Rachunek jest prosty :)

Rozpoczęła się więc zatem debata nad wydłużeniem wieku emerytalnego. Toczona w trakcie poprzednich lat na obrzeżach debaty publicznej, tam gdzie głos zabierają eksperci i ludzie nauki (a co za tym idzie z rzadka dostrzegana przez łaknące łatwych form przekazu współczesne polskie media), wkroczyła wreszcie do głównego nurtu dyskusji. Decyzja o tym, czy nasza klasa polityczna jest w stanie przeprowadzić pomyślnie potrzebną acz niepopularną zmianę prawdopodobnie niedługo zapadnie. Wtedy dowiemy się, czy nasza demokracja straciła już, podobnie jak kilka innych, sterowność i trudne decyzje są w niej możliwe tylko w obliczu jawiącego się jako katastrofa totalnego kryzysu i zapaści, czy też są one możliwe także jeszcze w miarę w czas, w takim momencie, aby przed zapaścią się ustrzec. Zobaczymy, czy polityczni liderzy w rzeczywistości zasługują na to miano czy też są tylko powolnymi sługami nastrojów i populistycznych poglądów niezorientowanej większości, zachowującymi się jak chorągwie na wietrze lub boje na morzu.

Rachunek jest prosty. W życiu człowieka, z punktu widzenia rynku pracy, są trzy okresy: 1. dzieciństwo połączone z okresem nauki, w którym zbieramy umiejętności i przyswajamy potrzebną w późniejszym życiu wiedzę, 2. okres aktywności zawodowej, 3. okres emerytalny/rentowy. Samodzielnie środki na utrzymanie generujemy tylko w drugim okresie, w pierwszym utrzymują nas nasi rodzicie i opiekunowie, w trzecim musimy utrzymać się ze środków zgromadzonych wcześniej lub sięgać po pomoc państwa, a więc płacących podatki współobywateli. Oczywistym jest więc, że z punktu widzenia finansów własnych i państwa/podatników lepiej jest, aby okres drugi trwał jak najdłużej, a pozostałe jak najkrócej. Pierwszego okresu nie da się w zasadzie znacząco skrócić. Oczywiście możliwe jest obniżenie wieku szkolnego, co Polska próbuje właśnie przeprowadzić. Jednak pole manewru jest tutaj bardzo wąskie i po tej reformie zostanie wyczerpane na zawsze, albo przynajmniej na bardzo długi czas, aż akceleracja rozwoju osobniczego człowieka nie osiągnie, być może, kolejnych przełomowych poziomów. Pozostaje tylko możliwość przesunięć długości drugiego i trzeciego okresu życia, a więc wieku emerytalnego.

Jeśli ktoś żyje na emeryturze bardzo długo, to zebrane przez niego przed zakończeniem pracy środki są niewystarczające (oczywiście mowa tu o ludziach, którzy zarabiali średnie lub mniejsze pieniądze). Aby system się nie zawalił, można zrobić dwie rzeczy. Zlikwidować instytucję wieku emerytalnego w ogóle, albo go podnieść. W pierwszym przypadku człowiek musiałby sam spekulować ile pożyje. Jeśli uważa, że nie za długo, może przejść na emeryturę szybciej, ponieważ zebrane przezeń w składkach środki wystarczą. Przyjęcie tej metody oznaczałoby jednak konieczność zgody na to, że nikomu nie będą wypłacane żadne środki ponad odłożone składki emerytalne (lub po prostu kapitał). Jeśli się więc przeliczy i okaże długowieczny, pozostanie bez środków do życia. Ta opcja to teoretyczna fikcja intelektualna dla libertarian. Współczesne społeczeństwa, w tym polskie, nie dopuściłyby do skrajnej nędzy staruszków i objęły je pomocą w postaci dalszego wypłacania emerytury ze środków innych podatników/składkowiczów. Ewentualnie tylko świadczenie to zostałoby inaczej, kreatywnie nazwane.

Jeśli tak, to jedyną możliwość stanowi podniesienie wieku emerytalnego. Jest ono uzasadnione obecnie w Polsce pod każdym względem. Wiek emerytalny został kiedyś, bardzo dawno, ustalony na takim poziomie, aby długość okresu pracy i okresu emerytalnego w życiu statystycznego człowieka zachowywały określone proporcje, finansowalne z punktu widzenia systemu emerytalnego. Te proporcje są jednak już dawno zachwiane, ze względu na znaczne wydłużenie średniej długości życia. Jest ze wszech miar uzasadnionym więc, aby proporcje te przywrócić poprzez podniesienie wieku emerytalnego. To zupełnie oczywiste. Można byłoby z tego ewentualnie zrezygnować (aczkolwiek nie byłoby to nawet wtedy sprawiedliwe), gdyby struktura demograficzna polskiego społeczeństwa była inna i pokolenia młodych były liczniejsze od pokoleń emerytów. Jest jednak odwrotnie, co stanowi szach i mat  drugi element wymuszający konieczność podniesienia wieku emerytalnego.

Mówiąc najprościej: albo wydłużymy wiek emerytalny, albo państwo polskie w pewnym momencie przestanie wypłacać emerytury. Negując dziś konieczność tego bolesnego ruchu, okradamy nasze dzieci i wnuki. One pracując będą także opłacać przecież składki, ale nie uzyskają emerytur, bo nie uda się znaleźć środków bieżących. To trzeba sobie jasno powiedzieć, nie jest to żadne przerysowanie i żadne dramatyzowanie. Zamiar PO i premiera Donalda Tuska, aby podnieść wiek emerytalny zasługuje na poparcie każdego, kto powyższe problemy rozumie i ma poczucie elementarnej sprawiedliwości.

Jednego i drugiego brak jednak trzem sejmowym partiom. Pierwszą z nich jest SLD, które proponuje skrajnie nieodpowiedzialny i całkowicie niesprawiedliwy pomysł referendum w tej sprawie. Pod adresem Leszka Millera i jego akolitów należy sformułować dwa fundamentalne pytania. Pierwsze brzmi: kto miałby w tym referendum mieć prawo głosu? Czy 70-letni dziś emeryt, który „załapał” się na czasy jeszcze w miarę bezpieczne z punktu widzenia wypłaty emerytur, a proponowana zmiana w żaden sposób nie wpłynie na jego osobistą sytuację one way or the other? Czy też może 55-letni rencista, który na tej rencie pozostanie do końca życia? Albo 35 Agent Tomek i inni posiadacze podobnych przywilejów emerytalnych w zakresie wieku przechodzenia na emeryturę? Może w końcu 58-kobieta, którą stopniowe, powolne podnoszenie wieku emerytalnego dotknie, ale w bardzo nieznacznym stopniu, a swojej emerytury może być pewna? Oni wszyscy mają mieć głos w tym referendum wg SLD, jednak głosu będzie pozbawiony 12-latek, który będzie na emerytury tychże głosujących łożył składki do ZUS przez całe swoje życie zawodowe, a gdy sam się zestarzeje, zastanie pustkę w kasie. Pojawia się więc zasadna wątpliwość, dlaczego głos każdego z uprawnionych do udziału w referendum ma być równo ważony, jeśli skrajnie nierówny jest wpływ tej decyzji na życie poszczególnych obywateli?! Gdy wybieramy Sejm, decydujemy o przyjęciu konstytucji lub wstąpieniu do UE, podejmujemy decyzje dotyczące nas wszystkich. Głosując nad wiekiem emerytalnym niektórzy będą podejmować decyzje dotyczące innych, którzy nawet głosu nie mają. To niedemokratyczne i idiotyczne.

Drugie pytanie do SLD wiąże się z zarzutem o populistyczną naturę takiego referendum. Niechaj pan Miller zastanowi się, co powiedziałby na propozycję organizacji referendum np. na temat obniżenia stawki PIT do 5%, a zrozumie tę kwestię.

Drugą z partii pozbawionych poczucia odpowiedzialności jest PiS. Jednak jeśli spojrzymy na projekt, jaki partia ta chce promować, to przynajmniej w odniesieniu do ludzi młodych zauważymy wyraźną konsekwencję. PiS proponuje nie tylko utrzymanie obecnego wieku emerytalnego, ale także zakaz zawierania umów, przez lewicowych speców od „robienia narracji” określonych ostatnio mianem „śmieciowych”. Tak oto młodzi ludzie, dzięki PiS, nie tylko nie będą mieli w przyszłości emerytur, ale także dziś nie będą mieli pracy. To przynajmniej rozwiązuje problem sprawiedliwości pokoleniowej. Nie będą mieli pracy, to nie wniosą do systemu składek, a wtedy odmowa wypłaty im emerytur nie będzie aktem grabieży, a logiczną konsekwencją. Posłom Hofmanowi i Błaszczakowi gratuluję pomysłu. Od razu widać, kto ma słowo „Sprawiedliwość” w nazwie!

W końcu PSL. Koalicyjna partia uparła się, aby za wszelką cenę na wcześniejszą emeryturę posyłać matki, często więc kobiety, które ze względu na ewentualne urlopy wychowawcze i tak mają już krótsze okresy pracy. PSL często odwołuje się do tradycyjnych wartości, ale akurat matki chce karać głodowymi emeryturami w nagrodę za wspomożenie demograficznego wyzwania narodowego. Poza tym PSL chce odłożenia reformy w czasie (najlepiej na okres, gdy samo będzie w opozycji  wiadomo, że interes partyjny jest najważniejszy) i wprowadzenia później, jaszcze bardziej „na raty”.

Otóż już w wersji premiera Tuska i PO reforma jest rozłożona na długie raty, w przypadku kobiet o długości kredytu hipotecznego. I to jest jej największa wada. Zaczynając od już nazbyt umiarkowanego projektu PO przesunęła punkt ewentualnego kompromisu na miejsce które wskazuje PSL, a więc niezadowalające. Aby przeprowadzić sensowną wersję zmiany będzie musiała postawić na swoim, co nigdy nie wygląda PR-owkso najlepiej. Inaczej byłoby, gdyby początkowo przedstawiła projekt, którego kraj rzeczywiście potrzebuje. A dążyć powinniśmy raczej do wydłużenia wieku emerytalnego wszystkim do 67 lat do 2020 roku. Dalej, do roku 2030, wiek należałoby podnieść do lat 70. I znowu: rachunek jest prosty. I nieubłagany.

Liberalizm i wspólnotowość :)

Dla mnie liberalizm i wspólnotowość to nie są przeciwieństwa. Jeżeli się to dostrzeże, to łatwiej jest się zajmować kwestiami takimi, jak polityka społeczna. Pozornie dla niektórych może być to sprzeczność – dla mnie tak absolutnie nie jest. Dla mnie przeciwieństwem wspólnoty wolnych ludzi, gdzie mamy i wolność, i wspólnotowość, jest etatyzm i konserwatyzm. Ale najpierw zajmijmy się tym, po co jest polityka społeczna i skąd się wziął system emerytalny a także tym do czego one służą. Polityka społeczna, polityka w ogóle, jest zawsze ingerencją w normalne funkcjonowanie społeczeństwa i gospodarki. A ingerencja ma to do siebie, że jak dobra by nie była, to zawsze jest trochę zła. Całkiem dobra nigdy nie będzie. Ale bycie trochę lepszym niż złym, jest szansą na zrobienie czasami rzeczy ważnych i potrzebnych. Ale podkreślam – czasami. Bo nie jest tak, że nasza światła wola jest w stanie sobie poradzić ze wszystkimi naturalnymi procesami, w sposób, który je czyni absolutnie doskonałymi. Jeżeli dokonujemy ingerencji, to zawsze jest skutek uboczny, często nie do końca zgodny z tym, co chcieliśmy osiągnąć. A do tego dochodzą jeszcze koszty, które też są skutkiem ubocznym. A koszty są zawsze dla ludzi.

Wygodny jest co prawda skrót myślowy, że koszty są ponoszone przez budżet państwa, ale jest on złudny, bo koszty zawsze spadają na ludzi. Cokolwiek byśmy nie zrobili, to generujemy koszty, a generujemy je dla ludzi. Jedyny realny podmiot, którego one dotyczą, to nie abstrakcyjni podatnicy nawet, a pracująca część społeczeństwa, w którym żyjemy. Zawsze, żeby wydać złotówkę nawet na coś najważniejszego, trzeba ją zabrać komuś, kto ją zarobił. A w dyskusjach bardzo często rozmazuję się ten fakt, mówiąc o „państwie”. Gdy mamy do czynienia z dwoma dobrami: dobrem biednego człowieka w potrzebie i dobro budżetu, to każdy człowiek, który ma serce, a także i rozum, powie: wspieramy człowieka, niech budżet płaci. Problem jest wtedy, gdy ten człowiek jest biedny, bo go wydoili podatkami, żeby zapłacić za budżet na wspomożenie go potem w jego trudnej sytuacji. Tak się też zdarza. Warto spojrzeć na statystyki, kto tak naprawdę w największym stopniu finansuje wydatki dokonywane za pośrednictwem państwa. Fundamentalną kwestią w polityce społecznej jest to, żeby pozytywny skutek, który wynika z tego, że coś zrobimy był większy od negatywnego skutku społecznego wynikającego z tego, że musimy ludzi wytrzepać z pieniędzy. Pytanie jak to jedno z drugim pogodzić. Nie zawsze można to bezpośrednio rozważyć, ale to nie jest tak, że możemy być jedynie po jednej stronie, np. realizacji słusznych celów. Jako społeczeństwo zawsze mamy z jednej strony cele, które chcemy zrealizować, z drugiej strony koszty, jakie za tym idą. Na ogół politycy są zainteresowani tym, żebyśmy tego pełnego obrazu nie mieli. To nie jest jakaś ich zła wola, ale od odkąd ukształtowała się demokracja, to byli oni po to, żeby wydawać nasze pieniądze. Oceniamy ich w zależności od tego, ile pieniędzy jest wydawanych w skutek ich decyzji. Polityk, którego decyzja uruchamia duże kwoty, to duży polityk, a którego decyzja uruchamia małe kwoty, to mały polityk. I każdy polityk ma to naturalnie wdrukowane w swoje myślenie. Jeżeli nie ograniczymy się, racjonalnie ograniczając cele, które chcemy finansować, to się finansowo nie pozbieramy. Polityka społeczna jest szczególnie trudna, dlatego, że musimy na co dzień w dyskursie społecznym konfrontować słuszne cele z jakimś paskudnym, technokratycznym, interesem budżetu państwa. I nie da się o tym „normalnie rozmawiać”. Rzecz w tym, że przez cały prawie XX wiek możliwe było zrobienie pewnej fantastycznej sztuczki. Polegała ona na tym, że przyrost demograficzny może znakomicie służyć do finansowania polityki społecznej, do zbudowania państwa dobrobytu na przyroście naturalnym. Pomysł świetny, tyle tylko, że ograniczony w czasie. I mamy tego pecha, że żyjemy w momencie, kiedy ta sprawa jest już passe. Nie może być dłużej realizowana w ten sposób. Mogło być tak w przeszłości, stąd wyobrażenia ludzi, o tym, że rząd jest w stanie wziąć pieniądze „skądś”. A skąd? Dawnej była prosta metoda – pożyczało się pieniądze od przyszłych pokoleń. A oddawało kolejne pokolenie, które będąc liczniejsze płaciło jednostkowo tyle samo, ale w sumie dużo więcej. Starczało to na oddanie wszystkich długów. Można było przyśpieszyć rozwój gospodarczy i społeczny na skutek aktywnej roli rządów, które zarządzały rentą demograficzną, jaką można nazwać Świętym Mikołajem. Święty Mikołaj naprawdę istniał: przyszedł, żył, pomagał płacić rachunki. Rzecz w tym, że biedaczek umarł. Jakieś 20 lat temu. A my nie chcemy tego zrozumieć. Protestujemy przeciwko jego śmierci, jesteśmy „oburzeni”. Chcielibyśmy go wskrzesić, zrobić coś, żeby było tak, jak było. Zjawisko o którym mowa, przyrost pokoleń było historyczne. A więc nie uniwersalne, ale konkretnie umiejscowione w czasie,mające swój początek i koniec. Początek był pod koniec XVIII wieku, kiedy skumulowane elementy postępu cywilizacyjnego doprowadziły do tego, że ludzie zaczęli żyć trochę dłużej, dzieci przestały umierać. Bardzo wzrosła długość życia, a zachowania demograficzne zostały takie same, jakie były potrzebne, żeby odtwarzać populację przy ogromnej śmiertelności. Stąd boom demograficzny. Cały XIX i ponad połowa XX wieku to gwałtowny przyrost demograficzny. Europa zaludniła pół świata: północną Amerykę, częściowo południową Amerykę i inne kontynenty. Ten boom się skończył z powodów, które demografowie nazywają przejściem demograficznym, to znaczy, że nasze zachowania demograficzne dostosowały się do sytuacji. Bardzo powoli i z dużym opóźnieniem zaczęło się rodzić mniej dzieci. To nie jest kwestia takiej, czy innej polityki-prorodzinnej lub jej braku. To spokojne dostosowanie do tego, żeby populacja odtwarzała się w mniej-więcej niezmienionej liczebności. Tak było dawniej. Zdarzały się okresy przyśpieszonego wzrostu demograficznego, ale jak się na to spojrzało w dłuższej perspektywie, to kolejne pokolenia były odrobinkę większe od poprzednich. Natomiast w wiek XIX i XX, mamy sytuacje, gdzie prawie podwaja się ludność po połowie stulecia. Wynikało to z tego, że dzieci rodziło się tyle samo, co wcześniej, tylko one nie umierały. To zupełnie sprzeczne z tym, co było wcześniej. W pewnym momencie można było z tego utworzyć piramidę finansową. To jest super sytuacja – nagle z nikąd są środki. To był genialny wynalazek, tyle tylko, że taki sam jak wynalazek Madoffa i paru panów wcześniej, którzy w dość podobny sposób robili różnego rodzaju przekręty. Ale tego typu przekręt robiony przez prywatne osoby kwalifikuje się jako przestępstwo i się za to idzie siedzieć, gdy to robią rządy, to robią, robią i robią…I nic. Tylko tym się to różni jedno od drugiego i dostrzeżenie tego faktu jest bardzo ważne. Rządy robią coś, czego robić absolutnie nie powinny. Niektórzy zaczęli to rozumieć, natomiast wciąż jest masa polityków, którzy wierzą, że to można byłoby tak dalej pociągnąć. A ci, którzy wiedzą, że to się tak dłużej nie da, pytają jak z tego bagna wyleźć. Jak z tego wybrnąć, skoro trzeba by powiedzieć ludziom: „zostaliście oszukani”? Źle brzmi, a może: „mamy problemy, nie dostaniecie swoich obiecanych emerytalnych pieniędzy, których się spodziewacie”?. Też źle brzmi. Polityk, który tak powie, zaraz musi sobie szukać innego zawodu, bo w tym już nie osiągnie właściwie nic. Czyli jest problem polegający na powiedzeniu ludziom prawdy. A prawda jest taka, że całe funkcjonowanie sektora publicznego, a nie tylko emerytalnego oparte jest na demografii. I to, że rządy mają problemy z długiem publicznym, też z tego wynika. Dawniej to się dawało jakoś rozwiązać, a dziś politycy robią coś, co jest absolutnie sprzeczne z ich naturą, czyli tną wydatki. Polityk, który chce ludziom taką brzydką rzecz zrobić, powinien się liczyć z tym, że ludzie mogą mu zrobić brzydką rzecz w czasie wyborów. Mimo to politycy w większości krajów próbują jakimiś ukrytymi sposobami, półgębkiem ciąć wydatki publiczne. Dawniej można było wydawać wiele na różne cele, dzisiaj jesteśmy biedniejsi, niż myśleliśmy, że jesteśmy. I to jest wyjątkowo nieprzyjemny komunikat. Jeśli jest puszczony w przestrzeń bez możliwości skomentowania, to jest kłopot, bo ludzie mają prawo się złości i myśleć, że się ich chce oszukać. Fakt jest prosty: to demografia rządzi światem. Jeżeli się zmniejsza liczba osób płacących składki, podatki i zwiększa liczba osób, która ma dostawać jakieś świadczenia, czy też nadal chcemy realizować słuszne cele, na które dziś już nie ma kasy, to nie ma tak naprawdę rozwiązania. To nie jest kwestia, że go jeszcze nie wymyśliliśmy, bo jesteśmy w stanie bardzo łatwo udowodnić, że takiego rozwiązania nie ma nawet teoretycznie. Bo jeżeli płaciło pięciu, a dostawał jeden, to jakoś to szło. A jak teraz płaci dwóch, a ma dostać trzech? Musi c
oś nastąpić – albo tych, co płacą przyciśniemy tak, że będą ledwo-ledwo zipać, albo ci, którzy mają dostać, dostaną bardzo niewiele. Oba rozwiązania są niedobre, przy czym one nie są symetrycznie nie dobre. Bo jeżeli ci, co mają dostać, dostaną mało to jest to wyjątkowo smutna i dramatyczna wiadomość. Ale jeżeli ci, co płacą dostaną mało, to jest to również smutna i dramatyczna wiadomość, ale ma ona także swoje konsekwencje. Ci płacący przestaną produkować, a wtedy wszyscy dostaną po plecach. Zarówno ci, którzy mieli dostawać, jak i ci, którzy mieli płacić. Bo jak nie wyprodukujemy- to nie mamy. Pieniądze i wszystkie inne byty finansowe związane z rynkami finansowymi są bytami wirtualnymi. A faktycznie istniejący, to jest pracujący człowiek, wytwarzający produkt. Wszystko inne to są wyobrażenia, które są szalenie potrzebne, dobrze, żeby właściwie funkcjonowały, ale jak zaczną źle funkcjonować, to pstryk! i ich nie ma. Ten kłopot można rozwiązać na różne sposoby, ale właściwie opierając się o jedną rzecz: to praca tworzy dobrobyt. Dobrobyt może powstawać tylko wtedy, gdy my jako społeczeństwo będziemy pracować więcej. I wtedy możemy wyjść z tej pułapki. Gdy ograniczymy to rozumowanie do systemu emerytalnego, to pracować więcej, znaczy pracować dłużej. Podniesienie wieku emerytalnego jest warunkiem absolutnie koniecznym, by mieć w ogóle szansę rozwiązać wydatków. Tyczy się to emerytur, jak i całości wydatków publicznych. System emerytalny jest najbardziej wrażliwy na starzenie, ale będąc najbardziej wrażliwym i największym pojedynczym wydatkiem w ramach finansów publicznych, jest tak duży, że jest w stanie zawalić te finanse, gdyby ich reszta nie była wrażliwa (a jest). Warto pamiętać, że systemy emerytalne zostały wymyślone kiedyś po to, żeby wspierać niedołężnych starców. Ludzi będących już absolutnie na skraju swojego życia, którzy umarliby z głodu, chłodu, gdyby reszta społeczeństwa im nie pomogła. Jeśliby to przenieść na dzisiejszą demografię, to byliby to ludzie mniej więcej 90letni. A zatem gdybyśmy dziś wymyślali system emerytalny, według kryteriów, jakie posłużyły ludziom do wymyślenia systemu emerytalnego 100 lat temu, to wprowadzilibyśmy wiek emerytalny 90 lat. Taka jest skala niedopasowania instytucji w ramach systemu emerytalnego do jego faktycznych okoliczności funkcjonowania. Gdy wprowadzano rozwiązania emerytalne w Niemczech, średnie dalsze trwanie życia wynosiło 45 lat. Wiek emerytalny w pierwszym powszechnym systemie niemieckim wynosił 70 lat, potem zmieniono go na 65 lat. Głównym celem była więc pomoc kliku niezwykle starym pracownikom, którym trzeba było pomóc nie umrzeć z głodu. Nie musimy się posuwać do aż tak skrajnej sytuacji, ale tak naprawdę jeżeli spojrzymy a nasza dzisiejszą demografię, powinniśmy przyjąć, że dzisiejsi 30-latkowie będą pracować do wieku 75 lat. I to nie dlatego, że ktoś tak sobie zdecyduje, tylko dlatego, że pokolenie ich wnuków potraktuje to jako oczywistość. Inaczej nie będzie można. Są zatem dwie możliwości. Albo powiedzieć to sobie dzisiaj i wprowadzić do programu funkcjonowania, albo oni dowiedzą się tego, jak będą starzy. Druga możliwość jest dużo gorsza. Trendy demograficzne są jasne: Możemy odpowiednią polityką demograficzną wyjść z tego dołka niskich urodzeń w jakim jesteśmy, ale to co jesteśmy w stanie zrobić, to doprowadzić do odtwarzalności pokoleń. Czyli osiągnąć poziom 2.09 dziecka na kobietę. Kilka krajów europejskich, m.in. Francja zaczęło się do tego zbliżać, ale miejmy świadomość. To jedynie spowolnienie skutków śmierci św. Mikołaja. żeby go wskrzesić, to musiałoby to być 4-5 dzieci na kobietę a łatwo się domyślić, że jest to niemożliwie. Musimy więc o tym zapomnieć i zastanowić się co możemy osiągnąć. Przypomnijmy najpierw, że poziom wypłat (stopa zastąpienia), czyli to ile wynosi świadczenie podzielone przez płacę, zależy od demografii (obciążenia demograficznego) i składki od naszych płac. Chodzi o to ilu emerytów przypada na jednego pracującego, ile wpłacamy, a ile wypłacamy. To wyjątkowo prosty wzór wynikający ze skomplikowanych modeli, który mówi nam wprost: Ważny jest realnie pracujący człowiek i ile on wytwarza oraz ile z tego jest przeznaczane na finansowanie emerytur. Warto też podkreślić, że na finansowanie emerytur odpowiednio duża część naszych finansów jest już przeznaczana. Pierwsze co zaczęli robić politycy, jak zaczął się kryzys demograficzny, to było podniesienie składek. W Polsce do 1980r. składki na wszystkie ubezpieczenia, czyli włączając tez emerytalne, wynosiły 15.5%. Po 20 latach to było już 45 i nie wystarczało. Gdybyśmy chcieli zachować wcześniejsze rozwiązania, a wziąć pod uwagę obecną sytuację demograficzną, musiałoby to być już 60%. Na takiej ścieżce jest w tej chwili większość krajów, które nie powiedziały sobie prawdy. Czyli nie uzależniły składek od wypłat. Jeżeli są od siebie oddzielone, to próbuje się oddzielnie też oddziaływać na każde z nich i się rozjeżdżają. Wiąże się to z polityką, bo chce się dać więcej pracującym zarobić i emeryci chcą więcej dostać. A tak się nie da. Nie da się dać nikomu ani grosza, nie zabierając go osobie pracującej. Można wygrażać bankierom, jak to jest teraz modne, trzeba ich mocniej opodatkować, ale to nie wystarcza. Tak naprawdę większość dochodów systemów publicznych pochodzi od niezbyt bogatych, przeciętnych ludzi. My w Polsce i Europie jesteśmy już mocno tym dociśnięci i więcej składek już nie podniesiemy. Koniec. W związku z tym pozostaje albo podwyższać wiek emerytalny, albo obniżać świadczenia. Obniżanie świadczeń jest daleko bardziej niesympatyczne od podwyżki wieku, ale skutki społeczne w postaci protestów są tak ogromne, że jak spojrzymy jak na to reagują społeczeństwa w innych krajach, to myślę, że to postulat mało popularny politycznie. Nawet takie lekkie, kosmetyczne zmiany, żeby zrównać realny wiek emerytalny dla kobiet i mężczyzn, wyprowadzą ludzi na ulice. Dziś myślimy o tym, że emerytura to taka fajna rzecz, pozwalająca nam się wyzwolić ze smutnego wyboru między czasem, a dochodem. Jak jesteśmy młodzi, to albo dużo pracujemy i mamy mało czasu wolnego, albo mało pracujemy, ciesząc się dużym czasem wolnym. A emerytura to taki świetny moment: nic nie muszę robić, a kasa leci. Dlatego każdy racjonalnie myślący człowiek lubi tego typu rozwiązania. Co więcej-umie liczyć, wie że w systemach tradycyjnych, przy braku powiązania tego co się wpłaca z tym co się wypłaca, na ogół wypłaca się więcej niż się wpłaciło. Dużo więcej. Cudowna maszynka. Jeżeli tak jest, to ten kto przejdzie na emeryturę wcześniej, więcej razy weźmie ten podkręcony poziom świadczenia, jego bonus będzie większy. W poprzednim polskim systemie emerytalnym, który na szczęście został zamknięty, ten kto pracuje choć dzień niż wynosi minimalny wiek emerytalny, to nie umie liczyć (co się zdarza), lub pracuje dla idei (co jest wspaniałe).Kontynuując pracę obniża swoje cało życiowe dochody. Ponieważ większość ludzi pracuje dla dochodu i umie liczyć, to w Polsce przechodzimy na emeryturę w wieku chorobliwie niskim. To przypadłość wielu krajów. W innych krajach ten dołek może nie jest tak wyraźny jak u nas, ale jest. Coś trzeba z tym zrobić. A nie jest łatwo. Jak ktoś usiłuje to ruszyć, to zaraz idzie demonstracja, w Paryżu chociażby. I kto w niej idzie? Młodzi ludzie, którzy nie zgadzają się na podnoszenie wieku emerytalnego. To kompletny bezsens. Ja rozumiem, że mogą tego nie chcieć ci, którzy przejdą niedługo na emeryturę, dla nich to przykra wiadomość w późnym okresie kariery zawodowej. Ale młodzi ludzie w istocie mają napisane na transparentach zupełnie coś innego, niż im się wydaje: „chcemy płacić wysokie podatki!”. Walczą o to- i wygrywa
ją. Będą właśnie płacić wysokie podatki. Ze skutkiem, że mniej będą dla siebie mieli, oraz z takim, że będą mniej pracować. Bo im się nie będzie chciało-jak komuś nie zapłacą, bo po odliczeniu składek okaże się że prawie nie zapłacą, to on nie pracuje. A jak nie pracuje, to nie ma. Społeczeństwo będzie ubożało. Nie ma przed tym ucieczki, chyba, że powie się prawdę: emerytury w przyszłości będą niższe o ile nie będziecie dłużej pracować. Ten komunikat powinien być bez przerwy ludziom przedstawiany, bo bez tego nie rozwiążemy problemu. Publikacje międzynarodowe wskazują, że nasz kraj jest na czele listy zmniejszania skali wydatków stałych. Inni mogą nam pozazdrościć. Wprowadziliśmy prostą zasadę: św. Mikołaj umarł, uznajemy realne zależności. Jeżeli ktoś nie uznaje, to będzie miał w projekcjach wyższe stopy zastąpienia, tyle tylko, że ex post się dowie, że to była kompletna nieprawda. A prawda jest taka, że jeśli mamy mniej pracujących, to nie ma takiego polityka, ekonomisty, który wymyśli jak z tego zrobić niezmniejszone świadczenia. Można za to dłużej pracować. To jest prawdziwe rozwiązanie. Po pierwsze dlatego, że ta fundamentalna zmienna, jaką jest krzywa oczekiwanej długość życia-jest nieliniowa. Ludziom się to myli i myślą, ze jest liniowa. Jak się zapyta człowieka, jak on rozumie, to, że średnia oczekiwana długość życia dla mężczyzny w jego kraju wynosi 72 lata, to co usłyszymy? Że jak ktoś przejdzie na emeryturę w wieku 65 lat, to będzie żył lat 7. To nieprawda. Będzie żył dużo, dużo dłużej. Czy są jakieś nieprawdziwe dane? Nie, po prostu jest zależność nieliniowa. I gdyby to przyłożyć faktycznie do wieku 65 lat, to okaże się, że ten mężczyzna będzie żył jeszcze około 13 lat lub więcej. Żyjąc, pchamy zawsze swoją długowieczność przed sobą. Weźmy dziadka, który ma 100 lat i sypnie się ten prosty rachunek z powszechnego rozumowania, bo okaże się że dziadek nie ma przed sobą nieokreślonej liczby lat, ale ma już minus X lat. To nieprawda i widać, że tu o coś innego chodzi. Teraz kwestia wysokości świadczeń. Jak patrzymy na różne kraje, to dostajemy informację, że wynoszą one np. 60% ostatniego dochodu. Jest to informacja częściowa. Trzeba zawsze powiedzieć w jakim wieku jest taka wysokość, bo jak się nie poda wieku, to jest to informacja wręcz nieprawdziwa. Dlatego, że im bardziej opóźnimy przejście na emeryturę, tym bardziej, bardzo silnie, zwiększymy wysokość świadczenia w nieliniowy sposób. Wypłata jest równa zakumulowanemu kapitałowi, przez średnie dalsze trwanie życia w wieku przejścia na emeryturę. To ogólna zasada. Wysoka progresja wysokości świadczeń wynika z tego, że jak pracujesz dłużej, to więcej wpłacasz. Dłużej nie wyciągasz z konta, czyli to jeszcze rośnie, a średnia oczekiwana długość dalszego życia-spada. Przedłużenie aktywności zawodowej jest rodzajem cudownego lekarstwa, jedynego, jakie może być wymyślone. Praca tworzy dobrobyt, jeżeli chcemy mieć większe świadczenia, to musimy dłużej pracować. Kraje dzielą się teraz na takie, w których ludzie już to wiedzą i na takie, w których jeszcze tego nie wiedzą. My na szczęście jesteśmy po tej stronie, gdzie to wiemy, co powoduje wiele problemów. Polski system emerytalny daje małą stopę zastąpienia, emeryci będą mało dostawać. Te niższe stopy, to nie jest od jutra, tylko za lat 20, 30, 40 i 50. Porównujemy się z innymi krajami, gdzie, te spadki będą dużo większe niż w Polsce. Tam nie będzie środków na wypłacanie świadczeń. My tego nie przewidzieliśmy, bo w przewidywaniach można się mylić, tylko my to wiemy, to jest twarda i prosta zależność, i wiadomo, co nastąpi. Tej kasy nie będzie, to świadczenia będą niższe. Polski system jest skonstruowany tak, żeby tę wiadomość dostarczać ludziom od razu, kiedy są młodzi, mogą się dostosować na różne sposoby. Najlepszy sposób: mieć więcej dzieci. Działa na poziomie zarówno indywidualnym, jak i ogólnospołecznym. Kolejny sposób: pomyśleć o tym co zrobić, by w wieku 65+ być osobą jeszcze zatrudnianą. Człowiek w tym wieku w obecnych czasach nie jest człowiekiem starym. Ale w większości przypadków ma kompletnie przeterminowane kwalifikacje zawodowe. Nawet jeśli są wysokie, bo kiedyś uzyskał wysoki poziom wykształcenia, to jest ono przekładane na kwalifikacje zawodowe, których nikt dziś nie potrzebuje. Ma wysokie, nikomu niepotrzebne kwalifikacje. Przegrywa więc z ludźmi młodymi, którzy przychodzą z kwalifikacjami świeższymi. Dlatego pracodawcy lubią takiego starszego człowieka wypchnąć na emeryturę, mówiąc: „no fajnie, dziękujemy za długoletnią pracę i cieszymy się, że Pan może już odpocząć”. W gruncie rzeczy to subsydiowanie przedsiębiorców. Mają za darmo możliwość wymiany załogi. Bo jeśliby chcieli zwolnić ludzi w normalny sposób, to muszą przejść różne kosztowne procedury i dać odprawy. A jak ktoś ma wiek emerytalny, to pstryk! i się go zwalnia. Przygotowanie do przyszłej pracy musi uwzględnić to, że czasy naszych rodziców i dziadków, kiedy zmieniali oni pracę rzadko, czasem przymusowo, czasem przypadkowo, to coś z czym my się już nie zetkniemy. Ludzie wchodzący dziś na rynek pracy powinni wiedzieć, że w najlepszym razie kwalifikacje, jakie uzyskają starczą im na 20 lat. Trzeba wiedzieć, co wtedy. Jest się człowiekiem koło 40, 50 i co? I nic. Bo nikt nas nie chce i się mówi, że takich starych ludzi się nie przyjmuje bo coś tam.Nie, nie przyjmuje się ich, bo oni nic nie umieją! Nie zawsze oczywiście, ale często. Trzeba myśleć o tym jak się zachować, gdy będzie trzeba gruntownie zmienić zawód, nie tylko czegoś się douczyć. Wykonywany zawód może zniknąć, wiele zawód znika w sposób bardzo płynny. Dlatego dotychczas spora część osób dochodziła do emerytury w gasnących zawodach w sposób bardzo płynny, bez szczególnego bólu dla siebie. Dziś będzie z bólem. Naturalny popyt pracowników na wcześniejszą emeryturę jest funkcją ich świadomości nieprzystosowania. Oni by chcieli swoje umiejętności wieźć dalej- a się nie da. Dlatego oprócz umiejętności wyniesionych ze szkół, trzeba mieć umiejętność przyswajania nowych kwalifikacji. A jeżeli praca do 75 lat stanie się faktem, to czeka nas też moment wyzwania w wieku 60 lat, kiedy do emerytury 10-15 lat, a ja już nic nie umiem. Sprawa trudna, możliwa do załatwienia, gdy przygotujemy się zawczasu, a nie gdy już buksujemy i nie mamy możliwości przystosowania się bo jesteśmy za starzy. Trzeba wiedzieć wcześniej i podjąć wcześniej odpowiednie działanie. Kolejna rzecz – oszczędność. Mówi się nam, że mamy oszczędzać, wtedy będziemy mieć lepsze emerytury. To jest trochę prawda, a trochę nie. Prawdą jest wtedy, kiedy ja będę oszczędzał, inni nie będą oszczędzać wcale, to ja będę miał wyższą emeryturę z pewnością. Ale jeżeli będziemy wszyscy oszczędzać więcej, to wcale nie znaczy, że będziemy mieć wyższe emerytury. Pułapka polega na tym, że oszczędzanie możliwe jest tylko w czymś, co jest abstrakcyjne. To abstrakcyjne coś musimy komuś sprzedać. Żeby stało się realne, musi to kupić ktoś, co coś produkuje. Bo jeżeli nie będzie realnego wytwarzania, to mamy abstrakcyjne tytuły własności. I co z nimi zrobimy? A no nic. Możemy w ich posiadaniu umrzeć z głodu przy stole zastawionym złotymi naczyniami. Trzeba znaleźć kogoś, kto będzie chciał od nas te tytuły prawne, złote naczynia odkupić. A tym kimś będzie tylko pokolenie pracujących. A jak będzie małe? To ile byśmy tych oszczędności nie mieli, to oni kupią tyle, ile potrzebują, a nie tyle ile my chcemy im sprzedać. Zatem jak wszyscy będziemy oszczędzać, to możemy nie do końca osiągnąć zakładany przez nas cel. Załóżmy jednak, że udaje nam się powrócić do wcześniejszych trendów, przyjmijmy, że każda kobieta rodzi po 4-5 dzieci, pr
zedszkola pękają w szwach? I co? Zadepczemy się! Już pół wieku temu istniały badania mówiące o tym, że świat jest na skraju przeludnienia się, że jeśli tak dalej pójdzie to nie będzie dla nas wszystkich surowców, miejsca do życia i innych rzeczy. Musimy przyjąć, że okres boomu, który stworzył pojęcie piramidy demograficznej jest już częścią historii. Tego tworu już nie ma i musimy sobie radzić sami. Gdybyśmy dziś wyobrazili sobie, że oto podnosimy wiek emerytalny w Polsce do 80 lat, to moglibyśmy przestać debatować, bo byłby to koniec problemów. Dodając do tego rozsądne oszczędzanie i zapewnienie zastępowalności pokoleń: problem spędzający sen z powiek ekonomistom, politykom- przestałby istnieć. Coraz dłużej żyjemy w dobrym zdrowiu i nie ma specjalnego powodu, żeby kończyć aktywność wcześniej. Co więcej wcześniejsze przechodzenie na emeryturę, traktowane przez wiele osób, jako wydarzenie uwalniające ich z niewoli wymiany czasu wolnego na pracę, tak naprawdę jest pułapką. Powrót po kilku latach jest niemożliwy, a przejście na emeryturę jest samo marginalizacją. Obywatele w pełni praw, to ci, którzy pracują. Dodatkowo dla bardzo wielu ludzi przechodzących na emeryturę wcześniej, dla mężczyzn szczególnie, to wielkie wzywanie. Ludzie często po przejściu na wcześniejszą emeryturę po prostu umierają, popadają w ciężkie choroby, na skutek nagłego zatrzymania aktywności. Widać to zwłaszcza na byłych funkcjonariuszach służb mundurowych. Tak wiele i tak szybko się działo, a nagle pstryk! i nie ma nic. Jest taki syndrom medyczny i mówi się, że wczesna emerytura zabija. To oczywiście pewne przerysowanie, ale zwraca uwagę na problem, że wcześniejsze przejście na emeryturę tak naprawdę nie jest dobre. Ono może być uzasadnione tylko wtedy, kiedy jest koniecznością, jak ktoś jest starcem. Natomiast ludzie zaczęli uważać, że emerytura to takie narzędzie dla człowieka, który jest jeszcze w miarę żwawy, żeby zażył trochę życia, pojechał na wycieczkę, zrobił to wszystko, czego nie mógł zrobić, bo ciężko pracował. To jest zupełne wypaczenie sensu systemu emerytalnego. On był pomyślany wyłącznie po to, żeby tam, gdzie jest potrzeba społeczna, są niedołężni starcy potrzebujący wsparcia, tam młodzi zostają obciążeni, by tej garstce pomagać. Jest nas dużo pracujących, zrzucamy się małymi kwotami, które skumulowane dają kwoty duże i załatwiamy problem społeczny, jako, że żyjąc we wspólnocie nie chcemy tych ludzi zostawiać samym sobie. Teraz zmieniły się proporcje. Ale coś jeszcze. Teraz pracujący młodzi finansują „starszych juniorów”, przechodzących na emeryturę absolutnie nie będąc starcami. System emerytalny wypłacający ludziom pieniądze od 60-tki jest po prostu głupi. On nie ma prawa obciążać młodych, którzy potrzebują mieć dom, wykształcić dzieci, zapewnić sobie podstawy funkcjonowania. A my im dokręcamy śrubę i mówimy: płaćcie, płaćcie, płaćcie, bo ten 60-paro letni człowiek powinien dostać wysoką emeryturę. I tu jest pies pogrzebany. Wpadliśmy w pułapkę stosowania pewnych pojęć, które były bardzo słuszne wiele lat temu, ale my je stosujemy do zmienionej demografii. Teraz próbuje się ustanowić różne systemy pielęgnacyjne dla ludzi starych (powyżej 80-tki). To jest po prostu wymyślanie sytemu emerytalnego od nowa. Bo w nim tak naprawdę o opiekę nad ludźmi starymi powinno chodzić. Tyle tylko, że w tym momencie mamy środki utopione w tym systemie, który nosi nazwę emerytalnego, a tak naprawdę jest systemem alokacji dochodu z okresu wczesnej młodości do okresu późnej młodości. W związku z tym, tam mamy przeznaczane środki i nie starcza na to, żeby realizować faktyczny cel społeczny, jakim jest wsparcie ludzi rzeczywiście starych i potrzebujących. Podnoszenie wieku emerytalnego jest najbardziej fundamentalnym społecznie celem, jakim można sobie wyobrazić. Ponieważ trzeba mieć środki na naprawdę potrzebujących, czyli uwolnić je z przepływu, jakim jest tzw. system emerytalny, a druga rzecz: zmniejszyć obciążenie ludzi młodych. Dane dotyczące ryzyka ubóstwa według wieku, szczególnie w Polsce, pokazują, że ryzyko ubóstwa w grupie 25-50 lat, tymi, którzy tworzą trzon siły roboczej, jest kilkakrotnie wyższe niż ryzyko ubóstwa ludzi 65+. Pokazuje to absurd, do którego doszliśmy, bo ci, którzy finansują mają się gorzej niż ci, którzy są finansowani. Gdzieś tu został popełniony błąd, polegający na tym, że ktoś tego sytemu na czas nie wyregulował. Czyli nie zmniejszył skali transferów od młodych do starych, przekraczających bariery zdrowego rozsądku. Doszło do paranoi-młodych się tak strasznie przycisnęło, że teraz to oni są w kłopocie. Co dawniej było problemem grupki społecznej, którą chcemy wesprzeć, zmieniło się w problem młodych, którzy chcą wejść na rynek pracy i nie bać się posiadania dzieci, którzy nie chcą być zmuszani do emigracji (w przypadku Polski), a za to chcą być motywowani do pracy. Bo jak się mało płaci, to ludzie nie chcą pracować. Pytanie co z tym zrobić? Wprowadzić system emerytalny, działający wg prostej zasady: ile wpłaciłeś, tyle dostaniesz. Oczywiście w wartościach odpowiednio zaktualizowanych ekonomicznie, biorąc pod uwagę upływ czasu. I tak się szczęśliwie składa, że system działający w Polsce od 1999 roku, działa dokładnie wg tej zasady. To jest rozwiązanie, które nie może zrobić deficytu-nigdy. Trzyma składkę na stałym poziomie, bardzo wysoko premiuje przedłużenie aktywności zawodowej-jeżeli ktoś pracuje dłużej, to on dostanie korzyść, jaka z tego wynika, nieliniowo narasta mu wysokość świadczenia. Motywacja do dłużej pracy polega na wskazaniu indywidualnej korzyści z niej płynącej. I najważniejszym elementem naszej reformy z 1999 roku, było właśnie zindywidualizowanie sytemu. Częściowa prywatyzacja była mniej ważnym elementem, bo dotyczyła zarządzania tym przedsięwzięciem, a nie samego przedsięwzięcia. My czasem mylimy publiczne z prywatnym. Czy OFE są systemem prywatnym? Oczywiście, że nie -to jest system stricte publiczny, a prywatne jest zarządzanie nim. Jest to partnerstwo publiczno-prywatne. Cel, nadzór i wszystko co się z tym wiąże jest publiczne, natomiast samo wykonywanie usług-jest prywatne. System jest publiczny, gdy uczestnictwo, jak i zasady- są wystandaryzowane. Wszyscy uczestniczymy na tych samych zasadach. Nie ma miejsca na podejmowanie indywidualnych decyzji. Prywatne rozwiązanie jest wtedy, gdy ja sam podejmuję decyzję, czy ja w ogóle, i w jakiej formie i na jak długo biorę w czymś udział. Ale potem biorę na siebie odpowiedzialność dotyczącą efektów. Jak zrobiłem dobrze, to świetnie, jak zrobiłem źle, to mam w plecy. I to jest moja sprawa. ZUS pewnie dobrze by się dał sprywatyzować, bez zmiany rzeczy, które robi. To nie o to chodzi, żeby stał się firmą, która zarządza, tak jak się to robi na rynkach finansowych. Chodzi o to, żeby sama instytucja zmieniała się nie system, który ona obsługuje. My zmieniliśmy cały system w 1999 roku, nie tylko OFE. ZUS po reformie zarządza nowym systemem. A to, czy on wykorzystuje rynki finansowe, czy nie, to zupełnie inna sprawa. Stary polski system emerytalny został zamknięty. To była najbardziej radykalna reforma, jaką można sobie wyobrazić. A że ZUS nadal istnieje to inna sprawa. ZUS nie jest systemem, jest instytucją, jaka nim zarządza. Tak samo jak OFE jest elementem systemu, a PTE są instytucjami zarządzającymi częścią sytemu. Zobaczenie tego ułatwia nam dyskusję o tym, czym system emerytalny jest. Najgorszą rzeczą, jaką możemy sobie w polityce społecznej wyobrazić, to dać się zwieść politykom, że Mikołaj nie umarł. Oni będą nas zwodzić, bo dawniej byli jakby dilerami tego Mikołaja. Oni dalej chcą nimi być, tylko nie mają już jakby czym handlować. Uświadomienie sobie tego, że świat się zmienił to pierwszy krok,
żeby samemu się zmienić.

Marek Góra
Marek Góra

LESZEK JAŻDŻEWSKI:

Czy w sytuacji, gdy wiemy, że wirtualnych pieniędzy w systemie emerytalnym będzie przybywać, ale realnych ubywać, jest jakiś sposób, żeby bez radykalnych reform zagwarantować wypłatę świadczeń?

PYTANIE Z SALI:

Zastanawiam się nad zmianą kwalifikanci w ciągu życia. Jak to zrobić i kto ma za to płacić? System, czy indywidualnie sama jednostka? Kolejna kwestia: czy nie powinniśmy włączyć do rozliczeń sytemu emerytalnego prac kobiet, takich jak wychowywanie dzieci i czy nie powinniśmy tego samego zrobić z „umowami śmieciowymi”?

MAREK GÓRA:

Pierwsza ważna i smutna wiadomość; pieniądze są tylko wirtualne. Zrozumienie tego, to podstawowa kwestia. One mogą być bardziej lub mniej wirtualne z dnia na dzień, ale z dziesięciolecia na dziesięciolecia, to wszystkie są totalnie wirtualne. A zatem, pieniędzy długookresowych w ogóle nie ma, czy to w ZUSie,, czy w OFE. Środki, które zbieramy i nazywamy pieniędzmi, jakimiś tytułami prawnymi są tylko próbą ucywilizowania wymiany między pokoleniami. Naprawdę nieważne, czy w ZUSie są jakieś pieniądze, czy nie. Lepiej nawet, że ich tam nie ma bo ich nie straciłem. Nie jest to miejsce do trzymania pieniędzy. Notabene, OFE też nie jest takim miejscem, bo je natychmiast wydaje. W obu miejscach pozostają więc tylko tytuły prawne. Wypłacalność emerytur jest związana z jedną tylko rzeczą; trzeba obniżyć oczekiwania emerytalne. Jak będziemy oczekiwać emerytur na poziomie 60paru procent ostatniej pensji, to pieniędzy zabraknie. Jak będziemy oczekiwać na poziomie 30paru procent- to nie zabraknie. Sprawa jest taka, żeby nie tworzyć niespłacalnych zobowiązań. Na tym polegał problem ze starym systemem, że tworzył oczekiwania powyżej możliwości spłat. OFE były z innego powodu potrzebne. Dla systemu emerytalnego długookresowo to tak naprawdę nie jest wielka różnica, a jest różnica jedynie dla funkcjonowania gospodarki. Pieniędzy nie ma. Co zrobić, by były? Pracować samemu, wykształcić nowe pokolenia, żeby mogły pracować, oczekiwać tyle, ile będzie, a nie więcej. Co do kobiet i włączenia ich domowych prac do sytemu emerytalnego. Tego się moim zdaniem w sensowny sposób zrobić nie da. Problem istnieje, ale rozwiązanie go na zasadzie, że trzeba komuś coś dopisać, jest wysoce ryzykowne.Bo czemu by na przykład dodatkowo nie pomnożyć wszystkich emerytur razy dwa? Czy od tego przybędzie pieniędzy? Nie przybędzie. Kwestia przekwalifikowania. Jest to rzecz do współfinansowania ze środków każdego z nas oraz wspólnoty. Jest to w ogóle kwestia odpłatności edukacji? Powinna być płatna, czy bezpłatna? Jak się uczę, to odnoszę korzyść dla siebie, bo będę lepiej zarabiał, ale i moje społeczeństwo będzie miało z tego pożytek. W związku z połączeniem interesu publicznego i prywatnego powinno być współfinansowanie.

PYTANIE Z SALI:

Czy można by zastąpić obecny system rozwiązaniem, w którym każdy oszczędza na własne konto i decyduje, kiedy może odejść?

MAREK GÓRA:

Nie! Nie można zastąpić i nie powinniśmy sami decydować. Powód jest jeden. Wyobraźmy sobie, że każdy decyduje, czy sobie oszczędzać czy nie: Wy oszczędzacie, ja nie oszczędzam. Ja się idę zabawić. Gdy jesteśmy starzy: Wy macie, a ja nie mam. Więc biorę tablicę „oddam głos na tego polityka, który wytrzepie Wasze kieszenie brzydkich staruszków, którzy macie kasę, na mnie biednego staruszka, który kasy nie ma”, idąc z nią przed wyborami przed Sejm. I znajdę takich, którzy mi to załatwią. Oczywiście trochę żartuję. Ale rzecz polega na tym, że system emerytalny przez swoją powszechność chroni tych, którzy sami by to zrobili, przed tymi, którzy by tego nie zrobili. Nie służy więc obronie tych, co nie mieli by pieniędzy, ale tych, co by je mieli przed tym, żeby ci pierwsi ich nie oskubali. Co do wieku emerytalnego- to strasznie intuicyjna sprawa. Ludzie bardzo zaniżają to, czego będą potrzebować w podeszłym wieku. A finansowanie własnej starości to gigantyczne sumy. I nigdy sami nie uzbieramy, żeby wystarczyło. Człowiek, który ma 60 lat myśli sobie: przejdę na emeryturę, dostanę trochę kasy, ale jeszcze popracuję-połączenie tych dwóch źródeł, świetne rozwiązanie. To jest bardzo słodkie dostać dodatkowe pieniądze (zresztą bardzo malutkie) jak się jeszcze ma inne pieniądze. Ale po jakimś czasie on jest rzeczywiście stary i tych innych pieniędzy już nie zarobi. Teraz musi żyć z tego co kiedyś wystarczało jako dodatek. Pamiętajmy, że jako ludzie jesteśmy krótkowzroczni i w tym przypadku słusznie jest podjąć decyzje pewnego ograniczenia wolności nas wszystkich. Mamy pewność, że część z nas może podjąć złe decyzje, nie ze skutkiem negatywnym dla nich samych. Ktoś może powiedzieć; „Źle wybrałeś, umieraj pod płotem”. Ale ten ktoś nie będzie umierał pod płotem, tylko przyjdzie do nas po pomoc. I ją dostanie. I słusznie, że dostanie. Ale lepiej, żeby nie musiał w ogóle tego robić. Dlatego eliminujemy takie rzeczy jako społeczeństwo. I tu polityka społeczna nie kłuci się z liberalizmem. Bo wolność nie eliminuje tego, że my jako wspólnota możemy sobie narzucić pewne zasady dla dobra publicznego. Powszechny, nie za duży system jest czymś, co zwiększa nasz dobrobyt niezależnie od jakichkolwiek założeń. System emerytalny ma być mały, absolutnie powszechny a do tego niech każdy sobie jeszcze dokłada. Najgorzej jest wtedy, gdy indywidualne decyzje próbujemy wprowadzić do systemu powszechnego, bo i tak odpowiedzialność z nie spada na zbiorowość, a nie jednostkę. Jak spada na tego, kto podjął decyzję, to jest to akceptowalne, jak na innych- nieakceptowalne.

PYTANIE Z SALI:

Czy nie byłoby motywujące dla OFE, żeby ich prowizja nie była obliczana od wypracowanego dzięki nim zysku?

MAREK GÓRA:

Zmotywowalibyśmy tym OFE do podejmowania maksymalnego ryzyka. Jak wygrają (dla nas), to ich działka rośnie. Jak przegrają- to nasze pieniądze, nie ich. Opłaty byłyby za wysokie- towarzystwa zafundowałyby sobie bardzo kiepski PR. A struktura prowizji to jest wyższa szkoła jazdy, jak to zrobić, by działało. Generalnie nikt nie znalazł dobrego sposobu. W przypadku prywatnych pieniędzy, to ja umówię się z zarządzającym jak będę chciał. Jak dobrze-wygram, jak źle-przegram. Ale tu są pieniądze całego społeczeństwa. Między systemem publicznym i prywatnym jest też taka różnica, że prywatny czasem generuje wyższe stopy zwrotu. Tylko i wyłącznie dlatego, że cześć z nas nie będzie w tym uczestniczyć. Każdy system, w którym jesteśmy wszyscy daje uśredniony poziom zysku. Jeżeli przez operacje finansowe wytworzymy sobie wyższy poziom kont niż wartość wytworzonego produktu, to inflacja i ceny to przywrócą do normalności. Jednym z powodów kryzysu jest to, że uwierzono, że można konstruować bogactwo bez oparcia w realnym produkcie, który za to bogactwo chcemy potem skonsumować.

PYTANIE Z SALI:

Co z tym, że brak nadal zabezpieczenia 40% w akcjach a reszty w papierach dłużnych?

MAREK GÓRA:

Papiery dłużne w OFE są bez sensu, dlatego w ogóle ich nie powinno być. Wniosek z tego taki, nie że trzeba więcej przekazywać do ZUSu, ale że więcej trzeba inwestować w akcje.

Wyzwania demograficzne [Równość Szans] :)

Rafał Bakalarczyk


Mity o ubezpieczeniu pielęgnacyjnym

Polską debatę publiczną czeka prędzej czy później debata nad zabezpieczeniem społecznym osób w wieku sędziwym, których dotknie ryzyko niesamodzielności. Jedną z cieszących się przychylnością części polskich ekspertów propozycji rozwiązania tego problemu – jeśli chodzi o finansowanie – jest wprowadzenie powszechnego społecznego ubezpieczenia pielęgnacyjnego, wzorem niektórych innych państw ( np. Niemiec).

Sławomir Kalinowski


„Święty Mikołaj nie żyje!”

Na początku chciałbym wyjaśnić tytuł artykułu. Słowa bezczelnie przywłaszczyłem sobie z wypowiedzi Profesora Marka Góry, z seminariów poprowadzonych w ramach Szkoły Liberalnej Polityki Społecznej. Przywłaszczyłem? Tak, mimo że nie jestem ich autorem, to jak najbardziej się z nimi zgadzam. Myśl, że istnieje Święty Mikołaj, który do końca naszego życia będzie dawał nam pieniądze na życie funkcjonuje w głowach wielu osób.

Kaja Zapędowska


POLITYKA SPOŁECZNA WOBEC OSÓB STARSZYCH – UTOPIA CZY KONIECZNOŚĆ?

Polityka społeczna – celowa działalność państwa kształtująca warunki życia i pracy ludzi – jest pojęciem bardzo szerokim. Mówiąc o polityce społecznej możemy mieć na myśli tak odległe od siebie obszary jak, z jednej strony, rynek pracy i system ubezpieczeń społecznych, czy kwestie zdrowotne, ludnościowe, mieszkaniowe, rodzinne i kulturalne z drugiej.

Piotr Szukalski


Aktywne starzenie się. Bezbolesna recepta na starzenie się ludności?

Wzrost liczby osób starszych w Polsce i w Europie jest zjawiskiem równie nieuniknionym co powszechnie znanym. Jego społeczne i ekonomiczne konsekwencje są przedmiotem debat i obaw. Wdrażane są liczne programy mające zmniejszyć skutki wzrostu liczby osób starszych. Większość z tych programów bazuje na spojrzeniu z perspektywy makro, pomijając spojrzenie mikro tj. perspektywę jednostki.

Marek Góra


Ryzykowna gra emeryturami

Jacek Rostowski, cytując mnie, zapomina o tym, że fundamentalnym celem nowego systemu jest właśnie dywersyfikacja ryzyka prowadząca do zwiększenia bezpieczeństwa jego uczestników. Kiedy o tym mówię, jestem postrzegany jako obrońca OFE, a ja nie bronię OFE, tylko podziału składki. Uważam, że obecnej proporcji podziału składki nie należy zmieniać, nie dlatego, żeby chronić OFE, ale dlatego, żeby chronić bezpieczeństwo uczestników powszechnego systemu składającego się z dwóch części o podobnej wielkości.

Witold Jarzyński


Analiza emerytalnego planu Balcerowicza

Leszek Balcerowicz stał się pierwszym opozycjonistą w Polsce. Taki, nieformalny tytuł nadał mu Financial Times a dalej podchwyciły krajowe media. Z profesorem Balcerowiczem można się nie zgadzać, można z nim polemizować, ale nikt nie może mu zarzucić niemerytorycznej krytyki rządu Donalda Tuska. Dowodem tego jest obszerny, alternatywny plan reformy systemu emerytalnego przedstawiony przez Balcerowicza i jego Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR).

Jan Winiecki


Między rządem a Balcerowiczem, czyli, niestety, o OFE.

Znów narażę się wszystkim, czego interesujące efekty obserwowałem przez ponad 10 lat i trzy kolejne rządy oraz trzy opcje polityczne. Mianowicie, w telewizji publicznej istniał (istnieje?) program zwany „Plus/Minus”. Przez wiele lat rozmowy do tej audycji przeprowadzała ta sama redaktorka. I tak się jakoś składało, że trafiała do mnie jako do owego Minusa, gdyż opinię na Plus, pozytywnie oceniająca jakiś pomysł ówczesnego rządu, było jej znacznie łatwiej zdobyć.

Andrzej Krajewski, Wiktor Wojciechowski


Reforma emerytalna: fakty i liczby zamiast błędów i mitów

Do końca 1998 r. wszystkie świadczenia emerytalne były finansowane z bieżących wpływów, czyli z pseudoskładek na ubezpieczenie społeczne oraz innych podatków. ZUS wypłacał z nich emerytury, brakujące środki dokładał budżet. Liczne przywileje emerytalne, w połączeniu z niskim wiekiem emerytalnym i sposobem wyznaczania wysokości emerytury powodowały, że dużo osób zdolnych do pracy wcześniej przechodziło na emeryturę. Zmniejszała to podaży pracy i możliwości rozwoju gospodarki.

Witold Jarzyński


OFE obnażyło reformatorskie granice rządu Tuska

Rzecznik rządu Paweł Graś w jednym z wywiadów stwierdził, że „rząd uratował OFE” gdyż alternatywą była nawet ich likwidacja. Szczodrość rządu jest więc bezdenna. Tymczasem Otwarte Fundusze Emerytalne mogą być rządowi tak samo wdzięczne, jak ofiara względem bandyty, który litościwie jej nie zabił, tylko zabrał większość majątku.

Rafał Bakalarczyk


Mity o ubezpieczeniu pielęgnacyjnym

Polską debatę publiczną czeka prędzej czy później debata nad zabezpieczeniem społecznym osób w wieku sędziwym, których dotknie ryzyko niesamodzielności. Jedną z cieszących się przychylnością części polskich ekspertów propozycji rozwiązania tego problemu – jeśli chodzi o finansowanie – jest wprowadzenie powszechnego społecznego ubezpieczenia pielęgnacyjnego, wzorem niektórych innych państw ( np. Niemiec).

Sławomir Kalinowski


„Święty Mikołaj nie żyje!”

Na początku chciałbym wyjaśnić tytuł artykułu. Słowa bezczelnie przywłaszczyłem sobie z wypowiedzi Profesora Marka Góry, z seminariów poprowadzonych w ramach Szkoły Liberalnej Polityki Społecznej. Przywłaszczyłem? Tak, mimo że nie jestem ich autorem, to jak najbardziej się z nimi zgadzam. Myśl, że istnieje Święty Mikołaj, który do końca naszego życia będzie dawał nam pieniądze na życie funkcjonuje w głowach wielu osób.

Kaja Zapędowska


POLITYKA SPOŁECZNA WOBEC OSÓB STARSZYCH – UTOPIA CZY KONIECZNOŚĆ?

Polityka społeczna – celowa działalność państwa kształtująca warunki życia i pracy ludzi – jest pojęciem bardzo szerokim. Mówiąc o polityce społecznej możemy mieć na myśli tak odległe od siebie obszary jak, z jednej strony, rynek pracy i system ubezpieczeń społecznych, czy kwestie zdrowotne, ludnościowe, mieszkaniowe, rodzinne i kulturalne z drugiej.

Piotr Szukalski


Aktywne starzenie się. Bezbolesna recepta na starzenie się ludności?

Wzrost liczby osób starszych w Polsce i w Europie jest zjawiskiem równie nieuniknionym co powszechnie znanym. Jego społeczne i ekonomiczne konsekwencje są przedmiotem debat i obaw. Wdrażane są liczne programy mające zmniejszyć skutki wzrostu liczby osób starszych. Większość z tych programów bazuje na spojrzeniu z perspektywy makro, pomijając spojrzenie mikro tj. perspektywę jednostki.

Marek Góra


Ryzykowna gra emeryturami

Jacek Rostowski, cytując mnie, zapomina o tym, że fundamentalnym celem nowego systemu jest właśnie dywersyfikacja ryzyka prowadząca do zwiększenia bezpieczeństwa jego uczestników. Kiedy o tym mówię, jestem postrzegany jako obrońca OFE, a ja nie bronię OFE, tylko podziału składki. Uważam, że obecnej proporcji podziału składki nie należy zmieniać, nie dlatego, żeby chronić OFE, ale dlatego, żeby chronić bezpieczeństwo uczestników powszechnego systemu składającego się z dwóch części o podobnej wielkości.

Witold Jarzyński


Analiza emerytalnego planu Balcerowicza

Leszek Balcerowicz stał się pierwszym opozycjonistą w Polsce. Taki, nieformalny tytuł nadał mu Financial Times a dalej podchwyciły krajowe media. Z profesorem Balcerowiczem można się nie zgadzać, można z nim polemizować, ale nikt nie może mu zarzucić niemerytorycznej krytyki rządu Donalda Tuska. Dowodem tego jest obszerny, alternatywny plan reformy systemu emerytalnego przedstawiony przez Balcerowicza i jego Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR).

Jan Winiecki


Między rządem a Balcerowiczem, czyli, niestety, o OFE.

Znów narażę się wszystkim, czego interesujące efekty obserwowałem przez ponad 10 lat i trzy kolejne rządy oraz trzy opcje polityczne. Mianowicie, w telewizji publicznej istniał (istnieje?) program zwany „Plus/Minus”. Przez wiele lat rozmowy do tej audycji przeprowadzała ta sama redaktorka. I tak się jakoś składało, że trafiała do mnie jako do owego Minusa, gdyż opinię na Plus, pozytywnie oceniająca jakiś pomysł ówczesnego rządu, było jej znacznie łatwiej zdobyć.

Andrzej Krajewski, Wiktor Wojciechowski


Reforma emerytalna: fakty i liczby zamiast błędów i mitów

Do końca 1998 r. wszystkie świadczenia emerytalne były finansowane z bieżących wpływów, czyli z pseudoskładek na ubezpieczenie społeczne oraz innych podatków. ZUS wypłacał z nich emerytury, brakujące środki dokładał budżet. Liczne przywileje emerytalne, w połączeniu z niskim wiekiem emerytalnym i sposobem wyznaczania wysokości emerytury powodowały, że dużo osób zdolnych do pracy wcześniej przechodziło na emeryturę. Zmniejszała to podaży pracy i możliwości rozwoju gospodarki.

Witold Jarzyński


OFE obnażyło reformatorskie granice rządu Tuska

Rzecznik rządu Paweł Graś w jednym z wywiadów stwierdził, że „rząd uratował OFE” gdyż alternatywą była nawet ich likwidacja. Szczodrość rządu jest więc bezdenna. Tymczasem Otwarte Fundusze Emerytalne mogą być rządowi tak samo wdzięczne, jak ofiara względem bandyty, który litościwie jej nie zabił, tylko zabrał większość majątku.

Rostowski powinien oddać tytuł kapitana „zielonej wyspy”. :)

Problemy zaczęły się, kiedy rząd po ustaniu powodu, dla jakiego deklarował niemożność przeprowadzenia istotnych reform, których menu mieliśmy od dawna przygotowane i opracowane, zamiast zabrać się za ich wprowadzenie zmienił cele swojej polityki i język, w jakim mówiło się do tej pory o reformach. To wtedy pojawiła się „polityka małych kroków, nieszkodzenie ludziom, rady „pseudoekspertów” itp.

Witold Jarzyński – Stanisław Gomułka w jednym z ostatnich wywiadów krytykował rząd za to, że mówi tylko o oszczędnościach wynikających z reformy OFE (190 mld zł do 2020 roku) a nic nie wspomina o nowych zobowiązaniach. Z uzasadnienia projektu ustawy – jak podaje Gomułka – wynika, że ten nowy dług do 2020 r. wyniesie 226 mld zł. Sens polityczny takiego zabiegu jest oczywisty, pytanie czy Polsce się to opłaci i czy ten nowy dług jest w jakiś sposób „lepszy” – jak twierdzi rząd – od obecnego?

 

Janusz Jankowiak – Trzeba zdawać sobie sprawę, że proporcje podziału składki ubezpieczeniowej – a o to idzie w całej tej niepotrzebnej awanturze – są obojętne dla wielkości łącznych zobowiązań państwa w systemie emerytalnym. Od zmiany proporcji składki nie zmienią się one na jotę. Chyba, że zmienia się równolegle zasady waloryzacji składek na poszczególnych subkontach. I to jest właśnie ten przypadek, bo specjalne subkonto w ZUS, gdzie trafić ma 5 proc. składki alokowanej dotychczas w OFE ma być indeksowane inaczej niż ZUS-owskie konto – nazwijmy je tak – właściwe. Gomułka ma prawo twierdzić, że za przesuniecie zobowiązań w czasie trzeba będzie zapłacić więcej, właśnie z uwagi na nowo proponowane zasady waloryzacji nominalnym tempem PKB. Generalnie uważam, że już teraz występujące ryzyko niezbilansowania systemu (konto w ZUS waloryzowane jest wyższym z dwóch wskaźników: inflacją, albo przypisem składki), zostanie spotęgowane przez jeszcze jeden sposób waloryzacji. Sensu to ma naprawdę tyle, co kot napłakał.

Jak Pan uważa, jakie będą skutki rządowej reformy OFE dla polskiego rynku finansowego? Zdaniem ministra Rostowskiego rynki już zareagowały pozytywnie.

Można domniemywać, że minister finansów mówiąc o pozytywnej reakcji rynku na swoje pomysły miał na myśli sytuację, w której popyt na polski dług zgłaszać będą nadal ci sami inwestorzy, którzy bez wahań kupowali polskie obligacje w ostatnim roku. Nie byli to jednak rezydenci. Inwestorzy zagraniczni nabyli w 2010 roku ok. 78 proc. nowo emitowanego przez ministra finansów długu, przy wyraźnie rosnących – zaznaczmy – rentownościach. Udział inwestorów zagranicznych w rynku długu rósł systematycznie i w okresie styczeń 2009 – grudzień 2010 podwoił się, osiągając 25-26 proc. W tym samym czasie udział w rynku krajowych instytucji niebankowych spadł o ponad 11 pkt. proc. (z niemal 60 proc.). Banki krajowe również zredukowały swoje portfele FI o ok. 4 pkt. proc. (z początkowych 30 proc.).

Proponowane przez rząd zmiany w systemie emerytalnym w istotny sposób umacniają długookresową zależność popytu na polski dług od zagranicy. Znika trwale komponent stabilizacyjny popytu na obligacje, jakim były OFE; spada równocześnie podaż papierów, więc na krótką metę nie ma problemu. Pojawia się za to czynnik dodatkowego ryzyka w postaci permanentnego uzależnienia cen długu emitowanego w złotych od popytu zgłaszanego przez zagranicę. Z moich rozmów z inwestorami podczas ostatniego CEE Euromoney Forum w Wiedniu (18-19 stycznia) wynika jednoznacznie, że większość z nich zajmuje obecnie wobec naszego rynku i całego regionu pozycję wyczekującą (on hold), która może się zmienić w różnych kierunkach w zależności od rozwoju sytuacji na rynku globalnym. Świadomość tego stanu rzeczy – jak przypuszczam – musiała wpłynąć na tak niesatysfakcjonujące wolne tempo liberalizacji limitów inwestycyjnych dla okrojonych OFE (w pierwszych kilku latach obowiązywania nowego systemu udział obligacji w portfelach pozostać ma w zasadzie niezmienny), co niesie jednak za sobą zwiększone ryzyko dla rynku akcji.

Osłabienie krajowego popytu na dług oraz ryzyko zmiennego sentymentu inwestorów zagranicznych oznacza także rosnące prawdopodobieństwo zwiększonych emisji zagranicznych dla sfinansowania potrzeb pożyczkowych rządu. Dziś udział długu zagranicznego w długu publicznym Polski jest wciąż jeszcze relatywnie niski. Trudno jednak zaprzeczyć, że kierunek zapowiadających się zmian w strukturze zadłużenia państwa ogółem nie jest zgodny z powszechnymi zaleceniami ekonomistów, bo wystawia nas na dodatkowe ryzyko kursowe.

W 2009 roku i przez dużą część 2010 roku minister Rostowski zapewniał Polaków, że kraj nie będzie miał problemów finansowych i że budżet jest pod kontrolą. Dzisiaj problemy budżetowe są powodem podnoszenia podatków i ograniczenia składki do OFE. W roku wyborczym zasadne jest więc pytanie czy minister się pomylił, czy po prostu finanse publiczne to tak skomplikowana dziedzina, że nie da się dokładnie oszacować wydatków i dochodów na rok budżetowy?

Minister zaprzecza, że to bieżące potrzeby budżetu stoją za propozycją redukcji składki dla OFE. Jego zdaniem chodzi o błąd systemowy generujący stały przyrost deficytu. Spieraliśmy się na ten temat do znudzenia. Ale spieranie się z faktami jest żenujące. W okresie 3 ostatnich lat deficyt sektora finansów publicznych wzrósł o ponad 6 pkt. proc. w relacji do PKB. Wzrost gospodarczy był podtrzymywany nadzwyczaj ekspansywną polityką fiskalną. Deficyt ZUS bez transferów do OFE wynosi obecnie 50 mld PLN w skali roku. Co z tym mają wspólnego transfery do OFE?

Minister Rostowski chce zamaskować swoje błędy i zbyt optymistyczne założenia budżetowe z lat ubiegłych przy pomocy środków z OFE?

Gdyby minister finansów teraz oznajmił, że polityka fiskalna ostatnich lat, doprowadziła do największego deficytu w historii pokomunistycznej transformacji, to chyba musiałby oddać, choć część tych tytułów, które zgromadził na forum międzynarodowym jako kapitan „zielonej wyspy”?

Czy wobec tego realne są inne zapowiedzi ministra finansów, takie jak te dotyczące ścieżki zmniejszania deficytu budżetowego do 3% PKB?

Dostosowanie fiskalne rzędu 5 proc. PKB w okresie roku nigdy się jeszcze w Polsce nie udało. OFE zrobią z tego 0,8 pkt. proc.. A co z resztą? Reguła fiskalna, nowe ograniczenia nałożone na samorządy, coś jeszcze? Jestem sceptyczny, ale trzymam kciuki. Do programu można się będzie odnieść, gdy zobaczymy wreszcie najnowszą odsłonę programu konwergencji.

Premier Tusk kiedyś publicznie oświadczył, że rząd nie ruszy pieniędzy przekazywanych od OFE a każdego, kto będzie chciał podnieść podatki wyrzuci z rządu. Dzisiaj minister Rostowski obiecuje nam, że po kilku latach składka przekazywana do OFE wzrośnie. Jak wynika z emerytalnego raportu Balcerowicza podobne zapowiedzi były m.in. na Litwie i Łotwie i rządzący nie dotrzymali obietnic. Jak Pan sądzi na ile realne są plany rządu w kwestii zwiększenia składki do OFE?

Trudno ocenić wiarygodność tych zapowiedzi. Proszę pamiętać, że wśród przedstawicieli rządu są zwolennicy całkowitej likwidacji OFE w obecnej postaci. Redukcja składki może, więc być tylko etapem pośrednim.

Poszczególni ministrowie i zwolennicy rządu dużo mówią o kosztach funkcjonowania OFE, ale milczą na temat kosztów funkcjonowania ZUS-u, tak jakby była to instytucja, która jest idealnie wręcz zarządzana. Czy da się porównać jakoś wydatki na bieżące funkcjonowanie OFE i ZUS?

Nie, nie da się z uwagi na zasadniczo odmienny zakres zadań tych instytucji. Ale jedno powiedzieć można z pewnością: ZUS nie zarządza środkami zapisanymi na indywidualnych kontach emerytalnych, bo ich tam nie ma. OFE prowadzą normalne operacje rynkowe, sprzedając i kupując aktywa w miarę zmiany warunków rynkowych, po to by zwiększyć wartość jednostek uczestnictwa. Mogłyby to robić lepiej, bez dwóch zdań, ale robią już teraz coś, czego ZUS nie robi i nigdy robić nie będzie z uwagi na repatryjacyjny charakter I filaru.

Minister Rostowski nie zgadza się z argumentem, że Polsce grozi bomba demograficzna. „Już sam fakt, że Polska ma najlepszy spośród wszystkich krajów Europy wskaźnik LTC (long term cost of aging ), powinien ich (krytyków rządu – przyp. WJ) zaciekawić i zaintrygować (…) Choć trudno w to uwierzyć, nowy system emerytalny w ZUS-ie równoważy się w długim okresie, i to zupełnie niezależnie od części kapitałowej (OFE)” – pisał minister Rostowski w Gazecie Wyborczej. Czy faktycznie martwimy się niepotrzebnie?

Nie, nie martwimy się niepotrzebnie. Po pierwsze minister nie wspomniał, przy jakiej stopie zastąpienia bilansuje się system, a jest to ok. 25-30 proc. w stosunku do ostatniego wynagrodzenia z pracy. A po drugie minister zapomniał o zmianie zasad waloryzacji indywidualnych kont emerytalnych w ZUS, wprowadzonej w roku 2002, która generuje w okresie kilkudziesięciu lat poważne ryzyko niezbilansowania systemu, bo waloryzacja w każdych warunkach chroni realny przypis składki. A to oznacza, że wypłacić trzeba będzie zawsze więcej, ale nigdy mniej niż się zgromadziło w formie elektronicznych zapisów.

Ministerstwo Finansów zapowiada wprowadzenie podatku bankowego, z którego środki mają być przeznaczone na zwiększenie bezpieczeństwa systemu bankowego. W przeszłości jednak dwukrotnie ten rząd zabierał środki z Funduszu Rezerwy Demograficznej. Nie obawia się Pan, że ze środkami trafiającymi z tego podatku będzie podobnie?

Obawy są jak najbardziej zasadne. Tym bardziej, że zarówno KNF, jak i przedstawiciele rządu wielokrotnie akcentowali wyjątkową stabilność systemu finansowego w Polsce.

Rząd w 2009 roku dokonał dużej reformy emerytur pomostowych, która zabierała przywileje setkom tysięcy ludzi a pomimo to nie stracił poparcia społecznego. Teraz rząd odrzuca podobne reformy, jako samobójcze, chociaż jak pokazują sondaże zabieranie pieniędzy z OFE jest zasadniczo oceniane negatywnie przez społeczeństwo. Jak Pan sądzi, dlaczego pomimo tych doświadczeń rząd odkłada prawdziwe reformy na rzecz doraźnych działań w stylu obecnej reformy OFE?

Bo to daje natychmiastowe efekty budżetowe na skalę, jakiej nic innego nie da. A znaleźć trzeba 90 mld PLN w 3 lata. Ponadto przyjęta strategia komunikacji zmian zaciemnia maksymalnie rzeczywiste intencje autorów. Sprawa jest trudna merytorycznie, to sprawia, że wielu ludziom trudno wyrobić sobie na jej temat jasne zdanie.

W ostatnim czasie kilku ekonomistów, takich jak Jan Krzysztof Bielecki czy minister Rostowski, przeszło widoczną zmianę poglądów. Kiedyś kojarzeni jednoznacznie z liberalizmem teraz coraz częściej okazują więcej zaufania do państwa niż do wolnego rynku. Skąd ta zaskakująca zmiana poglądów?

Najkrótsza odpowiedź brzmi: to z pragmatyki sprawowania władzy. Liberalizm praktykowany jest bardzo wymagający. Pragmatyka, ubrana w odpowiednie słowa, wymaga znacznie mniej. A jak dobrze wygląda!

Nie sądzi Pan jednak, że to wcale dobrze nie wygląda jak minister Jacek Rostowski przez 20-30 lat popiera liberalizm ekonomiczny, doradza Leszkowi Balcerowiczowi, gdy ten wprowadzał pierwsze rynkowe instytucje w kraju, albo jak Jan Krzysztof Bielecki zakłada pierwszą liberalną partię w Polsce a potem tak diametralnie zmienia poglądy? Pragmatyzm polityczny to jedna strona medalu, druga to zaufanie społeczne. Nie obawia się Pan, że ludzie mogą takie przemiany odebrać w ten sposób, że liberalizm to pewna utopia, która nie sprawdza się w rzeczywistości, bo ta wymaga podnoszenia podatków, zwiększania roli państwa w systemie emerytalnym etc.?

Uważam, że w okresie transformacji nie mieliśmy szefa rządu, na miarę Aznara w Hiszpanii. Stąd wymaganie od naszych polityków wierności jakimś ideałom – wszystko jedno liberalnym, konserwatywnym, czy socjaldemokratycznym zresztą – jest czystą stratą czasu. Przecież Platforma Obywatelska nie szła do zwycięstwa w wyborach z hasłami podnoszenia podatków i demontażu systemu emerytalnego. A jednak to zrobiła. I jest nadal najsilniejszą formacją w Polsce. Przed wyborami nie było żadnej poważnej różnicy zdań między środowiskiem liberalnie nastawionych ekonomistów, a premierem czy ministrem finansów. W moim domowym archiwum mam do tej pory akt powołania w skład zespołu doradców premiera (pełniłem tę funkcję społecznie). Ale mam też akt odwołania po rezygnacji, jaką złożyłem po głośnej, z nikim nie konsultowanej, niemożliwej do implementacji, zapowiedzi wprowadzenia w Polsce euro w roku 2011.

Kłopoty zaczęły się nie wtedy, kiedy my zmieniliśmy zdanie, bo go nie zmieniliśmy. Problemy zaczęły się, kiedy rząd po ustaniu powodu, dla jakiego deklarował niemożność przeprowadzenia istotnych reform, których menu mieliśmy od dawna przygotowane i opracowane, zamiast zabrać się za ich wprowadzenie zmienił cele swojej polityki i język, w jakim mówiło się do tej pory o reformach. To wtedy pojawiła się „polityka małych kroków, nieszkodzenie ludziom, rady „pseudoekspertów”, itp. Sam jestem ciekaw, jak to się skończy, bo rząd odciął się od poważnej części własnego zaplecza intelektualnego. Czy długo da się tak funkcjonować? Zobaczymy. Ale jedno wiemy już teraz. Kalendarz wyborczy uniemożliwi przeprowadzenie jakichkolwiek poważnych reform również w roku 2012. Wątpliwości, czy po zwycięskich wyborach Platforma będzie silniejsza niż dziś są jak najbardziej zasadne. Stąd prawdopodobieństwo implementacji reform po roku 2013 jest mniejsze niż dziś. Ale będzie oczywiście jeszcze mniejsze, jeśli wygra ktoś inny niż PO. Wyborca o liberalnych rynkowych poglądach może sobie w tej sytuacji tylko w łeb palnąć.

?

3 punkty sporne :)

Średnio udała się poniedziałkowa debata na temat dereformy emerytalnej rządu Donalda Tuska pomiędzy ministrem Jackiem Rostowskim a prof. Leszkiem Belcerowiczem. Nie najlepiej zorganizowano ją od strony formatu, prowadzący nie dołożyli potrzebnych starań, aby debatę uporządkować. Skakano więc z aspektu na aspekt, potem wracano do wcześniejszych wątków. Gdybym nie czytał większości artykułów prasowych, które na ten temat opublikowano w ostatnich miesiącach, raczej niewiele bym z dyskusji zrozumiał. Na pewno nie było zwycięzcy w tej debacie, nikt nie wyprowadził retorycznego nokautu. Jednak wydaje się, że można po niej precyzyjnie wskazać na trzy punkty sporu, w których strona rządowa manipuluje faktami celem przekonania opinii publicznej do cięcia składki do OFE.


1. Minister Rostowski, podobnie jak premier Tusk w czasie sejmowego I czytania ustawy dereformującej, użył argumentu o generowaniu długu przez składkę do OFE. Podawane publicznie przez tych polityków sumy narastającego z tego powodu długu obejmują 100% składki idącej do OFE, o taką wyrwę w finansach publicznych, zarówno w ujęciu jednego roku, jak i długoterminowym, rząd obarcza winą II filar systemu emerytalnego w obecnym kształcie. Jest to manipulacja i jaskrawa nieuczciwość. Jeśli w danym roku wydatki budżetu są o 8% większe od dochodów i taki jest roczny deficyt, to każdy z punktów po stronie wydatków budżetowych odpowiada proporcjonalnie za ten deficyt. Jeśli przyjąć takie rozumowanie, to 92% transferów do OFE ma pokrycie w dochodach budżetowych, zaś tylko 8% pokrycia nie ma i generuje dług. Podawanie sumy długu wywołanego przez OFE na poziomie 100% sum transferów jest intelektualną nieuczciwością i nadużyciem, które winno być napiętnowane w debacie publicznej. Bo niby dlaczego 100% wydatków na II filar to dług, a innych wydatków mniej? Jeśli stwierdzimy, że cała suma transferów do OFE składa się na deficyt, to wówczas z piętna generowania długu możemy zwolnić inne pozycje wydatkowe i wychodzi nam np., że wydatki na becikowe czy obronność mają w 100% pokrycie z dochodów budżetu, zaś na transfery do OFE w 0%. Toż to absurd. Zwłaszcza że transfery do OFE (nazywane, także manipulatorsko, przez rząd „wydatkami na OFE”) pochodzą z dodatkowego, celowego źródła dochodów budżetowych, jakie stanowi odpowiednia część składki emerytalnej. Nie idą na nie wpływy z ogólnych podatków. Można by więc raczej sugerować, że transfery do OFE ze składki emerytalnej obywatela X na konto emerytalne tego samego obywatela są osobnym nurtem przepływu w całości finansów publicznych i do powstawania długu w ogóle się nie przyczyniają, ponieważ do sumy zebranej ze składek budżet nam na nasze konta w OFE przecież nic nie „dorzuca”. Byłoby to, podobnie naciągane, odwrócenie bezsensownej retoryki rządu.


2. Minister Rostowski przedstawił wykres na ekranie w trakcie debaty, zgodnie z którym dług wywołany rzekomo transferami do OFE będzie mniejszy przy obniżeniu składki, tak jak chce rząd. To jasne, skoro mniejsze będą transfery, do zrozumienia tego wykres potrzebny nie jest. Jednak manipulacją jest sugestia, że w efekcie dereformy w długim okresie (wykres objął czas do 2060 r.) spadnie zapotrzebowanie pożyczkowe polskich finansów publicznych. Dlaczego Rostowski nie uwzględnił zmiany, jaką dereforma wywoła w tym samym okresie w odniesieniu do rosnącego zapotrzebowania ZUS-u na wypłaty bieżących emerytur? Owszem, ponieważ składkowicze OFE dziś emerytur nie pobierają, to w najbliższych latach przeniesienie ich gotówki ze składek do ZUS zmniejszy bieżące zapotrzebowanie państwa na gotówkę. Jednak z czasem, te roczniki i pokolenia przejdą na emeryturę. Dokładnie te same środki, które według obecnie obowiązującego systemu poszyłyby do OFE, zostaną zapisane na nowym subkoncie w ZUS po dereformie. Gdy ludzie ci zaczną emeryturę pobierać, te same środki z obiecaną rewaloryzacją trzeba im będzie wypłacić. Z ZUS, gdzie gotówki nie ma, zamiast z prywatnych OFE, gdzie gotówka (czy też papiery wartościowe) by była. W każdym razie ze środków publicznych, zamiast z prywatnych OFE. Innymi słowy, o sumę przekierowaną dziś z OFE do ZUS wzrosną z czasem obciążenia finansowe zakładu. Skąd wówczas wezmą się pieniądze na wypłaty świadczenia wynikającego z subkonta? Z powietrza? Nie, ze środków publicznych. W efekcie finanse państwa odciążone po stronie transferów do OFE dziś, zostaną obarczone takimi samymi zobowiązaniami za kilkadziesiąt lat. Rostowski ma podstawy twierdzić, ze zmiana, którą forsuje, odciąży budżet w krótkim okresie czasu. Twierdzenie, że tak samo będzie w perspektywie do roku 2060, którą wczoraj zaproponował, jest manipulacją możliwą tylko dzięki przemilczeniu kluczowych faktów.


3. Ostatnia sprawa, główny przedmiot krytyki ministra, to fakt kupowania przez OFE za dużą część składki obligacji państwa. W tym kontekście manipulacją jest twierdzenie, że ta konstrukcja finansowa powoduje wzrost długu. Tak nie jest, ponieważ rząd i tak, gdyby OFE nawet w ogóle nie kupowały polskich obligacji, wyemitowałby ich tą samą sumę, ponieważ ma tak duże potrzeby pożyczkowe. Tyle że papiery te kupiłyby inne podmioty na rynkach finansowych. Zadłużenie pozostałoby to samo. Skoro jednak to niby jest dla rządu problemem, to wystarczyło znieść nakaz inwestowania około 60% składki do OFE w obligacje. OFE kupują te obligacje nie dla przyjemności, ale dlatego, że prawo państwowe je dotąd do tego zmuszało. Można więc było znieść ten nakaz i byłoby po problemie, żadne cięcie składki nie byłoby tutaj konieczne. Kupowanie obligacji nie jest specjalnie w interesie OFE, na pewno nie jest w interesie składkowiczów, ponieważ prawny nakaz odbiera im swobodę dowolnego kształtowania własnego portfela inwestycyjnego w II filarze. Wprowadzono go, ponieważ był on i do pewnego stopnia nadal jest w interesie rządu. Otóż państwo za pomocą przepisów prawa zapewniło sobie zbycie określonej ilości obligacji. Stanowić to miało zabezpieczenie na wypadek pogorszenia się sytuacji ekonomicznej kraju na tyle, że pojawiłyby się problemy ze sprzedażą nowych obligacji na wolnych rynkach finansowych. Wówczas państwo mogłoby swoje „śmieciowe” papiery wcisnąć chociaż OFE, które do ich zakupu były prawnie zobligowane. Oto odpowiedź na pytanie Rostowskiego, dlaczego przyjęto to, w istocie, złe rozwiązanie prawne. Nie mniej jednak, Rostowski myli się twierdząc, że ze wszystkich wydatków budżetowych część składki do OFE przeznaczana przez fundusze na zakup polskich obligacji jest wydatkiem najbardziej bezsensownym. Ten wydatek, to podobnie jak całość transferu do OFE, inwestycja w budowanie kapitału oszczędnościowego obywateli na okres starości. Jest to część potrzebna i ważna, co wynika z elementarnych strategii inwestowania – trzeba dywersyfikować portfel inwestycyjny, pomiędzy akcje i obligacje, aby uzyskać pożądaną równowagę pomiędzy celem maksymalizacji zysku a celem bezpieczeństwa wkładu inwestycyjnego. Jeśli celem OFE miało być możliwie maksymalne pomnożenie tych oszczędności, odciążające w dalszej przyszłości także budżet państwa (mniejsze wydatki z ZUS), to zakup przez OFE także obligacji, w różnych ilościach – w zależności od cyklu koniunkturalnego i wydarzeń na rynkach światowych, sens ma. W ostateczności, jeśli naprawdę dla rządu Tuska i Rostowskiego tak wielkim problemem jest zakup polskich obligacji przez OFE, to mogli oni wprowadzić nawet zakaz ich kupowania przez OFE i równocześnie umożliwić funduszom zakup obligacji państw obcych. To byłoby, z punktu widzenia obywatela-składkowicza, nawet lepiej. Elastyczne i dynamiczne składanie portfela inwestycyjnego z najróżniejszych wartości rynkowych: akcje wielkich koncernów, akcje małych przedsiębiorstw, nisko oprocentowane, ale całkowicie pewne obligacje państw takich jak Niemcy, wyżej oprocentowane, ale obarczone pewnym ryzykiem obligacje państw takich jak Portugalia, w końcu także wszelkie opcje, derywaty, itp. stworzyłyby pełną paletę opcji strategii inwestowania dla składkowiczów. Nie wiem tylko, czy aby rzeczywiście przeznaczenie części składek do OFE na pożyczanie pieniędzy obcym krajom byłoby w interesie polskiego rządu. Ale to już pytanie nie do mnie.


Kończąc, dywagacje o szkodliwym rzekomo niesłychanie kupowaniu obligacji przez OFE, o kolosalnym odciążaniu budżetu w perspektywie następnych 50 lat dzięki cięciom w OFE czy o bajońskich sumach długu wywoływanych tylko i wyłącznie przez istnienie OFE, należy między bajki włożyć. Przyczyną dereformy są tylko i wyłącznie bieżące trudności z poziomem długu publicznego w Polsce, spowodowane kryzysem światowym (który nas bynajmniej nie ominął, a tylko dosięgnął w innej postaci niż inne kraje), nieodpowiedzialną polityką finansową całego szeregu polskich rządów, a także brakiem politycznej odwagi do przeprowadzenia potrzebnych reform ze strony rządu obecnego. Taki wniosek wypływa z całej tej debaty. Wniosek ten karze, w mojej osobistej ocenie, poważnie rozważyć rezygnację z poparcia Platformy Obywatelskiej w najbliższych wyborach parlamentarnych.

Ryzykowna gra emeryturami :)

Jacek Rostowski, cytując mnie, zapomina o tym, że fundamentalnym celem nowego systemu jest właśnie dywersyfikacja ryzyka prowadząca do zwiększenia bezpieczeństwa jego uczestników. Kiedy o tym mówię, jestem postrzegany jako obrońca OFE, a ja nie bronię OFE, tylko podziału składki. Uważam, że obecnej proporcji podziału składki nie należy zmieniać, nie dlatego, żeby chronić OFE, ale dlatego, żeby chronić bezpieczeństwo uczestników powszechnego systemu składającego się z dwóch części o podobnej wielkości.

Paweł Luty: Na początku lutego w „Gazecie Wyborczej” ukazał się tekst Jacka Żakowskiego, w którym nie bezpośrednio, lecz wyraźnie podważa on Pana moralne kompetencje do wypowiadania się w sprawie OFE i reformy emerytalnej. Chodziło mu o to, że współpracuje Pan z jednym z funduszy. Jak Pan się do tego odniesie?

Marek Góra: Po pierwsze, już nie współpracuję. Właśnie zrezygnowałem z jedynej formy współpracy, jaką było członkostwo w radzie nadzorczej jednego z Powszechnych Towarzystw Emerytalnych. Zrezygnowałem między innymi po to, aby utrudnić wprowadzanie do dyskusji niemerytorycznych wątków na temat systemu emerytalnego. Wcześniej, gdy byłem w tej radzie, było to powszechnie wiadome i wielokrotnie podkreślane. Można było łatwo sprawdzić, że nie wiązało się to z obroną interesów tego PTE. Mówię zawsze to, co chcę powiedzieć, a także to, co uważam za właściwe, niezależnie od tego, czy jest to związane z czyimkolwiek interesem. W swoich wypowiedziach nie bronię PTE, tylko wypowiadam się o OFE, które są zbiorem indywidualnych kont pracujących Polaków. Nie widzę nic złego w bronieniu części publicznego systemu, jaką stanowią OFE, nawet wtedy, gdy zarządzane są przez prywatne podmioty, czyli PTE. Trzeba natomiast bardzo uważnie analizować efektywność – w tym koszty – zarządzania OFE przez PTE. Notabene dokładnie to samo trzeba robić w odniesieniu do ZUS i zarządzanej przez niego części powszechnego systemu.

Mam też wrażenie, że w publicznej dyskusji argumenty merytoryczne często są zastępowane przez argumenty personalne, z których czyni się meritum sprawy, choć w istocie nim nie są. Uważam, że nie należy mylić płaszczyzn, na których się omawia kwestię systemu emerytalnego.

Wspomniał Pan o merytorycznych argumentach. Zarówno minister Rostowski, jak i wiceminister Kotecki argumentując zmiany w dywersyfikacji składki emerytalnej proponowane przez rząd, posługują się Pana wypowiedziami, wypaczając je.

Mogłoby mnie cieszyć, że rośnie czytelnictwo moich tekstów i moich wypowiedzi wśród ważnych polityków. Natomiast martwi mnie to, że są one czytane wyrywkowo oraz że są używane do uzasadniania tez, których nie formułowałem. Mówię o tym, że proces przepływu pieniędzy przez ZUS i przepływu pieniędzy przez konta OFE-owskie jest tożsamy z punktu widzenia makroekonomicznego, jak i z punktu widzenia długookresowego interesu obywateli. Z tego jednak nie wynika, że można dowolnie zmienić proporcje podziału składki albo na korzyść OFE, albo na korzyść ZUS. Są chętni do jednego i do drugiego. Jakkolwiek długookresowe skutki są te same, krótkookresowe skutki są inne. Co szczególnie istotne, w obu przypadkach mamy do czynienia z innym rodzajem ryzyka. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć przyszłości i w związku z tym najlepszą rzeczą, którą wymyślono na bazie teoretycznych i praktycznych rozważań, jest dywersyfikacja ryzyka, czyli stworzenie dwóch części systemu, które robią to samo, ale w inny sposób. Jacek Rostowski, cytując mnie, zapomina o tym, że fundamentalnym celem nowego systemu jest właśnie dywersyfikacja ryzyka prowadząca do zwiększenia bezpieczeństwa jego uczestników. Kiedy o tym mówię, jestem postrzegany jako obrońca OFE, a ja nie bronię OFE, tylko podziału składki. Przypuśćmy, że ktoś zaproponuje przesunięcia w składce w odwrotnym kierunku, czyli na korzyść OFE kosztem ZUS (były takie propozycje w okresie boomu na rynkach). Ja się temu sprzeciwiam tak samo, jak teraz, gdy sprzeciwiam się zmianie proporcji podziału składki na korzyść ZUS. Jedno i drugie działanie jest niedobre. Proporcje podziału składki powinny być stałe. Chciałbym jeszcze raz mocno podkreślić, że ja nie twierdzę, że OFE jest lepsze od ZUS, jednak nie twierdzę też, że ZUS jest lepszy od OFE. One są inne i ta inność jest wartością.

Wspomniał Pan o dywersyfikacji składki emerytalnej. Teraz ta dywersyfikacja ma polegać na tym, że więcej pieniędzy będzie płynąć do ZUS. Jak to powinno wyglądać? Uważa Pan, że powinien pozostać taki podział procentowy składki na ZUS i OFE jaki istnieje obecnie, nie należy tego zmieniać?

To pytanie sięga głębiej. Jeżeli miałbym dać krótką, jednoznaczną odpowiedź, to uważam, że nie należy tego robić. Wyjaśnię jednak, czemu tak myślę. To, co w portfelach OFE związane jest z obligacjami skarbowymi, rzeczywiście jest nieporozumieniem. Od lat mówiłem, że obecność obligacji skarbowych w portfelach OFE jest niewłaściwa. Ich tam nie powinno być. Mogą znajdować się tam jedynie czasowo, o tyle o ile ich udział będzie zmniejszał się wraz z rozwojem rynków finansowych i zwiększeniem się podaży innych instrumentów finansowych, niż te, które są emitowane przez rząd w celu „rolowania” długu. Można postawić pytanie, czy jeśli te obligacje nie powinny być w portfelach OFE w długim horyzoncie, nie jest właściwe wyeliminowanie ich stamtąd już teraz. Odpowiedź brzmi: nie. Powodów jest kilka. Po pierwsze, tracimy możliwość elastycznego zwiększania popytu na instrumenty inne niż obligacje skarbowe. Te inne instrumenty to inwestycje w realną gospodarkę i jej rozwój. Bardzo tego potrzebujemy. Mniejsza dywersyfikacja składki powoduje spadek elastyczności całego systemu. Jeśli tak się stanie (mam jednak nadzieję, że nie), to trzeba będzie liczyć na to, że kiedyś znajdą się mądrzy politycy, którzy zmienią sytuację w drugą stronę. Niestety, jest to raczej mało realne. Stąd moja odpowiedź. Uważam, że tej proporcji podziału składki nie należy zmieniać, nie dlatego, żeby chronić OFE, ale dlatego, żeby chronić bezpieczeństwo uczestników powszechnego systemu składającego się z dwóch części o podobnej wielkości.

Kompromisowym wyjściem byłoby wprowadzenie obligacji emerytalnych, lecz nie wiadomo, dlaczego zostało ono zepchnięte na bok w debacie publicznej. Wykorzystanie tego narzędzia rozwiązałoby problemy bieżące, a także trudną kwestię, jaką jest pewien rodzaj nieefektywności, związany z tym, że w portfelach OFE są obligacje skarbowe. Gdyby w skład portfeli OFE włączyć obligacje emerytalne, ta nieefektywność zostałaby zlikwidowana. Tego typu instrumenty rozwiązałyby problem, dlatego że z jednej strony byłyby narzędziem „rolowania” długu, a z drugiej strony nie rodziłyby ryzyka dla budżetu – w szczególności ryzyka związanego z płynnością. Instrumenty te byłyby dystrybuowane poza rynkiem, a ich stopa zwrotu byłaby generowana przez realną gospodarkę. Zostałby wyeliminowany problem związany z zależnościami między deficytem budżetowym, papierami dłużnymi państwa, czyli obligacjami, a portfelami OFE. Cała sprawa związana z OFE przestaje być elementem myślenia o tym, jak przeciwdziałać negatywnym skutkom bieżącej sytuacji na rynkach finansowych, czy w ogóle problemom związanym z płynnością. Należy tutaj dostrzec, że taki instrument byłby rozwiązaniem sprawy, gdyż z jednej strony zachowałby elastyczność systemu, a z drugiej dawałby ludziom większe poczucie bezpieczeństwa, dlatego że ich przyszłe zobowiązania emerytalne byłyby wyrażone w bardziej cywilizowany sposób, co jest ważne dla bezpieczeństwa faktycznego oraz dla percepcji tego bezpieczeństwa przez ludzi. Systemy emerytalne obsługują społeczeństwa w bardzo długim horyzoncie obejmującym wiele dziesięcioleci. Dlatego jedną z najważniejszych cech, jakie powinny posiadać, jest przejrzystość pozwalająca na wytworzenie zaufania do ich funkcjonowania. Politycy szczególnie łatwo mogą ingerować – w imię reprezentowanych przez siebie krótkookresowych celów – właśnie w systemy, w których zobowiązania wobec uczestników wyrażone są w niejasny sposób. Proponowane rozwiązanie rządowe taką właśnie niejasność wnosi do systemu. Odpowiednie wyrażenie tego, w sposób, który dawałby większe poczucie bezpieczeństwa ludziom, jest fundamentalne, bo ekonomia rozstrzyga nie tylko o tych bieżących przepływach. Tak czy inaczej emerytury zawsze są finansowane z przyszłego dochodu wytworzonego przez kolejne pokolenia pracujące. Gdyby nie było kolejnego pokolenia, to niezależnie od tego, jaki będzie system emerytalny, ostatnie pokolenie musiałoby umrzeć z głodu albo pracować do śmierci, bo nie byłoby żadnego sposobu zapewnienia im konsumpcji bez pracy. Nawet gdyby miało zgromadzone bogactwo w rozumieniu finansowym, to nie przełożyłoby tego na bogactwo realne, pozwalające na konsumowanie, bo nikt nie produkowałby tego, co można byłoby konsumować. Realna byłaby śmierć z głodu przy stole ze złotą zastawą.

To wszystko jest dość oczywiste, ale sprzeczne z naszą intuicją i dlatego tak trudne do wytłumaczenia. Czasem w tę pułapkę wpadają także ekonomiści. Przykładem artykuł ministra Rostowskiego w GW (7 lutego).

Powiedział Pan o obligacjach emerytalnych. Pod koniec lata pojawił się raport autorstwa Pana i zespołu Pana współpracowników, w którym zaproponowali Państwo stworzenie dwóch subfunduszy w ramach OFE. Te propozycje przeszły zupełnie bez echa. Dlaczego sprawa subfunduszy zniknęła z horyzontu?

Rząd postanowił dokonać radykalnych działań ingerujących w fundamenty systemu emerytalnego, podczas gdy propozycje, o których pan wspomina, dotyczą modyfikacji (nawet daleko posuniętej) rozwiązań zwiększających efektywność kapitałowej części systemu bez naruszania konstrukcji systemu jako całości. Notabene to samo należałoby zrobić w obrębie tej części systemu, którą zarządza ZUS. Niestety, propozycja rządowa bardzo utrudnia działania proefektywnościowe.

A czy nie byłoby to lepsze rozwiązanie?

Oczywiście, że tak. Dlatego zaangażowałem się w to, włożyłem wiele pracy w przygotowanie tego raportu, a także uczestniczyłem w dyskusji publicznej pokazującej, dlaczego ten raport i jego propozycje są merytorycznie zasadne. Uważamy, że efektywność OFE można podnieść. Nie wynika to z błędów popełnionych w przeszłości, a z tego, że świat i Polska rozwijają się, pojawiają się nowe możliwości, a także nowe zagrożenia. Trzeba więc modyfikować techniczne rozwiązania, a nie naruszać konstrukcję systemu, która jest dobra. Zaproponowaliśmy działania, które mają na celu także obniżenie kosztów systemu.

Nie twierdzę, że w obecnym systemie nie ma problemów ani że to, co zostało zrobione jest ideałem. Jednak fundamenty tego systemu zostały bardzo solidnie zbudowane na wartościach, które się sprawdzają. Na te fundamenty składają się trzy rzeczy:

Pierwszaw tym systemie nie budujemy iluzji, że on wypłaci więcej, niż do niego wpłacimy. To nie jest św. Mikołaj, który da ludziom to, czego oni sami nie wypracują. Niestety, w realnym świecie czegoś takiego nie ma. Oczywiście, taką iluzję można zbudować, politycy kochają tego typu złudzenia. System skonstruowaliśmy więc tak, by ten problem minimalizować. Innymi słowy, w całym systemie obowiązuje zasada zdefiniowanej składki (przypomnę, że dotyczy to także ZUS).

Drugą częścią fundamentu jest dywersyfikacja ryzyka. Przyszłość jest nieprzewidywalna, a ryzyko z nią związane nieusuwalne. Należy je zatem zdywersyfikować, stąd podział składki na te dwie prawie równe części. Część ZUS-owska jest trochę większa, ponieważ w okresie kolejnych dwóch, trzech dziesięcioleci stopy zwrotu z rynków finansowych mogą być czasowo trochę wyższe niż w realnej gospodarce. Chodzi o to, żeby przyszła emerytura była pół na pół z obu źródeł, co powinno mieć miejsce, wziąwszy pod uwagę obecny podział składki. Trzecim elementem, który składa się na fundament, jest przejrzystość finansów publicznych. Chodzi o to, aby było dokładnie wiadomo, jaki jest stan zobowiązań systemu, czyli inaczej dług, który generuje. W nowym systemie w Polsce można to policzyć, dodając sumy indywidualnych kont obywateli w obu częściach systemu. Jeżeli zsumujemy dane z kont, jakimi zarządzają towarzystwa emerytalne oraz tych, którymi zarządza ZUS, to otrzymujemy dokładną sumę zobowiązań, jakie ma na dzień dzisiejszy system emerytalny jako całość. Jest to wiedza niedostępna w większości innych państw, które mogą te zobowiązania jedynie w przybliżeniu szacować. W kontekście finansów publicznych naszym problemem jest jednak stosowanie różnych konwencji księgowych do obu części systemu, co istotnie zamazuje obraz. Stwarza to sytuację, w której przesuwanie środków między obiema częściami systemu sprawia wrażenie zwiększania bądź zmniejszania długu, podczas gdy w rzeczywistości zostaje on na niezmienionym poziomie.

Czy nie uważa Pan, że reforma emerytalna wymaga jeszcze dokończenia i rząd stanął w pół drogi, kładąc jedynie podwaliny pod konieczne zmiany, takie jak choćby podwyższenie wieku emerytalnego?

Pojęcie „dokończenie” jest określeniem nieprecyzyjnym. Przede wszystkim obecnie nie jest to system powszechny, gdyż ciągle istnieją grupy, które do niego nie należą. Ważne jest objęcie tym systemem wszystkich i wyeliminowanie specjalnego traktowania tych grup. Tego typu specjalne traktowanie/przywileje są bardzo niedobre tak dla społeczeństwa, które musi za nie płacić, jak i dla samych zainteresowanych, którzy w ten sposób są złapani w pułapkę przywileju. Znaczy to, że ich decyzje dotyczące mobilności są silnie ograniczone tym właśnie, że nie chcą stracić przywileju i tkwią w często nie najlepszym miejscu nawet wtedy, gdy obiektywnie powinni przejść do innych sektorów gospodarki. Jeżeli jakaś grupa ma przywilej wcześniejszego przejścia na emeryturę i traktuje to jako rodzaj zapłaty za swoją pracę lub służbę – to tak naprawdę daje się wykorzystać. Zamiast zapłaty dzisiaj dostają obietnicę, że ktoś im kiedyś zapłaci. Tak nie będzie. Trzeba mieć pełną świadomość, że za 10 czy 20 lat nikt nie będzie nawet pamiętał o jakichś przywilejach. Reszta społeczeństwa odmówi ich finansowania.

Poza systemem mamy również rolników złapanych w pułapkę KRUS-u, który sprzyja pogłębianiu skansenizacji polskiej wsi i utrudnia rolnikom lub ich dzieciom integrację z resztą społeczeństwa. Przechodząc do innych sektorów, rolnicy wyraźnie poprawiliby swoją sytuację dochodową. Tkwią w KRUS-ie, bo stamtąd dostają małe, ale praktycznie darmowe świadczenia.

Kolejną rzeczą jest nieporozumienie, jakie wynika z łączenia ze sobą takich zagadnień jak system emerytalny i system rentowy. To bardzo zaciemnia obraz. Rozumiem, że dla ministra finansów ważna jest końcowa suma, jaką musi wygenerować z naszych kieszeni, żeby dało się finansować wszystkie wydatki. Chciałbym jednak podkreślić, że pewne elementy tej sumy są jakościowo różne i nie można ich po prostu sumować. W gazetowym języku istnieje zbitka pojęciowa z przeszłości: „system emerytalno-rentowy”. Takie coś przestało istnieć 12 lat temu, po wprowadzeniu reformy. Wydzieliliśmy wtedy system emerytalny, z całości systemu ubezpieczeń społecznych. Dotyczy to nie tylko wydzielenia OFE, ale również wydzielenia systemu emerytalnego w ramach ZUS. Prawdopodobnie należało wtedy bardziej zdecydowanie działać i wydzielić nie tylko system emerytalny, ale przekazać zarządzanie nim jakiejś instytucji innej niż ZUS. Poprawiłoby to obsługę systemu emerytalnego, jak również jego percepcję. Przy obecnej strukturze instytucji zarządzającej jaką jest ZUS wiele rzeczy myli się nawet ekspertom. Także to, że system emerytalny i system rentowy to od 1999 roku dwa bardzo różne twory. Zasilane są odrębnymi składkami, inna jest również natura celu społecznego, który realizują. Natomiast ZUS-owska część systemu emerytalnego i OFE to części jednej całości, która realizuje dokładnie ten sam cel społeczny, jakim jest alokacja dochodu w cyklu życia. Obie te części są po prostu podobnymi zbiorami indywidualnych kont emerytalnych. Natomiast w systemie rentowym takiego rozwiązania nie da się sensownie zastosować.

Czy obecną propozycję przesunięcia do ZUS nazwałby Pan zatem demontażem systemu?

Niestety tak. Nawet jeśli tylko niektóre z kluczowych elementów są demontowane, to powoduje to dewastujące skutki dla całego systemu, który został zaprojektowany jako logiczna całość. Minister Rostowski deklaruje, że chce zachowania zasady zdefiniowanej składki w całym systemie. Wierzę, że taka jest jego intencja, choć jego koleżanka z rządu Jolanta Fedak zaczyna tę zasadę podważać. Tego właśnie się obawiam. OFE poza tym, że pozwalają na dywersyfikację ryzyka, są także „tarczą” broniącą zdrowych zasad funkcjonowania ZUS. Mało kto to dostrzega. Tak więc demontowane są nie tylko narzędzia pozwalające na dywersyfikację ryzyk, demontażem zagrożona jest także zasada zdefiniowanej składki. To fatalny rozwój wypadków.

W dyskusji publicznej wysuwany jest szereg zastrzeżeń wobec działania towarzystw emerytalnych. Chcę podkreślić, że ocena prywatnych PTE nie jest tożsama z oceną OFE, które – tak jak część ZUS-owska, są częścią powszechnego, a więc publicznego systemu emerytalnego. Trzeba oddzielić ocenę systemu i tego, jak on jest zarządzany, bo to dwa zupełnie inne poziomy. Ja skupiam się na systemie. System i instytucje nim zarządzające to nie jest to samo.

Powiedział Pan, że ma nadzieję, że proponowane przez rząd zmiany zostaną zablokowane. Czy uważa Pan, że jest realna szansa, by zachować obecny system, wprowadzając jedynie zmiany podnoszące jego efektywność?

Cóż, jestem niepoprawnym optymistą i wierzę, że racjonalne argumenty jednak docierają do decydentów. Potrzebne są zmiany proefektywnościowe, w tym obniżające koszty, ale nie ma jakiejkolwiek potrzeby naruszania fundamentów systemu. Ważne jest również to, w jaki sposób wprowadza się zmiany. Często to samo można zrobić na różne sposoby i warto się zastanowić, który z nich jest najlepszy. Przedstawiciele rządu najwyraźniej takiej analizy nie przeprowadzili.

Minister Rostowski argumentuje forsowane zmiany potrzebą ratowania finansów publicznych. Nie jestem pewien, czy wolno poświęcać bezpieczeństwo systemu dla takiego celu. Gdy jednak koniecznie chce się podjąć takie działania, można zrobić to dużo lepiej przy wykorzystaniu zaproponowanych przeze mnie obligacji emerytalnych. Jednakże słuchając dyskusji na temat proponowanych zmian, coraz częściej mam wątpliwości, czy to rzeczywiście chodzi o ratowanie finansów publicznych. Ich stan nie jest bowiem wynikiem funkcjonowania systemu emerytalnego, a ewentualne wprowadzenie proponowanych zmian w bardzo niewielkim stopniu stan tych finansów poprawi. Do tego jest możliwość skorzystania z oferty Komisji Europejskiej pozwalającej nam czasowo odpisywać od długu kwoty przekazywane na konta w OFE. Ten okres byłby na tyle długi, że pozwoliłby rządowi – o ile oczywiście wyrazi chęć – na przeprowadzenie porządkowania finansów publicznych. W Polsce naprawdę nie trzeba burzyć podstaw systemu emerytalnego. Proponując rozwiązanie, którym są obligacje emerytalne nie twierdzę, że jest ono idealne i rozwiązuje wszystkie problemy w sposób najlepszy z możliwych. Jest to rozwiązanie, które pozwala na złagodzenie sytuacji w finansach publicznych bez dewastowania systemu emerytalnego i bez naruszania poczucia bezpieczeństwa uczestniczących w nim pracujących Polaków.

Staram się podpowiadać merytorycznie uzasadnione rozwiązania poprawiające funkcjonowanie systemu emerytalnego, ale po drugiej stronie spotykam – w tym momencie odniosę się do wypowiedzi Jacka Rostowskiego – dosyć instrumentalne wykorzystywanie moich słów, sprzeczne z całością wypowiadanych przeze mnie poglądów. Przypomnę więc jeszcze raz, że integralność całego systemu emerytalnego jest wartością, która się dobrze sprawdza i warto jej bronić. Obie części systemu „robią” to samo, ale czynią to w inny sposób, co jest podstawą jego bezpieczeństwa. Żadna z części nie jest ani lepsza, ani gorsza. One wspierają się nawzajem i to jest właśnie wartość, której należy bronić.

Czy uważa Pan, że ministrowie Kotecki i Rostowski wykorzystują i przeinaczają pańskie słowa, żeby przepchnąć propozycje zmian systemu emerytalnego, czy może powód był inny?

Tego nie wiem. Nie wiem, czy była to zła wola, brak wiedzy, czy chęć uzasadnienia na siłę potrzeby wprowadzenia proponowanych zmian. Może po prostu wynikło to z radości, że takie cytaty pojawiły się publicznie, w „Liberté!”, i to jeszcze w wypowiedzi kogoś, kto prezentuje wyraźnie przeciwne do nich stanowisko w sprawie proponowanych zmian.

Warto też mieć świadomość, że obecna dyskusja na temat OFE ma wyraźnie polityczny charakter. Ja staram się trzymać daleko od polityki i pozostawać na gruncie merytorycznym. Dlatego nie bardzo nadaję się na adwersarza ministrów. Niestety, na argumenty merytoryczne jest małe zapotrzebowanie, dlatego trudno się z nimi przebić.

Opracowanie: Martyna Nowak i Dominika Stachlewska

?

W zaparte :)

A jednak wre. Debata na temat planowanej przez rząd dereformy emerytalnej powróciła na czołówki mediów po kilkudniowym przerywniku, dotyczącym tematu katastrofy, który naszym politykom umożliwia bezwysiłkowe i bezkompetencyjne występowanie w dyskusji. Mankament w tym, że teraz, w momencie gdy obie strony przedłożyły swoje merytoryczne argumenty, wydaje się, że zamknęło się pole do
rzeczowego kompromisu. Na wzór najbardziej ideologicznych debat, także ta emerytalna zatarła się, a obie jej strony – w tym, co kluczowe dla przyszłości naszych emerytur, także rządowa – utwardzają swoje stanowisko. Ewentualne ustąpienie zaczyna się jawić liderom PO już nie jako przejaw rozsądku i krytycznego myślenia, ale jako wstydliwa kapitulacja, „oznaka słabości”, która nie może wchodzić w grę. Tym samym, dość płonna od początku nadzieja, że II filar nie zostanie okrojony, staje się płonna totalnie.

 

W zasadzie należałoby się z tym pogodzić i znów „zająć się swoimi sprawami Polaków” (czyli według wizji premiera: rodziną, pracą, mieszkaniem/domem, piłką nożną i ewentualnie innymi sportami oraz grillowaniem). Jednak nie sposób się powstrzymać od komentarzy, zwłaszcza gdy ludzie, których się posądzało o sporą ilość tzw. oleju w głowie, piszą rzeczy trudne do uwierzenia. Tak jak w sobotniej „GW” były premier Jan K. Bielecki. Powala na kolana jego linia ataku na gospodarczych liberałów, od których od niedawna się sam zaczął dystansować. Swój sprzeciw wobec robienia reform bez „przyzwolenia społecznego” (czyli każdych oznaczających redukcję świadczeń socjalnych) tłumaczy argumentami konieczności budowy w Polsce zaufania do państwa i jego instytucji. To zaś, co słusznie zauważa, jest u nas niskie i w tych warunkach trudno o ukształtowanie dojrzałej demokracji. Ta argumentacja jest o tyle zaskakująca, że używa jej dla uzasadnienia dereformy emerytalnej, czyli zmiany – po 11 latach – dość istotnej umowy społecznej pomiędzy obywatelami a państwem. Politycy, których wspiera, pokazują właśnie, jak mało stabilne są w Polsce tego rodzaju systemowe regulacje i prawo jako takie. Dobitnie udowadniają, że każda ekipa rządowa może dowolnie modyfikować ustalenia, według potrzeb z „tu i teraz”, z pogardą dla zobowiązań z wczoraj i obietnic na jutro. Dokładnie tak rujnuje się zaufanie obywatela do państwa, a Bielecki broni tego wskazując na jego potrzebę. To zakrawa na cyniczny żart.

 

Bielecki krytykuje reformę z 1999 roku i sugeruje, że kapitałowy system zabezpieczenia emerytalnego nie może być dobry, skoro nie przyjęły go żadne państwa Europy zachodniej, poza Szwecją. Myślę, że gloryfikowanie tej części świata to gruby błąd. W tych państwach mamy wiele regulacji, które są do niczego, nie wszystko należy za nimi kopiować. Zwłaszcza, że są one na innym poziomie gospodarczego rozwoju niż Polska, mają odmienne potrzeby i dlatego tego rodzaju nazbyt uproszczone porównania w wykonaniu autora tej klasy wywołują zakłopotanie i wątpliwości co do ukrytych intencji. Po raz kolejny przedstawiciel ekipy rządowej manipuluje przy tym językiem, by wbić czytelnikowi do głowy karykaturę rzeczywistości, gdy stwierdza: „… to, że jedna czwarta tej sumy [stumiliardowego deficytu – PB] wynikała z konieczności zaciągania długu na rynkach, by sfinansować OFE, pozostało dla nich [krytyków dereformy – PB] tematem tabu!”. Powstaje oto obraz taki, że pieniądze w OFE pochodzą z zaciąganego przez państwo długu. Tymczasem do OFE trafia część składki, będącej częścią naszych comiesięcznych pensji. To są pieniądze każdego z oszczędzających, które uzyskał dzięki własnej pracy. Państwo zadłużać się musi nie, aby „finansować OFE”, tylko dlatego, aby finansować bieżące wydatki ZUS na emerytury. II filar jest finansowany z naszych składek, z pieniędzy obywateli. Na arogancję zakrawa założenie, że skoro ta część pensji obywatela nie należy do części netto, to automatycznie są one własnością państwa, które jest ich pozbawiane przez OFE, skąd biorą się budżetowe problemy. Zgodnie z umową z 1999 roku, te pieniądze nie miały być wydatkowane przez państwo na bieżące potrzeby innych obywateli aniżeli ten, który je wypracował. Teraz ta umowa zostaje jednostronnie cofnięta.

 

Może to niuanse, ale prawdziwa i uczciwa narracja o tej rzeczywistości wyglądałaby tak: państwu brakuje środków, aby sfinansować zobowiązania ZUS wobec obecnych emerytów. Może podnieść podatki, albo składkowe koszty pracy, ale to może zaszkodzić wzrostowi (państwo mogłoby też poczynić oszczędności po stronie wydatków, ale dajmy na to, że tak uczciwa narracja jest dla tego rządu surrealizmem i pomińmy to). Dlatego może sięgnąć też po środki z pensji obywateli, odkładane przez OFE na ich osobistych kontach. Uważa to za lepsze rozwiązanie i dlatego się decyduje na to. Natomiast mówienie, że państwo „finansuje OFE” to manipulacja, gdyż finansują je obywatele. Jeśli zaś chodzi o fakt kupowania przez OFE obligacji skarbowych, to uchwalona przez polityków ustawa je do tego zmusza, więc skoro to jest niby problemem, to wystarczy OFE z tego obowiązku zwolnić. Ja wówczas osobiście chętnie zdecyduję o inwestowaniu mojego II filaru wyłącznie w akcje, zwłaszcza w obecnym punkcie cyklu koniunkturalnego.

 

Niestety premier Bielecki naraża się nawet na śmieszność, gdy nieco dalej podnosi temat interpretacji pojęcia długu publicznego w odniesieniu do OFE. Łaja przeciwników dereformy za sugestie (ochoczo podjęte jednak przez samego zusoluba numer 1, ministra Rostowskiego), aby dług publiczny w swojej definicji, uznanej też przez KE, nie obejmował środków przekazywanych do ZUS celem zastąpienia części składki idącej dotąd do OFE oraz wartości posiadanych przez OFE obligacji. Zdaniem Bieleckiego to kreatywna księgowość, a jeśli to nią nie jest, to on nie wie, co jest. Zastanówmy się więc. Do długu należy, zdaniem Bieleckiego, wliczać pieniądze, które w ZUS zastępują ubytki w wysokości sum idących w OFE, natomiast nie należy oczywiście wliczać doń zobowiązań ZUS wobec przyszłych pokoleń emerytów. A dlaczego? W końcu sum, które teraz idą do OFE i są przez nie realnie inwestowane i gromadzone, tak że w postaci realnej gotówki będą mogły być w przyszłości wypłacone, w tejże przyszłości ZUS nie będzie musiał wypłacać, dlatego że taka właśnie część składek obywateli poszła do II zamiast I filaru. Tak więc ten niedobór z dziś zwróci się. Natomiast zobowiązania w I filarze wobec przyszłych emerytów są realnym długiem, który nie ma pokrycia w środkach realnie istniejących. Oto prawdziwy dług, który trzeba będzie spłacić. Mówi się, że to dług ukryty, bo nie jest wliczany do długu publicznego. A może właśnie powinien być? Jest to dług państwa wobec obywateli, których pieniądze państwo pobrało, wydało i obiecało z nawiązką (rewaloryzacja) oddać (o ile obywatel dożyje). Natomiast jawny dług generowany na bieżąco przez ZUS, przez wzgląd na odebranie mu części składki, będzie wyrównany, gdy emerytury będą w pewnej części wypłacane z II filaru, czyli źródeł niepublicznych. Właśnie dlatego, że te większe wydatki dziś przyniosą mniejsze w przyszłości, jest pewna zasadność, aby tego za dług nie uznawać.

 

Nie dostrzega tego tylko ten, kto analizując problem długu widzi tylko krótką perspektywę, bo w istocie zapadalność długu „ukrytego” to w dużej części daleka przyszłość. Gdyby zobowiązania w I filarze wliczać do długu publicznego, a kapitał gromadzony w II filarze od niego odliczać, to zapewne Jacek Rostowski poparłby dziś odwrotną reformę emerytalną, przesuwającą dużą część składki w drugą stronę. Jego podejście do całego problemu nie obejmuje troski o niuanse systemu czy los emerytów za 35 lat, tylko jest prostym jak konstrukcja cepa podejściem pod hasłem łatania budżetu na 2011 rok. Jego horyzont roku 2012 nie przekracza. Tacy politycy są najbardziej groźni dla stabilności krajów. Jak pokazał minister-zusolub wczoraj w TVN24, ma on kilku popleczników, którzy wspierają dereformę, w tym Ryszarda Bugaja i Grzegorza Kołodkę. Nie wiem czemu nie orientował się w poglądach Ikonowicza, Ziętka, a może i Hugona Chaveza na ten temat, ale zapewne także i z ich strony mógłby liczyć na dodatkowe, cenne wsparcie.

 

Tak czy inaczej rząd poszedł w tej kwestii w zaparte. Balcerowicz na Tuska już nie wpłynie, on premiera irytuje i skłania do zajęcia postawy jemu przeciwnej. Tak się porobiło. W świetle spadku poparcia PO w ostatnich sondażach media doniosły o utwardzeniu się stanowiska premiera. Czyli gdyby obywatele wzmocnili swoje poparcie dla partii rządzącej, Tusk przyjąłby to jako aprobatę i zrealizował reformę. Spadek poparcia zaś spowodował reakcję w postaci zwarcia szeregów i także zaskutkuje realizacją reformy. Tak oto zwykły obywatel może się tylko przyglądać. Rachunek może wystawić dopiero w październiku, ale zabetonowana scena partyjna nawet i tą możliwość mu ogranicza. Dla mnie jednak przebieg tej debaty i jej skutki są argumentem wystarczającym, aby stwierdzić, iż w wyborach 2011 roku nie zagłosuję na listę Platformy Obywatelskiej.

Reforma emerytalna: fakty i liczby zamiast błędów i mitów :)

1. Jak było w starym systemie?

Do końca 1998 r. wszystkie świadczenia emerytalne były finansowane z bieżących wpływów, czyli z pseudoskładek na ubezpieczenie społeczne oraz innych podatków. ZUS wypłacał z nich emerytury, brakujące środki dokładał budżet. Liczne przywileje emerytalne, w połączeniu z niskim wiekiem emerytalnym i sposobem wyznaczania wysokości emerytury powodowały, że dużo osób zdolnych do pracy wcześniej przechodziło na emeryturę. Zmniejszała to podaży pracy i możliwości rozwoju gospodarki.

Koszty starego systemu emerytalnego rosły w tempie podcinającym konkurencyjność polskiej gospodarki. W 1981 roku pseudoskładka na ubezpieczenie społeczne w Polsce wynosiła 25 proc. wynagrodzenia, w latach 1987-1989 wzrosła do 38 proc. i ostatecznie do 45 proc. w 1990 roku. Połowa tej pseudoskładki (dokładnie 24 proc. wynagrodzenia) finansowało świadczenia emerytalne, reszta głównie świadczenia rentowe.

 

Utrzymanie dotychczasowych zasad przyznawania i wyliczania emerytur doprowadziłoby do 2010 roku systematycznie powiększającego się deficytu finansów publicznych, który w 2050 roku miał wynieść 4 proc. PKB, a część pseudoskładki przeznaczanej tylko na wypłatę emerytur musiałaby wzrosnąć z 24 proc. w 1998 roku do ok. 42 proc. w 2050 roku

2. Konstrukcja nowego systemu

Nowy system emerytalny składa się z dwóch obowiązkowych indywidualnych kont emerytalnych, zwanych powszechnie filarami. Świadczenia z I filara będą nadal finansowane z bieżących wpływów do ZUS (część repartycyjna). ZUS nie odkłada pseudoskładek wpłacanych przez obecnie pracujących, tylko finansuje z nich bieżące wypłaty emerytur. Drugą część emerytury będą stanowiły wypłaty finansowane z prawdziwych oszczędności gromadzonych w II filarze – na kontach emerytalnych w OFE (część kapitałowa). Osoby pracujące mogą dodatkowo gromadzić oszczędności na emeryturę na dobrowolnych kontach emerytalnych w instytucjach finansowych (IKE, czyli III filar, część kapitałowa).

Osoby, które w momencie wejścia w życie reformy emerytalnej miały więcej niż 30 lat, mogły zadecydować, czy ich składka (19,52 proc. płacy brutto) ma być w całości księgowana na indywidualnym koncie emerytalnym w ZUS, czy też ma być dzielona na część trafiającą na indywidualne konto w ZUS (12,22 proc. płacy brutto) oraz na składkę wpłacaną na indywidualne konto w OFE (7,3 proc. płacy brutto). Dla pracowników urodzonych po 1968 r. przynależność do OFE i podział składki jest obowiązkowy.

W nowym systemie emerytalnym wysokość emerytur zależy od trzech czynników:

  • Pierwszym jest kwota, która danej osobie w całym okresie jej aktywności zawodowej zostanie zaksięgowana na jej indywidualnym koncie emerytalnym w ZUS (I filar) oraz od sumy oszczędności zgromadzonych przez nią w OFE (II filar). Suma składek jest tym większa, im dłuższy okres pracy zawodowej i wyższe dochody.

  • Drugim czynnikiem określającym wysokość emerytury jest wielkość dopisanych odsetek, które powiększają stan obu kont emerytalnych w całym okresie aktywności zawodowej. W I filarze waloryzacja stanu konta w ZUS odpowiadała 75 proc. dynamiki funduszu płac osób płacących składki do ZUS. W II filarze tempo wzrostu stanu oszczędności jest z kolei tym większe, im wyższa jest efektywność OFE w pomnażaniu oszczędności emerytalnych.

  • Trzecią wielkością jest prognozowana długość pobierania emerytury, która zależy od momentu zakończenia aktywności zawodowej. Im później ktoś decyduje się na przejście na emeryturę, tym krótszy (statystycznie) będzie okres, przez który będzie ją pobierał. W efekcie, im dłuższa aktywność zawodowa, tym wyższa emerytura.

3. Finansowanie nowego systemu

Koszty refundacji transferów do OFE miały być pokrywane z przychodów z prywatyzacji oraz z redukcji wydatków w pozostałych częściach sektora finansów publicznych.

Zgodnie z symulacjami przygotowanymi przed wprowadzeniem reformy, I filar emerytalny miał wykazywać deficyt jedynie w latach 1999-2011, a w następnych miał notować nadwyżkę. Był to szacunek najbardziej obciążający finanse publiczne, w którym wszystkie osoby w wieku 31-50 lat przystąpiłyby do OFE. Wielkość deficytu finansów publicznych miała wynosić ok. 1,5 proc. PKB rocznie w latach 1999-2005, po czym miał on stopniowo maleć do 2011 r. Zgodnie z założeniami koszty transferów do OFE miały być sfinansowane z przychodów z prywatyzacji, które szacowano na ok. 14 proc. PKB.

W okresie po 2020 r., gdy z przyczyn demograficznych wzrośnie liczba emerytów i obniży się liczba pracujących, środki na wypłatę świadczeń emerytalnych w ZUS miały pochodzić z bieżących wpływów oraz ze środków zgromadzonych w Funduszu Rezerwy Demograficznej (FRD). Fundusz ten miał być zasilany 1 pkt. proc. funduszu płac w latach 2002-2008 (ok. 0,35 proc. PKB rocznie), a od 2011 r. miały tam trafiać środki z planowanej stopniowo rosnącej nadwyżki w funduszu emerytalnym (od 0 do ok. 1,8 proc. PKB rocznie w latach 2011-2020).

Według prognozy z 1998 r. aktywa FRD miały wynieść ok. 3 proc. PKB w 2010 r., a następnie zwiększyć się do ok. 14 proc. PKB w 2020 r. (łącznie z odsetkami od inwestycji). FRD miał zapewnić, że system emerytalny nie będzie w przyszłości potrzebował dotacji z budżetu państwa. FRD miał być do 2002 r. zarządzany przez ZUS, a następnie przekazany w zarządzanie do prywatnych firm na zasadzie konkursu (maks. 15 proc. aktywów w jednym funduszu)

4. Odstępstwa od nowego systemu

Integralnym elementem reformy emerytalnej była likwidacja przywilejów emerytalnych. Do najważniejszych zmian w tym zakresie należały:

  • Włączenie do powszechnego systemu emerytalnego osób rozpoczynających pracę w służbach mundurowych od 1999 r. Zamiast tego w 2003 r. z powszechnego systemu wyłączono osoby rozpoczynające pracę w służbach mundurowych, a w 2005 r. górników. W 2008 roku wcześniejsze emerytury służb mundurowych kosztowały podatników ok. 5 mld zł. Koszty wcześniejszych emerytur górników wyniosły w 2008 r. ok. 6,5 mld zł. Całkowity koszt wcześniejszych emerytur górniczych w latach 2005-2020 wyniesie 70 mld zł.

  • Opóźnienie likwidacji wcześniejszych emerytur o 2 lata: dopiero od 2009 r. zamiast od 2007 r. W 2009 r. wszystkie emerytury wypłacane przez ZUS dla osób w wieku produkcyjnym kosztowały podatników ponad 23 mld zł, w tym ok. 1,6 mld zł ZUS wydał na wypłatę emerytur dla osób w wieku produkcyjnym, które po raz pierwszy rozpoczęły pobierać to świadczenie.

  • Utworzenie specjalnego systemu świadczeń rekompensacyjnych (innych niż emerytury pomostowe) dla nauczycieli, którzy chcą odejść na emeryturę przed osiągnięciem wieku emerytalnego.

  • W wyniku wyroku Trybunału Konstytucyjnego, który zakwestionował nierówne prawo kobiet i mężczyzn do przechodzenia na wcześniejsze emerytury, umożliwiono odejście na wcześniejszą emeryturę mężczyznom, którzy w 2008 roku mieli 60-64 lata. Skumulowane koszty przyznania wczesnych emerytur dla 100 tys. nowych osób (średnio na 5 lat przed wiekiem emerytalnym) wynoszą ok. 8,5 mld zł (1,5 mld zł rocznie).

  • Likwidacja prawa do wcześniejszych emerytur dla osób pracujących w szczególnych warunkach lub wykonujących prace o szczególnym charakterze do końca 2006 r. Nowa lista zawodów miała być opracowana na podstawie ocen lekarzy medycyny pracy.

  • Dostosowanie systemu rentowego do nowego sposobu wyliczania emerytur. Brak tego dostosowania spowoduje, że emerytura będzie mogła być niższa od renty, co wzmocni bodźce do jej uzyskania mimo dobrego stanu zdrowia.

  • Gromadzenie środków w Funduszu Rezerwy Demograficznej. Na koniec 2009 r. aktywa FRD wynosiły 7,3 mld zł (ok. 0,5 proc. PKB), wobec ok. 3 proc. PKB planowanych w momencie wprowadzania reformy emerytalnej. Od 2008 r. wpływy do FRD rosną z powodu przekazywania tam 40 proc. przychodów z prywatyzacji. Aktywa FRD miały być wykorzystane dopiero po 2020 r., ale sięgnięto po nie już w 2010 r. (7,5 mld zł). W 2011 r. FRD ma przekazać do ZUS 4,0 mld zł.

  • Podwyższenie tempa waloryzacji stanu kont w ZUS. Od 2003 r. tempo to podwyższono do z 75 proc. do 100 proc. wzrostu nominalnego funduszu płac ze względu na wymogi konwencji Międzynarodowej Organizacji Pracy.

5. Pożytki z nowego systemu

Podnoszenie wieku emerytalnego: Ograniczenie wcześniejszych emerytur zaczęło podnosić efektywny wiek emerytalny, a także zwiększać współczynnik aktywności zawodowej i zatrudnienia osób starszych. W latach 2007-2009 efektywny wiek emerytalny mężczyzn otrzymujących emerytury z ZUS wzrósł z 59,7 do 61 lat (tj. o 1 rok i 4 miesiące), a w przypadku kobiet wzrósł on z 55,8 do 57,8 lat (tj. o 2 lata).

Rozwój rynku kapitałowego: Inwestycje dokonywane przez OFE przyczyniają się do rozwoju rynku kapitałowego. W szczególności :

  • zwiększają płynność rynku akcji i obligacji;
  • przyciągają na nie innych inwestorów, w tym inwestorów z zagranicy, gdyż poszerzają możliwości wycofania się z nich bez poniesienia dotkliwych strat;
  • ułatwiają przedsiębiorcom pozyskanie kapitału na rozwój przedsiębiorstw,
  • przyciągając inwestorów na rynek obligacji, pozwalają państwu taniej zaciągać długi.

Przyspieszenie prywatyzacji: Konieczność refundacji z budżetu ubytku dochodów FUS na skutek transferu części rzeczywistych składek do OFE wzmacnia bodźce do szybkiej prywatyzacji. Określone w ustawie o finansach publicznych progi ostrożnościowe ograniczają swobodę rządzących w finansowaniu tych transferów poprzez zaciąganie długów. Stąd też, bez wpływów z prywatyzacji musieliby oni, przynajmniej w okresie słabszej koniunktury, której skutkiem jest spadek dynamiki dochodów budżetu, zmniejszyć inne jego wydatki. Jednocześnie, OFE zwiększając płynność na rynku akcji, ułatwiają rządzącym sprzedawanie prywatyzowanych przedsiębiorstw po korzystnych cenach.

Polski rynek akcji od wielu lat jest notowany z premią w stosunku do innych gospodarek wschodzących, czego źródłem wydaje się generowanie istotnej części popytu na akcje przez krajowe instytucje finansowe.

Stabilizacja tempa przyrostu kont emerytalnych: Przemienne okresy koniunktury i dekoniunktury są zjawiskiem normalnym w gospodarce wolnorynkowej. Dzięki rozdzieleniu składki na dwa strumienie, całość systemu staje się bardziej odporna na fluktuacje gospodarcze. Mechanizm waloryzacji składek na indywidualnych kontach emerytalnych w ZUS amortyzuje wahania zysków OFE. W czasach dobrej koniunktury, waloryzacja kapitału w ZUS jest niższa od stopy zwrotu OFE. W okresie spowolnienia gospodarczego, waloryzacja w ZUS jest wyższa od zysków OFE.

6. Nowy system a finanse publiczne

Oszczędności dla sektora finansów publicznych nie należy szukać w zmianie konstrukcji systemu emerytalnego, ale w reformach, które trwale ograniczą tempo wzrostu wydatków publicznych. To właśnie zbyt szybkie, w stosunku do tempa wzrostu gospodarki, zwiększanie wydatków publicznych, a nie wprowadzenie reformy emerytalnej, jest główną przyczyną dużego deficytu w finansach publicznych w Polsce.

Gdyby od szczytu boomu w 2007 roku wydatki te zwiększano w takim samym tempie jak rosła gospodarka, to deficyt sektora finansów publicznych w 2010 r. wyniósłby nie zapowiadane 7,9 proc. PKB, a 3,5-3,9 proc. PKB. Byłby więc niższy od przewidywanego deficytu o sumę dwuipółkrotnie – prawie trzykrotnie większą niż wynosi koszt transferów do OFE (ok. 1,6 proc. PKB). Tak szybkiego wzrostu całkowitych wydatków publicznych nie da się w pełni wyjaśnić wzrostem wydatków państwa na inwestycje (np. na infrastrukturę). Gdyby od szczytu boomu w 2007 roku wydatki publiczne inne niż wydatki inwestycyjne rosły u nas w takim samym tempie jak gospodarka, to deficyt sektora finansów publicznych w 2010 r. wyniósłby 5,6-6,2% PKB. Nadal więc byłby niższy o sumę przekraczającą koszt transferów do OFE.

W 2011 r. według najnowszej prognozy OECD (listopad 2010), pomimo prognozowanego przyspieszenia tempa wzrostu PKB do 4 proc., deficyt sektora finansów publicznych pozostanie wysoki i wyniesie 6,7 proc. PKB. Gdyby odnieść koszty transferów do OFE (ok. 1,6 proc.PKB) do deficytu przewidywanego na przyszły rok, to stanowiłyby one mniej niż jedną czwartą tego deficytu. Transfery te pochłaniają zaledwie 3,5 proc. łącznych wydatków publicznych i są dużo mniejsze od corocznego przyrostu łącznych wydatków publicznych w ostatnich latach.

Dodawanie do kosztów reformy emerytalnej odsetek od długów zaciąganych przez państwo na pokrycie tej części niedoboru w FUS, która powstała w wyniku transferów części składki do OFE, jest nieporozumieniem, gdyż transfery te miały być finansowane z przychodów z prywatyzacji. Z tego zresztą powodu w metodologii krajowej finansów publicznych transferów do OFE nie traktuje się jako wydatki, ale jako rozchody. Przy szacowaniu wpływu OFE na deficyt finansów publicznych można uwzględnić co najwyżej odsetki od długu, który powstał na skutek niepełnego pokrycia transferów przychodami z prywatyzacji. W rzeczywistości jednak ta część powinna być traktowana jako koszt opóźniania prywatyzacji.

W wyniku transferów do OFE, skarb państwa już dzisiaj pozbywa się ( „wykupuje”) część swoich zobowiązań wobec przyszłych emerytów. W przyszłości wydatki publiczne na emerytury będą odpowiadać jedynie wypłatom świadczeń z indywidualnych kont emerytalnych w ZUS. Jeśli tak jak dotychczas, stopa zwrotu uzyskiwana przez OFE z inwestowania składek emerytalnych będzie wyższa od dynamiki funduszu płac, a tempo wzrostu PKB, z którym w długim okresie zrównuje się dynamika funduszu płac – wyższe od rentowności skarbowych papierów wartościowych, to ten wykup jest korzystny zarówno dla emerytów, jak i dla finansów publicznych.

Finanse publiczne ponoszą jednak koszt transferów do OFE i – ze względu na zbyt wolną prywatyzację – odsetek od długu zaciąganego na te transfery już teraz, a ulgę z tego tytułu odczują dopiero, gdy OFE zacznie wypłacać emerytury. Wszystkie nowo wypłacane emerytury będą pochodziły z dwóch filarów od 2035 roku (przy braku zmian w wieku emerytalnym), ale liczba osób otrzymujących część emerytury ze środków zgromadzonych w OFE zacznie rosnąć dużo wcześniej, bo już pod koniec tej dekady.

7. Jak reformować OFE?

Propozycja całkowitego zawieszenia składek do OFE, czyli likwidacji II filaru jest niekorzystna z następujących powodów:

Dla finansów publicznych

  • Pomimo utrzymania formuły wyliczania świadczenia, która zachęca do dłuższej pracy zawodowej, znacząco rośnie ryzyko tego, że państwo w przyszłości obniży wysokość kapitału zgromadzonego na indywidualnych kontach emerytalnych w ZUS. Ta niepewność może zachęcać pracujących do skrócenia aktywności zawodowej i wcześniejszego przejścia na emeryturę.

  • Wstrzymanie transferów do OFE poprawia saldo finansów publicznych (o ok. 1,6 proc. PKB rocznie), ale tylko w krótkim okresie.

  • Rozwiązanie to zwiększa ukryte zobowiązania emerytalne na indywidualnych kontach w ZUS. W długiej perspektywie rośnie prawdopodobieństwo podwyższenia podatków na pokrycie ewentualnego deficytu w systemie emerytalnym lub obniżenie wysokości wypłacanych świadczeń.

  • Gdyby część składki odebrana OFE była indeksowana rentownością skarbowych papierów wartościowych mogłoby to oznaczać dodatkowe koszty dla sektora finansów publicznych w porównaniu do obecnego rozwiązania.

  • Bardzo silne osłabienie wiarygodności państwa. Może być postrzegane jako zamiatanie problemu pod dywan i przenoszenie odpowiedzialności za rozwiązanie tego problemu na barki przyszłych pokoleń.

Dla przyszłych emerytów

  • Wysokość przyszłych emerytur będzie prawdopodobnie niższa, gdyż kapitałowa część systemu emerytalnego powinna osiągać przeciętnie wyższe stopy zwrotu w porównaniu do tempa waloryzacji stanu kont w ZUS.

  • Gdyby część składki odebrana OFE była indeksowana rentownością skarbowych papierów wartościowych, mogłoby to oznaczać niższe stopy zwrotu z części indeksowanej w akcje.

  • Wstrzymanie transferów do OFE całkowicie likwiduje część oszczędności emerytalnych podlegających dziedziczeniu.

Dlatego opowiadamy się za utrzymaniem obecnych proporcji podziału składki emerytalnej pomiędzy dwa indywidualne konta w ZUS i w OFE, przy wprowadzeniu głębokich zmian w funkcjonowaniu OFE, których celem jest zwiększenie efektywności i bezpieczeństwa zarządzanych aktywów.

8. Założenia reformy OFE

  • Wprowadzenie agresywnych funduszy dla młodych, bezpiecznych dla starszych. Subfundusz A, zwany dynamicznym, mógłby inwestować nawet 85 proc. środków w akcje spółek giełdowych, w tym 15 proc. w akcje spółek zagranicznych. Subfundusz C, zwany przedemerytalnym, adresowany do osób, które ukończyły 55 lat, 85 proc. środków inwestowałby w bezpieczne obligacje. Natomiast subfundusz B, przejściowy, zarządzałby tymi oszczędnościami, które już są w OFE, stopniowo przenosząc je do dwóch głównych subfunduszy. Subfundusz przejściowy mógłby inwestować w akcje nie więcej niż 45 proc. aktywów

  • Prowizja od składki miałaby zmniejszyć się z obecnych 3,5 proc. do 2,8 proc. w przypadku subfunduszu A i do 2,1 proc. w przypadku subfunduszu B, ale za to pojawiłaby się opłata solidarnościowa wysokości 2 proc. od każdej złotówki zarobionej dla przyszłego emeryta. Ponadto, towarzystwa funduszy byłyby wynagradzane za dobre wyniki i karane za złe.

  • Kryterium oceny ma być referencyjna stopa zwrotu, uwzględniająca indeksy giełdowe i oprocentowanie obligacji.

  • Projekt zakłada także zmianę zasad funkcjonowania akwizytorów oraz całkowity zakaz akwizycji od 2014 r.

?

Koalicyjny impas :)

W połowie kadencji rządu Donalda Tuska trwa publiczna ocena jego dorobku. To dobry znak dla podwyższania standardów funkcjonowania demokracji. Przedwyborcze zapowiedzi należy traktować bowiem jako propozycję kontraktu z wyborcami. Wyborca wybiera dostawcę dóbr publicznych, ale potem musi mieć możność sprawdzenia, czy oferta odpowiada obietnicom. Zbiera przesłanki do oceny skuteczności i wiarygodności premiera i jego ekipy przed kolejnym wyborem. Oczywiście jak przy każdej realizacji planów, bierze się pod uwagę zarówno uwarunkowania zewnętrzne wynikłe w trakcie ich wdrażania, jak i porównanie z innymi dostępnymi na politycznym rynku opcjami.

Przedwyborcze zapowiedzi PO są realizowane wybiórczo i dobrze wiadomo, dlaczego. Po pierwsze, mamy rząd koalicyjny PO-PSL, co jak wiadomo wymaga kompromisów na etapie i programowania, i wykonania. Koalicjant blokuje niedogodne mu reformy, np. KRUS-u czy wprowadzenia podatku dochodowego dla wsi, a także prywatyzację tzw. „strategicznych przedsiębiorstw” czy służby zdrowia. Po drugie, podobnie działa prezydent, który wetował ustawy zdrowotne czy emerytalne. Wreszcie po trzecie, dążenie do wyboru prezydenta z PO powoduje zaniechania rządu w zdecydowanym podejmowaniu różnych niezbędnych ale niepopularnych kroków, jak np. podwyższenia wieku emerytalnego.

Tam, gdzie powyższe ograniczenia nie występują, jest pewien postęp, ale zawsze z jakimś „ale”. Ograniczono zakres wcześniejszych emerytur za cenę kosztownych rekompensat dla tracących przywileje nauczycieli. Zidentyfikowano sześć tysięcy barier dla przedsiębiorczości, ale usunięto zaledwie niewielką ich cząstkę. Minister infrastruktury pod groźbą dymisji, której powszechnie się domagano, wreszcie doprowadził do końca najważniejsze przetargi na budowę autostrad i sieci dróg ekspresowych, ale w wielu innych sprawach, jak np. prywatyzacja przewoźników kolejowych, przekazanie portów lotniczych samorządom, rozwój sieci szerokopasmowego Internetu, postęp jest żaden albo bardzo umiarkowany.

PO zawsze przywiązywała dużą rolę do prywatyzacji. Na etapie programu rządowego wyłączono z tego przedsiębiorstwa „strategiczne”, np. kopalnie miedzi, rafinerie, porty, itp., a i tak w 2009 roku plan prywatyzacji będzie wykonany zaledwie w połowie. Doszło natomiast do ugody z Eureko, do czego nie było w stanie doprowadzić kilka poprzednich koalicji. Pewne kompetencje wojewodów przekazano samorządom wojewódzkim. Poprawia się stopień wykorzystania środków unijnych. Według szacunków BCC Polska wykorzystała 99,8% funduszy strukturalnych na lata 2004-2006, co stawia nas w czołówce wśród krajów unijnych. Gorzej według BCC wygląda sytuacja Funduszu Spójności, który finansuje duże projekty infrastrukturalne: transportowe i środowiskowe. Na jego pełne wykorzystanie mamy jednakże czas do końca 2010 roku.

Powiodło się także rozdzielenie funkcji ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego mimo prezydenckiego veta.

W porównaniu z kadencją PIS-owskiego rządu, kiedy budowę autostrad, prywatyzację i reformy emerytalne całkowicie zamrożono, a w sprawach stoczni czy sporu z Eureko doszło do pogorszenia sytuacji, jest więc wyraźny postęp. W porównaniu z programem PO, w którym zapowiedziano naprawę finansów publicznych, podatek liniowy, stopniowe zmniejszenie deficytu budżetowego i wprowadzenie euro – jest duży niedosyt.

Do ograniczeń wewnętrznych trzeba dodać te zewnętrzne, czyli światowy kryzys finansowy, który we wszystkich krajach doprowadził do pogorszenia równowagi finansów publicznych: dochody bowiem raptownie spadły, wydatki ograniczano z opóźnieniem, a w wielu krajach powiększano je o rozmaite pakiety stymulacyjne. Tym samym powszechnie zwiększyły się deficyty finansów publicznych i zadłużenia sektora publicznego. Polski rząd szczęśliwie nie przyłączył się do gorączki stymulujących gospodarkę zabiegów, mimo chóru naciskających nań populistów, bo i pola manewru właściwie nie miał, a pewne kroki „stymulujące” gospodarkę, np. obniżkę stawek podatku od dochodów osobistych i składek rentowych, podjęto tuż przed kryzysem. Niemal wszystkie kraje Unii, z wyjątkiem Polski i paru mniejszych państw, wprowadziły środki stymulujące zakupy nowych samochodów. Polscy producenci niewątpliwie na tym skorzystali i utrzymali przedkryzysowy poziom produkcji.

W sumie obraz dokonań rządu w polityce gospodarczej jest mieszany. Można się zastanawiać, czy byłoby lepiej, aby PO przedstawiała projekty reform, które zapowiedziała, ale dla których nie ma większości i w ten sposób odium niereformowania przerzuca na koalicjanta i prezydenta, czy też lepiej, aby nie pokazywała swej bezsilności. To tylko sprawa taktyki. Ważniejsze wydaje się pytanie: czym grozi brak istotnych kroków mających na celu naprawę finansów publicznych?

Skutki braku naprawy finansów publicznych

Główny skutek to obniżenie tempa wzrostu gospodarczego w porównaniu z tempem możliwym. Wszystkie wstrzymywane reformy mają swój wkład w hamowanie rozwoju gospodarczego. Wysoki deficyt finansów publicznych wymaga od państwa pożyczania i powoduje, iż dostępne oszczędności krajowe nie służą kredytowaniu inwestycji przedsiębiorstw i budownictwu mieszkaniowemu, ale finansowaniu bieżących wydatków państwa. Niski wiek emerytalny i najniższe w UE wskaźniki zatrudnienia ludności w wieku produkcyjnym oznaczają niski dochód narodowy, bo coraz mniej ludzi pracuje. Przeciążenie pracujących składkami i podatkami na rzecz niepracujących zmniejsza motywację do pracy, zachęca do emigracji bądź ucieczki w szarą strefę i wreszcie ogranicza środki zostające na inwestycje. W efekcie powoduje też obniżenie tempa wzrostu gospodarczego. Kolejnym efektem braku reform finansowych jest dominacja wydatków sztywnych w budżecie. Są to najczęściej różnego rodzaju ustawowe zobowiązania, m.in. do transferów socjalnych, co powoduje, że permanentnie brakuje środków na inne cele: naukę, szkolnictwo, kulturę, drogi, policję i sądownictwo, czyli w sumie na inwestycje w jakość kapitału ludzkiego i obsługę społeczeństwa i gospodarki.

Skutki kryzysu finansów publicznych trwają. Zadłużenie wymagać będzie obsługi, a więc podwyższenia podatków lub dalszego ograniczenia wydatków. Obciążenie budżetu obsługą zadłużenia – w 2004 roku wynosiło aż 14,5 % dochodów budżetu i stale rośnie – przekracza roczne wydatki na naukę, szkolnictwo wyższe, kulturę i zdrowie razem wzięte.

Oddala się euro

Kiedy w 2000 roku kierowałem zespołem przygotowującym pierwszy rządowy raport o kosztach i korzyściach wynikających z integracji europejskiej, pisaliśmy w nim o możliwości przyjęcia euro w 2-3 lata po wejściu do UE, czyli od 2007 roku. Premier Tusk na Forum Ekonomicznym w Krynicy w 2008 roku zapowiedział wejście do obszaru euro w 2011 roku. Teraz najwcześniejsza możliwa data to 2015. Staniemy się do tego czasu enklawą wśród unijnych państw strefy euro. A to oznacza wyższe stopy procentowe, wyższe ryzyko kursowe, mniejszy dopływ kapitału do Polski, trudniejsze i bardziej ryzykowne warunki handlu z partnerami ze strefy euro, czyli najważniejszymi partnerami handlowymi Polski. Chwilowe korzyści dla eksporterów z tytułu dewaluacji złotego w trakcie kryzysu finansowego, co byłoby oczywiście niemożliwe, gdybyśmy już byli w strefie euro, nie równoważą w moim przekonaniu powyższych zalet przyjęcia euro. Bezpodstawne są obawy o skok cen po wejściu euro. Warto zaznaczyć, że w krajach, które przeszły na euro, dodatkowe tempo wzrostu cen z tego powodu szacuje się na 0,3%, przy czym faktyczne tempo z reguły spadło w porównaniu z poprzednimi latami z powodu różnych innych czynników hamujących wzrost cen akurat w tym czasie. Trzeba natomiast podkreślić potrzebę starannej analizy optymalnego kursu przejścia na euro, aby nie powtórzyć błędu Słowacji, która przyjęła zbyt mocną koronę w relacji do euro w momencie zmiany waluty.

Co nie ruszy bez reformy finansów

W Polsce dochodzenie roszczeń gospodarczych w sądach trwa średnio 1000 dni i jest najdłuższe spośród kilkudziesięciu zbadanych krajów. Tylko budżet może dofinansować wymiar sprawiedliwości, aby wspierał, a nie hamował rozwój przedsiębiorczości.

Brak środków na naukę spycha polską gospodarkę do roli czysto odtwórczej, niekorzystającej z owoców współtworzenia postępu technicznego, powoduje ponadto emigrację ludzi utalentowanych. Europa ma się rozwijać w oparciu o naukę. Strategia Lizbońska postuluje, aby wydawać 3% PKB na badania do 2010 roku. Tymczasem udział w PKB wydatków na naukę w Polsce spadł do 0,5% i jest wyższy tylko od albańskiego. W 2010 roku sytuacja się pogorszy. W skierowanym do Sejmu projekcie budżetu na rok 2010 wydatki przewidziane dla działu nauka wyniosą ok 4,2 mld zł, natomiast na informatyzację wydane zostanie ok. 37 mln zł. Na komputeryzację szkół – drugi rok z rzędu – 0 złotych. „Tym samym – jak stwierdza się w opinii BCC – rząd pobije absolutny rekord, notując kolejny raz najniższe nakłady na informatyzację szkół od 15 lat. Łącznie suma ta stanowi 1,3% wydatków budżetu państwa. Przy zakładanym poziomie PKB w wysokości 1350,2 mld zł, wydatki na naukę to niespełna 0,3% PKB. Wobec polskiego 1 mld euro rocznie, Niemcy wydają na badania i rozwój ok. 62 mld euro, Hiszpania 16 mld, a około trzy razy mniejsze Czechy – blisko 2 mld euro”.

Szkolnictwo wyższe jest permanentnie niedofinansowane, szczególnie dotkliwie brakuje młodej kadry naukowej, bo jej zarobki są wyjątkowo niekonkurencyjne. Konstytucja blokuje wprowadzenie większego zakresu odpłatności za studia, (np. wraz z kredytem, który byłby spłacany tylko wtedy, jeśli inwestycja by się opłaciła, czyli jeśli zarobki osoby z wyższym wykształceniem osiągnęłyby odpowiedni poziom – rozwiązanie Tony’ego Blaira). Pozostaje budżet państwa, jako główne źródło wsparcia mogącego powstrzymać emigrację talentów naukowych i technicznych z Polski.

Od 1 listopada 2009 roku zasiłki rodzinne podniesiono o 40% (kwotowo z 68 zł do 98 zł), zamrażając do 2012 roku progi dochodowe, stanowiące podstawę do uzyskania świadczeń. Wynoszą one obecnie 583 zł na osobę w rodzinie z dzieckiem niepełnosprawnym oraz 504 zł na osobę w rodzinie. Jak ocenia BCC „propozycje resortu pracy dotyczące podwyższenia progów dochodowych (odpowiednio do 624 zł i 539 zł) – nie zostały uwzględnione. Jest to nie do zaakceptowania z uwagi na wzrost kosztów utrzymania oraz inflację, szczególnie uderzające w rodziny najsłabsze. Efektem takiej sytuacji będzie – na co wskazywaliśmy w poprzednim raporcie – spadek liczby uprawnionych dzieci (w latach 2004-2009 około 2,3 mln)”.

W zakresie infrastruktury teleinformatycznej umożliwiającej szerokopasmowy dostęp do Internetu Polska zajmuje jedno z ostatnich miejsc w Unii Europejskiej. Zaledwie niecałe 10% Polaków ma dostęp do szerokopasmowego Internetu. Średnia dla krajów OECD wynosi około 22%, zaś w wielu krajach – takich jak Holandia czy Dania – przekracza 35%.

Kosztowny koalicjant

O potrzebie naprawy finansów publicznych mówi się w Polsce od dawna. W 2000 roku psuciem finansów publicznych przez nieformalną koalicję sejmową złożoną z opozycji i fragmentu obozu rządowego, która zawiązała się wówczas w Sejmie, uzasadniał Leszek Balcerowicz wyjście Unii Wolności z rządu. W rok później AWS-owski minister finansów Jarosław Bauc postraszył rynki czarną prognozą 80-miliardowej dziury budżetowej. Jesienią 2003 roku Jerzy Hausner przedstawił Program Uporządkowania i Ograniczenia Wydatków Publicznych, który pozostał na papierze, bo jedyna partia, która go popierała (Partia Demokratyczna), znajdowała się poza Sejmem. Premier Belka, a potem rząd PIS-u, zapowiedział kotwicę budżetową w postaci deficytu budżetowego nie większego niż 30 mld zł. W 2009 roku deficyt jawny sięgnie 56 mld złotych. Interesujący program Państwo dla Obywateli – Plan Rządzenia 2005-2009 zawierający propozycje naprawy finansów przedstawili Jan Rokita i Stefan Kawalec w grudniu 2005, ale, jak wiadomo, realizowany był program premiera z Gorzowa, a nie z Krakowa. Od 2007 roku rządzi koalicja PO w koalicji z PSL. Koalicjant, co było nietrudno przewidzieć, okazał się głównym hamulcowym naprawy finansów państwa.

Koalicja z PSL-em (na razie innej możliwości realnie nie ma, a poza tym poparcie PSL-u może mieć kluczowe znaczenie w rozstrzygnięciu drugiej tury wyborów prezydenckich) jest niezwykle kosztowna dla społeczeństwa, z czego opinia publiczna coraz bardziej zaczyna sobie zdawać sprawę. Jeśli włókniarka, pielęgniarka i rencista płacą podatek dochodowy, to również rolnik powinien płacić, jeśli ma dochód netto i wyczerpał kwoty wolne na dzieci itp. Co więcej, rolnicy stanowią największą grupę producentów, którzy dochody czerpią nie tylko z rynku, czyli tego ile konsumenci gotowi są im za ich wytwory zapłacić, ale dodatkowo kilkadziesiąt procent z dopłat unijnych sfinansowanych z podatków, które obywatele UE na nich płacą.

W całej Unii dotacje dla rolników wlicza się do bazy podatkowej, od której rolnikom oblicza się podatek. Jedynie w Polsce rolnictwo nie płaci podatku dochodowego. W sprawie KRUS-u, którego ponad 90% środków pochodzi z dotacji budżetu państwa, gdyż sami rolnicy, w tym najbogatsi, płacą jedynie symboliczne składki, słów oburzenia brak. Ostatnio jeden z liderów PSL-u otwarcie i cynicznie zapowiedział, iż PSL nie pozwoli podnieść składki na KRUS nawet o złotówkę, dopóki dochody rolników nie osiągną średniej krajowej. Wypada czekać, aż również pielęgniarki, nauczyciele, policjanci i żołnierze, włókniarki i kolejarze odmówią płacenia składek emerytalnych dopóki dochody ich profesji nie osiągną średniej krajowej.

Do rubryki „koszty koalicji z PSL” trzeba dodać kilka dalszych pozycji. PSL swego czasu nie zgodził się, aby w ustawie o PGR-ach bądź ustawie reprywatyzacyjnej wpisać, iż ziemie popegeerowskie mogą być wykorzystane jako rekompensaty dla właścicieli pozbawionych własności przez władze PRL. W ten sposób nomenklatura PSL-owska pozbyła się konkurencji w dostępie do niedrogich zasobów ziemi rolniczej. Ciężar zaś takich rekompensat spadł całkowicie na budżet. Unijne środki na rozwój wsi w znikomym stopniu idą na tworzenie pozarolniczych miejsc pracy dla bezrobotnych na wsi, ale w pierwszej kolejności przeznaczane są na obsługę wielkich gospodarstw. Koszty koalicji z PSL-em obciążają budżet państwa dziesiątkami miliardów złotych. Podatek rolny i gruntowy są degresyjne w praktyce: im mniejszy dochód, tym większą część trzeba oddać fiskusowi. Uderza to w szczególnie w wielodzietne rodziny gospodarujące w małych i średnich gospodarstwach. Jesteśmy wyczuleni na konflikt interesów i skandalem jest zabranie przez posła głosu w sprawie, która dotyczyć może jego biznesowych interesów. Tej zasady nikt nie stosuje do bogatych posłów-rolników, którzy kontrolują nie tylko komisję rolnictwa i wsi w Sejmie, ale w wielu innych komisjach pilnują skutecznie swych interesów, często sprzecznych z interesem konsumentów, podatników i biedoty wiejskiej. Dopóki PSL jest w koalicji, żadnej poważnej naprawy finansów publicznych nie będzie, nawet kiedy Tusk zostanie już prezydentem i groźba veta prezydenckiego będzie oddalona.

Procedury przymusowe

Kolejne budżety są więc budżetami przetrwania, deficyt budżetu zamiata się pod dywan, czyli przerzuca na deficyty instytucji zasilanych z budżetu: funduszy emerytalnych, służby zdrowia, samorządów lokalnych, funduszy pracy. W prasie pierwszy raz od lat pojawiają się obawy o wystąpienie zaległości z wypłatami należnych poborów czy emerytur.

Tym niemniej z powodu kryzysu i braku reform finansowych wpadliśmy z powrotem w unijną procedurę ograniczenia nadmiernego deficytu, z której wyszliśmy tuż przed kryzysem. Szczęście w nieszczęściu, iż z powodu kryzysu połowa krajów UE znalazła się w tej samej sytuacji. Musimy przedstawiać okresowo program konwergencji, czyli zbliżenia naszych wskaźników do rygorów Paktu Stabilności i Wzrostu. Droga do ewentualnych sankcji unijnych za brak postępów w naprawie finansów jest jednakże bardzo odległa.

Bardziej prawdopodobna jest natomiast groźba przekroczeniu kolejnego wewnętrznego progu ostrożnościowego, tj. relacji 55% długu publicznego do PKB i konieczność zastosowania przewidzianych ustawą o finansach publicznych środków naprawczych: zamrożenia płac w sektorze publicznym, ograniczenie indeksacji rent i emerytur do wskaźnika inflacji i przedstawienia Sejmowi planu sanacji finansów, a w szczególności obniżenia powyższej relacji. Może to się zdarzyć już w 2010 lub 2011 roku. Według oficjalnych przymiarek relacja długu publicznego do PKB w 2010 roku wyniesie 54%. Wystarczy osłabienie złotego czy tąpnięcie w napływie podatków, aby przekroczyć krytyczny próg. Trwają więc debaty nie tyle nad naprawą finansów, ile nad znalezieniem księgowego sposobu oddalenia na jakiś czas powyższej groźby. Chodzi o to, aby inaczej liczyć dług i nie wliczać doń środków pożyczonych przez budżet od OFE. Byłoby to sprzeczne z istotą OFE, które nie są częścią sektora publicznego, mają swoje zobowiązania wobec przyszłych emerytów i pieniądze pożyczone przez budżet od OFE muszą być OFE zwrócone tak samo jak każdemu innemu. Tym niemniej wysuwany jest argument, iż w krajach, które nie przeprowadziły reformy emerytalnej, nie ma odrębnego OFE, zobowiązania państwa wobec przyszłych emerytów spoczywają na budżecie państwa i nikt tych zobowiązań nie liczy do formalnego długu publicznego, choć faktycznie tego rodzaju dług istnieje. Polska te zobowiązania wydzieliła, gromadzi na nie środki i dlatego chwilowe sięgnięcie po te środki przez budżet liczy się jako pożyczka i powiększa dług.

Wymuszony przez konstytucję program sanacji politycznie kompromitowałby rząd. Poza tym z PSL-em w koalicji program naprawy znów ciąłby po nauce, sądach, szkołach, pomocy socjalnej lub podwyższał podatki i składki wszystkim tylko nie rolnikom. Cywilizacyjne i rozwojowe koszty takich działań byłyby poważne.

Co dalej?

Nagromadził się potężny pakiet zaległych reform niezbędnych do pogoni za czołówką europejską. Przypomnijmy najważniejsze: dokończenie prywatyzacji; podwyższenie wieku emerytalnego; rozszerzenie powszechnego systemu emerytalnego na młodych rolników i stopniowe wygaszenie KRUS-u, wprowadzenie powszechnego podatku dochodowego dla rolników; objęcie powszechnym systemem emerytalnym górników i resortów siłowych, podniesienie płac w policji i sądownictwie; wprowadzenie rodzinnego podatku katastralnego, wejście do strefy euro; wprowadzenie podatku liniowego ze znaczącymi kwotami wolnymi od podatku na każdego utrzymywanego; kilkukrotne zwiększenie nakładów na naukę, szkolnictwo wyższe, programy stypendialne; reforma finansowa i własnościowa służby zdrowia; ujednolicenie stawek VAT-u z jednoczesnym zwiększeniem zasiłków dla uboższych rodzin. Jest to program na miarę reform rządu Mazowieckiego i Balcerowicza. Wydaje się, iż w najbliższej przyszłości jedyną szansę na jego realizację daje wygrana PO w wyborach prezydenckich i zdobycie przez tę partię większości w parlamencie. Potrzebny będzie gabinet, który byłby w stanie takie reformy przeprowadzić i przywódcy polityczni, którzy chcieliby przekonać społeczeństwo do trudnych, ale owocnych reform.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję