo „europejskiego centralizmu”. Z kolei nieliczni, najbardziej myślowo pryncypialni i niepodatni na presję ekonomiści ze szkoły monetarystycznej potraktowali go z obrzydzeniem  jako „unię transferów”.

Na bezprecedensową skalę tworzymy pokusę nadużycia, pokazując bankierom, że mogą łatwo zaszantażować polityków i opinię publiczną: jak nam nie oddacie pieniędzy – to będzie straszny
kryzys –

pisał były wiceszef polskiego banku centralnego[12]. Wszystko to jednak nie byłyby  sprzeciwem politycznie doniosłym, gdyby nie fakt, że ów plan – jednoosobowo i z dużą odwagą –  zablokowała kanclerz Angela Merkel.

Merkel contra świat

Kanclerz Niemiec wyznaczyła granice pomocy i postawiła jej warunki. Stanęła więc na drodze  jednocześnie – to dalszy ciąg paradoksów kryzysu euro – socjalistom i bankierom. W jakimś więc sensie istotnie  „wzięła przywództwo”, ale całkiem inaczej niż postulował to Radek Sikorski. Bankierzy zostali zmuszeni do istotnej partycypacji w ponoszeniu kosztów greckiego bankructwa; w marcu 2012 musieli  umorzyć połowę swoich wierzytelności, pod niedwuznaczną groźbą z Berlina, że w przeciwnym razie mogą stracić znacznie więcej i to nie tylko w Grecji. Bankowi frankfurckiemu nie pozwolono na otwarcie i zakazano wprost nabywać papiery dłużnych bankrutów na rynkach pierwotnych. Zaś zamiast wymarzonych euroobligacji  Unia otrzymała najpierw tak zwany Sześciopak, a potem Pakt Fiskalny, czyli solidną porcję gwarantowanych prawnie restrykcji, obostrzeń i procedur karnych. To właśnie te nowe prawa, traktowane przez socjalistów francuskich jako „filary bismarckowskiej polityki Madame Merkel”[13], staną się symbolami coraz mocniej kontestowanego w Europie Deutsche Ordnung. Uchwalony w końcu września 2011 przez Parlament Europejski pakiet sześciu  aktów prawnych istotnie rozszerzył domenę  międzynarodowego nadzoru nad politykami gospodarczymi krajów Unii. Dotąd ów nadzór był sprawowany w zasadzie tylko w odniesieniu do rocznych narodowych deficytów budżetowych (tzw. procedura nadmiernego deficytu wszczynana przez Komisję Europejską). Nowe prawa  nakazują nadzorowanie stanu długu publicznego, a także innych ważnych wskaźników równowagi makroekonomicznej, na przykład stanu rachunku obrotów bieżących kraju, który – między innymi w przypadku Hiszpanii – okazał się pierwszym tak wyraźnym przejawem  niekonkurencyjności tego kraju i zapowiedzią jego dalszych kłopotów. Co więcej – dotąd nadzór nie był związany z realną groźbą sankcji. Nowe prawa stwarzają natomiast system kar finansowych oraz ich efektywnej egzekucji poprzez przepadek składanych przez państwa depozytów albo blokadę wypłat europejskich funduszów spójnościowych. Nawiasem mówiąc, pierwszym krajem ukaranym w tym  trybie przez Komisję Europejską stały się Węgry, a okoliczności politycznego konfliktu Komisji z rządem węgierskim – bardziej ideologicznej i politycznej, niźli finansowej natury – nakazują z pewną rezerwą podchodzić do bezstronności formalnie czysto ekonomicznych decyzji. Głośny krytyk Sześciopaku Juergen Habermas  uznał za „anomalię” sytuację, w której to nie instytucje wspólnotowe, ale

szefowie rządów postanowili co roku zaglądać sobie wzajemnie przez ramię, żeby stwierdzić, czy koledzy dostosowali się do wytycznych Rady Europejskiej w kwestii stanu zadłużenia, wieku emerytalnego, deregulacji rynku pracy, systemu świadczeń społecznych i opieki zdrowotnej, płac w sektorze publicznym, udziału płac w PKB, podatków od przedsiębiorstw i wielu innych sprawach[14].

Nie do końca miał rację.  Cały skomplikowany i trudny do kontroli przez polityków system „scoreboardingu”, czyli tworzenia, kontrolowania i egzekwowania wskaźników poprawności polityki gospodarczej poszczególnych rządów znalazł się teraz w gestii Komisji Europejskiej. Już dawno żadne europejskie ustawy  w tak istotny sposób  nie wzmocniły uprawnień tego federalnego organu nie tylko względem państw członkowskich, ale pośrednio także względem europejskiego kolegium szefów państw i rządów. Co prawda jednak i tym razem nie obyło się bez wewnątrzunijnej rozgrywki o kształt równowagi pomiędzy rządami państw i federacją. Parlament Europejski chciał bowiem pozbawić  Radę prawa do ostatecznego decydowania o przyszłych karach za naruszenie reguł ostrożności fiskalnej. Kompromis wypracowany przez polską prezydencję pozwolił  w końcu zachować kontrolę szefów rządów nad procedurami karnymi, utrudniając im zarazem możliwość utrącenia sankcji w Radzie ze względu na siłę głosów i polityczne wpływy hipotetycznego kraju oskarżonego (tzw. głosowanie odwróconą większością). Ten konflikt między  eurodeputowanymi i unijnymi rządami dobrze unaocznia poważną różnicę podejścia do idei federalistycznej. O ile Parlament chętnie przenosiłby władcze uprawnienia na poziom wspólnoty i tworzył automatyczne i powszechnie obowiązujące w Unii procedury, o tyle Rada Europejska – nawet wtedy, gdy decyduje się narzucić wspólne standardy i rygory państwom członkowskim – zwykła nader ostrożnie wyposażać instytucje wspólnotowe w nowe kompetencje, a przede wszystkim zawsze gwarantować samej sobie klauzulę swobodnego ich nierespektowania w razie potrzeby. Od dawien dawna rządy obawiają się  powszechnie obowiązujących reguł, także jeśli same je ustanawiają. Ale tym samym wpychają Unię w narastający paradoks ustrojowy: stanowione w coraz większej ilości wspólne normy, reguły, a nawet instytucje nie budują bynajmniej silniejszej politycznej wspólnoty, albowiem nazbyt często pozostawiają furtki pozwalające wymknąć się najsilniejszym spod ich mocy obowiązującej. Dość przypomnieć znaną dezynwolturę, z jaką  rządy Francji i Niemiec lekceważyły tak zwane kryteria z Maastricht, przez te rządy przecież  wcześniej ustanowione.

Pomimo zatwierdzenia Sześciopaku przez Parlament Europejski w końcu września 2011 kanclerz Niemiec nadal nie ustawała w wysiłkach doprowadzenia do zmian w traktatach europejskich. Efektem tego parcia stał się widowiskowy i konfliktowy  grudniowy szczyt Unii, w trakcie którego sprzeciw Anglików uniemożliwił nowelizację starych dużych  traktatów, w związku z czym na żądanie Niemiec uzgodniono treść nowego, małego, nazwanego wkrótce Paktem Fiskalnym. Zebraniu  temu towarzyszyły  na pierwszy rzut oka nie do końca racjonalne okoliczności. Stanowczy sprzeciw brytyjskiego premiera spowodowany został odrzuceniem jego żądania, aby Unia na przyszłość zagwarantowała Wielkiej  Brytanii prawo weta wobec wszelkich regulacji dotyczących rynków finansowych. Tyle tylko, że po pierwsze – ani zainspirowany przez Berlin projekt noweli, ani później przyjęty tekst Paktu w ogóle tej sprawy nie dotyczyły. David Cameron, podążając więc za niegdysiejszymi wzorami lady Thatcher, zażądał zwyczajnie za podpis Londynu zapłaty w całkiem innej dziedzinie. Ale po drugie – zrobił to w ostatniej chwili, w sposób jawnie sugerujący, że nie zakłada realnych pertraktacji, a potrzebuje raczej jakiegoś dobrze widzianego przez angielskich torysów alibi dla zgłaszanego weta. Faktem jest, że obietnicę wykorzystania najbliższej zmiany traktatów dla kupienia nowych  przywilejów dla Brytanii premier  zgłosił był znacznie wcześniej w partii torysów, kiedy tłumił  rewoltę  posłów, domagających się referendum w sprawie dalszego członkostwa  kraju w Unii. Krótko mówiąc – weto brytyjskie  nie miało  związku z treścią Paktu. Ale równie dziwna może się wydawać na pierwszy rzut oka sama owa treść[15]. Tekst Paktu bowiem rozwlekle opowiada o „wzmocnieniu koordynacji polityk gospodarczych”, ale poza długą listą frazesów nie  nakłada tu realnych zobowiązań. Snuje dywagacje na temat sławetnego francuskiego postulatu „silniejszego zarządzania strefą euro”, po to jednak, by uznać za milowy krok w tej dziedzinie zamiar cyklicznych – i tak odbywających się już – spotkań przywódców państw unii walutowej. I wreszcie  stanowi nową unię fiskalną, powtarzając  w większości obowiązujące już normy Sześciopaku. Ta dziwna na pozór sytuacja stworzyła pole dla niezliczonych  rozważań na temat tego, dlaczego kanclerz Merkel zdecydowała się wywołać gigantyczną i teatralną awanturę, aby uzyskać coś, co w zasadzie już i tak miała. Najczęściej formułowana odpowiedź brzmiała: bo lud niemiecki buntuje się nie tylko przeciw zwiększaniu pomocy dla Grecji, ale i przeciw samej Europie. Merkel zatem – dokładnie tak samo jak Cameron – potrzebuje wielkiego widowiska politycznego, które Anglikowi ma przydać w ojczyźnie  wizerunek bohatera walczącego z euro, Niemce zaś – reputację złego i egoistycznego ekonoma, zmuszającego do roboty i oszczędności rozleniwioną Europę. Taką ocenę w ostrych słowach formułował na przykład  fiński socjalistyczny minister spraw zagranicznych Erkki Tuomioja: Pakt jest „w najlepszym razie niepotrzebny, a w najgorszym szkodliwy” – pisał na blogu – i stanowi koncesję wobec Niemiec, „których rozkazów nie powinniśmy przyjmować”. Tuomioja  niekonsekwentnie dodawał jednak, że „postanowienia paktu na temat strukturalnego deficytu – to kompletnie nonsensowny kaftan bezpieczeństwa”[16]. O jakie zatem postanowienia chodziło fińskiemu socjaliście? O te zawarte w artykule trzecim Paktu, które wprowadzają  rewolucyjną  tak zwaną złotą zasadę równowagi budżetowej, definiując ją jako  obowiązek nieprzekraczania  granicy 0,5%  deficytu strukturalnego w stosunku do PKB. Czyli de facto wymagające na przyszłość od Europy (za wyjątkiem sytuacji nadzwyczajnych, stąd mowa o „deficycie strukturalnym”) rezygnacji z długu publicznego jako sposobu rozwiązywania problemów społecznych i politycznych. I na dodatek – wprowadzenia takiej reguły do wewnętrznego porządku konstytucyjnego przez wszystkich sygnatariuszy. Bez wielkiej przesady można powiedzieć, że jest to żądanie cofnięcia europejskiego fiskusa do reguł obowiązujących dawno temu, w czasach parytetu złota i nieznanej jeszcze idei pieniądza fiducjarnego. Owszem, walcząc o  zmiany w traktacie, kanclerz Niemiec miała zapewne na oku emocjonalny komfort niemieckiego wyborcy, od którego w końcu zależy jej władza i polityczny los. Ale doprawdy trudno nie zauważyć, jak bardzo rozminęły się z realiami  niezliczone  wówczas głosy redukujące kwestię do tego jedynie, propagandowego wymiaru. Pakt stał się czymś na kształt zwieńczenia  wcześniejszych, wymuszonych przez niemiecką kanclerz programów deflacyjnych narzucanych poszczególnym krajom oraz  nowych europejskich  praw, mających służyć  temu samemu celowi. Nie trzeba dodawać, że przyjęty w końcu przez Radę Europejską w marcu 2012, od pierwszego dnia miał w Europie (a i w Ameryce) niemal samych wrogów.  Francois Hollande uczynił z hasła jego zmiany sztandar swojej zwycięskiej kampanii. A na drugim ideowym biegunie  broniący „rynków” „The Economist” określał go krótko mianem  „komedii euro”. W obliczu Paktu Fiskalnego egzotyczny sojusz  finansjery z socjalizmem osiągał apogeum.

Z perspektywy połowy 2012 roku nie jest jeszcze jasne, czy ostatecznie Pakt odegra  trwałą rolę w europejskiej polityce. Jeśli  wszakże poczynić cztery założenia:  że  – mimo żądań  prezydenta Hollande’a – Pakt nie będzie renegocjowany, że ratyfikuje go co najmniej 12 krajów,  że  Komisja Europejska poczuje się na tyle silna, by w ciągu następnych lat egzekwować go z użyciem już wcześniej otrzymanych instrumentów, a przywództwo Niemiec będzie  nadawać polityczną moc zasadom  zapisanym w Pakcie także w przyszłości – wpłynie on istotnie na polityczny i społeczny kształt Europy. Ciągła kontrola i nieustanne redukowanie zadłużenia w celu osiągnięcia ideału równowagi finansowej – to po raz pierwszy formalne, prawno-traktatowe wyzwanie dla europejskiego państwa socjalnego. W jawnej już dzisiaj  i dość brutalnej formie dotyczy ono  krajów Południa, których gospodarki stały się niekonkurencyjne, a nie mogąc przełamać tego stanu odwiecznym sposobem dewaluacji własnej waluty (bo jej nie mają),  skazane są  na cięcie wydatków i podnoszenie podatków na tak wielką skalę, aby przez wieloletni spadek produkcji, recesję i olbrzymie bezrobocie zyskać w przyszłości nadzieję na  spadek cen i płac o około 20-30%. Ekonomiści zwykli określać tę karkołomną terapię, w której  warunkiem odzyskania zdrowia jest osiągnięcie stanu bliskiego śmierci – „wewnętrzną dewaluacją” (uciekając przed tradycyjnym i budzącym grozę terminem: deflacja), zastrzegając, że  trzeba ją kontynuować przez wiele lat i nijak nie można jej złagodzić bez rezygnacji z perspektywy odzyskania zdrowia. Coraz liczniejsze deklaracje polityków – zwłaszcza nowego prezydenta Francji – o konieczności równoczesnego podjęcia tak zwanej „agendy prowzrostowej” muszą wobec tego być traktowane bardziej jako symboliczne odcinanie się od  Niemiec i próby zrzucenia na Berlin pełnej odpowiedzialności za możliwe złe polityczne skutki restrykcji fiskalnych, niźli jakiś realnie istniejący alternatywny  plan. Zostawiając na boku  względy propagandy oraz niebłahą dla polityków kwestię słupków popularności, deklaracje te rodzą  także zwyczajny strach, że  przyjęcie przez Europę  fiskalnego Deutsche Ordnung wcześniej czy później zakończy się jednak porażką i nieuchronnym rozmontowaniem unii walutowej, po to, by niektórym przynajmniej członkom grupy PIIGS dać szansę na jakiś oddech. Ciekawe, że to w Polsce właśnie powstał bodaj jedyny znany dotąd publicznie, do bólu precyzyjny raport, postulujący  wyprzedzające i kontrolowane rozwiązanie unii walutowej przez polityków, nim nastąpi  prawdopodobny ciąg zdarzeń niekontrolowanych[17]. Zapewne podobne analizy, opatrzone klauzulami najwyższej tajności, leżą dzisiaj na biurku niejednego europejskiego przywódcy.

Niezależnie od niemożliwych jeszcze do przewidzenia efektów polityki „dewaluacji wewnętrznej” na Południu i tempa, w jakim  za wielką społeczną cenę powracać będzie tam utracona konkurencyjność, byłoby iluzją sądzić, że złota reguła równowagi budżetowej – jeśli traktować ją serio – pozostanie neutralna wobec polityki tych krajów Unii, którym  dotąd udało się obronić przed kryzysem fiskalnym.  Nie tylko dlatego, że – jak przewidują ekonomiści –

najprawdopodobniej utrzymywanie strefy euro i kontynuacja polityki deflacyjnej powodować będzie jednoczesne hamowanie wzrostu  i obniżanie niemieckiej nadwyżki handlowej[18],

czyli prosto mówiąc – dokuczliwości społeczne Paktu dotkną wcześniej czy później także najbogatszych członków Unii. Albowiem złota reguła  uderza   generalnie w taki model demokracji, który wymusza na politykach ciągłe kupowanie wyborców przy pomocy publicznych pieniędzy. Byłoby zapewne sporym uproszczeniem powiedzieć, że możliwość nieograniczonego – jak się do niedawna mogło wydawać – zadłużania się państw jest jedynym źródłem  dramatycznego spadku jakości, bezideowości i antyreformatorskiej inercji, w jakich pogrążyła się  europejska – także polska – polityka. Jeśli jednak na przyszłość sztywność reguł unijnych rzeczywiście  utrudniłaby przynajmniej powszechny mechanizm kupowania wyborców, miałoby to i tak iście dobroczynny wpływ na  jakość europejskiej polityki. Aspirujący do władzy politycy musieliby z jednej strony zacząć myśleć o bardziej wyrafinowanych, twórczych i reformatorskich sposobach odpowiadania na oczekiwania swoich wyborców. Z drugiej – w taki bądź inny sposób otwarcie przyznać, że nieustanne bogacenie się z pokolenia na pokolenie i coraz wygodniejsze życie  Europejczyków ani nie jest jakąś daną raz na zawsze historyczną nieuchronnością, ani nie może już postępować w dotychczasowym tempie. Z natury rzeczy – do polityki musiałoby się zatem przebić choć trochę więcej prawdy. A  w perspektywie – mogłoby stać się możliwe stopniowe zwiększanie  konkurencyjności Europy względem  świata zamiast  powtarzających się klęsk kolejnych  „strategii lizbońskich”. W końcu, jeśli założyć, że – znów, nie jedynym – ale kto wie, czy nie najpoważniejszym  kłopotem państw z suwerennością w dobie globalizacji jest narastające poddaństwo względem „rynków”, to utrwalenie się polityki  nieustannego ścieśniania długu   pozwoliłoby odwojować przynajmniej jakąś część utraconej na tym polu suwerenności. Fiskalna faza kryzysu w Europie unaoczniła bowiem, że nawet duże i silne państwa, na przykład Francja – stały się niemal bezbronne  wobec  rynków. Rewindykacja tego fragmentu suwerenności państwowej oczywiście nie uda się, jeśli wzorem Paryża chcieć ją prowadzić  tylko antyrynkowymi regulacjami prawnymi, tworzeniem „własnych”, czyli państwowych agencji ratingowych, a zwłaszcza pełną moralnego oburzenia polityczną propagandą. W takiej rozgrywce międzynarodowy kapitał i tak okaże się silniejszy. Lepszą bez wątpienia drogą jest wbudowywanie w  ustrój państw mechanizmów  uodporniających, sui generis „szczepienie państw” na  politykę prowadzoną pod dyktando wielkiej finansjery. Złota reguła równowagi jest bez wątpliwości jedną z możliwych i sprawdzonych szczepionek. Ten suwerennościowy aspekt  problemu w ogóle nie zaistniał w pozaniemieckiej debacie nad Paktem,  zdominowanej – nie bez powodów – przez pogląd, iż  Deutsche Ordnung jest w istocie niemal tym samym co utrata niepodległości. Szansa rewindykacji części państwowej suwerenności, pewnego uszlachetnienia demokracji i wzrostu konkurencyjności Unii Europejskiej w świecie za cenę uznania nieuchronności przyhamowania tempa wzrostu dobrobytu. Takie  aksjologiczne horyzonty otwiera  idea i  logika celów  Paktu Fiskalnego.

Demokracja i suwerenność w odwrocie

Rzeczy miałyby  się jednak zbyt prosto, gdyby  kwestie suwerenności i demokracji  nie stanęły w wyniku kryzysu  nagle na ostrzu noża. 9 listopada 2011 nastąpiła dymisja socjalistycznego rządu greckiego premiera Papandreu, którego zastąpił  na urzędzie bezpartyjny wysoki funkcjonariusz EBC – Lukas Papademos.  Nowy premier  doszedł do władzy w niezwyczajnych okolicznościach. Jego poprzednik zawarł właśnie układ z Unią Europejską, dający jego krajowi kolejną zwiększoną transzę międzynarodowej pomocy w zamian za szczegółowe zobowiązania wprowadzenia jeszcze ostrzejszych niż dotąd posunięć deflacyjnych, ale po powrocie do Aten chciał ogłosić narodowe referendum nad jego akceptacją. Nicolas Sarkozy zasłynął wtedy krótką oceną osoby greckiego premiera: „wariat”,  a opinię tę – podzielaną  w większości północnoeuropejskich stolic – wyraził akurat Francuz, zapewne z racji  skłonności do kartezjańsko jasnego wykładania własnych opinii o innych politykach. Rosnące zamieszanie z greckimi papierami dłużnymi dopełniło miary. Pod pręgierzem Berlina, Paryża i Brukseli  Grecja pękła i niemal z dnia na dzień  dokonała zmiany rządu i zrezygnowała z referendum. Wprawdzie lider greckiej opozycji Samaras przez dłuższy czas domagał się dymisji  rządu i niezwłocznego przeprowadzenia wyborów, jednak w obliczu spełniających się właśnie jego żądań  niespodziewanie zamilkł w kwestii wyborów, które w ten sposób zgodnie odłożono o pół roku. Dokładnie tyle, ile było niezbędne  dla  podpisania  przez Ateny Paktu Fiskalnego, wprowadzenia obiecanych cięć i rozpędzenia pierwszej solidnej fali antyeuropejskich, a zwłaszcza antyniemieckich demonstracji.  Trzy dni później  podobne zdarzenia miały miejsce we Włoszech. 12 listopada podał się do dymisji zwalczany z furią od dawna przez włoską lewicę i ośmieszony w Europie gabinet Berlusconiego. Sytuacja włoska  była jednak trochę mniej jednoznaczna. Włoski premier –podobnie jak jego grecki kolega – znalazł się wprawdzie pod silnym międzynarodowym obstrzałem z powodu jawnych niekonsekwencji i – co tu dużo mówić – okłamywania  Brukseli i Berlina co do przedsiębranych kroków deflacyjnych. Podobnie do Greka znalazł się też pod presją  rynkowego wzrostu oprocentowania włoskich papierów dłużnych. Lecz  to, co zmusiło twardszego znacznie Berlusconiego ostatecznie do dymisji, to wędrówka kilku jego posłów do opozycji, utrata większości i realna groźba wotum nieufności. W Rzymie władzę przejął popularny w instytucjach międzynarodowych i w europejskiej biurokracji  bezpartyjny były komisarz Mario Monti. Ten sam Monti, który dopiero co – w sierpniu – z zakłopotaniem  przyznawał, że „władzę nad Włochami zaczyna przejmować rząd techniczny z ośrodkami w Berlinie, Brukseli oraz w Paryżu”[19], po tym, jak dwóch szefów EBC (stary i nowy) posłało Berlusconiemu list dyktujący  tekst  włoskiej ustawy budżetowej jako warunek pomocy banku na załamującym się rynku włoskich papierów dłużnych. W Rzymie nieco inaczej również niż w Atenach wyglądała kwestia terminu następnych wyborów. Opozycyjna włoska lewica od dawna nie chciała bowiem przedterminowych wyborów i proponowała Montiego na premiera rządu pozaparlamentarnego. Zewnętrzna presja w tej kwestii nie była zatem potrzebna.

W żadnym państwie unijnym nie zmieniano do tej pory władzy na tak jawne i niemaskowane  żadną poprawnością zewnętrzne żądanie.  Owszem, w 2000 roku 14 państw członkowskich próbowało dokonać dyplomatycznej izolacji Austrii  z powodu zbudowanej tam nazbyt prawicowej koalicji. Wiedeń wniósł jednak skargę o pogwałcenie prawa wspólnotowego, a krótkotrwała izolacja nie przyniosła efektów.  Symptomem niewątpliwie zachodzącej przemiany stał się w  roku 2011 przypadek Węgier, w stosunku do których została zastosowana długotrwała i narastająca presja tak instytucji europejskich, jak i poszczególnych rządów, jawnie wykraczająca poza reguły  acquis communautaire. Dotyczy to zwłaszcza  dwóch rezolucji  Parlamentu Europejskiego, pierwszej – żądającej głębokich i konkretnie wymienionych zmian w węgierskiej konstytucji, motywowanych względami ideologicznymi i w konsekwencji następnej – postulującej wszczęcie procedury mającej pozbawić Budapeszt prawa głosu w Unii. A także  nałożenia  w  marcu 2012 przez Komisję Europejską sankcji finansowych za naruszenie dyscypliny budżetowej na mocy Sześciopaku, tyle że w sytuacji, w której analogiczne kroki karne nie zostały podjęte wobec innych państw z gorszymi niż Węgry wskaźnikami budżetowymi (np. Hiszpanii).  Te i inne kroki przeciwko Węgrom można interpretować jako pierwszą  chronologicznie próbę wymuszenia zmiany demokratycznie wybranego rządu z wykorzystaniem mechanizmów  Unii Europejskiej. Do tego czasu Unia używała finansowego i politycznego szantażu wymuszającego zmianę władzy wyłącznie poza swoimi granicami, na przykład wobec Serbii. Również nigdy dotąd żaden z krajów Unii  pod zewnętrzną presją nie odsuwał w czasie wyborów powszechnych.  Owszem, rządy pozaparlamentarne, tworzone na krótki czas do wyborów, są częścią europejskiej tradycji politycznej. Ale przed Papademosem i Montim w żadnym unijnym kraju nie powołano dotąd takiego rządu z misją podjęcia najważniejszych decyzji dotyczących polityki, gospodarki, finansów i międzynarodowej pozycji państwa. Sześć miesięcy w Atenach i dużo dłuższy okres do wyborów we Włoszech były Europie potrzebne dla uchronienia tych krajów przed skutkami rozstrzygnięć, jakich mogliby dokonać ich obywatele. Sprawy bowiem okazują się zbyt poważne, aby kwestię przyszłości Grecji oddawać w ręce Greków, albo samym Włochom zostawić problem przyszłości Włoch. Do tego trzeba jeszcze dodać całkiem nowy typ premiera. Tak Papademos, jak i Monti byli funkcjonariuszami instytucji ponadnarodowych. I znów nie ma w tym nic dziwnego, że kariery  w polityce krajowej robią ludzie znani ze światowej areny. Tak już bywało, choćby w przypadku Niemiec (prezydent Koehler) czy Włoch (premier Prodi). Zawsze jednak dochodzili oni do władzy w wyniku pozycji politycznej we własnych krajach, nie zaś z uwagi na zaufanie obcych rządów i międzynarodowych instytucji. Przypadek Papademosa i Montiego jest i pod tym względem precedensowy. Jako wiceszef banku centralnego we Frankfurcie i członek Komisji Europejskiej w Brukseli posiadali oni międzynarodowe zaufanie, które utraciły właśnie Grecja i Włochy. Wotum zaufania z Berlina, Paryża i Brukseli stało się więc zasadniczym źródłem legitymizacji władzy w Rzymie i Atenach.

Wszystko to są  nowości w ustroju państw współczesnej Europy. Nowości tak dużej miary, że warto postawić pytanie, czy nie kształtuje się jakaś nowa forma państwa, którą okresowo będą mogły przybierać peryferyjne kraje Unii w chwilach zasadniczych, a trudnych do zaakceptowania rozstrzygnięć o ich przyszłości. Odpowiedź będzie  twierdząca, jeśli za Jamesem Caporaso przyjmiemy, że wprawdzie nie da się opisać w istocie czegoś tak ogólnego jak „państwo nowoczesne” albo „państwo narodowe”, można natomiast i należy próbować uchwycić  sens  dokonujących się zmian   struktur władzy politycznej  dzięki nie do końca sprecyzowanej bardziej intuicyjnej kategorii „formy państwa”[20]. Tak Unia Europejska, jak i tworzące ją kraje iskrzą wtedy swymi różnorodnymi formami, w zależności od punktu widzenia, z którego chcemy na  nie spojrzeć: możemy w nich widzieć na przykład formę pluralistyczną,  socjalną, regulacyjną czy postwestfalską. Nowo rodzącą się formę, przy pomocy której dawałoby się uchwycić najbardziej aktualne procesy  przepływu władzy i jej legitymizacji  na europejskich peryferiach, można by – w nawiązaniu do pewnej tradycji –  nazwać „europejskim państwem mandatowym”. Idea międzynarodowego mandatu dla zreformowania i unowocześnienia  krajów  znajdujących się pierwotnie pod dominacją mocarstw centralnych zrodziła się po I wojnie światowej i zafunkcjonowała w treści słynnego artykułu 22 Konwencji Ligi Narodów z 1919 roku. Jej twórca – brytyjski minister lord Balfour – definiował ją angielskim słowem „supervision”.  Łączy ono  w sobie idee nadzoru, wsparcia i kierownictwa. Mandat  ma być w pewnym sensie zaprzeczeniem idei kolonialnej, nie chodzi w nim bowiem  o eksploatację, ale okazanie pomocy temu, kto – zdaniem świata zewnętrznego – nie jest zdolny poradzić sobie sam. Przypominałoby to więc w jakiejś mierze czasowe i częściowe ubezwłasnowolnienie  w celu  wyprowadzenia na prostą trudnych spraw, z którymi ubezwłasnowolniany ewidentnie sam nie może sobie dać rady. Niewątpliwie najdalej idącym – choć niezrealizowanym – projektem międzynarodowego mandatu w stosunku do Grecji  było  sugerowane przez rząd niemiecki na początku 2012 roku ustanowienie specjalnego komisarza Unii Europejskiej, odpowiedzialnego za wdrażanie zaleceń międzynarodowych dla tego kraju. Choć szeroko skrytykowany i odrzucony, projekt ów – nawiązujący wprost do starej koncepcji art. 22 Konwencji Ligi Narodów – mógłby okazać się jeszcze całkiem przydatny, jeśliby na przykład chaos polityczny w Grecji po wyborach 6 maja pozbawił Ateny zdolności do dalszego samookreślania własnego losu, czyli przede wszystkim do zdecydowania bądź to o podporządkowaniu się twardym regułom uznanym przez rząd Papademosa, bądź to o stanowczym i kontrolowanym odejściu z unii walutowej. Zresztą w przeszłości – z racji swej chronicznej niewypłacalności – Grecja co najmniej dwukrotnie znalazła się pod faktycznym międzynarodowym protektoratem:  francuskim – krótko  po uzyskaniu niepodległości w 1832 roku oraz międzynarodowej komisji kontroli – po sromotnie przegranej  w 1897 wojnie o Kretę. Ta ostatnia  komisja zyskała nawet prawo swobodnego wyboru tych  spośród dochodów państwa greckiego, o których przeznaczeniu sama chciała decydować. O ile wówczas jednak protektorzy nie ukrywali prostej intencji egzekucji należnych wierzytelności, o tyle współcześnie rzecz idzie również o spłacenie długów, ale nadto o narzucenie takiej długofalowej polityki, która by wyeliminowała niebezpieczeństwo podobnego kryzysu na przyszłość i otwierała szansę na odzyskanie wiarygodności. Aby dzisiaj osiągnąć te cele i jednocześnie zachować w dotychczasowym kształcie unię walutową, potrzebna się staje nie tylko możliwość czasowego ograniczenia suwerenności, ale także w konsekwencji – zawieszenia europejskich dogmatów demokratycznych. Jest coś z paradoksu w tym, że w przypadku Grecji czy Włoch czasowe ograniczenie suwerenności typu mandatowego na rzecz Unii i tworzących ją głównych mocarstw – jeśli wypełniłoby swoje cele – prowadzić winno do odzyskania choć części suwerenności tych państw względem „rynków” na przyszłość. Co więcej, można dowodzić, że mandatowa interwencja jest już skutkiem  galopująco postępującej  utraty suwerenności przez te kraje  względem międzynarodowej finansjery, czego przekonującym dowodem  stała się faktyczna utrata zdolności do samodzielnej obsługi własnych długów. Natomiast gdy idzie o europejską dogmatykę demokratyczną to – po pierwsze, zasadnicza struktura władzy w Unii Europejskiej nie jest przecież  i nigdy nie była demokratyczna, na co zwłaszcza narzekają nieustannie i bez efektów wyznawcy rozmaitych teorii deliberatywnych i partycypacyjnych, jak choćby wspominany już Juergen Habermas. A po drugie – wbrew temu, co się powszechnie uważa, dzisiejsza Europa nie żywi już wcale dla swoich demokratycznych dogmatów niegdysiejszej, niemal religijnej czci.

Serce Niemiec podąża za niemieckim handlem

Uproszczona dialektyka utracjusza i skąpca nie była wystarczająca, aby opisać źródła i naturę merklowskiego modelu niemieckiej polityki.  W obliczu  takich kolejnych faktów, jak Sześciopak, Papademos, Monti, Pakt Fiskalny i w końcu projekt komisarza dla Aten – kanclerz Merkel przestała już być li tylko figurą niemieckiego burżuazyjnego liczykrupy, stała się w pierwszym rzędzie nowoczesnym wcieleniem  znanego dobrze Europie niemieckiego okupanta. Nic w tym zaskakującego, logika  polityki  duszącej deflacją połowę kontynentu  musiała przynieść ten rodzaj skojarzeń. Oczywiście antyniemiecki  „ruch oporu” najsilniej rozwinął się w Grecji. „Niemcy zrabowali nasze złoto, a teraz uprawiają rasistowskie moralizatorstwo” – to  znany z ciętego języka wicepremier  Theodoros Pangalos. „Niemiecka  polityka wobec nas przypomina czasy nazistowskiego terroru” – to jeden z greckich posłów. „Naziści z Niemiec znów nadciągają! Wstępujcie do nas, abyśmy mogli was ochronić” – to z kolei apel przywódców central związkowych[21]. Jeśli wziąć pod uwagę, że jest to ton oficjalnych wypowiedzi,  można sobie wyobrazić, jakie okrzyki pod adresem Niemców i ich przywódczyni wznosiły kilkusettysięczne tłumy greckich „oburzonych” manifestantów. Ale tradycyjna grecka niechęć do Niemców tym razem nie  okazała się w Europie czymś odosobnionym. „Hitler żyje, a jego zwolennicy proszą go o powrót do władzy; zgodził się pod warunkiem, że tym razem nie będzie już tak wyrozumiały” – taki dowcip opowiedział  Włochom  w chwili swojej dymisji premier Berlusconi. W Anglii politycy retorycznie byli  wprawdzie nieco bardziej układni, w przeciwieństwie jednak do gazet. Prawicowy tabloid „Daily Mail” powitał Pakt Fiskalny inwokacją: „Witajcie w Czwartej Rzeszy”, a lewicowy „Guardian” karykaturą z „podobizną Merkel jako tłustej, roznegliżowanej Dominy, która pejczem potrąca malutkiego wychudzonego Sarkozy’ego  w wielkiej czapce napoleońskiej”. Ten wątek upokorzenia Francji stał się    emocjonalnym , „podziemnym” nurtem zwycięskiej kampanii  prezydenta Hollande’a.

Telewizyjny Canal+  okrzyknął Merkel nowym prezydentem Francji, zaś Sarkozy’ego przedstawił jako kukłę powiewającą niemiecką chorągiewką na powitanie przekraczających francuskie granice czołgów z czarnymi krzyżami[22].

Nicolas Sarkozy bronił się przed takim wizerunkiem do ostatnich chwil kampanii wyborczej; jeszcze w poprzedzającej drugą turę debacie dość rozpaczliwie argumentował: „Wolę iść drogą Niemiec niż Grecji i Hiszpanii”[23]. Miarą ogólnoeuropejskiego antyniemieckiego szaleństwa może być fakt, że kiedy w kwietniu 2012 niemiecki minister obrony de Maiziere zaproponował  święto Bundeswehry na dzień 22 maja (tego dnia w 1956 roku Bundestag powołał do życia nową niemiecką armię), poważny brytyjski dziennik „The Times” uznał, że Niemcom naprawdę chodzi o przypadające  także na ten dzień urodziny Richarda Wagnera, „którego podziwiał Hitler i którego muzyka była ścieżką dźwiękową Trzeciej Rzeszy”[24]. Zdominowany przez lewicowe emocje  prezydentów USA i Francji majowy szczyt grupy G-8 w Camp David przedstawiany bywał w  mediach niemal jak kolejna światowa  wiktoria nad germańskim imperializmem. Nastrój ów udzielił się także polskim mediom, choć w znikomym jedynie stopniu – co godne podkreślenia – polskiej polityce. Antyniemieckie resentymenty zaczęły odżywać w Polsce silniej dopiero „w obronie” przed bojkotem ukochanego dziecka polskich i ukraińskich polityków – mistrzostw Europy w piłce nożnej.

W takiej atmosferze źródła i cele niemieckiej polityki stały się przedmiotem analiz i namysłu niemal na całym świecie, także w samych Niemczech. W 2010 roku  unijny instytut Breugel opublikował raport Dlaczego Niemcy przestały kochać Europę?[25].  Jego konkluzje są chyba najbardziej obiegową wersją interpretacji polityki Angeli Merkel, upowszechnioną od tamtego czasu na masową skalę. Po pierwsze – Merkel nie ma żadnej wizji Europy, czego dowód dała jeszcze w głośnym „antywykładzie” europejskim na Uniwersytecie Humboldta, w którym nie tylko odmówiła dywagacji na temat tego, jak ma być zorganizowana Unia w przyszłości, ale  zastrzegła nawet, że  po fatalnych doświadczeniach z Konstytucją Europejską „należałoby teraz unikać wszystkiego, co prowadzi do przekazywania kompetencji Brukseli tylnymi drzwiami”. Po drugie natomiast – pani kanclerz i jej partia mają ręce spętane nastawieniem niemieckiej opinii publicznej, która generalnie południowców uważa za leniów i łazęgów, plany pomagania im – za szaleństwo polityków, a euro – za niemieckie nieszczęście, które za chwilę sprowadzi na ich kraj inflację, niepewność i utratę bezpieczeństwa. Takim ludowym emocjom sprzyja na dodatek Federalny Trybunał Konstytucyjny, który w sprawie polityki europejskiej stawia rządowi ciągle nowe, suwerennościowe przeszkody i ograniczenia. W tych warunkach los innych narodów europejskich jest dla Berlina coraz bardziej obojętny, nie wspominając już o losie Unii. Co więcej,  Merkel nie ufa Komisji Europejskiej, która – jej zdaniem – ma nazbyt dużą skłonność do rozdawania cudzych  pieniędzy, nieuchronnie popycha zatem Unię do decydowania o wszystkim co naprawdę istotne w kolegium szefów państw i rządów, tutaj mając przynajmniej  pewność, że żadne decyzje nie zapadną  bez jej wiedzy i woli. Jasno z tego widać, że  postać Angeli Merkel nie jest dzisiaj bohaterem europejskich salonów. Wspominana już Ulrike Guerot,  z większą niż  raport  Breugla subtelnością, dostrzega nieuchronność „samotnego podążania przez Niemcy w świat”. Tak jak Amerykanie w jakimś sensie porzucili już Europę, tak teraz Niemcy  wyrastają z Europy. Jedni i drudzy z tego samego powodu: coraz więcej ekonomicznych interesów ciągnie ich w świat, a zwłaszcza do Azji.  Wolumen handlu niemiecko-chińskiego, który w roku 2008 wynosił mniej więcej 100 mld dolarów,  urósł o następne 100 mld dolarów  do dziś i znów urośnie o kolejne 100 mld dolarów – wedle zapowiedzi premiera Wen Jiabao – do roku 2015[26]. Dzieje się tak nie tylko dzięki wielkości obu gospodarek, ale przede wszystkim dzięki  reformom, które otwierają niemiecką gospodarkę na świat.  Światowy wolny handel – rzec by można, idea bardzo mało europejska – stał się przewodnim motywem spektakularnej wizyty Wena w Berlinie w kwietniu 2012.  Europa już nie nadąża za Niemcami i w Berlinie uważa się, że jest to problem Europy, a nie Niemiec. Ulrike Guerot pisze:

Serce Niemiec podąża za ich handlem, który coraz bardziej wykracza poza Europę. I nie jest to jakaś „antyeuropejska intencja”, ani tym bardziej wąsko nacjonalistyczna ambicja; po prostu Niemcy „idą w świat”, aby bronić swej ekonomicznej przyszłości. To uproszczenie powiedzieć, że Niemcy przestają być europejskie. Przeciwnie, właśnie teraz zaczynają być  zwyczajnie europejskie – to znaczy stają się jednym z europejskich krajów, nie myślących przecież ciągle w ponadnarodowych kategoriach. I takimi pewnie pozostaną. Realizm polityczny wymaga zauważenia, że europejskie Niemcy „pójdą w świat” z Europą, albo i bez niej i że jest to kłopot Europy, a nie Niemiec. Owszem, Niemcy mogą być napędem ciągnącym gospodarkę Unii ku światowym rynkom, ale tylko pod warunkiem, że także inni członkowie Unii tego chcą i gotowi są także coś robić w tym celu[27].

Krótko mówiąc – Niemcy  marzą o tym, aby zostać wielką Szwajcarią Europy[28]. Trafność tej pointy leży w jej oczywistej paradoksalności:  najsilniejsze mocarstwo,  położone na dodatek w samym środku  kontynentu, nie da rady  przekształcić się w obojętną na otoczenie, bajecznie bogatą i  samolubną krainę górali. Lecz we współczesnej krytyce niemieckiej polityki niebłahą rolę odgrywa także argument inny, w istocie  sprzeczny z przedstawioną tutaj logiką.  Panuje  bowiem zgoda co do tezy o niemieckiej współodpowiedzialności za kryzys. W ciągu przedkryzysowej dekady, kiedy rządy i konsumenci w krajach PIIGS coraz bardziej niebotycznie się zadłużali, Niemcy przypatrywały się temu z zadowoleniem,  sprzedając im dzięki ich nieroztropności coraz więcej niemieckich towarów.

W okresie od wprowadzenia euro do wybuchu światowego kryzysu finansowego niemiecka nadwyżka handlowa wzrosła z 65 mld euro stanowiących 3,2% PKB w roku 1999 do 198 mld euro tj. 8,1% PKB w roku 2007. W tym czasie bilans handlowy całej strefy euro nie uległ większym zmianom i pozostał zrównoważony. Wzrostowi nadwyżki handlowej Niemiec o 133 mld euro towarzyszyło w latach 1999-2007 pogorszenie bilansu handlowego Hiszpanii, Francji, Grecji, Włoch, Belgii i Portugalii łącznie o 178 mld euro[29].

Wynika z tego, że unia walutowa narzucona niegdyś  Republice Federalnej przez prezydenta Mitteranda – dzisiaj to już jest jasne – otwartym szantażem,  jako przymusowa cena za zgodę na zjednoczenie, przyniosła jednak pożytek gospodarce niemieckiej, a długoterminowo – w sytuacji kryzysu finansowego –  pomogła osiągnąć państwu niemieckiemu także dominującą rolę w polityce europejskiej, pierwszy raz po II wojnie światowej. „Oczy Europy są dziś zwrócone na nas – mogła powiedzieć kanclerz w Bundestagu podczas rozpatrywania sprawy pomocy dla Grecji – i żadna decyzja nie będzie podjęta ani bez nas, ani przeciw nam”[30]. Lecz skoro tak, to znaczy, że nie tylko Unia Europejska, a zwłaszcza unia walutowa, ale i perspektywa  szybkiego, a zarazem trwałego ozdrowienia  wszystkich europejskich partnerów  należy do sfery życiowych interesów niemieckich. Taki punkt widzenia pozwala  wytłumaczyć racjonalnie przełom z maja 2010. Dlaczego Merkel zaakceptowała  wtedy ów „zamach stanu”, z pogwałceniem  europejskich traktatów i  wszystkich „niemieckich” zasad odpowiedzialnego postępowania w dziedzinie finansów? Bo była zdeterminowana nie dopuścić do niewypłacalności któregokolwiek z krajów strefy euro. Dlaczego złamała te zasady tak późno, dopiero po 15 miesiącach od chwili, gdy w lutym 2009  jej koalicyjny minister finansów Peer Steinbrueck po raz pierwszy publicznie zdeklarował nieuchronną konieczność ratowania Grecji? Bo trzeba było dopiero całej  dramaturgii weekendu 7-9 maja, aby  przerażony sytuacją prezydent Sarkozy dał zgodę na  niemiecką wizję nieznanych dotąd Europie, przymusowych  restrykcji fiskalnych, o których dotąd przecież nawet nie chciał słyszeć! Tak zinterpretowany układ Merkel – Sarkozy  zaczyna przypominać nieco ów wcześniejszy układ założycielski unii walutowej, kiedy to szantażowany zjednoczeniem Niemiec kanclerz Kohl zrzekł się w końcu marki i niezależności Bundesbanku, jednak dopiero wtedy, gdy uzyskał od prezydenta Mitteranda zobowiązanie, iż przyszła wspólna waluta będzie zarządzana wedle standardów niemieckiej, a nie francuskiej kultury fiskalnej. Tamto  historyczne ustępstwo miało przyśpieszyć odbudowę politycznego znaczenia Niemiec. Obecne ma otworzyć  trwałe możliwości nadzorowania Europy, tak aby wypełniała ona niemieckie standardy. Paradoksalnie zatem – ustępstwa te stanowią ciąg cegiełek  wznoszących gmach niemieckiego mocarstwa. Lecz z takiej perspektywy  widać także, że  jego dzisiejszy imperializm  jest zarazem swego rodzaju wyrzeczeniem. Kiedy  pragnąc zachować w całości unię walutową  Niemcy ratują Południe – płacą za to łamaniem własnych zasad, solidnym obciążeniem własnych podatników i nieuchronnym zmniejszeniem swej przewagi konkurencyjnej w stosunku do państw, którym pomagają się podnieść. Kiedy  z kolei chcąc uniknąć takich rozterek na przyszłość, zmuszają Europę do wyrzeczeń i deflacji – rujnują swój eksport, który jest dziś głównym źródłem ich siły, a na dodatek  muszą za to jeszcze zapłacić utratą dawnego ciepłego, europejskiego wizerunku i oswoić się z przypisywaną im znów rolą niebezpiecznego imperialisty.  Jak słusznie zauważono w analizie amerykańskiej agencji wywiadowczej Stratfor:

Niemcy potrzebują wolnego handlu europejskiego. Niemcy także potrzebują wzrastającego popytu w Europie. I Niemcy muszą zapobiec powrotowi starej fali antygermańskiej. To wszystko są cele Niemiec, ale niektóre z nich kolidują nawzajem. Jak daleko Niemcy są gotowe się posunąć i czy w pełni rozumieją swój narodowy interes? Ten kryzys przestaje bowiem już być grecki czy włoski. To jest kryzys wokół roli, jaką Niemcy mają pełnić w Europie. Dziś Niemcy trzymają wiele kart i to jest właśnie ich problem: muszą dokonać wyboru. I widać, że ten wybór nie przyjdzie z łatwością powojennej Republice Federalnej[31].

Krótko mówiąc: sam sposób, w jaki  Berlin miałby się angażować w Europę, jest z perspektywy niemieckich interesów nieoczywisty. Kanclerz Merkel ma zatem kłopot natury piętrowej.  Na parterze staje wobec pokusy wyciagnięcia daleko idących konsekwencji z faktu „wyrastania z Europy” niemieckiego burżuazyjnego samoluba i próby realizacji utopii „wielkiej Szwajcarii”. A kiedy już tę pokusę zwalczy, na piętrze napotyka na kolizyjne strategie mocniejszego zaangażowania w Europę, prowadzące do wzajemnego znoszenia się  rozmaitych poważnych niemieckich interesów. Jednak po batalii o Pakt Fiskalny i cenie, jaką już przyszło niemieckiej polityce zań zapłacić, coraz wyraźniej widać,  że pragmatyczna polityka  Merkel ipso facti dokonała  wyboru priorytetów. W połowie 2012 roku można już zaryzykować tezę, że przynajmniej tak długo, jak w Berlinie utrzyma się chadecki gabinet –  owym priorytetem będzie upowszechnianie w Europie norm niemieckiej kultury fiskalnej. Czyli Deutsche Ordnung. „Jesteśmy chrześcijańskimi demokratami – dlatego potrafimy sprostać wyzwaniom; jesteśmy także pełnymi oddania Europejczykami –  dlatego  wiemy jak przekonywać innych Europejczyków” – zadeklarowała z optymizmem CDU  w listopadzie na swoim zjeździe[32].

W pewien sposób sens takiego podejścia rozjaśnia  klasyczny opis niemieckiego stosunku do świata pióra Tomasza Manna, wedle którego niemiecka tradycja polityczna to tradycja mieszczańska, a jej istotą jest nieufność dla wszelkich idei i instytucji politycznych, zespolona z wiarą w sens upowszechniania niemieckiej, czyli mieszczańskiej formy życia: porządku, konsekwencji, spokoju i pilności. W tym sensie – pisał Mann krótko po klęsce w I wojnie światowej – dla polityki niemieckiej „ponad-narodowy to coś zupełnie innego i lepszego niż międzynarodowy, a ponad-niemiecki oznacza nade wszystko niemiecki”[33]. Dzisiaj dla rządu w Berlinie Europa „ponad-narodowa” to Europa w końcu respektująca przynajmniej reguły finansowe owego mieszczańsko-niemieckiego porządku, bez którego załamią się unijne traktaty i wzniesione przez nie instytucje. Ale dla Greków, Włochów, a może zwłaszcza dla Francuzów – to jest po prostu Europa niemiecka. „Niemcy zawsze przemycają kontrowersyjne pomysły, ukrywając je pod jakąś niegroźną formułą;  w ten sposób forsują własne plany już od V wieku”[34] – zgryźliwie zauważyła  Jadwiga Staniszkis, uchwytując chyba istotę tej obawy. Kto wie, czy  Nicolas Sarkozy nie wygrałby wyborów, gdyby wtedy w maju nie uległ perswazji Merkel i nie doszedł do wniosku, iż musi – dla dobra Francji – wprowadzić  w niej „niemieckie reformy”?

W stronę unii północno-wschodniej?

 Co to wszystko naprawdę znaczy dla Europy, a zwłaszcza dla Polski?  Bez wątpienia natura europejskiej motywacji Niemiec jakościowo przeobraziła się w ciągu ostatniej dekady. Przede wszystkim brak już tak charakterystycznej wojennej traumy i płynącego z niej pragnienia rozpłynięcia się w liberalno-demokratycznej Europie. Niemiecki federalizm utracił więc niegdysiejszą  etyczną i nieco romantyczną nutę. To nie znaczy jednak, że  Angela Merkel udaje, kiedy mówi w wywiadzie dla sześciu wielkich gazet:

Robię wszystko, wychodząc z absolutnego przekonania, że Europa jest naszym szczęściem, szczęściem, które musimy chronić. Ale sama miłość do Europy nie wystarczy, by dać jej mieszkańcom dobrobyt i pracę. Musimy dla niej pracować[35].  

W tej samej logice można  kontynuować: kochają Europę ci, którzy dziś głośno martwią się, że staje się ona nieobywatelska, niedemokratyczna,  że słabnie w niej legitymizacja władzy  i umiera poczucie wspólnoty. Dla Europy pracują natomiast ci, którzy podejmują ryzyko reform, olbrzymie w sytuacji, gdy dotychczasowy nieustający postęp dobrobytu przestał być już dalej możliwy. W nieco imperialnym stylu Merkel dodaje: „Trudno zrozumieć dlaczego w Hiszpanii ponad 40% młodzieży jest bez pracy, a przyczyną tego są także hiszpańskie przepisy”. Niewątpliwie jednym z czołowych dziś „miłośników Europy” w rozumieniu kanclerz Niemiec jest jej stanowczy krytyk Juergen Habermas. Filozof uważa Angelę Merkel za przeciwniczkę Europy, a chadeckie rządy od 2005 roku opisuje  jako rządy eurosceptyków.  Niedawno wydany esej Habermasa Zur Verfassung Europas analizuje upadek w wyniku kryzysu ukochanych przezeń idei obywatelskiej i federalistycznej. Jako demokrata uważa, że w Unii dokonano „cichego zamachu stanu”, w wyniku którego „władza wyślizgnęła się z rąk społeczeństwom i  została skupiona  w ciałach pozbawionych własnej legitymizacji, takich jak Rada Europejska”. Zaś jako federalista  przytomnie argumentuje, iż:

jak długo europejscy obywatele widzieć będą na europejskiej scenie tylko swoje rządy narodowe, tak długo procesy decyzyjne w UE postrzegać będą jako grę o sumie zerowej, w której ich przedstawiciele muszą pokonać przedstawicieli innych krajów[36].

I postuluje transfer kompetencji narodowych do Komisji Europejskiej oraz jednolicie partyjne – w miejsce narodowych – listy wyborcze do Parlamentu Europejskiego.  Lecz Habermas ma rację tylko do pewnego stopnia. Istotnie pomiędzy 2010 i 2011 rokiem  Rada Europejska po raz pierwszy w historii Unii stała się czymś na kształt  faktycznego zarządu Europy.  Nie bez znaczenia  jest tu zwrotnica lizbońska, która przestawiła integrację na taki właśnie tor, a także bardzo częste  przekonanie  przywódców państw, iż federalna Komisja z jej aparatem ma być niczym więcej jak posłusznym narzędziem do egzekucji podjętych przez nich decyzji.  Jak pisał „The Economist”: „Dla Francji Komisja jest zbyt wolnorynkowa, dla Anglii – zbyt federalistyczna, dla Niemiec – za miękka w podejściu do budżetu”[37]. Ale nie sposób też nie przypomnieć, że w grudniu 2011 to  Berlin zablokował ostrą akcję  Sarkozy’ego, próbującego  skorzystać z brytyjskiego weta w sprawie Paktu Fiskalnego, aby de facto rozbić Unię Europejską w dotychczasowym kształcie i powołać wymarzony przez  Paryż od dawna  odrębny „rząd gospodarczy” Eurogrupy, a nawet… odrębne od Unii Zgromadzenie Parlamentarne strefy euro; polski minister finansów nie zawahał się wtedy publicznie powiedzieć o „próbie skoku na Unię ze strony jednego kraju w szczególności”[38]. Merkel zręcznie wykorzystała wtedy w grze z Francją  gwałtowne polskie  protesty przeciw  odepchnięciu  Polski i innych krajów nienależących do unii walutowej od stołu przyszłych negocjacji i decyzji w sprawie euro, w efekcie czego to Warszawa, a nie Berlin, wystąpiła publicznie nie po raz pierwszy  w roli zaciętego nieprzyjaciela Paryża. W rezultacie w treści tytułu IV Paktu „rządowi gospodarczemu” poświęcono kilka niezobowiązujących frazesów, za to zadbano, aby w ciągu najdalej pięciu lat umowa została włączona do acquis communautaire.  Niemieckie porządki  przyniosły także rozległe nowe uprawnienia Komisji , a niezbyt znany fiński komisarz od spraw walutowych Olli Rehn zwany bywa po Sześciopaku i Pakcie Fiskalnym – Wielkim Ekonomicznym Inkwizytorem Europy. Praktyczny kłopot polega wszakoż na tym, że gdy  ów komisarz – zgodnie ze swymi nowymi prerogatywami –  nakłaniał nowy rząd belgijski do głębszych cięć,  niezadowolony z tego belgijski minister żachnął się: „A któż to jest pan Olli Rehn?!”. Nowe reguły będą zatem potrzebować mocniejszej legitymizacji Komisji na przyszłość, a tym samym pojawia się szansa przywrócenia  zachwianej przez traktat lizboński wewnętrznej równowagi w Unii pomiędzy rolą europejskich mocarstw i porządkiem quasi-federalnym. Nic więc dziwnego, że ogłoszona w listopadzie 2011 roku deklaracja programowa CDU w sprawach europejskich podtrzymuje  tradycyjnego ducha federalistycznego, a chadecja nazywa w niej samą siebie „niemiecką partią Europy”.  W najbliższych wyborach europejskich partia chce ogólnoeuropejskiej listy politycznych liderów centroprawicy, a postulowany nowy traktat miałby wprowadzić powszechny wybór Przewodniczącego Komisji, zrównać w prawach Radę i Parlament Europejski jako dwie równorzędne izby federalne Europy i powołać do życia Europejski Fundusz Walutowy. W dłuższym czasie chadecy pragną także normalnej europejskiej armii[39]. Wprawdzie taka ewolucja ustrojowa Unii zakłada nadal priorytet reformowania instytucji wobec tworzenia nowych wspólnych polityk europejskich, jest jednak jasne, że w wizji CDU nowy traktat – w przeciwieństwie do Lizbony – miałby się zrodzić z ducha federacji, a nie „koncertu mocarstw”. Zmiana warty w Paryżu dość nieoczekiwanie może umocnić taki trend. Francois Hollande, który co do finansowej istoty „niemieckich porządków” przysporzy  zapewne  kanclerz Merkel  nie byle jakich zmartwień, w kwestii  trendu federalizacyjnego –  zgodnie z ponadnarodową tendencją  socjalistów – może nie tylko przełamać bonapartystyczne idiosynkrazje swojego poprzednika, ale nawet mieć mniej obaw od prawicowego   rządu niemieckiego. Zmiana w Paryżu ochronić może także  zagrożoną w swoich podstawach przez Sarkozy’ego strefę Schengen, a nawet – choć tu wkraczamy w obszar wishful thinking – dać impuls planowi Delorsa – Nilssona  utworzenia Europejskiej Wspólnoty Energetycznej, której misją miałoby być „wspólne, bezpieczne i niezawodne  dostarczanie energii  obywatelom Unii po przystępnych cenach”[40]. Jest to inicjatywa cenna nie tylko z racji swej merytorycznej treści.  Jej przyjęcie przez Unię byłoby również symbolicznym  odblokowaniem po traktacie lizbońskim  prostej, jawnej  i najuczciwszej drogi federalizacji Europy, poprzez traktatowe konstruowanie nowych, praktycznie przydatnych i akceptowanych przez  narody Europy wspólnych polityk. Ale nawet już dzisiaj Deutsche Ordnung   stanowi pewien  krok w tył w stosunku do antywspólnotowej lizbońskiej logiki. Jeśli uznać, że z polskiej perspektywy cesja suwerenności na rzecz instytucji wspólnotowych jest znacząco lepsza od analogicznej cesji na rzecz porządku międzyrządowego – a autor od lat broni takiego właśnie poglądu – to z tego punktu widzenia powody do obaw co prawda  nadal istnieją, ale są  trochę mniejsze niż jeszcze kilka lat temu. Bo też  Merkel z asystą Hollande’a to na tym akurat polu niemal symetryczna odwrotność nieszczęsnego tandemu Chirac – Schroeder.

O nowym, jeszcze nie dość wyraźnym porządku europejskim nie wystarczy powiedzieć, iż ma on w większym stopniu wypełniać warunki niemieckiej kultury fiskalnej. Kultury afirmującej takie wartości, jak oszczędność, równowaga budżetowa, dbałość o niską inflację, które mają być na dodatek zawarowane  prawem, a w razie potrzeby dość twardo egzekwowane. Jest jasne, że ów porządek musi nieść za sobą rozliczne przewartościowania, nie zawsze możliwe już dziś do zauważenia i nazwania. Jedno z nich – to bez wątpienia konieczność znalezienia w Europie nowej równowagi pomiędzy bezpieczeństwem i wolnością, na co słusznie zwrócił uwagę Marek Cichocki[41].  Stawia on sarkastyczne pytanie:

Czyż narodowe polityki gospodarcze oraz społeczne, dyktowane przez demokratyczne wyroki obywateli, może i są wyrazem suwerennej wolności, ale w efekcie na południu Europy nie przyniosły przede wszystkim korupcji, życia ponad stan, bezrobocia, zadłużenia państwa, a dalej nie stały się śmiertelnym zagrożeniem dla ekonomicznej i społecznej stabilności całej Europy?

I konstatuje europejską porażkę republikańskiej idei wolności. Jest w tej diagnozie pewien rodzaj myślowego radykalizmu. Ostatecznie wolność polityczna istnieć może jedynie dzięki limitującemu ją prawu, w tej materii dowody sformułowane w XX wieku przez Friedricha Hayeka pozostają niepodważalne. A narody  europejskie nie od dziś przecież  biorą na siebie coraz liczniejsze i coraz głębiej idące ograniczenia własnej demokratycznej swawoli. Acquis communautaire – to przecież nic innego jak lista spraw, w których wola narodów jest od dawna bez znaczenia: od ustroju banków centralnych zaczynając, a na rodzaju żarówki w lampce nocnej Europejczyka kończąc. Owszem, dopisanie teraz do tej listy i to w tak dramatycznych okolicznościach  złotej reguły równowagi budżetowej jest decyzją o kolosalnym znaczeniu, być może jest to nawet najdonioślejsza  pozycja na owej liście. Ale jednak… tylko jedna pozycja na bardzo długiej liście. Co więcej, złota europejska wolność zadłużania się  odpowiada nie tylko za „utraconą stabilność”;  jej winy są przecież znacznie cięższe: zdeprawowanie demokratycznej polityki,  redukcja potencjału konkurencyjności Europy i w konsekwencji przyśpieszona utrata jej politycznej  potęgi, a  w końcu żałosna rezygnacja sporej grupy krajów już  nawet nie  z suwerenności, lecz z  wszelkiej podmiotowej roli  wobec rynków finansowych. Czy organizm polityczny, który nie pogrążył się jeszcze w przedśmiertnych drgawkach, winien w takich okolicznościach trwać nadal przy swej „republikańskiej” wolności? Czy też winien postawić sobie na nowo pytanie o jej  granice? Polakowi nie sposób nie zauważyć, że  ów europejski dylemat nawiązuje wprost do jednego z najważniejszych pytań  polskiej  myśli i tradycji politycznej. Gdzie skłonni jesteśmy współcześnie dostrzegać polityczną wielkość: w dziedzictwie republikańskiego Baru czy  raczej w oświeceniowym i pragmatycznym ideale Trzeciego Maja?

            Owszem, jest coś prawdziwie przerażającego w myśli o tym, że w nieco odmiennych okolicznościach  także Polska  mogłaby się znaleźć w sytuacji państwa mandatowego.  I to właśnie w Unii Europejskiej, która przecież w milionach  przemówień, książek, traktatów, ustaw, gazet i podręczników wyśpiewuje nieustannie pieśń ku chwale wartości demokratycznych.  Nie przypadkiem  Luuk van Middelaar konstatował w świetnej książce o Unii, że „sprawa Europy jest najbardziej nieuchwytną historią naszych czasów”[42]. Tkwi w tej nieuchwytności przestroga, iż  Unia bywa czasem politycznie bezcenna, ale bywa też  niebezpieczna. Własnym państwem nie należy zatem ryzykować dla żadnych celów  ideologicznych ani tym bardziej – wyborczych, skoro tak łatwo sprowadzić nań niebezpieczeństwo zewnętrznego ubezwłasnowolnienia i upokarzającego międzynarodowego mandatu. I to nie tylko prowadząc politykę jawnie złą – jak w Atenach, ale także nazbyt nieostrożną – jak w Budapeszcie. Niepokojąca może być także wizja  niemieckich porządków, traktowanych jako precedens: skoro siłą można narzucić nowy ład  fiskalny, być może jakiś przyszły niemiecki kanclerz  podejmie podobną próbę na terenie sporu o kulturę, religię czy obyczaje. I znów przychodzą wtedy na myśl ideologicznie motywowane retorsje wobec Węgier. W końcu oczywistą niewygodą jest to, że jedynym politycznym gwarantem nowego ładu może być tylko państwo niemieckie, które od czasu kryzysu  dyktuje tempo europejskiej polityki. Tym samym nieuchronnie otwiera się na nowo stuletni już w polskiej myśli politycznej  spór o Niemcy. Autor od wielu lat broni w tym sporze przekonania, że silne i pewne swej tożsamości niemieckie mocarstwo stanowi nie tylko kłopot, ale i atut dla polskiej polityki państwowej. Oczywiście, dzisiaj najciekawsze europejskie, lecz także i polskie pytanie, dotyczy powodzenia bądź porażki misji ocalenia unii walutowej;  ba… polski szef dyplomacji obwieścił nawet ostatnio, że pęknięcie strefy euro  stwarza dla Polski większe niebezpieczeństwo niźli  rosyjskie rakiety  dyslokowane tuż za wschodnią granicą[43]. Jest w takim stwierdzeniu sporo zbędnej euro-egzaltacji. Rzecz bowiem nie tyle w jakimś widocznym już dziś niebezpieczeństwie, co w otwarciu zacisznej – mimo wszystko – dotąd Europy na wszelkie możliwe wiatry historii. Jeśli bowiem wieloletnia końska kuracja deflacyjna nie uda się  w  Grecji i pewnie gdzieś jeszcze – co nie tylko możliwe, ale całkiem prawdopodobne – zakładać trzeba perspektywę nowego otwarcia w polityce europejskiej, wykraczającego tak poza  geopolityczny model jednoczącej się Europy, do której Polska tak bardzo chciała przystąpić po odzyskaniu niepodległości, jak i  ramy prawne wyznaczone traktatami z Maastricht i z Lizbony.  Prezydent Francois Hollande, który wieczorem 6 maja w pierwszej  mowie na rynku maleńkiego miasteczka Tulle obwieścił  nie tylko Francji,  ale i Europie „ulgę i oddech, bo zaciskanie pasa od dziś nie jest już niezbędne” – może  się okazać katalizatorem takiego właśnie rozwoju zdarzeń. Wtedy całkiem możliwe, że przed Polską stanęłoby pytanie, czy warto i należy wziąć udział w jakiejś przyszłej unii północno-wschodniej, budowanej wokół nowej, silnej marki i niemieckich wartości. Byłby to dylemat  trudniejszy niż dzisiaj, a też i zapewne drastyczniejszy w swych długofalowych konsekwencjach. Tak dla narodu, jak i dla państwa.


[1] Pierwszy raz Rada użyła tego prawa do zmiany art. 136 Traktatu o funkcjonowaniu UE, powołując Europejski Mechanizm Stabilności.

[2] Por. D. Tusk,  J. Rokita, Obrona Nicei i odwagi, „Gazeta Wyborcza” 3 października 2003, <http://archiwum.wyborcza.pl/Archiwum/1,0,2206058,20031003RP-DGW,Obrona_Nicei_i_odwagi,.html> (dostęp: 12.05.2012).

[3] Europa w fazie polizbońskiej, wywiad z Jadwigą Staniszkis, „Rzeczpospolita” 2 grudnia 2009, <http://www.rp.pl/artykul/400103.html> (dostęp: 12.05.2012).

[4] Por. J. Hausner, J. Szlachta, J. Zaleski i inni, Kurs na innowacje. Jak wyprowadzić Polskę z rozwojowego dryfu?,  Fundacja GAP, s. 69-75, <http://www.pte.pl/pliki/pdf/Kurs%20na%20innowacje.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[5]Por. Charlemagne, Unruly neighbours, „The Economist” 19th Febr. 2009, <http://www.economist.com/node/13144228> (dostęp: 12.05.2012).

[6] Por. S. Kawalec, Banki w Polsce powinny być pod krajową kontrolą, „Obserwator Finansowy” 2 listopada 2011, <http://www.obserwatorfinansowy.pl/2011/11/02/banki-w-polsce-trzeba-spolonizowac-ale-nie-upanstwowic/?k=bankowosc> (dostęp: 12.05.2012).

[7] Angela Merkel rules out German bailout for Greece, <http://www.dw.de/dw/article/0,,5299788,00.html> (dostęp: 12.05.2012).

[8] W. Proissl,  Why Germany fell out of love with Europe?,  Breugel  Essay and Lecture Series, s. 32, <http://www.bruegel.org/publications/publication-detail/publication/417-why-germany-fell-out-of-love-with-europe/> (dostęp: 12.05.2012).

[9] Por. P. Bagus, Tragedia euro, Instytut Ludwiga von Misesa, Warszawa 2011, s. 99-124; cytat s. 111; oraz The Nico and Angela show, „The Economist”, special report: „Europe and its currency” 12th Nov. 2011, <http://www.economist.com/node/21536868> (dostęp: 12.05.2012).

[10] The euro crisis cannot be solved by yet another one-sided solution, „The Economist” 10th Dec. 2011, <http://www.economist.com/node/21541405> (dostęp: 12.05.2012).

[11] J. Rostowski, Desperate Times need desperate ECB measures, „Financial Times” 20th May  2012, <http://www.ft.com/intl/cms/s/0/a8fb20ce-a27d-11e1-a605-00144feabdc0.html#axzz1wCOIP9k8> (dostęp: 20.05.2012).

[12] K. Rybiński, blog,  wpis z 13 lipca 2011, <http://www.rybinski.eu/2011/07/jakie-opcje-dzialania-ma-strefa-euro-i-co-z-tego-wyniknie/> (dostęp: 12.05.2012).

[13] Wedle określenia  Arnauda Montebourga – socjalistycznego posła i przyszłego szefa dziwnego „Ministerstwa Odbudowy Produkcji”.

[14] Wykład Juergena Habermasa wygłoszony 6 kwietnia 2011 w Berlinie,  <http://wyborcza.pl/1,97738,9402222,Pakt_dla_Europy_czy_przeciw_Europie_.html?as=2&startsz=x> (dostęp: 12.05.2012).

[15] Por. Traktat o stabilności, koordynacji i zarządzaniu  w Unii Gospodarczej i Walutowej, <http://www.msz.gov.pl/files/docs/komunikaty/20120131TRAKTAT/2012_01_31_TREATY_pl.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[16] Finnish minister pours cold water on fiscal treaty, <http://euobserver.com/19/114906> (dostęp: 12.05.2012).

[17] Por. S. Kawalec, E. Pytlarczyk,  Kontrolowana dekompozycja strefy euro aby uratować Unię Europejską i jednolity rynek, <http://bi.gazeta.pl/im/4/11512/m11512164.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[18] Tamże, s. 22.

[19] Por. T. Bielecki, Pan Euro, „Gazeta Wyborcza” 12 września 2011, <http://archiwum.wyborcza.pl/Archiwum/1,0,7470206,20110912RP-DGW,Pan_euro,zwykly.html> (dostęp: 12.05.2012).

[20] Por. J. Caporaso, The European Union and Forms of State: Westphalian, Regulatory or Post-Modern?, „Journal of Common Market Studies”, s. 30-33, <https://mywebspace.wisc.edu/ringe/web/Brussels_Program/2010/Caporaso%201996.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[21] Por. P. Cywiński, Aksamitna pikielhauba, „Rzeczpospolita PlusMinus” 25-26 lutego 2012, <http://www.rp.pl/artykul/827783.html> (dostęp: 12.05.2012).

[22] Tamże.

[23] W. Lorenz, Nadchodzi epoka Hollande’a, „Rzeczpospolita” 4 maja 2012.

[24]Music of the Nazis is an uneasy echo for Germany’s  Veterans’  Day, „The Times” 5 April 2012, <http://www.thetimes.co.uk/tto/public/sitesearch.do?querystring=music+of+the+nazis+is+an+uneasy+echo&p=tto&pf=all&bl=on> (dostęp: 12.05.2012).

[25] Por. przypis 8.

[26] Por. China sees trade with Germany near doubling 2015, 23 Apr. 2012, <http://www.reuters.com/article/2012/04/23/us-germany-china-idUSBRE83L08D20120423> (dostęp: 12.05.2012).

[27] U. Guerot, Germany goes global: farewell, Europe, 14 Sept. 2010, <http://www.opendemocracy.net/ulrike-guerot/germany-goes-global-farewell-europe> (dostęp: 12.05.2012).

[28] Por. N. Kulish, Defying Others, Germany Finds Economic Success, „The New York Times” 13 Aug. 2010, <http://www.nytimes.com/2010/08/14/world/europe/14germany.html?pagewanted=1&_r=1&hp> (dostęp: 12.05.2012).

[29] S. Kawalec, E. Pytlarczyk, Kontrolowana dekompozycja strefy euro aby uratować Unię Europejską i jednolity rynek, art. cyt., s. 22.

[30] W. Proissl, Why Germany fell out of love with Europe?, tekst cyt., s. 11.

[31]  G. Friedman, Germany’s Role in Europe and the European Debt Crisis, „Stratfor Geopolitical Weekly” 31 Jan. 2012, <http://www.stratfor.com/weekly/germanys-role-europe-and-european-debt-crisis> (dostęp: 12.05.2012).

[32] A Strong Europe – A Bright Future for Germany, Resolution of the 24th Party Conference of the CDU Germany, s. 10, <http://www.cdu.de/doc/pdfc/111124-Europa-Kurzfassung.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[33] T. Mann, Poglądy człowieka apolitycznego. Mieszczańskość,  „Kronos” 2011, nr 2, s. 92.

[34] Zabójcza federalizacja, wywiad z Jadwigą Staniszkis, „Rzeczpospolita” 1 grudnia 2011, <http://www.rp.pl/artykul/762683.html> (dostęp: 12.05.2012).

[35] Bez białych rękawiczek, wywiad z Angelą Merkel, „Europa Wspólny  Projekt Sześciu Gazet Europejskich” 26 stycznia 2012, nr 4, <http://wyborcza.pl/1,75480,11028101,Angela_Merkel__Bez_bialych_rekawiczek.html> (dostęp: 12.05.2012).

[36] J. Habermas, Zur Verfassung Europas. Ein Essay,  Berlin 2011; por. także: G. Diez, Habermas, The Last European, <http://www.spiegel.de/international/europe/0,1518,799237,00.html> (dostęp: 12.05.2012);

oraz wykład wygłoszony 6 kwietnia 2011 w Berlinie,  <http://wyborcza.pl/1,97738,9402222,Pakt_dla_Europy_czy_przeciw_Europie_.html?as=2&startsz=x> (dostęp: 12.05.2012).

[37] Charlemagne, The commission condurum, „The Economist” 14th April 2012, <http://www.economist.com/node/21552568> (dostęp: 12.05.2012).

[38] Por. wywiad ministra Jacka Rostowskiego dla Radia ZET, 1 lutego 2012, <http://m.tokfm.pl/Tokfm/1,109983,11067932,Rostowski__Byla_proba__skoku_na_UE___uniemozliwilismy.html> (dostęp: 12.05.2012).

[39] Por. A Strong Europe – A Bright Future for Germany, art. cyt., s. 13-17.

[40] J. Delors, S. Nilsson, Na kłopoty Europejska Wspólnota Energetyczna, „Rzeczpospolita” 30 stycznia 2012, <http://archiwum.rp.pl/artykul/1116934_Na_klopoty_Europejska_Wspolnota_Energetyczna.html> (dostęp: 12.05.2012).

[41] Por. M. Cichocki, Nowy porządek w Europie, „Rzeczpospolita” 17 listopada 2011, <http://www.rp.pl/artykul/755544.html> (dostęp: 12.05.2012).

[42] L. van Middelaar, Przejście do Europy. Historia pewnego początku, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2011.

[43] „We Want To See the Euro Zone Flourish. Interview with Polish Foreign Minister”, „Spiegel On Line International”  16 May 2012, <http://www.spiegel.de/international/europe/poland-s-foreign-minister-explains-why-his-country-wants-to-join-euro-zone-a-833045.html> (dostęp: 12.05.2012).

Rolnictwo nie musi być ciężarem dla gospodarki :)

Objąć dopłaty podatkiem i zamknąć KRUS dla nowych uczestników

Rolnicy w większości państw europejskich podlegają powszechnym systemom podatkowym i emerytalnym. Na przykład w Szwecji, Wielkiej Brytanii, Holandii i Niemczech dochody rolnicze, włącznie z dotacjami z budżetu UE, podlegają opodatkowaniu według powszechnych zasad. Do likwidacji podatkowych i emerytalnych przywilejów dla rolników przystąpiły ostatnio Włochy i Hiszpania. Rolnicy są traktowani jak samozatrudnieni. Jest to zgodne z kryteriami racjonalności ekonomicznej i zasadami sprawiedliwości społecznej.

Badania opinii publiczne w Polsce również wskazują, iż większość rodaków niechętnie odnosi się do przywilejów dla wybranych grup zawodowych, za które inni muszą zapłacić. Zapowiedziane przez premiera stopniowe wprowadzanie naszej wsi do powszechnego systemu podatkowego i ubezpieczeniowego jest więc czymś oczywistym, ale nie znaczy to, że jest zadaniem łatwym.

 

Rozdrobnienie gospodarstw źródłem niskiej wydajności pracy

Podstawową trudność we wprowadzeniu powszechnych obciążeń fiskalnych dla rolników stanowi bardzo niski poziom wydajności pracy w polskim rolnictwie i związany z tym niski poziom dochodów pochodzących z produkcji rolnej. Pracujący w polskim rolnictwie wytwarza przeciętnie blisko 4,5 raza mniej PKB niż przeciętny zatrudniony w innych działach! W 2010 roku przeciętny rolnik wytworzył PKB za 21 tys. złotych, podczas gdy przeciętna dla całej gospodarki wyniosła 93 tys. złotych. Niska wydajność pracy w rolnictwie nie jest spowodowana złą pracą rolników czy jakąś specyfiką rolnictwa, ale chronicznym rozdrobnieniem gospodarstw. Za pełnowymiarowe gospodarstwo uznaje się dziś w Polsce takie, które ma co najmniej 30 ha, a takich jest zaledwie 3-4 procent. Istnieją kolosalne różnice w wydajności pracy, ziemi, kapitału między dużymi a małymi gospodarstwami. Oto kilka przykładów z ostatniego badania Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej. W 2011 roku w gospodarstwach o powierzchni od 5 do 10 ha użytków rolnych produkcja rolna na osobę wyniosła 46 tys. zł, a w gospodarstwach 30-50 ha – 116 tys zł, czyli 2,5 razy więcej. Plony czterech zbóż z 1 hektara w dużych gospodarstwach były o 238 proc większe niż w małych. W małych gospodarstwach jedna krowa dała średnio tylko 3,6 tys l mleka a w dużych 5,6 tys l czyli o 54 proc więcej, itd. W gospodarstwach ponad 30 ha przeciętny dochód na pracującego jest wyższy niż średni w innych działach gospodarki. Nie ma więc przeszkód ekonomicznych czy socjalnych, aby rolnicy z większych gospodarstw przeszli na powszechny system podatkowy i emerytalny.

Nie da się natomiast od ręki wyeliminować uprzywilejowanego sytemu obciążeń i dopłat w małych gospodarstwach bez wepchnięcia pracujących tam rolników w nędzę. W istocie rzeczy system przywilejów finansowych dla rolnictwa w pewnej mierze pełni bowiem funkcję pomocy socjalnej. Bez dopłat rolnych, ulgowych składek i podatków znaczna część rodzin rolniczych nie byłaby w stanie przeżyć na poziomie minimum socjalnego. Są gospodarstwa, które mają ujemną produkcję, tzn. nakłady w cenach rynkowych są niższe niż produkcja w cenach rynkowych. Jedynie dotacje powodują, że opłaca się je utrzymywać. Tysiące gospodarstw korzystających z KRUSu prawie niczego nie sprzedaje na rynek. Skąd więc miałyby wziąć na zwiększone składki? Z podaży głodowej?

 

Nietrafiona pomoc

Są jednak co najmniej trzy powody, dla których obecny system wspierania rolnictwa jest marnotrawny i państwo powinno zaprzestać działań, które go sztucznie odtwarzają i powielają w kolejnych pokoleniach. Po pierwsze, ulgowe traktowanie obejmuje również duże wysokowydajne gospodarstwa, co oznacza, że każdy podatnik (np. również emeryci i renciści) wspiera nie tylko biednych, ale i bogatych rolników, co jest niesprawiedliwe. Po drugie, pomoc społeczna powinna się opierać o indywidualną ocenę sytuacji materialnej. Część rolników ma dochody z innych źródeł. Tymczasem dotacje i ulgi rolne rozdzielane są zupełnie bez związku z sytuacją materialną poszczególnych rodzin, co powoduje olbrzymie marnotrawstwo takiej „pomocy społecznej” i faktyczny niedobór środków dla tych, co rzeczywiście wsparcia potrzebują. Dla przykładu podam, że około 20 proc dzieci z biednych rodzin wiejskich nie kontynuuje nauki na poziomie średnim z powodów materialnych. Po trzecie, konsekwencją tego, iż wielu rolnikom „opłaca się” utrzymywać małe i niewydajne gospodarstwa, aby tylko zaczepić się o tani KRUS i niskie podatki jest blokowanie możliwości powiększania się areału tych gospodarstw, które mogłyby dojść do samowystarczalności finansowej. W ten sposób KRUS i inne odstępstwa od powszechnych zasad przyczyniają się do utrwalania bardzo niskiej przeciętnej wydajności pracy w rolnictwie.

Twierdzenie :„Rolnicy płacą niskie składki ale mają przecież niskie świadczenia” nie stanowi żadnego usprawiedliwienia dla kontynuowania status quo. Istotna część osób poza rolnictwem też ma niskie świadczenia chociaż płaciły wielokrotnie wyższe składki niż rolnicy. Krusowcy korzystają ze znacznie wyższych dopłat niż zusowscy. Ponad 90 procent każdej emerytury wypłacanej z KRUS finansowane jest z ogólnych podatków, podczas gdy w systemie powszechnym jest to tylko 23 procent. Osoby pracujące poza rolnictwem muszą zarobić na swoje emerytury i ponadto na znaczącą część emerytur rolniczych. W odniesieniu do poziomu wnoszonych składek wypłaty w KRUS są więc bardzo wysokie.

 

Podatek dochodowy powinien objąć płatności UE

We wszystkich państwach Unii Europejskiej z wyjątkiem Polski rolnicy płacą podatek dochodowy. Obejmuje on również płatności unijne. Zwykle większe gospodarstwa prowadzą rachunkowość przychodów i wydatków a mniejsze mogą wybrać uproszczoną formę zryczałtowanego podatku dochodowego.Maksymalne stawki podatku dochodowego w wielu krajach są znacznie wyższe niż w Polsce, np. w Holandii sięgają 52%, w Niemczech – 45%, Czechach – 34 %. W Belgii dopłaty bezpośrednie opodatkowane są odrębną stawką – 16,5 procent.   Warto przypomnieć, iż podatek dochodowy płacony jest od dochodu netto, czyli różnicy między przychodami a kosztami. Jeśli różnica jest mała , to mimo wysokich stawek kwota podatku też będzie stosunkowo mała. Ponadto przy wymiarze podatku uwzględnia się kwoty wolne na dzieci i różne zachęty do inwestowania. W nieurodzajnym roku, przy niskich dochodach, ale kilkorgu dzieciach na utrzymaniu, w okresie dużych inwestycji rolnik może w ogóle nie zapłacić podatku dochodowego, podczas gdy obecny podatek rolny trzeba zawsze płacić. Zachętą do inwestowania, która upraszcza system i nie ma charakteru uznaniowej ulgi, może być rezygnacja z wieloletniej amortyzacji maszyn rolniczych, a tym samym z prowadzenia ich ewidencji, i natychmiastowe wpisywanie jej w pełni w koszty bieżącej działalności. Wszystkie te rozwiązania powinny być wzięte pod uwagę przy przestawianiu rolników z zależnego od hektarów przeliczeniowych podatku rolnego na podatek dochodowy. Wydaje się również celowe rozważenie 19-to procentowej stawki liniowej, jaka płacą przedsiębiorcy, zamiast stosowanej wobec zatrudnionych progresywnej skali z maksymalną stawką 32 procent. Natomiast robienie wyjątku dla polskich rolników w postaci zwolnienia dotacji unijnych z podatku, jak to proponuje Minister Rolnictwa, nie ma żadnego uzasadnienia. Tak samo bezsensowne są założenia z góry, że zamiana podatku rolnego na dochodowy musi być neutralna dla rolników i budżetu. Albo porządkujemy system podatkowy w kraju likwidując nieuzasadnione przywileje i anomalie albo robimy duże zamieszanie i, aby niczego nie zmieniać, wprowadzamy inne anomalie i przywileje.

 

Zamknąć KRUS dla nowych uczestników

Przestawienie rolników na ogólne zasady ubezpieczeniowe nastręcza więcej problemów. Za minimalną podstawę składek samozatrudnionych poza rolnictwem na fundusze ubezpieczniowe(emerytalny, rentowy, wypadkowy, chorobowy) przyjmuje się 60 procent przeciętnej prognozowanej płacy. Stawki są wysokie: 19,52% podstawy wymiaru na ubezpieczenie emerytalne, 8% – na rentowe, 9% – na chorobowe. W 2012 roku składka łączna wynosiła 940 zł miesięcznie. Pierwsze dwa lata, pod warunkiem nie prowadzenia działalności gospodarczej przez poprzednie 5 lat, oskładkowane są kilka razy mniej. Większość rolników nie byłaby dziś w stanie zapłacić pełnej składki ZUS. Reforma KRUS w odniesieniu do dotychczas znajdujących się w tym systemie nie może więc być zbyt radykalna. Pole manewru istnieje tylko w odniesieniu do rolników o wysokich dochodach, którzy stanowią zdecydowaną mniejszość. Powinni być przeniesieni do ZUS z naliczeniem kapitału początkowego i zacząć opłacać składki według powszechnych zasad. W odniesieniu do pozostałych rolników objętych KRUSem można rozważać jedynie umiarkowane lub wręcz kosmetyczne korekty składek.

Jednakże dla osób, które jeszcze nie weszły w żaden system emerytalny, ani KRUS ani powszechny, dla tych co uczą się jeszcze w szkołach i uczęszczają do przedszkoli pole manewru jest zdecydowanie większe. Chodzi o dwie zasadnicze opcje:

Opcja pierwsza: kontynuacja KRUSu z wyjątkiem wspomnianych wyżej korekt. W tej wersji będzie się opłacało młodym ludziom obejmować po przechodzących na emeryturę również małe i średnie niewydajne gospodarstwa, bo pozwala to zahaczyć się o KRUS i zabezpieczyć sobie emeryturę i inne świadczenia na przyszłość. Ta wersja oznacza więc dla większości przyszłych rolników wegetację przez następne kilkadziesiąt lat, szukanie dodatkowych zarobków, najlepiej w szarej w strefie, bo emeryturę zapewni KRUS, uzależnienie swej sytuacji materialnej od dotacji, transferów i ulg. Pozostawiając możliwość opłacania symbolicznych składek na KRUS dla nowo rozpoczynających aktywność zawodową po prostu zachęcamy ich do odtwarzania najmniej wydajnego sektora gospodarki, jakim są niskodochodowe gospodarstwa rolne. Ponadto utrudniamy przejmowanie ziemi po odchodzących z rolnictwa przez najbardziej prężnych gospodarzy dążących do powiększenia swych gospodarstw i uczynienia ich bardziej dochodowymi i finansowo samodzielnymi.

Opcja druga to wspomniane korekty KRUSu dla obecnie znajdujących się w tym systemie i zamknięcie KRUSu dla nowych rolników. Zamknięcie KRUS dla nowych rolników oznaczać będzie, że młodzi na wsi tylko wtedy będą przejmować gospodarstwa, jeśli widzieć będą perspektywę takich dochodów, które umożliwią im opłacenie składek emerytalnych i innych na powszechnym poziomie, tj. takim jaki opłacają osoby samozatrudnione. Zasoby niskodochodowych gospodarstw opuszczane przez odchodzących na emeryturę będą mogły zasilać inne gospodarstwa, których gospodarze szukają okazji do zwiększenia areału. W większości regionów panuje głód ziemi i nie brakuje chętnych do zwiększania powierzchni gospodarstw. Powstaną możliwości do łączenia po kilka mniejszych gospodarstw. Rolnicy, którzy osiągną powszechny wiek emerytalny i nabędą uprawnienia emerytalne powinni mieć możliwość kontynuacji pracy na swoim gospodarstwie i jednoczesnego pobierania należnej im emerytury.

Za usunięciem kosztownych zachęt do wybierania pracy w rolnictwie, a KRUS niewątpliwie taką zachętę stanowi, przemawiają również perspektywy demograficzne. Zaczyna się w Polsce ogólny spadek zasobów pracy, nawet po uwzględnieniu reformy wieku emerytalnego. W nadchodzących latach nie będzie więc miało już żadnego sensu upychanie osób wchodzących na rynek pracy w sektorze o wydajności pracy kilkakrotnie niższej niż średnia.

Ktoś mógłby wysunąć argument, że w takim razie poczekajmy z likwidacją KRUS dla nowych rolników aż faktycznie pojawi popyt na pracę i wchłonie obecne bezrobocie wśród młodzieży. Jest to argument za kontynuacją błędnego koła: dotujmy rolnictwo bo nie ma innych miejsc pracy na wsi a miejsc pracy nie ma dlatego, że gros środków idących na wieś przeznaczamy właśnie na rolnictwo a nie na wsparcie pozarolniczych miejsc pracy. Pozostawienie zachęt do obejmowania byle jakiego gospodarstwa, a tym właśnie byłoby zostawienie KRUSu dla nowych rolników, to strategia na spowolnienie rozwoju gospodarczego Polski. Sumując: zamknięcie KRUSu dla nowych uczestników przyspieszy unowocześnienie rolnictwa, przyczyni się do szybszego wzrostu wydajności pracy i w rolnictwie i w gospodarce, zmniejszy skalę dopłat budżetowych do funduszy emerytalnych.

 

Praca dla młodych na wsi

W obliczu konieczności płacenia pełnych składek ubezpieczeniowych część młodzieży nie pójdzie do rolnictwa i zacznie szukać innej pracy. Co może państwo zrobić, aby ją znaleźli?

Deregulacja, reforma urzędów pracy, niższa płaca minimalna w powiatach o wysokim bezrobociu oraz dla rozpoczynających pierwszą pracę, większa elastyczność umów o pracę to zestaw ogólnie znanych postulatów. W odniesieniu do mieszkańców wsi warto zwrócić uwagę na sposób, w jaki są wykorzystywane dotacje idące na wieś. Całkowicie mylne jest przekonanie, że głównym celem „Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich” czyli drugiego filara Wspólnej Polityki Rolnej jest dywersyfikacja gospodarcza wsi. Gros wydatków finansowanych z tego filara idzie, podobnie jak w pierwszym filarze, na rolnictwo: dofinansowanie rolnictwa na terenach trudnych i górzystych, wspieranie dobrostanu zwierząt hodowlanych, pomoc dla młodych rolników, poprawę jakości produktów rolnych, renty strukturalne, różne cele ekologiczne i socjalne. Rolnik zakładający nowe gospodarstwo może dziś dostać 75 tysięcy złotych na zagospodarowanie pod warunkiem, że obszar nowego gospodarstwa to nie mniej niż średnia wojewódzka (od 4 ha w małopolskim –do 30 ha w zachodniopomorskim), plus KRUS i ulgowe podatki. Tworzymy w ten sposób miejsce pracy, do którego trzeba będzie dziesiątki lat dopłacać potężne środki, bo gospodarstwo finansowo samodzielne powinno mieć nie mniej jak 30 ha, co jest wymagalne tylko w jednym województwie. Na wspieranie nowych pozarolniczych miejsc pracy przeznacza się poniżej 10 procent wydatków na rozwój obszarów wiejskich. Jeśli chcemy ograniczyć bezrobocie na wsi to pulę środków na wspieranie pozarolniczych miejsc pracy trzeba zasadniczo zwiększyć. Polska słusznie zabiega o zwiększenie alokacji na drugi filar, ale powinniśmy sami dokonać maksymalnych przesunięć na tę część drugiego filara, która ułatwia tworzenie pozarolniczych miejsc pracy.

Państwo: opiekun czy partner? Debata „Liberté!” :)

Błażej Lenkowski: Jakimi zasadami filozoficznymi powinna kierować się polityka społeczna. Po co państwo powinno podejmować się takich działań?

Jeremi Mordasewicz: Chciałbym zaproponować punkt widzenia przedsiębiorcy, który uczestniczy na co dzień w polityce gospodarczej, co więcej od 20 lat frapuje go wpływ polityki społecznej na politykę gospodarczą. Są trzy czynniki decydujące o dobrobycie zarówno jednostki, jak i całej społeczności. Po pierwsze, to motywacja do nauki i pracy. Źle jest, jeżeli polityka społeczna osłabia motywację w jakiejkolwiek dziedzinie. Po drugie, kompetencje zawodowe i społeczne. Odpowiednio prowadzone polityki społeczne mogą je wzmacniać lub osłabiać. Po trzecie, efektywna alokacja kapitału na rynku pracy. Jeśli polityka społeczna zakłóca efektywną alokację czyni więcej szkody niż korzyści. Na dziesięć polityk społecznych, które prowadzi państwo, jedną z najpoważniejszych jest ta dotycząca wsi. Uważamy, że państwo nie powinno wspomagać biednych mieszkańców wsi, transferując do nich pieniądze z KRUS, dotacji unijnych i innych. W ten sposób transferujemy do wsi ponad 40 miliardów rocznie. Jest to transfer pieniędzy wypracowanych w wyżej produktywnych sektorach gospodarki do najniżej produktywnego sektora, który zatrudnia w tej chwili 13.5 % ludności, wytwarzając niecałe 4% produktu krajowego. Ta polityka spowodowała, że proces przechodzenia ze wsi do miast został spowolniony a konsolidacja gospodarstw rolnych się zatrzymała. Są one nadmiernie rozproszone i nie mogą być efektywne. Polityka ta nie daje dobrych rezultatów, ale nie potrafimy się z niej wyzwolić. A wyobraźmy sobie, że część tych środków wykorzystujemy inaczej. Na edukację młodzieży wiejskiej, żeby mogła znaleźć pracę poza rolnictwem. Myśmy mieli problem, żeby znaleźć w Ostródzie 150 młodych ludzi, którzy mogliby pracować. Po szkołach rolniczych i lokalnych musieliśmy ich uczyć przez dwa lata, ponosząc koszty, żeby móc ich zatrudnić na normalnych stanowiskach pracy. Powinniśmy zamiast przeznaczać środki na gospodarstwa rolne, przeznaczyć je na transfer części ludzi ze wsi i małych miasteczek do dużych aglomeracji miejskich, gdzie są inwestorzy oraz praca dla nich. Inwestorzy nie przyjdą na tereny rozproszonej zabudowy wiejskiej, ponieważ dopasowanie popytu i podaży pracy oraz pracowników jest bardzo utrudnione i rynek pracy funkcjonuje źle. Jeśli w dużym mieście upada jedna fabryka, to 99 pozostałych przejmuje jej pracowników. Jeśli w małym miasteczku upada fabryka, to jest to dla niego katastrofa. Stawiam tezę, że polityka pomocy wobec wsi jest absurdalnie nieskuteczna i nieefektywna. A do tego niesprawiedliwa. Dlaczego rolnik ma dostawać średnio 20 tysięcy rocznie? Mógłbym to wyjaśnić jedynie, jeśli byłby to jakiś bardzo biedny rolnik inwalida nie mogący pracować. Chciałbym się odnieść jeszcze do drugiej z tych dziesięciu państwowych polityk. Kardynalnym błędem polityki społecznej jest transfer dochodów do osób starszych, zamiast do wielodzietnych rodzin, bo to wielodzietne rodziny najczęściej występują w sferze ubóstwa. Wynika to z mitu, według którego osoba starsza, odchodząc z rynku pracy zostawia miejsce pracy dla osoby młodszej. Lata całe pozwalaliśmy szybko odchodzić na emeryturę, chociaż doskonale wiemy, że we wszystkich krajach, gdzie wcześniej się odchodzi na emeryturę jest wysokie bezrobocie młodzieży. Liczba miejsc pracy w gospodarce nie jest stała. Jeżeli w tej chwili utrzymujemy za 30 miliardów rocznie młodych emerytów, to tych pieniędzy my, przedsiębiorcy nie przeznaczymy na dźwigi, obrabiarki, komputery, przy których moglibyśmy posadzić młodych ludzi. Spada poziom inwestycji w gospodarce i miejsca pracy tworzą się wolno Brakuje tu niestety społecznego zrozumienia jak działa rynek pracy.

Jacek Żakowski: Podstawowy problem z politykami społecznymi to kultura, w której dominuje złudzenie, wypowiedziane kiedyś przez Margaret Thatcher: „Społeczeństwo? A co to takiego?” Musimy uporać się z tym przekonaniem. Człowiek funkcjonuje tylko w społeczeństwie i robi to tak dobrze, jak dobrze funkcjonuje społeczeństwo. Ponieważ mamy kryzys, to powołam się na dane Eurostatu o nim. Pokazują one, że duże straty ponoszą te kraje, które mają współczynnik Giniego powyżej 30. Dobrze sobie radzą te, które mają 30 i mniej. Portugalia ma 35 Finlandia 25, a Polska znajduje się pośrodku z 31. Polityka społeczna to nie pomoc ludziom, to pomoc w redukcji rozpiętości nie tylko dochodowych, ale też edukacyjnych, kulturalnych i innych. Jeśli rozpiętości wzrastają, to widzimy jak funkcjonuje ta logika w gospodarce amerykańskiej: zrujnowała klasę średnią, zmuszając rząd do udzielenia absurdalnych kredytów NINJA dla powstrzymania wzrostu gospodarczego, co doprowadza do pęknięcia systemu w pewnym momencie. Ludzie odnoszą sukcesy w tym gospodarcze, podnoszą jakość życia i lepiej je wykorzystują, wtedy, gdy egzystują w społeczeństwach dających wszystkim szansę, a nie dających dystans nie do pokonania. Nie za bardzo wiem dziś, jak stworzyć taki pomost, na przykład dla dzieci wiejskich. Nie da się o nie zadbać zostawiając rodziców na boku, nie w skali masowej, chyba, że przy ogromnych kosztach. Jak edukować te dzieci, kiedy nie ma normalnej komunikacji, zamyka się kolej i tak dalej, trzeba je dowozić specjalnym transportem.

Błażej Lenkowski: Zakłada Pan, że trzeba dawać jałmużnę, bo niemożliwe jest wyciągnięcie kogoś z trudnej sytuacji?

Jacek Żakowski: Dawanie jałmużny jest absurdem! Oczywiście, jak człowiek przymiera głodem, to trzeba mu pomóc, ale to nie jest polityka państwa. Państwo musi pilnować, żeby rozbieżności nie pogłębiały się w sposób uniemożliwiający części społeczeństwa rozwój. Na wsi mamy trochę taką sytuację, jak amerykanie z Indianami. Mamy polityki podtrzymujące status quo i gigantyczne niesprawiedliwości pogłębiające strefę nędzy, która jest zasypywana pieniędzmi, żeby przeżyć.  Mówimy, że „polityka społeczna to jest pomoc dla tych, którzy sobie nie radzą”. A pomoc dla banków, to nie jest pomoc, dla tych, którzy sobie nie radzą? Bardzo dużo jest osób i instytucji w Polsce, którym się pomaga w znacznie większym stopniu i z większym nakładem publicznych pieniędzy. Przypomnę chociażby reformę opodatkowania minister Gilowskiej, czy ona zwiększyła zgodnie z zapowiedziami inwestycje? Dlaczego nie ma inwestycji w Polsce? Bo nie ma pieniędzy? Nie, gotówka jest, sto kilkadziesiąt miliardów leży na kontach prywatnych i kontach przedsiębiorstw, bo nie ma popytu, jest nadmiar sił wytwórczych w gospodarce. A nadmiar jest, bo ulgi podatkowe zostały przyznane ze złej strony. Jak się systemem płac i podatków przesuwa do małej grupy społecznej, to one się koncentrują i leżą. Nie napędzają popytu, nie ma inwestycji. Mówi się, że tyle miliardów kosztuje polityka społeczna, a nie mówi się ile kosztuje ochrona państwa dla uprzywilejowanej pozycji na rynku tych, co bez tej ochrony by sobie nie poradzili. Stąd się bierze nierównowaga, która jest później przyczyną nieszczęść społecznych.

Błażej Lenkowski: Czy nie odnoszą Państwo wrażenia, że ta polityka społeczna jest nieskuteczna, ponieważ mamy absolutnie złą alokację środków? Nie działa zasada dochodowa, w której przyznajemy pomoc tylko tym naprawdę najbardziej potrzebującym, a jest ona wysłana z nieznanych przyczyn często do grup zawodowych faworyzowanych przez państwo takich jak  rolnicy czy górnicy, a na przykład dyskryminuje się taksówkarzy lub kioskarzy. To rażąca niesprawiedliwość i marnotrawienie środków, które powinny trafiać do osób najbiedniejszych.

Andrzej Sadowski: Większość spraw, o których rozmawiamy bierze się z tego, że politycy uprzywilejowują sektory, zawody, całe grupy społeczne, tworząc system jawnej niesprawiedliwości. Zaburza to ład moralny i procesy w gospodarce. Mowa tu była o jednostkach nie funkcjonujących bez społeczeństwa. Polityków to nie dotyczy. Oni doskonale sobie radzą bez społeczeństwa, co zresztą widać w ostatnich latach. W Wielkiej Brytanii bardzo dobrze udokumentowano i przebadano dwa procesy, jakie tam zaszły. Z raportu Partii Pracy dotyczącego prowadzonej przez nią przez kilkadziesiąt lat polityki społecznej wynika, że owa polityka zwiększyła zakres biedy. Kolejne pokolenia, widząc rodziców na zasiłku, przyjmowały bierność w postawie życiowej. W dodatku różne mechanizmy sprawiały, że uprzywilejowane były samotne kobiety, dlatego opłacało się przeprowadzać fikcyjne rozwody, żeby rodzina była niepełna. Premiowano zasiłkami już 16 letnie dziewczyny, które były w ciąży lub miały dzieci. Uruchomiło to trwający dziesięciolecia proces powtarzania takiego modelu życia. Był on po prostu opłacalny ekonomicznie, można było przeżyć życie na zasiłku, nie dotykając nawet pracy. W Niemczech po obcięciu zasiłków przez Angelę Merkel część społeczeństwa zapowiedziała, że nigdy do pracy nie pójdzie, bo nawet te zasiłki, które zostawiono, pozwalają na w miarę komfortowe życie. Kolejny raport Partii Pracy dotyczył porównania siły ekonomicznej brytyjskich rodzin. Porównano rodziny o tej samej liczebności dzieci, z których jedna chciała się utrzymać tylko z własnej pracy, druga tylko z zasiłków. Po porównaniu dochodów netto, okazało się, że ta rodzina, która się utrzymuje tylko z zasiłków ma większą siłę nabywczą, niż ta, która została rodzinie pracującej, po opłaceniu wszystkich podatków. Tego typu polityki społeczne prowadzą do jawnej patologii, reprodukcji biedy i braku zainteresowania normalnym życiem z własnej pracy – bo jest nieopłacalne. Przeanalizowano to i dowiedziono w wielu państwach na świecie. Przy porównaniu polskiego dwuletniego zasiłku dla bezrobotnych i czeskiego, po trzech miesiącach zmniejszanego, okazało się, że w Czechach znacznie szybciej ludzie znajdowali pracę, niż w Polsce, ponieważ tam mieli do tego motywację, a u nas gwarantowane dwuletnie utrzymanie. Stąd, jeżeli ma być prowadzona polityka społeczna to jedynie dla tych osób, które naprawdę znajdują się w sytuacji, która tego wymaga. Obecnie mamy taką ilość najróżniejszych programów, że dochód rodziny wyspecjalizowanej w pisaniu wniosków może wynieść tysiące złotych miesięcznie, tylko dlatego, że wiadomo z jakiego urzędu, jakie pieniądze można uzyskać. Polityka społeczna powinna być prowadzona tylko na poziomie gmin i małych społeczności, bo tam wiedzą do kogo skierować pomoc, a do kogo nie. Natomiast rządowa polityka społeczna, ze strukturami, z oddziałami wojewódzkimi i całymi armiami urzędników, powoduje, że ludzie naprawdę wymagający pomocy są pod płotem, żebrzą, śpią na dworcach, a ci, którzy tej pomocy specjalnie nie potrzebują żyją w stosunkowo komfortowych warunkach. Urzędnik pracuje do godziny 16 i to co się dzieje z osobą mu powierzoną, zwyczajnie go nie interesuje. Stąd właśnie tak duży udział organizacji społecznych, pozarządowych w prowadzeniu polityk pomocowych. Dlatego zmianą powinno być rozbicie dotychczasowego odgórnego, niezwykle marnotrawnego modelu. Jak pokazały badania amerykańskie dla programu ”Wielkie Społeczeństwo” prezydenta Johnsona, z jednego dolara federalnego przeznaczonego dla potrzebujących, do biednego docierało maksymalnie kilkanaście centów, reszta szła na koszty obsługi i funkcjonowanie biurokracji. Nie sądzę, żeby w Polsce współczynnik administracji rządowej był znacznie lepszy niż w Ameryce, stąd marnotrawstwo pieniędzy jest gigantyczne. A mówiąc o wsi: jest ona ofiarą członkostwa w Unii Europejskiej i wspólnej polityki rolnej. The Economist napisał, że jest ona jedną z bardziej absurdalnych na naszej planecie i taka jest prawda. Próby jej rozmontowania dotąd nie skutkują, a jest ona ewidentnie szkodliwa pod każdym względem. Nic na to nie poradzimy, póki Komisji Europejskiej nie zabraknie środków na podtrzymywanie takiego patologicznego układu. Póki nie zmienimy pewnych fundamentalnych cech naszego sytemu politycznego, będzie tak, że każda z grup społecznych w Polsce jest w jakiś sposób uprzywilejowana. Chcę jeszcze przytoczyć obserwację jednego z ekonomistów amerykańskich: bieda nie ma żadnych przyczyn, to dobrobyt je ma. Zatem kwestia takich mechanizmów, które by nie powodowały blokad i przeszkód do dobrobytu ludzi, o których mówiliśmy, że są poszkodowani, jest jedyną skuteczną, prowadzącą do zmiany status quo.

Błażej Lenkowski: Czy uważa Pan, że przeniesienie pomocy społecznej na najniższy, gminny plan jest możliwe?

Wiktor Wojciechowski: Jeśli jest grupa osób, której trzeba pomóc, to jest to jeden z przydatnych elementów. Pomoc dla konkretnej grupy powinna być bardzo precyzyjnie dopasowana do potrzeb, bo im bardziej jest horyzontalna, tym większe prawdopodobieństwo błędu i nieefektywnego wydawania pieniędzy. Tyczy się to wszystkich wydatków państwa, głównym kryterium wydawania publicznych pieniędzy, powinna być ich efektywność – czy ten złoty wydany publicznie będzie lepiej wydany, niż gdyby był wydany w sektorze prywatnym. Mówiliśmy też o rozpiętościach dochodowych w kontekście biedy. Dość często popełnia się prosty błąd utożsamiając różnice dochodowe z zakresem biedy. Miara biedy polega na pytaniu: na co może sobie pozwolić osoba o relatywnie małych dochodach. A nie jest nią to, że w społeczeństwie istnieje grupa, która może sobie wielokrotnie od niej więcej kupić w sklepie. Głównym kryterium stosowania pomocy społecznej powinno być, żeby jej odbiorców od niej nie uzależniać, a w pewnym momencie pozwolić na ekonomiczną samodzielność. Sukces jest wtedy, kiedy ktoś po otrzymaniu pomocy podejmuje pracę i jest samowystarczalny. Z wielu badań empirycznych wynika, że główną przyczyną biedy jest brak pracy. Jeżeli zwiększamy opodatkowanie, żeby zwiększyć wydatki publiczne, w tym wydatki socjalne, to szkodzimy powstawaniu miejsc pracy i powstaje błędne koło. Trzeba ustalić cele, czy chcemy utrzymać dane zjawisko, czy chcemy, żeby część osób wyszła z biedy i sama się utrzymywała.

Jacek Żakowski: Im większa rozpiętość, tym mniejszy poziom zaufania społecznego. Od lat 80-tych w Europie jest wyraźny związek spadku zaufania wraz ze wzrostem współczynnika Giniego. Im niższy poziom zaufania, tym mniejsza skuteczność polityki państwa, ponieważ władza staje się populistyczna. Rozdaje ulgi podatkowe najbogatszym, najbiedniejszym daje transfery. Powstaje deficyt budżetowy. To stało się też ostatnimi laty w Polsce. Radykalne cięcia podatkowe, przy dużym zadłużeniu państwa, doprowadziły nas na skraj przekroczenia deficytu. Ekonomia, polityka i polityka społeczna są systemem naczyń połączonych. Polityka społeczna musi być dostosowana do możliwości politycznych systemu społecznego. Idąc dalej, jedni ludzie są bardziej, inni mniej przystosowani do funkcjonowania w danym systemie polityczno-społecznym. Jest problem co robić ze sporą grupą ludzi gorzej przystosowanych. Nie jestem miłośnikiem Freedmana, ale trzeba przyjąć, że bieda jest naturalnym i stałym zjawiskiem społecznym. Postulat wymuszenia na tych ludziach tego, aby zostawieni sami sobie, zaczęli sobie radzić jest nierealistyczny. Radykalnym rozwiązaniem Freedmana jest podatek negatywny, jak ktoś nie ma dochodów na danym poziomie, to państwo mu dopłaca. Dziś wracamy do tego. Phelps pisze, że w gospodarce usługowej dla wielu rodzajów pracy nie ma innego wyjścia niż odciążenie pracodawcy z części kosztów i przejęcie ich przez państwo. Społeczeństwo, gospodarka są zróżnicowane i dla różnych fragmentów społeczeństwa trzeba stosować różne systemy bodźców. W miarę jak komplikuje się system społeczny, zwiększają się różnice i trzeba je uwzględniać w politykach. W tym także w dopłatach do rynkowo sensownej pracy. Wiele przedsiębiorstw bez pewnej osłony upadłoby, w Polsce górnictwo, w USA duża część handlu.

Jeremi Mordasewicz: Rozwarstwienia dochodowe są jednymi z kluczowych kwestii w polityce społecznej i nikt, nawet intuicyjnie nie twierdzi, że duże są lepsze niż małe. Dla mnie spójność społeczna jest wartością. Pytanie, to czy w pewnych okresach, transformacji na przykład nie jest rzeczą naturalną, a po drugie jak je zmniejszać? Należy się zastanowić i oddziaływać na przyczyny, a nie na skutki. Czy skuteczne jest stosowanie transferów od jednych do drugich? Podstawową przyczyną zróżnicowania dochodów są zróżnicowane kwalifikacje, a więc wykształcenie, mieszkanie w określonych regionach, a specyficznie polską jeszcze alkoholizm. Transfer ludzi ze wsi do miast jest zerwaniem z polską zaściankowością i przejście na wyższy poziom urbanizacji kraju. Wyższy poziom urbanizacji, to szybszy wzrost. Polityka polska nie odpowiada na to wyzwanie. Chodzi o to, żeby zmniejszyć zróżnicowanie dochodów nie hamując wzrostu gospodarki. Polska jest jedynym krajem, w którym wieś pogłębia rozwarstwienie dochodu. We wszystkich krajach, to w miastach jest największe zróżnicowanie dochodowe, a na wsi jest to bardziej spłaszczone. Polityka wobec wsi to spowodowała. Zgadzam się, że warto zastosować rozwiązania zmniejszające różnice dochodowe i zwiększające produkt narodowy. Takimi instrumentami dla dzieci wiejskich są na przykład: lepsza edukacja, darmowe podręczniki i pomoce szkolne, lekcje wyrównawcze. Jednak my tego nie finansujemy, my w sposób ordynarny wydajemy pieniądze na podnoszenie na wsi konsumpcji osób dorosłych. A te osoby nie mają dużych aspiracji edukacyjnych i nie przeznaczą ich na edukację dzieci. Moja odpowiednio zainwestowana złotówka w politykę społeczną może przynieść równie wysoką stopę zwrotu co przeznaczona na inwestycje w firmie. Jeśli zainwestuję w edukację wiejskich dzieci, to będę miał lepszych pracowników. Obecnie transfer 5 miliardów złotych na wieś i 4.5 miliardów na emerytury i renty górnicze, to tyle samo ile wydajemy na naukę i badania, też 5 miliardów. To jest kretynizm!

Andrzej Sadowski: Dlaczego kretynizm? Przecież chodziło o to, żeby pobudzać popyt wewnętrzny, żeby choćby przemysł mógł funkcjonować. Patrząc na aspirację polskiego społeczeństwa ma ono inne priorytety niż wyrównywanie różnic i pilnowanie, żeby ludzie za dużo nie wydawali. Jest ono jednym z trzech najciężej i najwytrwalej pracujących na świecie, po koreańskim i amerykańskim, a wg Komisji Europejskiej jesteśmy najbardziej przedsiębiorczym narodem w Europie. Należy się zastanowić, jak stworzyć system legalnego bogacenia się, żeby każdy miał w Polsce prawo bycia doktorem Janem Kulczykiem, a nie tylko Ci z listy 100 najbogatszych Polaków. Z których wielu ma rezydentury podatkowe poza Polską, bo system podatkowy w Polsce jest bardzo niekorzystny dla zwykłych ludzi, opodatkowana jest praca, będąca źródłem dobrobytu rodzin, na tym samym poziomie, co wódka i papierosy. Po skumulowaniu wszystkich podatków, ZUS i składek okazuje się, że jest to dla pracującego człowieka poziom kilkudziesięciu procent. Nie da się nadrobić dystansu cywilizacyjnego, tak jak chciał to zrobić Alan Greenspan, rozdając administracyjnie kredyty, co miało stworzyć klasę średnią i sprawić , że Ameryka stanie się bogatsza. Nie ma bogactwa, które nie pochodzi z pracy, tak jak nie było bogactwa ze złota i kosztowności, które w czasach kolonialnych zgromadziła Portugalia. Nie ma też bogactwa w wyniku stymulacji gospodarki, przy zadłużaniu się na kilka pokoleń naprzód, jak to zrobiły różne rządy. Transfery zwiększające popyt prowadzą jedynie do zubożenia społeczeństwa. Doskonałym przykładem mechanizmów zabezpieczających ludzi i skłaniających ich do pracy jednocześnie jest Dania. Tam w każdej chwili można pracownika zatrudnić i w każdej chwili można zwolnić. Osoba, która jest zwolniona z pracy, dostaje na tyle dużą przez krótki czas zapomogę, a jednocześnie ma zachętę, żeby tej pracy szukać, że przedsiębiorca mając możliwość zatrudniania na nowo, robi to bez wahania. W Polsce przedsiębiorcy wstrzymują się z zatrudnianiem, bo przy tym kodeksie pracy i zmiennej koniunkturze, nie da się utrzymywać wysokiego zatrudnienia.

Błażej Lenkowski: Doktor Maciej Duszczyk postawił w Liberté! tezę, że polityka społeczna skierowana na zwiększenie liczby urodzeń jest kompletnie nieskuteczna, ponieważ jest to sprzeczne z obecnymi trendami kulturowymi na Zachodzie. Drugi pomysł pojawił się na Forum Europejskiej Polityki Społecznej, żeby powołać jedną europejską politykę imigracyjną i koordynować procesy imigracyjne.

Wiktor Wojciechowski: Nawet gdyby w Polsce udało się wprowadzić model zwiększający współczynnik dzietności powiedzmy z 1.3 na dwoje lub więcej dzieci, to i tak wpływ tego na rynek pracy nastąpiłby z bardzo dużym opóźnieniem 17-20 lat. Jesteśmy więc skazani na otwarcie się na emigrację. Wszystkie reformy ułatwiające godzenie zatrudnienia z obowiązkami rodzinnymi, przyczyniają się do wzrostu dzietności i zatrudnienia kobiet. Będą to takie działania jak zwiększanie elastyczności rynku i czasu pracy, możliwość pracy w niepełnym wymiarze czasu przez kobiety. Kilka dekad temu w krajach, gdzie był wysoki poziom dzietności, zatrudnienie było niskie. Obecnie tam, gdzie jest dużo pracujących kobiet, rodzi się więcej dzieci. Jednym z istotnych czynników decydowania się na dziecko jest stabilność dochodowa i pewność posiadania pracy. Zbyt mocno regulując rynek pracy, szkodzimy tym, którym chcemy pomóc.

Jacek Żakowski: Kwestia posiadania dzieci jest szersza niż tylko rynek pracy, bo też obejmuje sens i jakość życia, szczęście. Gospodarka odzwierciedla choroby społeczne, czemu ludzie nie mają dzieci? Zapracowywanie się Polaków jest patologią. Nie mamy też w debacie kogoś, kto powie o tym, że celem polityki jest dobre życie ludzi, a nie pęd do liberalizacji, wzrostu gospodarczego czy innych celów. Nie mówi się o tym, że przedszkola są po to, żeby dzieci się dobrze rozwijały, a nie po to, żeby kobieta mogła pracować. Brak nam ludzkiej perspektywy, jesteśmy zdominowani przez kwestie techniczne, co powoduje poczucie zagrożenia zmianami i reformami. Na początku lat 90-tych popełniliśmy błąd, wierząc, że ludzie mają dzieci, jako inwestycję, co było prawdą w XIX i na początku XX wieku. Obecnie jednak dzieci to element samorealizacji, to kompletnie inny mechanizm. Chcąc rozwiązać problemy demograficzne, wróćmy do fundamentów. Prawdą jest, że dzieci urodzone teraz wejdą na rynek pracy za lat kilkanaście, ale żyjemy w świecie ponowoczesnym, gdzie nie godziny pracy mają znaczenie dla efektu, ale kreatywność, równowaga emocjonalna ludzi i społeczeństw, dynamika ludzkich charakterów. Jeżeli tak, to obecność dzieci nas zmienia. Spójrzmy na Chiny, gdzie jest podobny współczynnik dzietności co u nas. Jakie procesy społeczne i zagrożenia się wytwarzają, gdy jedno dziecko ma czworo dziadków? To jest samozniszczenie… Z drugiej strony w nawet tak tolerancyjnym i otwartym społeczeństwie jak holenderskie, zdolność asymilacyjna dostosowania kulturowego jest bardzo ograniczona. Jakiej skali imigrację, przy ograniczonej zdolności asymilacyjnej Polska byłaby w stanie wytrzymać? Milion? Dwa? Trzecią rzeczą jest napędzanie gospodarki. Z doświadczeń amerykańskich wynika, że najbardziej robią to budownictwo i dzieci. Nikt nie mobilizuje tak rodziców do zdobywania i wydawania pieniędzy, jak dziecko, które ciągle czegoś nowego chce. To też fantastyczny biznes. Myślę, że obecnie bardzo wiele możemy uzyskać w Polsce prostymi ruchami, mówiąc choćby matkom, ojcom, że nie będą sami, a dzieci to nasz wspólny problem i szansa. Przez dwadzieścia lat mówiliśmy: chcesz mieć dziecko, to musisz sobie radzić i społeczeństwo się tego nauczyło.

Andrzej Sadowski: Padło pytanie dlaczego kwestie demograficzne wyglądają w sposób, jaki widzimy obecnie. Mianowicie rozerwano związek przyczynowo-skutkowy. Kiedyś, aby dożyć późnego wieku, trzeba było mieć dzieci, które były naturalnym funduszem emerytalnym. Od reform Bismarcka, rozszerzanych później na szersze kręgi i wydłużania się życia, okazało się, że dzieci nie są nam potrzebne, żeby mieć emeryturę od rządu. Doszło do tego, że dzieci okazały się całkowicie zbyteczne, bo nie było potrzebne, żeby pod koniec życia ktoś nas utrzymywał. W krajach, gdzie nie ma systemu emerytalnego jest ogromna wielodzietność. Te grupy etniczne w Europie korzystają z udogodnień socjalnych i to głównie u nich rodzą się dzieci. System emerytalny nie zachęca do dzietności. Odnosząc się do kwestii zapracowania, wynika ona ze złego zarządzania. Polak pracujący w USA lub Wielkiej Brytanii jest o kilkaset procent wydajniejszy. To kwestia nie tyle organizacji firmy, ale jej otoczenia. W źle rządzonym i zorganizowanym państwie nie zatrzymamy wyżu demograficznego stanu wojennego, będzie on pracował na bogactwo innych państw w Europie. Stosunkowo najwięcej rodzą Polki w Wielkiej Brytanii, bo tam kariera, zarobki są bardzo przewidywalne, w Polsce nie. Nawet polscy przedsiębiorcy rejestrują działalność w Wielkiej Brytanii, żeby płacić tam trzykrotnie mniejszy ZUS; opodatkowanie pracy w Polsce zabija polskie rodziny.

Jeremi Mordasewicz: Mitem jest, że budownictwo daje wzrost, co mówię jako budowlaniec. Poza rolnictwem, górnictwem, budownictwo jest najmniej produktywnym sektorem. Przez nie wyłożyła się Hiszpania, częściowo Irlandia. W Polsce budownictwo to 6-7 % PKB. W Hiszpanii doszło do 19% i jaki był tego rezultat? W tym sektorze produktywność rośnie tak wolno, że ludzie nigdy nie będą wiele zarabiać. W Polsce też zasoby nieruchomości są tak ogromne, że nie jesteśmy w stanie ich utrzymać. Polityka wspierająca kredyty dla młodych małżeństw, wspieranie budownictwa, obniżony VAT-to bzdura. Powinniśmy uciąć dotacje, tak jak dla rolnictwa i górnictwa. Nie wiem też dlaczego tak zajmujemy się demografią. Jej skutki dla budżetu mogą być straszne, ale możemy je też złagodzić. Skoro co 6 lat żyjemy dłużej o rok to załóżmy, że na emeryturze nie powinniśmy przeżywać dłużej niż 15 lat. Nam się w Europie coś w głowach poprzewracało. W Polsce mieliśmy sytuację, że część kobiet pobierało emeryturę równie długo, jak na nią pracowało, to jest ponad dwadzieścia lat. W polityce demograficznej są proste zabiegi, które możemy zrobić od zaraz. Dziś młodzi ludzie mający dzieci dofinansowują osoby starsze. To są transfery od młodych pracujących, którzy nie mają nic. Muszą oni utrzymać dzieci, wynająć mieszkanie. I ich pieniądze idą do starszych, którzy mają mieszkanie i pewne zasoby. Odejdźmy od sytuacji, gdzie moja synowa rodzi dziecko, a jej matka rzuca pracę, żeby je wychować. Dzieci są inwestycją, więc nie powinniśmy ich opodatkowywać. Jeśli przedsiębiorca inwestuje, to opodatkowanie powinno objąć nie inwestycję, a majątek nieproduktywny. Tak nie jest. Dziś ja za metr kwadratowy swojej rezydencji płacę 31 razy mniej, niż szewc za swój zakład. Zmniejszmy też nieuzasadnione dopłaty dla osób starszych, jak ta do mieszkania staruszki z dwoma pokojami, z którym ona się nie potrafi rozstać (a piętro niżej w kawalerce mieszka małżeństwo z dwójką dzieci). Kiedy stać ją na to, ja to rozumiem. Gorzej, gdy nie stać, a ona sięga po pomoc społeczną, a to młode małżeństwo musi oddać 60% swojego dochodu netto, z czego części idzie do osób starszych. Dlaczego młody w Irlandii w małżeństwie dwa plus jeden, w którym mężczyzna uzyskuje przeciętne wynagrodzenie, a kobieta odchodzi z pracy bo akurat urodziła, ma klin podatkowy 6% a w Polsce ponad 40%? Te wysokie składki na ubezpieczenia to źle pojęta polityka społeczna, która się utrwaliła, bo każdy pilnuje swego interesu. Moglibyśmy ułatwić rodzinom posiadanie dzieci poprzez uwzględnienie ich w systemie podatkowym, żłobki, przedszkola, przeznaczając na te rodziny 60-70 miliardów złotych przeznaczanych na osoby starsze.

Głosy z sali:

 

Marek Góra: W ekonomii mówiąc o polityce społecznej możemy mówić jedynie o rządzie, jednostkach, wspólnocie, które mogą sobie pomagać, a nie o państwie. Pomoc innym ma sens. Może być charytatywna, albo wyrachowana, bo jeżeli ja część środków przekieruję na kształcenie dzieci innych ludzi, to będę żył w lepszym świecie za parę lat. W części debaty mówiąc innym językiem mówiliśmy o tym samym, zwalczając się przy tym jak najwięksi wrogowie, a z drugiej strony osiągaliśmy złudne wrażenie zgody nazywając w ten sam sposób zupełnie różne rzeczy. Jest w takiej dyskusji dylemat. Czy przejść na poziom filozoficzny, mówić o ideach, o tym co się ciężko testuje i jest do intelektualnego przerobienia. Czy może przejść do konkretów, co trafia do ludzi i pozwala na przekazanie prostych treści. I jedno i drugie jest niedobre. W przypadku pierwszym trafiamy trochę kulą w płot, nie mając szansy się przebić do szerszej publiczności. W przypadku drugim, gdy mówimy o szczegółach popadamy w pułapkę, generalizację jednostkowych spostrzeżeń. Trzeba uważać, czy jedno, drugie, trzecie spostrzeżenie już nas uprawnia do powiedzenia czegoś ogólnego. Zazwyczaj nie. Natomiast są rzeczy, których powiedzenie jest zawsze prawdą i warto się ich trzymać. Jedną z nich jest fundamentalne stwierdzenie, że tylko praca tworzy dobrobyt, co na szczęście tutaj padło. Powinien mieć to w pamięci każdy, kto myśli o polityce społecznej, bo nie da się budować polityki społecznej inaczej niż pozyskując środki od kogoś, kto wytworzył coś. Jeżeli chcemy wydać złotówkę, to jest pytanie skąd ją wziąć? Chcemy ją wydać z sensem, ale również uzyskać ją możemy z sensem lub bez. Fundamentalną kwestią jest dylemat do jakiego stopnia ma sens docisnąć pracujące pokolenie, żeby finansować niepracujących.  Mam jedną złotówkę i co z nią robię? Dam ją osobie niepracującej, czy zapłacę za pracę osobie pracującej? Jeśli chcę dać niepracującemu, to muszę zabrać pracującemu. Odpowiedzi w gruncie rzeczy nie ma. Powinna ją dać polityka społeczna za pośrednictwem demokracji w której nasze preferencje wcielą wybrani przez nas politycy. Rzecz w tym, że to nie do końca działa. Niedoskonałością demokracji ujawniającą się w tym przypadku jest to, że działa w krótkim horyzoncie. Nie pozwala na myślenie o tym, że jutro także nadejdzie. Hasło „Tu i teraz” jest ważne, a co będzie potem to się zobaczy. Jest to nieszczęściem. Chodzi o zrównoważenie perspektywy teraźniejszej i tego, że jutro także nadejdzie. Gdy mamy przegięcie w którąkolwiek z tych stron, popełniamy błędy. Niestety w całym demokratycznym świecie horyzont to 4 lata (i to co się zrobi w 4 lata się liczy, a dalej to nieważne), co prowadzi do tego, że jak najwięcej chcemy zrobić dziś, płacąc za to jutrzejszymi pieniędzmi. Przez wieki było to niemożliwe, ale wiek XX dostarczył nam cudowne możliwości, dzięki przejściu demograficznemu, które powodowało, że przez dwa stulecia każde kolejne pokolenie było większe od poprzedniego. W związku z tym Święty Mikołaj istniał. Można było zrobić rzeczy wielkie i wspaniałe, więc zostało to zrobione. Idea państwa dobrobytu jest tak naprawdę ufundowana na wzroście demograficznym. Gdy ów wzrost skończył się, Święty Mikołaj niestety umarł. Wszystko to, do czego przywykliśmy jest dziedzictwem XX wieku. Cały sposób myślenia o społeczeństwie jest już właściwie nieważny. Wszystko musimy zrobić od nowa, dobrze definiując cele, ale pamiętając, że tej cudownej metody mieć już nigdy nie będziemy. I to nie dlatego, że nasza polityka demograficzna jest nieskuteczna, tylko dlatego, że ona skuteczna być nie może. Ona może być troszeczkę skuteczna i możemy być raczej w sytuacji Francji, niż Niemiec czy też naszej obecnej. To jest wykonalne i warto to zrealizować. Natomiast jeżeli ktoś myśli, że możemy przywrócić mechanizm Świętego Mikołaja, to jest to zwyczajnie pozbawione podstaw. Tak się zrobić nie da. Skazani jesteśmy na to, że teraz musimy sami. A co my robimy? Żądamy większych wydatków. I idziemy z tym do polityków, na co oni chętnie przystają. Dawniej byli dealerami Świętego Mikołaja, ale teraz tego Mikołaja nie ma. Pozostaje im udawanie przez pewien czas, że są Mikołajami, a potem zrobienie czegoś, czego będą nienawidzić. Ale będą musieli zrobić, bo nie będzie już innej możliwości, niezależnie od tego, czy będą chcieli, czy nie, jaka będzie im przyświecała ideologia. Będą musieli ciąć wydatki. Nie da się dłużej tego balona nadymać, jakim jest konsumowanie ponad to, co wytwarzamy. Przez jakiś czas było to możliwe. W finansach publicznych i rynkach finansowych było złudzenie, że można mieć bogactwo bez pracy. Tego zrobić się nie da. Musimy powiedzieć sobie prawdę: będziemy mieć tyle ile sobie wytworzymy. I ani trochę więcej. Wszelkie rzeczy, które rząd może zrobić w budżecie to jedynie lekkie przesunięcia, łagodzenie cyklu koniunkturalnego, ale nie zmienienie linii długookresowego wzrostu. Nasz problem polega na tym, że jeżeli nawet zrozumiemy to teraz, to mamy na plecach bagaż długów z przeszłości. I nie bardzo wiadomo co z nimi zrobić. Te długi nie będą oddane i to będzie bardzo bolało. Polityka społeczna będzie w większości wystawiona na strzał, będziemy likwidować, likwidować, likwidować. Warto sobie uzmysłowić, że taki proces będzie następował i wybrać z tego co jest dla nas ważne, to co jest dla nas najważniejsze. Nie znaczy to, żeby zrezygnować z rzeczy nieważnych, bo takich nie ma. Trzeba zrezygnować z tych mniej ważnych, żeby utrzymać te, które mają dla nas znaczenie kluczowe, bo wszystkich nie jesteśmy w stanie finansować. Powiedzenie sobie prawdy jest pierwszym krokiem do tego, żeby sobie poradzić z wyzwaniem dotyczącym zarówno polityki społecznej jaki i w ogóle życia społecznego. Łatwo nie będzie. Łatwo już było i skonsumowaliśmy część naszej przyszłości. Wspieranie słabszych w tych naprawdę ciężkich czasach jest naprawdę fundamentalne i z tysiąca powodów nie można z niego zrezygnować. Musimy pamiętać, że przeciętnie zarabiającemu obywatelowi we wspólnocie pomóc się nie da, bo nie jesteśmy w stanie mu wygenerować środków, oni muszą sami na siebie pracować. Rzecz w tym, że należy finansować dolne dwa decyle, najlepiej z dochodów górnych dwóch decyli, a zostawić środek, który też ma ciężko. Nie jest też rozwiązaniem imigracja. Jest ona potrzebna, ale już nawet politycy to wiedzą, że nie da się zakleić dziury demograficznej migracjami. I nawet nie warto, bo to nie jest dobre rozwiązanie. Nie da  się też wpłynąć na procesy cywilizacyjne, które doprowadziły do tego, że dzieci rodzi się mniej. Nawet przykład innych kultur, gdzie się rodzi więcej dzieci musimy traktować ostrożnie, bo dynamika tego procesu bardzo gwałtownie zjeżdża w dół. Jest to proces cywilizacyjny, który jest poza zakresem oddziaływania jakiejkolwiek polityki i trzeba wobec tego zachować pokorę. Nie sądząc, że możemy zmienić wszystko. Musimy się raczej dostosować i neutralizować system dla większości społeczeństwa. Zasadą powinna być neutralność. Interwencja powinna być wtedy, kiedy wiemy, co trzeba zrobić, jak trzeba zrobić, kto ma za to zapłacić. I powinna być dodatkiem, a nie stałym elementem.

„Zniewolony umysł” – stop! – rozmowa Błażeja Lenkowskiego :)

Stan finansów publicznych oraz demografia krajów świata zachodniego wskazują, że nieuchronna będzie redukcja modelu państwa welfare state. Jedną z konsekwencji tego procesu będzie ograniczenie aktywności państw w dziedzinie szeroko rozumianej polityki społecznej. Czy właśnie nadszedł moment przełomowy, w którym te zmiany powinny nastąpić?

http://www.flickr.com/photos/ceuropeens/6025447261/sizes/m/in/photostream/
by Cercle des Européens

Po pierwsze jeszcze przed kryzysem finansowym, który rozpoczął się w 2007 roku, było wiadomo, że rozbudowane państwa socjalne będą musiały być ograniczane albo ich skala będzie hamować wzrost gospodarczy. Dlatego już przed kryzysem niektóre kraje rozwiniętego kapitalizmu zaczęły wprowadzać reformy. Jeżeli się przeanalizuje dane dotyczące relacji wydatków socjalnych do PKB w krajach rozwiniętych, to się okaże, że niemal wszędzie szczyt został osiągnięty w latach 80. lub 90. Potem następuje spadek. On nie jest wprawdzie gwałtowny, ale w niektórych krajach wyraźny. Widać tu duże różnice pomiędzy poszczególnymi krajami. W Holandii o wiele bardziej obniżono tę relację do PKB niż np. we Francji. Podobnie w Szwajcarii czy w Izraelu. Kryzys (który zresztą został wywołany głównie błędnymi interwencjami władz publicznych) i jego skutek, czyli spowolnienie gospodarcze, recesja, gwałtowny wzrost deficytu i przyrost długu publicznego są dodatkowymi czynnikami nakładającymi się na wcześniejsze. Dodam, że kolejny to perspektywa starzenia się społeczeństw. Grecja to przykład rozbudowanego państwa socjalnego, Portugalia również. Problemy nie dotyczą małego państwa socjalnego, tylko rozbudowanego państwa socjalnego. Duże państwa socjalne są zwykle dużym balastem, dlatego że zawierają składniki hamujące wzrost gospodarczy. Jak? Po pierwsze przez ograniczanie skłonności do pracy. Winne są temu zwłaszcza wcześniejsze emerytury. Po drugie przez ograniczanie skłonności do dobrowolnego oszczędzania. Ludzie wierzą, że nie muszą oszczędzać, bo państwo się nimi zajmie. Te dwa czynniki, nawet bez obecnego kryzysu, powodują, że rozbudowane państwo socjalne hamuje wzrost gospodarczy. Dochodzi jeszcze trzeci czynnik: podatki. Znaczne wydatki socjalne dużo kosztują. Nie ma większych wątpliwości, że wysokie podatki są gorsze dla wzrostu gospodarczego niż niższe podatki. Oczywiście podatek podatkowi nierówny. Są takie, które mniej szkodzą, czyli podatki pośrednie, takie jak VAT, i są takie, które bardziej szkodzą, np. opodatkowanie kapitału czy opodatkowanie pracy.

Jest mnóstwo mitów, które trzeba demaskować. Jeden mit jest taki, że wydatki budżetowe zawsze pobudzają gospodarkę. To jest takie wyobrażenie o gospodarce, które ma tylko jedną stronę, czyli popyt. Czynniki rządzące produkcją w ogóle się nie liczą. W tej doktrynie zakłada się, że im więcej wydatków, tym lepiej. W taki sposób pobudzano gospodarkę w Grecji. Efekt widzimy. Drugi mit, chyba jeszcze groźniejszy, jest taki, iż bardzo wiele osób uważa, że gdyby nie rozbudowane państwo socjalne, to ludzie umieraliby na ulicach, w ogóle by się nie leczyli, nie posyłaliby dzieci do szkół i nie troszczyliby się o bliskich. To jest wyraz mentalności sowieckiego działacza. Polega ona na takim bezrefleksyjnym przekonaniu, że jeżeli państwo czegoś nie zrobi, to nikt tego nie zrobi. W Polsce ludzie już uświadamiają sobie, że państwo nie musi troszczyć się o to, jak się ubierają, jak się odżywiają, nie musi ich zaopatrywać bezpośrednio w samochody, jak to się działo przed 1989 rokiem. Natomiast jeżeli chodzi o tak zwane transfery socjalne, to mit „sowieckiego działacza” króluje w umysłach większości ludzi. Wyznawcy tego mitu nie dostrzegają faktu, że państwo socjalne nie jest jedynym mechanizmem radzenia sobie z pewnymi problemami. Czy to takimi, które są nieoczekiwane, np. chorobą, czy tymi, których się spodziewamy, np. procesem starzenia się. Z tymi problemami można radzić sobie różnymi sposobami: zarówno poprzez indywidualną zaradność w działaniach rynkowych, jak i poprzez organizacje samopomocy, które zostały zapomniane, choć stanowią piękną kartę liberalnego ustroju. Warto przypomnieć dokonania z XIX wieku, np. robotników, którzy zrzeszali się w Wielkiej Brytanii, w Niemczech, również w Polsce, po to, aby ubezpieczać się, a jednocześnie kształcić. I wreszcie jest coś, co było wyśmiewane przez marksistów, a mianowicie dobroczynność. Gdy państwo socjalne się rozrasta, to wypiera niepaństwowe mechanizmy radzenia sobie z problemami i daje większe możliwości tym, którzy nadużywają pomocy.

Jest jeszcze jedna kwestia, którą podnosił w 1835 roku Alexis de Tocqueville w znanym eseju o pauperyzmie. Zwrócił tam uwagę na to, że urzędnicy socjalni nigdy nie będą mieli odpowiednich motywacji, żeby odróżniać ludzi i badać ich rzeczywistą sytuację. Natomiast ci, którzy dobrowolnie angażują się w pomoc innym ludziom, zwykle lepiej odróżniają cwaniaków od osób naprawdę potrzebujących pomocy.

Sądzę, że redukcja państwa socjalnego powinna być połączona z ogromną akcją edukacyjną. Naszym największym wrogiem jest mentalność ludzi. W jaki sposób zatem efektywnie edukować?

Edukacja należy do tych słów, które zawsze miło się powtarza. Moje doświadczenie poparte wieloma obserwacjami i spotkaniami sugeruje, że trzeba się odwoływać do intuicji moralnej ludzi. Jeśli tylko możesz pracować, powinieneś się utrzymywać z własnej pracy, a nie z owoców cudzej pracy. Jeżeli w Polsce odsetek zatrudnionych wśród ludzi zdolnych do pracy nie przekracza 60%, to mamy sytuację niedobrą nie tylko z ekonomicznego punktu widzenia, lecz także z moralnego, albowiem jeden człowiek, który pracuje, ma na utrzymaniu, statystycznie rzecz ujmując, prawie jedną osobę, która nie pracuje. Powinniśmy zatem wzmacniać etos pracy. Drugi przekaz, który nazwałbym już wyraźnie liberalnym, to taki, że ludzie zwykle, przynajmniej werbalnie, są za wolnością. Więc trzeba powiedzieć, że jeżeli chcemy wolność utrzymać w odpowiednio szerokim zakresie, to musimy być odpowiedzialni za korzystanie z tej wolności. To znaczy, że trzeba ponosić konsekwencje własnych decyzji, a nie wyciągać rękę do państwa, czyli do innych ludzi, żeby skompensowali skutki naszych błędów i zaniechań. Dlaczego inni mają finansować błędy tych, którzy korzystają z wolności? Po drugie to zachęca do nadużyć.

Ludzi, którzy nie są w stanie utrzymywać się z własnej pracy, nie ma aż tak wielu. Do ich dyspozycji powinny być różne mechanizmy, nie tylko państwowe. Większość ludzi, włącznie z wieloma osobami, które określają się jako liberałowie, ma – w sprawach socjalnych –umysł zniewolony przez mentalność „sowieckiego działacza”,. Taki styl myślenia nie ma nic wspólnego z klasycznym liberalizmem, który stara się działać na rzecz wolności, odpowiedzialności, a w konsekwencji szerokiego zakresu wolnego rynku, nieroszczeniowego społeczeństwa obywatelskiego i ograniczonego państwa. Tzw. „liberałowie socjalni” to socjaldemokraci. Warto o tym pamiętać, by uniknąć mylenia pojęć.

Wreszcie należy piętnować zjawisko wyłudzania socjalnego. W systemach etatystycznych zmieniają się normy społeczne, czyli normy, które jedni ludzie egzekwują względem innych. Wyłudzanie staje się normalne. Assar Lindberg, który ma dobre pole obserwacyjne, bo jest Szwedem, wykazał to empirycznie. W rozbudowanym państwie socjalnym kształtuje się szczególny rodzaj społeczeństwa. Jaki? Bardzo wiele osób staje się klientami państwa. To z kolei wpływa na ich decyzje. Taki wyborca nie patrzy na to, czy dany polityk będzie działał na rzecz rozwoju kraju, tylko liczy, ile pieniędzy dostanie od państwa, gdy ten polityk dojdzie do władzy. To jest upaństwowiony klientelizm. W czasach starożytnego Rzymu ludzie starali się mieć patrona. Teraz mamy jednego wielkiego politycznego patrona i mnóstwo klientów. Nie jest to dobry typ społeczeństwa. Jeżeli komuś zależy na godności i wolności człowieka, to –moim zdaniem – nie może jednocześnie popierać rozbudowanego państwa socjalnego.

Czy mógłby pan profesor pokusić się o sformułowanie zasad, które nie tyle z perspektywy ekonomicznej, ile filozoficzno-moralnej powinny rządzić aktywnością państwa w dziedzinie polityki społecznej?

Moim zdaniem większość najważniejszych filozoficznych i czysto praktycznych problemów sprowadza się do roli państwa w społeczeństwie. Ogromne doświadczenie pokazuje, że wbrew marksizmowi, a zgodnie z wcześniejszymi przewidywaniami takich wybitnych ludzi jak Adam Smith, państwo jest złym właścicielem: kryteria polityczne dominują w sprzeczności z rachunkiem ekonomicznym. Dlatego socjalizm upadł. Jako zasadę trzeba przyjąć, że państwo nie powinno być właścicielem.

Drugim ważnym zagadnieniem są przepisy. Narastające ograniczenia wolności, szczególnie gospodarczej, to ciągły problem. Państwa podejmują akcje deregulacyjne, ale potem znów wprowadzają jakieś regulacje. Wielkim wyzwaniem jest pytanie o to, jak ograniczyć legislacyjną, regulacyjną działalność państwa. Tu trzeba podważać socjalistyczny ideał, że rząd jest tym lepszy, im więcej ustaw uchwali. W tej kwestii nie ma prostych rozwiązań, takich jak np. w przypadku wprowadzenia ograniczenia długu publicznego. Potrzebna jest o wiele większa aktywność nadzorcza ze strony społeczeństwa obywatelskiego.

Wreszcie, po trzecie, państwo socjalne. Jeszcze gdzieś do lat 20., 30. XX wieku było ono bardzo ograniczone. Stosunek wydatków socjalnych do PKB zwykle nie przekraczał 10–20%. Ale po II wojnie światowej, gdy gospodarka szybko rosła, zaczęła się prawdziwa ekspansja. To pokazuje, że siłą napędową rozrostu państwa socjalnego nie była bieda, tylko łatwość finansowania w połączeniu z nasilaniem się pewnej politycznej ideologii oraz mentalności sowieckiego działacza w odniesieniu do tzw. sfery socjalnej. Jeżeli ten proces spowalniał, to zwykle przez kryzys albo przez bardzo wyraźne objawy nadchodzącego kryzysu. Wtedy wprowadzano reformy. Do tego dochodzą takie czynniki jak starzenie się społeczeństw. Są kraje, które przedwcześnie wprowadziły państwo socjalne. Na przykład kraje Ameryki Łacińskiej: Kostaryka i Urugwaj. One są znacznie biedniejsze niż kraje Zachodu. I nie doganiają ich właśnie dlatego, że przedwcześnie wprowadziły rozbudowane państwo socjalne i z jakichś powodów społeczno-politycznych nie potrafiły go zredukować.

A co z największym problemem Polski i Europy, czyli wielkim wyzwaniem demograficznym? W jaki sposób należy zmieniać systemy emerytalne?

Od strony technicznej to nie jest trudne. Trzeba spowodować, że ludzie będą później przechodzić na emeryturę, gdyż wydłużyła się ich średnia długość życia. Jak to zrobić, to zależy od systemu emerytalnego. Jeżeli dominują systemy kapitałowe, czyli ludzie autentycznie oszczędzają, to w gruncie rzeczy decyzja, kiedy przechodzą na emeryturę, jest ich prywatną sprawą. Jeśli przechodzą wcześniej, to muszą swoje oszczędności rozłożyć na dłuższy czas, ale to nie obciąża innych ludzi. Zwykle w systemach kapitałowych ludzie dłużej oszczędzają, czyli dłużej pracują. Dlatego tak niedobrą sprawą było ograniczenie składki do OFE. W systemach repartycyjnych, czyli takich, w których mamy specjalny podatek emerytalny nazywany składką, tego naturalnego bodźca nie ma. Może być wprowadzony pewien substytut, jakim są nominalne rachunki emerytalne. To jednak nie są prawdziwe rachunki, bo tam niczego się nie gromadzi. W tym systemie istnieje większe pole do nacisków politycznych. Z natury rzeczy to bardziej upolityczniony system, dlatego politycy go lubią, mają większe pole do legislacyjnego rozdzielnictwa. Odkąd po raz pierwszy nastąpiło przejście od systemu kapitałowego do repartycyjnego – a zrobił to rząd Vichy – później nie wrócono do systemu kapitałowego. [WK1] System repartycyjny jest bardzo kuszący politycznie. Staje się bardzo dobrym narzędziem w kampanii wyborczej. Ale jeżeli mamy z takich czy innych powodów system repartycyjny, to należy wydłużać wiek przejścia na emeryturę. To nie jest żadnym ograniczeniem, bo ludzie dłużej żyją. To zwiększa siłę rozwoju gospodarki, bo zwiększa podaż pracy, a jednocześnie nie osłabia popytu, bo ludzie mają dochód z pracy. Czyli jest to strategia win–win, podwójnego zwycięstwa. W Polsce najważniejszą reformą, którą zrobiła obecna koalicja, jest zawężenie przywilejów do wczesnego przechodzenia na emeryturę, ale te zmiany nie są jeszcze zakończone. Niemcy wydłużyli wiek przejścia na emeryturę, Grecy i Hiszpanie robią to już w pośpiechu. Włosi też będą musieli.

Należy powiedzieć, że do najczęściej popełnianych błędów należy fałszywa terminologia. Pojęcia „dobro publiczne” i „dobro prywatne” mają swoje ścisłe znaczenia w ekonomii. Przez „dobro publiczne” rozumiemy takie dobro, którego nie sposób finansować indywidualne, np. obrona narodowa. W tym sensie np. edukacja nie jest dobrem publicznym, bo na niektórych uniwersytetach w niektórych krajach płaci się czesne. Nawiasem mówiąc, nie jest prawdą, że w Polsce mamy darmowe studia. Utrzymujemy zły system odpłatności za studia. Zły i niemoralny. Bo ci, którzy płacą z własnej kieszeni, dostają gorsze usługi, a wyższy poziom usług dostaje się w prezencie od innych obywateli, w tym biedniejszych od siebie. Dlatego jestem za upowszechnianiem płatności za edukację wyższą, przy jednoczesnej rozbudowie stypendiów i kredytów studenckich.

Czy nie powinniśmy wprowadzić jasnych zasad, które będą porządkowały ustawodawstwo w zakresie polityki społecznej? Po pierwsze, pomoc społeczna powinna obejmować tylko osoby najbiedniejsze. Druga zasada to „nic za darmo”, jeśli przyznajemy komuś pomoc, to w zamian za jakiś wysiłek, który będzie socjalizować i przywracać do funkcjonowania w społeczeństwie. Zasada pomocniczości państwa działa tylko wtedy, gdy inne niż państwo podmioty tego czynić nie mogą. Wreszcie zasada efektywności, czyli wprowadzenie elementów ewaluacji efektów określonego działania w ramach polityki społecznej.

Co do zasady nie trudno się zgodzić. Co natomiast z praktycznymi rozwiązaniami? Pojawia się tu problem, na ile mamy dobre statystyki dochodów i na ile administracja socjalna ma bodźce, żeby odróżniać ludzi prawdziwie potrzebujących od cwaniaków.

W charakterze uzupełnienia powiedziałbym tak: dlaczego mamy uzasadniać pomoc w potrzebie od dochodu, a nie od majątku? Dlaczego tolerować to, że samotna osoba, która ma duże mieszkanie, ale niski dochód jest uprawniona do zasiłku mieszkaniowego? Dlaczego ona nie sprzeda mieszkania i nie kupi mniejszego, jeżeli jest samotna? W wielu bogatszych od nas krajach istnieje kryterium majątkowe. W Danii ludzie, którzy mają duże mieszkania i mały dochód, nie dostaliby zasiłku. Można łączyć zasiłki z pracą, ale należy pamiętać o praktycznych problemach organizowania tzw. robót publicznych. Nie żyjemy w świecie prostych technologii, gdzie da się zbudować autostradę przy pomocy łopat.

Kolejne pytanie dotyczy kryterium efektywności. Czy jest sens wprowadzać jakieś mechanizmy ewaluacyjne co do działań w ramach polityki społecznej? Czy koszt nie będzie przewyższał efektu?

Ma pan na myśli badanie skuteczności programu po jego wprowadzeniu? Tutaj nie trzeba odkrywać Ameryki. Mamy mnóstwo doświadczeń. Także tych negatywnych, które pokazują, że rozsądnie brzmiące programy wywołują patologie. Jest na ten temat obszerna literatura. Bodaj najpoważniejszym oskarżeniem rozbudowanego państwa socjalnego jest to, że ono wzmaga patologie. Mówiłem już o demoralizacji. Jeżeli się bardzo wyraźnie premiuje samotne matki, to rośnie liczba nieślubnych dzieci. Tak było choćby w Stanach Zjednoczonych do czasów reformy republikanów i Clintona. Te patologie są w Polsce słabo zbadane. Problem nie polega na tym, że różne programy socjalne nie są wystarczająco cost-effective. Problem jest daleko poważniejszy: ponosi się koszty, a dostaje negatywne efekty. Francuzi szczycą się tym, że przyrost naturalny we Francji jest wyższy niż w innych krajach Europy. Jednak gdy zapyta się ich, gdzie się ten przyrost koncentruje, odpowiadają, że nie ma oficjalnych badań, bo przepisy zakazują, aby dzielić ludzi wedle grup etnicznych. Byłem niedawno na konferencji we Francji, gdzie opowiadano, jak to hojne francuskie państwo socjalne premiuje wielożeństwo. W jaki sposób to się odbywa? Wielożeństwo jest zakazane, to jasne, ale trudno tego upilnować. Szczególnie tam, gdzie wielożeństwo jest elementem kultury, np. wśród niektórych przybyszów z Afryki. Oni żyją de facto w związkach z wieloma kobietami, ale nie zawarli formalnego małżeństwa z żadną z nich. Te kobiety występują o pomoc socjalną jako samotne matki, co premiuje wielożeństwo. Mówiąc o patologiach wywoływanych przez rozbudowane państwo socjalne, warto też wymienić bezrobocie. Wiąże się ono nie tylko z wydatkami socjalnymi, lecz także z zawyżoną płacą minimalną. Dlaczego we Francji wybuchają od czasu do czasu rozruchy na przedmieściach? Dlatego, że jest bardzo wysokie bezrobocie. A skąd ono się bierze? Z wysokiej płacy minimalnej. Gdyby taka płaca obowiązywała w Stanach Zjednoczonych, to bezrobocie zwiększyłoby się dwukrotnie. W Stanach, jak wiadomo, ludzie słabo wykształceni poszukują pracy i ją znajdują, bo nie ma takiej bariery. Ostatnie podwyższenie płacy minimalnej przez rząd w Polsce to takie właśnie „francuskie” rozwiązanie.

Jeśli dotarliśmy do tego problemu, to co pan profesor sądzi o stwierdzeniu Angeli Merkel, że model wielokulturowego państwa się wyczerpał? To w pewnym sensie też wiąże się z modelem państwa socjalnego.

Myślę, że zdecydowanie się wiąże. Ale uważam, że chodzi też o to, że do niedawna w Wielkiej Brytanii czy w Danii traktowano tę kulturę grupy imigrantów jako enklawy, które nie podlegały ogólnym prawom. Tolerowano to, że grupy te mogły się posługiwać własnym prawem np. prawem szariatu. W myśl takiego na pierwszy rzut oka dobrze brzmiącego hasła, że wszystkie kultury są równie dobre. Jak wtedy pogodzić wielożeństwo z zakazem bigamii? To pokazuje, że równość kultur jest bardzo dyskusyjna.

Należy chociaż powiedzieć, jakie wartości wyznajemy. Jeżeli nie chcemy dyskryminacji kobiet, to nie możemy jednocześnie tolerować niektórych form wielokulturowości. To znaczy, że nie możemy spokojnie patrzeć na kulturę, w której dyskryminuje się kobiety.

Chciałbym zmienić temat i zapytać o to, co się stało z polską klasą polityczną? Dlaczego jeszcze w latach 90. kierowała się zupełnie innymi wartościami? Dlaczego dziś brakuje polityków, którzy są w stanie oderwać się od bieżących problemów i patrzeć perspektywicznie w przyszłość. Czy jest to wina systemu partyjnego, który się ukształtował? To znaczy walki PO z PiS-em? Czy to jest problem całej klasy politycznej, sposobu myślenia tych ludzi?

Staram się unikać dużych kwantyfikatorów takich jak „klasa polityczna”. To, co jest odbierane w Polsce jako problem, nie jest wyłącznie naszym problemem. To nie jest, oczywiście, pocieszeniem, ale możemy umieścić je w szerszym kontekście. Gdy patrzy się na badania dotyczące popularności polityków czy parlamentów na Zachodzie, to widzi się, że ona wyraźnie spada. To jest jakiś trend, a nie jest zjawisko krótkookresowe. Niektórzy twierdzą, że współcześni politycy są moralnie gorsi od tych z XIX wieku. To mówią ci, którzy nie znają historii. Liczba skandali i skala brutalności w polityce była chyba dawniej większa niż teraz. Po pierwsze, to, jak ludzie odbierają polityków, zależy od tego, jak oni są pokazywani. Nowoczesne media elektroniczne, zwłaszcza telewizja, rządzą się innymi prawami niż słowo pisane. To nie jest oskarżenie. Taka jest natura tych mediów, że wydobywają emocje, posługują się skrótami itd., więc w pewnym sensie spłaszczają politykę. Jest wielkim wyzwaniem korzystać z tych mediów, a jednocześnie polityki kompletnie nie trywializować lub nie sprowadzać do „Kto kogo”. Oczywiście, że dużo zależy od dziennikarzy. Upowszechnienie środków masowego przekazu przyczyniło się zapewne do spadku popularności polityki. Nie wiem, jak to zjawisko wygląda w nowych mediach, to znaczy w Internecie. Po drugie, mamy rozdęte państwo, które obiecuje więcej, niż może dać. Czyli budzi rozczarowanie.

To, co się dzieje w Polsce, jest odbiciem ogólniejszych tendencji, ale na to nakładają się pewne czynniki szczególne. Być może w Polsce za daleko poszły mechanizmy finansowania partii z budżetu. To w oczywisty sposób wzmagało władzę partyjnych liderów. Muszę powiedzieć samokrytycznie, że byłem w rządzie, który to uchwalił. Demokracja nie może polegać na pospolitym ruszeniu partyjnym. Ale być może przekroczono optimum. I dlatego posłowie i senatorowie są właściwie maszynami do głosowania, a nie politykami z podmiotowością. W przypadku OFE to było bardzo widoczne, gdy ludzie, o których wiedziałem, że są przeciwni, głosowali za. Czy jakieś reformy w polskim systemie partyjnym mogą to zmienić? Myślę, że powinny pojawić się zmiany w prawie, które by sprawiały, że zmniejszy się zależność od szefa partii, a wzrośnie zależność od lokalnego wyborcy. Drugim czynnikiem jest PiS. PiS wniósł coś, czego nie było dotąd w takiej skali na polskiej scenie politycznej: nieuczestniczenie w dyskusji o meritum (poza niektórymi sprawami, takimi jak usunięcie barier dostępu do zawodów prawniczych), i towarzyszącą temu ogromną dawkę agresji, werbalnej nienawiści. Zakładając, że większość ludzi tego nie lubi, można dojść do wniosku, że dla rządzących przez ostatnie lata to był dogodny partner. PO miała większe pole manewru, przy tak słabym konkurencie mogła zrobić więcej, nie ryzykując politycznie. Jestem zdania, że niektóre ruchy, choćby sprawa z OFE, nie tylko były szkodliwe dla rozwoju gospodarki, lecz także szkodliwe dla PO.

Czy miałby pan profesor pięć rekomendacji dla nowego rządu?

To można wyczytać z każdego raportu organizacji międzynarodowej. Trzeba zawsze wyjść od celu. Uważam, że naszym celem zbiorowym, który przekłada się na wiele celów indywidualnych, to doganianie Zachodu pod względem poziomu życia. Nie przez sto lat, ale przez dwadzieścia. Wiemy, że od warunków materialnych nie wszystko zależy, ale zależy bardzo dużo. Moim zdaniem dobry liberalizm wyraża się w szacunku do naturalnych ludzkich pragnień. Ludzie przecież chcą lepszego życia. Gdy ktoś nie ma mieszkania, to chce je mieć, jak ktoś ma za małe, to chce mieć większe. Kto nie ma samochodu, chce mieć samochód. Jak ma mały, chce mieć większy. Chce lepszej edukacji dla dzieci. To są wielkie ludzkie pragnienia, które nie przekładają się automatycznie na ich spełnianie. Po drodze jest wielki pośrednik – ustrój. Niektóre ustroje blokują spełnianie pragnień i paraliżują ludzi, bo są etatystyczne. Socjalizm był skrajną formą etatyzmu. Inne natomiast wyzwalają kreatywność i przedsiębiorczość, co nie znaczy, że nie są także źródłem frustracji. Jeżeli ktoś naprawdę chce działać na rzecz spełniania tych ludzkich pragnień, to powinien działać na rzecz dobrze pojmowanego liberalizmu. Na rzecz rozszerzania pola dla ludzkiej pracy i przedsiębiorczości, co nie dotyczy wyłącznie gospodarki, ale także organizacji pozarządowych. Nie można tego osiągnąć bez ograniczenia wcześniej rozdętego państwa. Jeżeli uważamy, że trzeba szanować ludzkie pragnienia, to nie mówmy ludziom, żeby byli ascetami, ponieważ uważamy, że asceza jest lepsza niż konsumpcja.

W warunkach Polski jako państwa doganiającego potrzebny jest ustrój, który jest lepszy dla rozwoju niż ustrój w rozwiniętych krajach Zachodu. To znaczy on powinien być prostszy, z silniejszymi bodźcami do inicjatywy, przedsiębiorczości i pracy. W finansach publicznych należy zredukować wszystkie te systemy socjalne, które zniechęcają ludzi do oszczędzania i pracy, a zachęcają do oszustw. Po drugie, wyrugować resztki bezpośredniej ingerencji polityki w gospodarkę, czyli sprywatyzować firmy państwowe. Po trzecie, stworzyć bariery tworzenia złego prawa. Po czwarte, dbać jak o źrenicę w oku o konkurencję. Zwykle konkurencja jest ograniczona przez polityków. Albo bezpośrednią i jawną, tak jak to było w przypadku rządowej decyzji o fuzji firm energetycznych, albo ukrytą, kiedy się tworzy grupy polityczno-biznesowe, tak jak np. w Rosji czy na Ukrainie. Rzadko jest tak, żeby wolny rynek sam z siebie monopolizował. Elementarną zasadą powinna być niezależność prezesa UOKiK-u, podobna do tej, którą ma zagwarantowaną prezesa NBP. Prezes NBP jest wybierany na kadencję, a prezes UOKiK-u może być usunięty z dnia na dzień. Tu również powinna być kadencyjność.

Panie profesorze, a jak tę wiedzę skutecznie upowszechniać?

Należy wzmacniać głos społeczeństwa obywatelskiego, między innymi przez rozmaite sojusze tematyczne. Zasadniczy jest też problem dostępu do informacji publicznej. Dostępność informacji publicznej jest fundamentem. Dzięki prezydentowi uświadomiłem sobie niedawno, że trzeba patrzeć władzy na ręce, również między wyborami, a nie tylko wtedy, gdy głosujemy. Musimy zdobywać informacje o faktycznej aktywności rządzących. Bez tego nie będziemy dobrze głosować. Należy tworzyć koalicje, bo tylko wtedy uzyska się wystarczające poparcie dla poszczególnych kwestii liberalnych. Organizacje obywatelskie powinny tworzyć zdecydowanie więcej koalicji.

Z Leszkiem Balcerowiczem rozmawiał Błażej Lenkowski

Opracowanie: Michał Czech, Dominika Stachlewska


Brakuje kompleksowości. :)

Z politycznego punktu widzenia kompromis pomiędzy Tuskiem i Pawlakiem to dobra wiadomość – umiarkowanie proreformatorska koalicja przetrwa. Z gospodarczego punktu widzenia również – uzgodniona, kompromisowa wersja reformy przyniesie jednak dla polskiej ekonomii wymierne korzyści. Z perspektywy wydaje się jednak, że w reformie emerytalnej zabrakło kompleksowego podejścia, przy którym reformatorzy mogliby wynegocjować jeszcze lepsze rozwiązania. Tymczasem emerytalna karuzela będzie trwać dalej.

Słowo klucz: kompleksowość

Koalicja przetrwała. Z racjonalnego punktu widzenia nie mogła się rozpaść, wcześniejsze wybory nie były w interesie ani PO, ani PSL, co z resztą celnie przewidział w swoim tekście: „Koalicja trwa i trwa mać” Leszek Jażdżewski, redaktor naczelny Liberté!. Kolejne trzy i pół roku współrządzenia było dla PSL zbyt łakomym kąskiem, aby miało przejść partii koło nosa. Niebagatelną rolę odgrywają tu przecież również finanse partyjne – dziś partie muszą spłacić długi z jesiennej kampanii z roku 2011. Z tej perspektywy wydaje się, że Platforma (mając jeszcze w odwodzie Ruch Palikota) mogła licytować wyżej, a przede wszystkim dyskutowana reforma emerytalna powinna mieć kompleksowy charakter.

Premier miałby łatwiejsze zadanie, jeśli w jednym pakiecie negocjowałby: podniesienie wieku emerytalnego, likwidację przywilejów emerytalnych poszczególnych grup zawodowych oraz KRUS. Faktycznie bowiem wszystkie te elementy reformy powinny prowadzić do najważniejszego ekonomicznego i społecznego celu, czyli stworzenia uniwersalnego, wydolnego i sprawiedliwego systemu emerytalnego. Jeśli zasadniczym celem jest wprowadzenie w Polsce uniwersalnego systemu emerytalnego, (zgodnie z zasadą równego traktowania obywateli, traktującego w taki sam sposób wszystkie grupy zawodowe), to podniesienie i zrównanie wieku emerytalnego powinno być automatycznie połączone z całkowitą likwidacją przywilejów emerytalnych określonych grup zawodowych.

Rząd tymczasem rozbił reformę na kilka oddzielnych elementów, z których każdy musi negocjować oddzielnie, a nie w pakiecie. Sądzę, że czyni to negocjacje dłuższymi i trudniejszymi, wydłuża też ewentualne protesty. Po drugie zaś powoduje, że trudniej jest uzyskać lepszy wynik negocjując oddzielnie kilka kwestii, niż kompleksowo pełną reformę. Tymczasem umiarkowany sukces reformatorów w sprawie podniesienia wieku emerytalnego nie oznacza końca dyskusji o systemie emerytalnym. Przed nami przecież batalia o KRUS. Należy też podkreślić, że rządowe projekty zmian przywilejów dla służb mundurowych czy górników nie rozwiązują problemu.

System docelowo nadal pozostanie niesprawiedliwym, ponieważ przedstawiciele owych zawodów nadal będą przechodzili na emeryturę wcześniej niż inni. Projekt ustawy dotyczącej profesji uprzywilejowanych zakłada, że będą oni mogli udać się na emeryturę po 55 roku życia pod warunkiem, że przepracowali co najmniej 25 lat. Obecnie uprawnienia emerytalne nabywają bez względu na wiek po przepracowaniu 15 lat. Czyli system pozostanie niesprawiedliwy. Co więcej objęcie zmianami dopiero nowych roczników przyjmowanych do służby, wydaje się być kpiną z ciężkiej pracy ludzi we wszystkich innych zawodach. Pomimo zmian „agentów Tomków” na emeryturze będziemy mieli jeszcze dziesiątki.

Z całego zmieszania wypływa moim zdaniem jasny wniosek dla polityków na przyszłość. Jeśli określona partia polityczna wprowadzając zmiany przyjmuje na siebie protesty, naraża się i tak tym, którzy są przeciwni kierunkowi zmian, to warto przeprowadzać zmiany do końca, a nie pozostawać w pół drogi. Cenę polityczną PO i tak zapłaci, a reforma systemu pozostanie niedokończona. Nikt z protestujących nie docenił, że przedłużenie wieku emerytalnego jest rozłożone na tyle lat. Platforma poniosłaby taki sam polityczny koszt, jeśli dojście do granicy 67 lat u kobiet zajęłoby np. tylko 5 a nie 28 lat. Tymczasem korzyści ekonomiczne dla kraju byłby szybsze i większe.

Dobre i złe zmiany PSL-u

Generalnie podniesienie i zrównanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn uważam za absolutnie niezbędne rozwiązanie, pisałem o tym w artykule: ” Młodzi, czas się obudzić ” na łamach Gazet Wyborczej. Czy zatem PSL zdołał tę reformę zepsuć? Jak należy ocenić zmiany, które wynegocjował wicepremier Pawlak? Emerytury częściowe to absolutnie szkodliwy pomysł. Nie dlatego, że będzie szczególnym obciążeniem dla budżetu państwa. Pomysł ten jednak będzie powodował wypychanie ludzi z rynku pracy, dyskryminację starszych osób i prowadził do rozbudowy szarej strefy. Pracodawcy wykorzystując tę furtkę zapewne będą dążyć do zwolnienia starszych, często droższych pracowników, wykorzystując jako pretekst to, że mogę przejść na emerytury częściowe. W pewnej skali będzie to też prowadziło do sytuacji, w której pracownik będzie przechodził na emeryturę częściową pracując dalej dla pracodawcy, ale „na czarno”.

Nie wszystkie propozycje wynegocjowane przez PSL należy jednak krytykować. Sfinansowanie składki emerytalnej za czas urlopu wychowawczego dla wszystkich kobiet rodzących dzieci lub drugiego rodzica, jeśli zdecyduje się na urlop wychowawczy to wreszcie krok w kierunku efektywnej polityki rodzinnej. Zamiast wyrzucać publiczne pieniądze na śmiesznej wysokości zasiłki na dziecko czy przysłowiowe becikowe, warto tak budować politykę rodzinną, aby naprawdę ułatwiała ona młodych ludziom podejmowanie decyzji o posiadaniu dzieci.

Absurdalność referendum

Zwoływanie referendum w sprawie reformy emerytalnej jest kuriozalne w kilku wymiarach. Po pierwsze jak zadać pytanie w tym referendum? Wyniki poszczególnych badań opinii publicznej pokazują, że odpowiedzi są skrajnie różne w zależności od postawionego pytania. Jeśli pytamy, czy chcesz pracować dłużej – naturalną odpowiedzią większości osób jest: „nie”. Pokazują to badania OBOP-u . Czy należy się temu dziwić? Jeśli sformułujemy pytanie: „czy chcesz, aby dni zawsze były słoneczne” możemy być przekonani, że wyniki będą takie same. Jednocześnie przy badaniu Millward-Brown, gdzie zadane pytanie brzmiało: „czy jesteś za obniżeniem emerytur, aby utrzymać obecny wiek emerytalny” – 74 proc. badanych powiedziało „nie”. Pisze o tym Paweł Ciacek z Projektu: Polska w „Gazecie Wyborczej”. Zatem perspektywa spojrzenia na reformę zasadniczo zmienia się w zależności od zadanego pytania. Czy jesteśmy w stanie w krótkim pytaniu, jakie należy sformułować przy referendum oddać całą ekonomiczną złożoność reformy emerytalnej? Sądzę, że na to retoryczne pytanie nie trzeba udzielać odpowiedzi.

Uważam też, że po to wymyślono demokrację przedstawicielską, (która oczywiście ma wiele wad – co już powiedział kiedyś Churchill), aby w imieniu wszystkich obywateli rządzili ich przedstawiciele, którzy tworząc pewną organizację i otaczając się ekspertami zyskują kompetencje do rządzenia państwem. Dlatego demokracja przedstawicielska zakłada delegowanie kompetencji w ręce takiej grupy, która w odbiorze wyborców jest najbardziej wiarygodna i kompetentna. Demokracja bezpośrednia jest ideą piękną – piękną jak każda utopia…

http://pl.wikipedia.org/wiki/Kompleks_budynk%C3%B3w_Sejmu_Rzeczypospolitej_Polskiej

Tekst ukazał się pierwotnie na portalu: tok.fm – http://www.tokfm.pl/Tokfm/1,102433,11449748,_Brakuje_kompleksowosci___system_pozostanie_niesprawiedliwy_.html

CHILIJSKI CUD GOSPODARCZY WCALE NIE TAKI CUDOWNY, część II :)

Druga część tekstu o Chile w czasach Pinocheta, o reformach gospodarczych i ich kosztach społecznych, o służbach specjalnych i roli USA. Tu do przeczytania część I o kontekście historycznym rządów Allende i dyktatury Pinocheta.

http://www.flickr.com/photos/gonzalozapata/5840759465/sizes/z/in/photostream/
by Gøиzalo Zapata

SOCJALIZM PO CHILIJSKU CZYLI NIE TAKI DIABEŁ STRASZNY

Propaganda Stanów Zjednoczonych, jaka dosłownie zalała chilijskie media, głosiła, że Salvador Allende był radykalnym komunistą, który, po objęciu władzy nad krajem, zapoczątkuje zakrojony na szeroką skalę proces stalinizacji. Problem w tym, że ówczesna lewica chilijska, podobnie jak i Allende to zwolennicy demokracji parlamentarnej i zmian społecznych wprowadzanych wyłącznie drogą konstytucyjną. Wyrazem takiego stanu rzeczy stały się reformy przeprowadzone przy jednomyślnej zgodzie Zgromadzenia Narodowego. Przykładem może być głośny projekt nacjonalizacji miedzi, który został przyjęty przez parlament bez sprzeciwu ani jednego posła i przy pełnym poparciu społecznym. Po objęciu rządów przez generała Pinocheta denacjonalizacja przemysłu miedziowego nastąpiła błyskawicznie. Kopalnie miedzi powróciły w ręce zagranicznych inwestorów na drodze zwykłego rozporządzenia przyjętego przez czteroosobową juntę wojskową, która w tym czasie stanowiła władzę legislacyjną. Dodatkowo zatwierdzono wypłatę odszkodowań firmom amerykańskim za uprzednią nacjonalizację i straty, jakie w związku z nią poniosły te przedsiębiorstwa. Swego rodzaju przykrywką dla tych działań było poddanie wspomnianych ustaw prawnych pod ocenę Trybunału Konstytucyjnego, jednakże nie można zapominać, że jego skład był w tym czasie wypadkową preferencji samego dyktatora.

KTO NIE JEST Z NAMI …, TEN „ZNIKA”.

Obecność żołnierzy na ulicach, godzina policyjna, przemoc, które miały miejsce w okresie przewrotu wojskowego, stały się z czasem częścią rzeczywistości, w jakiej zmuszeni byli żyć Chilijczycy. Wraz z objęciem rządów przez Pinocheta członkowie opozycji stali się „wrogami kraju”, a liczba ich „zaginięć” rosła lawinowo. Pod tym pojęciem kryło się najczęściej przetrzymywanie lewicowców w prowizorycznie i w wielkim pośpiechu przygotowywanych obozach koncentracyjnych (np. na terenie stadionów piłkarskich), w których odbywały się regularne przesłuchania połączone z torturami. Większość więźniów politycznych ostatecznie czekała śmierć; dokonywano na nich masowy egzekucji na poboczach dróg lub spychano ich do oceanu podczas tzw. „lotów śmierci”. Komisja Prawdy i Zadośćuczynienia (znana także pod nazwą Komisja Rettig) ustaliła, że w wyniku działań junty wojskowej 2.095 osób zostało zabitych, zaś kolejne  1.102 (ze względu na brak wystarczających dowodów) określono jako zatrzymanych/zaginionych. Etykietkę „terrorysty” czy też „wroga narodu” można było przypiąć każdemu, kto nie zgadzał się z linią polityczną wyznaczoną przez juntę. Z tego względu poczucie zagrożenia w społeczeństwie stało się powszechne, a tysiące Chilijczyków zdecydowało się na emigrację. Według danych Państwowego Biura Powrotów (Oficina Nacional del Retorno) w 1994 roku na obczyźnie przebywało jeszcze około 700.000 osób.

OPERACJA KONDOR I DINA CZYLI JAK ZORGANIZOWAĆ GRUPĘ PRZESTĘPCZĄ ZA PIENIĄDZE PODATNIKÓW.

Infiltracja na taką skalę nie byłaby możliwa bez specjalnie powołanej do tych celów komórki tajnej policji działającej pod nazwą „Dyrekcji Wywiadu Państwowego” (w skrócie DINA). Sposób funkcjonowania oraz formy aktywności tej organizacji nie były przypadkowe, wręcz przeciwnie: wpisywały się w formuły wykładane przez specjalistów z USA w Szkole Ameryk zajmującej się kształceniem wysokiej klasy specjalistów w dziedzinie wywiadu, przesłuchań, tortur oraz zabójstw. Absolwenci tej placówki powracali do swych latynoamerykańskich ojczyzn i bardzo często kontynuowali raz podjętą współpracę z agentami CIA na zasadzie „odpłatnej i stałej” (czyli stawali się agentami obcego wywiadu we własnym kraju). Zgodnie z raportem Hinchey’a sam szef DINA – Manuel Contreras – funkcjonował w ten sposób do roku 1977, kiedy nastąpiło oficjalne rozwiązanie tej organizacji.

Dodatkowo, komórki tajnej policji działające w poszczególnych krajach Ameryki Łacińskiej współpracowały ze sobą w ramach tzw. Operacji Kondor. Zamysł tej współpracy był prosty. Każdy opozycjonista, któremu udało się wydostać z własnego kraju, był automatycznie przejmowany przez służby bezpieczeństwa państwa, na obszarze jakiego aktualnie się znajdował. Za szczególnie prominentnymi „wrogami narodu” fatygowano własnych funkcjonariuszy, co niejednokrotnie prowadziło do kryzysów dyplomatycznych wśród zaangażowanych państw. Przykładem może być bardzo głośna sprawa udanego zamachu na życie eksministra spraw wewnętrznych w rządzie Allende przeprowadzona w Waszyngtonie lub generała Carlosa Prats w Buenos Aires.

NADCHODZĄ CHŁOPCY Z CHICAGO

W 1973 roku, kiedy na drodze zbrojnego ataku na siedzibę prezydenta La Monedę, chilijscy wojskowi doprowadzili do upadku legalnie wybranego rządu Salvadora Allende, ,rozpoczął się okres  transformacji wolnorynkowej sterowanej przez ekonomistów przeciwnych dotychczasowym rządom Jedności Narodowej (Unidad Popular). Plan reform gospodarczych, nazywany kolokwialnie „cegłą”, został wprowadzony przez tak zwanych. Chicago Boys, ekonomistów wykształconych w USA i znajdujących się pod silnym wpływem tamtejszej myśli akademickiej reprezentowanej przez takie osobistości jak:  Arnold Harberger czy Milton Friedman. Sam Harberger osobiście udał się do Chile w roku 1955. Jego podróż zaowocowała nawiązaniem silnej relacji z Sergio de Castro, który w latach dyktatury kierował Ministerstwami Spraw Wewnętrznych oraz Gospodarki.

Dla zwolenników Pinocheta, głównym argumentem, niejako legitymizującym rządy autorytarne generała, jest dokonanie dogłębnej modernizacji gospodarki kraju. Jednakże, jeżeli odwołamy się do słów Tomása Mouliana (autora książki “Chile actual, anatomía de un mito”), okaże się, że plan, który przez reżim został nazwany „rewolucją kapitalistyczną” w istocie był swego rodzaju „kontrrewolucją”, a dokładniej formą zwalczenia ruchu społecznego, jaki ówcześnie przybierał coraz wyraźniej na sile. Jednocześnie Moulian dokonał ciekawej charakterystyki aktorów politycznych, którzy w tym czasie wytyczali kierunki zmian. Zdaniem uczonego byli to:

  • wojskowi bez własnego planu działania, ale z „rządzą władzy”,
  • prawica gotowa do nadużyć władzy w imię „dobra ojczyzny”,
  • przemysłowcy przygotowani na wprowadzenie większej dyscypliny oraz działań „na długą metę” celem uniknięcia zagrożenia ze strony klasy robotniczej w przyszłości,
  •  ekonomiści hołdujący polityce monetarnej, która zapowiadała odejście od tradycyjnych działań interwencjonistycznych państwa (godni zaufania, bo  apolityczni w kraju, a jednocześnie posiadający siatkę kontaktów zewnętrznych, przede wszystkim amerykańskich).

Od zakończenia procesu upaństwowienia dokonanego za rządów Allende, Chile bezpośrednio zostało poddane jednemu z najgłębiej przeprowadzonych procesów modernizacji na świecie, w czasach, kiedy neoliberalizm pozostawał jedynie tematem gorących dysput akademickich. Należy w tym miejscu podkreślić, że reformy zapoczątkowane w Chile posiadały charakter dużo bardziej zaawansowany niż te wprowadzone na Wyspach Brytyjskich przez Żelazną Damę.

W rezultacie podjętych reform, Chile otworzyło się ponownie na kapitał zagraniczny. Raz jeszcze zaczęto importować, co między innymi zahamowało wzrost produkcji krajowej, zważywszy, że do produktów sprowadzanych należała mąka rybna, owoce, celuloza, etc. Z drugiej strony, Chile raz jeszcze zwiększyło własny eksport, ponownie stając się światowym dostawcą surowców nieprzetworzonych.

Proces prywatyzacji przedsiębiorstw chilijskich po przejęciu władzy przez juntę wojskową został poddany wnikliwej ocenie specjalnie do tego powołanych dwóch komisji parlamentarnych, obradujących podczas kadencji pierwszego demokratycznie wybranego prezydenta – Patricio Aylwina. Prace komisji wykazały, że proces prywatyzacji przebiegał pośpiesznie, w dużej mierze w zgodzie z interesami firm zagranicznych, a zyski z przeprowadzonych zmian odczuła przede wszystkich klasa wyższa. Państwo chilijskie pozbyło się w sumie trzydziestu przedsiębiorstw, co oznaczało utratę około miliardadolarów.  W tym czasie większość firm sprywatyzowanych znajdowała się w rękach byłych funkcjonariuszy reżimu wojskowego.

CUD DLA WYBRANYCH – „RYNEK BYWA OKRUTNY”.

Reformy liberalne, wprowadzone przez juntę wojskową, w bardzo krótkim czasie spowodowały silne zubożenie klasy średniej i niższej. Przepaść pomiędzy bogatymi i biednymi stale się powiększała z powodu nierównomiernego podziału zysków – to zjawisko, utrzymało się w Chile do dziś. Podobnie jak w Polsce, powyższą sytuację tłumaczono stwierdzeniem, że model liberalny „na krótką metę” wymusza wysoki koszt społeczny. Celem zapanowania nad klasą najbardziej dotkniętą kryzysem wprowadzono silną cenzurę wszystkich mediów komunikacji, zaprzęgnięto też do działania aparat przemocy i infiltracji, który miał zapobiec jakimkolwiek protestom czy strajkom. Z początkiem lat 80. Chile doświadczyło najgłębszego kryzysu ekonomicznego w swojej dotychczasowej historii. Bezrobocie wzrosło z 4,3% w roku 1973 do 22% w 1983, w tym samym czasie zarobki realne odnotowały spadek na poziomie 40% (przede wszystkim z powodu inflacji).

Pomimo działań mających złagodzić skutki bezrobocia, nie udało się „zapanować” nad społeczeństwem. Ludzie wyszli na ulice, związki zawodowe zaczęły organizować strajki, a agresywny odzew ze strony Sił Bezpieczeństwa tylko pogarszał sytuację.

W 1990 roku, kiedy rządy wojskowych zastąpiły instytucje demokratyczne, zaczęto głośno mówić o potrzebie wprowadzenia polityki „równego wzrostu”, ponieważ pięć milionów Chilijczyków żyło ówcześnie w warunkach skrajnej biedy. W mowie rozpoczynającej swoją kadencję Patricio Aylwin przyznał, że „rynek jest okrutny”, a państwo musi stać na straży dobrobytu swoich obywateli. Powyższy kierunek przyjęli wszyscy kolejni prezydenci Chile: Eduardo Frei, Ricardo Lagos i Michelle Bachelet. Mimo to Chile znajduje się na drugim miejscu, zaraz po Brazylii, wśród krajów Ameryki Łacińskiej o największych dysproporcjach społecznych. Jest to kraj, w którym 10% społeczeństwa zatrzymuje 47% wszystkich zysków.

„CEGŁA” CHICAGO BOYS SPADA NA GŁOWĘ PIÑERY.

Zmiany przeprowadzone przez Pinocheta nie ograniczały się jedynie do denacjonalizacji firm państwowych, wprowadzono także zaostrzone Prawo Pracy, zgodnie z którym rola związków zawodowych została znacznie ograniczona, a pracodawca mógł zwolnić pracownika bez konieczności podawania przyczyny. Chicago Boys wprowadzili także reformy systemu emerytalnego, służby zdrowia oraz oświaty, ograniczając do minimum rolę państwa w tych sektorach.

Skutki tych działań są odczuwalne do dziś, jako że kolejne rządy chilijskiej transformacji demokratycznej nie zdecydowały się na gwałtowne odejście od systemu wprowadzonego przez Pinocheta, markując jedynie zmiany w ramach tzw. „polityki równego czy też bardziej sprawiedliwego wzrostu”.

W ostatnich miesiącach byliśmy świadkami powszechnych protestów młodzieży i studentów, których poparła Zjednoczona Centrala Pracowników (CUT) i tym samym do strajku dołączyli pracownicy przemysłu miedziowego, funkcjonariusze publiczni i przedstawiciele innych sektorów. Protestów nie zażegnały obietnice aktualnie urzędującego prezydenta – Sebastiana Piñery – zwiększenia ilości grantów i innych subwencji państwowych. Chociaż młodzież wyszła na ulice z hasłem „edukacji bez zysku”, problem protestów jest o wiele bardziej złożony i rozmowy ekspertów rządowych z przedstawicielami ruchów młodzieżowych nic tu nie zmienią.

W istocie jest to sprzeciw społeczeństwa chilijskiego wobec systemu liberalnego, w którym rola rządu została sprowadzona do minimum, a wszystkie sfery funkcjonowania państwa zredukowane do prostego rachunku zysku i strat. Chilijczycy żądają zmiany tego modelu tak, aby rząd odgrywał większą rolę publiczną. Młodzież nie chce zwiększenia ilości stypendiów czy subsydiów, ale bezpłatnej edukacji, która byłaby zagwarantowana wszystkim obywatelom. Obecnie szkolnictwo wyższe jest w pełni finansowane przez czesne studentów, a tym samym obciążenie finansowe, jakie musi ponieść rodzina chilijska celem posłania dziecka na uniwersytet, może być porównane już tylko z sytuacją, jaka ma obecnie miejsce w USA. Taki stan rzeczy w oczywisty sposób blokuje awans społeczny oraz prowadzi do utrzymania się istniejących podziałów.

Problem nie ogranicza się jedynie do sektora edukacji. Dostęp przeciętnego obywatela do służby zdrowia plasuje się na poziomie porównywalnym z najbiedniejszymi państwami na świecie. Jednocześnie, szacuje się, że rodziny chilijskie bezpośrednio finansują służbę zdrowia na poziomie aż 40%, podczas gdy w innych państwach rozwiniętych nie przekracza on 19%. Natomiast system emerytalny obejmuje obecnie 59% społeczeństwa, a 37,5% jest kompletnie z niego wykluczona.

Jak widać, kryzys, jakiego obecnie doświadcza Chile ma naturę strukturalną. Po raz pierwszy od lat 70. i wielkich manifestacji publicznych, które wyniosły na urząd prezydenta Allende, obywatelskie społeczeństwo chilijskie kwestionuje model ekonomiczny i polityczny kraju, w którym żyje. Kosmetyczne poprawki w oświacie, służbie zdrowia, czy systemie emerytalnym nie rozwiążą już problemu. Wydaje się  niezbędne przeprowadzenie szeroko zakrojonych konsultacji ze wszystkimi sektorami oraz grupami w państwie, aby przygotować zmiany o charakterze konstytucyjnym celem poddania ich pod plebiscyt ogólnokrajowy. Tylko dogłębne zmiany w modelu funkcjonowania państwa chilijskiego mogą doprowadzić do realnych zmian w życiu jego mieszkańców

KURACJA NEOLIBERALNA CZYLI LEKARSTWO GORSZE OD CHOROBY.

Współczesne protesty w Chile są symptomem problemu, o którym 23 stycznia bieżącego roku wypowiedział się na łamach ”Gazety Wyborczej” Jacek Żakowski w szeroko dyskutowanym artykule ACTA ad acta. Autor przestrzega nas przed groźbą finansjalizacji, czyli zamiany relacji w transakcje. Żakowski twierdzi, że „od trzydziestu lat finansjalizacja dewastuje kolejne sfery życia społecznego zamieniając lekarza, nauczyciela czy artystę w dostawców swoich usług, a chorego czy ucznia w ich klientów”. Takie uproszczenia prowadzą do ogromnych wynaturzeń oraz stanowią formę odczłowieczenia relacji międzyludzkich. Ponadto planowany wzrost efektywności nie następuje, a prawdziwą konsekwencją wprowadzenia finansjalizacji jest ciągły wzrost kosztu transakcji. Trudno jest obecnie doszukać się kraju, w  którym służba zdrowia czy edukacja byłyby droższe (i co za tym idzie również w mniejszym stopniu dostępne dla przeciętnego obywatela) niż w USA, gdzie opisany tu proces zaszedł najdalej.

Reasumując, przykład współczesnej sytuacji w Chile raz jeszcze ukazuje nam schyłek pewnej epoki. Jeśli weźmiemy pod uwagę rosnący wpływ społeczeństwa obywatelskiego na kształt i funkcjonowanie współczesnych demokracji niemożliwe wydaje się kontynuowanie twardej polityki neoliberalnej, którą jesteśmy już mocno zmęczeni. Otwiera się tu zawsze aktualna dyskusja między państwem socjalnym a liberalnym, być może rozwiązaniem okaże się jakaś forma modelu pośredniego.

Literatura:

Pedro A. Vera Hormazábal, Historia económica de Chile: 1918-1939, Diputación de Sevilla 2001.

William Blum, Killing Hope. U.S. Military and CIA Interventions since World War II, Common Courage Pr, 1995.

Orlando Caputo, Graciela Galarce, Desde la nacionalización del cobre por Salvador Allende,a la desnacionalización por la Dictadura y los gobiernos de la Concentración, 11.06.2007

Alexis Guardia, Rompiendo mitos: la reforma del sistema de pensiones en Chile, Sanitago de Chile, 2007.

Vladimir Hernández, Chile: por qué no ha sido suficiente lo hecho por Piñera, BBC Mundo, Cono Sur, Miércoles, 24 de agosto de 2011

Ricardo Ffrench-Davi, Chile, entre el neoliberalismo y el crecimiento con equida, Nueva Sociedad, Sanitago de Chile, 2007.

Gilberto Villarroel , La herencia de los „Chicago boys”, BBC Mundo, Cono Sur, Santiago de Chile, Domingo, 10 de diciembre de 2006

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję