Relacje niemiecko-chińskie – historia partnerstwa z rozsądku :)

W ostatnich latach, w związku z postępującą globalizacją, zwiększającą się konkurencją międzynarodową, ale także rosnącym znaczeniem współpracy między krajami, dużą wartość przypisuje się dwustronnej kooperacji niemiecko-chińskiej. Historia tej relacji jest o tyle barwna, co pokazująca, jakie interesy i cele przyświecały środowiskom politycznym i gospodarczym obu krajów na przestrzeni lat.

Intensywne relacje obu państw mają dość krótką, choć ciekawą historię. Pierwsze stosunki niemiecko-chińskie sięgają połowy XVII wieku – były to relacje utrzymywane pomiędzy Chinami a poszczególnymi krajami niemieckimi, a dużą rolę w ich kształtowaniu odgrywali misjonarze, jak choćby jezuita Johann Adam Schall von Bell który został nawet doradcą cesarza Shunzhi z dynastii Qing. W większości stosunki te miały wyłącznie handlowy charakter a chińskie towary, takie jak porcelana czy jedwab, docierały do ​​Niemiec za pośrednictwem portugalskich i hiszpańskich przewoźników. Królewsko-Pruska Kompania Azjatycka wysłała swój pierwszy statek do Chin dopiero w połowie XVIII wieku.

W kolejnym stuleciu zainteresowanie Niemiec rynkiem azjatyckim było nadal niewielkie. Zaangażowane w budowę własnego silnego państwa Prusy zwróciły uwagę na otwierające się w Chinach możliwości dopiero pod koniec XIX wieku. Dla ówczesnych Chin, zmagających się z wieloma problemami wewnętrznymi i zewnętrznymi, Niemcy były synonimem stabilnego i godnego zaufania partnera, zatem pierwsza misja gospodarcza niemieckich przemysłowców do Państwa Środka zakończyła się sporym sukcesem. Pod koniec stulecia Niemcy objęły znaczne wpływy w prowincjach Shandong i Jiaozhou, a miasto Qingdao stało się wkrótce niemiecką koncesją. Doskonale rozwijała się współpraca o charakterze militarnym, która nie ustała mimo klęski II Rzeszy Niemieckiej w 1918 roku. W latach następujących po Wielkiej Wojnie polityka zagraniczna Republiki Weimarskiej uwarunkowana była chęcią odzyskania wpływów na Dalekim Wschodzie m.in. poprzez odbudowę stosunków dyplomatycznych i obecność niemieckich doradców wojskowych. Co ważne, w młodej niemieckiej republice działało bardzo silne lobby prochińskie, szczególnie aktywne wśród kół gospodarczych, a jego najważniejszymi animatorami byli właściciele koncernów takich jak Krupp, AEG czy Siemens. To dzięki ich staraniom niemieckie firmy realizowały m.in. ogromne kontrakty na budowę kolei w Chinach. Dojście do władzy nazistów w 1933 roku zmieniło tę optykę, a za kluczowego partnera w Azji uznano Japonię, choć w pierwszych latach rządów Hitlera nadal utrzymywano silne relacje gospodarcze. Dość powiedzieć, że III Rzesza Niemiecka w połowie lat 1930-tych przyjmowała aż 17% chińskiego eksportu.

Powstanie bipolarnego świata po zakończeniu II wojny światowej odbiło się na relacjach niemiecko-chińskich i straciły one na znaczeniu. Podział zarówno Niemiec, jak i Chin, stał się egzemplifikacją zimnowojennej rzeczywistości, choć powody powstania RFN i NRD, oraz ChRL i Republiki Chińskiej na Tajwanie były zupełnie odmienne. Przez kolejne 20 lat utrzymywanie relacji dyplomatycznych pomiędzy tymi podmiotami było decyzją wyłącznie polityczną, zależną nie tyle od zainteresowanych stron, co bardziej od supermocarstw: USA i ZSRR. Ze względów ideologicznych relacje z Pekinem przez pierwsze powojenne lata utrzymywała wyłącznie Niemiecka Republika Demokratyczna, choć należy wskazać że maoistowskie Chiny wyszły z inicjatywą nawiązania relacji także z RFN. Miało to miejsce w połowie lat 1950-tych, jednak władze w Bonn odrzuciły tę propozycję zarówno ze względu na obowiązującą wówczas doktrynę Hallsteina (mówiącą o nieutrzymywaniu stosunków dyplomatycznych z państwami utrzymującymi stosunki dyplomatyczne z NRD, za wyjątkiem relacji z ZSRR), jak i z obawy przed negatywną reakcją amerykańskiego sojusznika. To wówczas wymyślono określenie tzw. dylematu chińskiego, oznaczającego różnicę zdań kół politycznych i gospodarczych co do nawiązywania kooperacji z ChRL. Podczas gdy kolejne rządy kanclerza Adenauera unikały współpracy z Mao Zedongiem na płaszczyźnie politycznej, o tyle kręgi przedsiębiorców poszukiwały możliwości nawiązywania relacji gospodarczych. Efektem ich zabiegów było podpisanie w 1957 roku pierwszej umowy handlowej RFN-ChRL.

Sytuacja diametralnie zmieniła się pod koniec lat 1960-tych, gdy kanclerzem Zachodnich Niemiec został energiczny socjaldemokrata, Willy Brandt. Jego koncepcja polityki zagranicznej zorientowanej na Wschód (Ostpolitik) zakładała unormowanie relacji ze Związkiem Radzieckim oraz z państwami bloku wschodniego. Brandt zdawał sobie sprawę, że jeśli chce się zmienić status quo, to najpierw trzeba je uznać. Na fali podpisywanych kolejnych układów normalizujących relacje z krajami zza żelaznej kurtyny, oraz przy sprzyjającej koniunkturze międzynarodowej, także i RFN nawiązała oficjalne stosunki z Państwem Środka. Następująca od roku 1972 intensyfikacja więzi z Chinami była niejako kalką prowadzonej przez Waszyngton polityki odprężenia wobec Pekinu.

Niemalże dwie dekady następujące po wzajemnym uznaniu RFN i ChRL przyniosły ogromny wzrost dynamiki interesów niemieckich na kontynencie azjatyckim, a poprzez liczne długoterminowe inwestycje i projekty wielowymiarowej współpracy RFN utwierdziła swoją pozycję na rynku chińskim.

Następca Brandta, Helmut Schmidt, był wręcz zafascynowany Chinami i widział to państwo jako kluczowego gracza na arenie międzynarodowej. Ten „niemiecki Kissinger” – jak go nazywano – częstokroć w czasie swego kanclerstwa, ale i po odejściu z urzędu (był wieloletnim współredaktorem opiniotwórczego tygodnika „Die Zeit”) wskazywał, że „Chiny są przyszłością”.

Podobnie uważał Helmut Kohl. Sprawujący urząd w latach 1982-1998 kanclerz nie krył swojego podziwu dla tego państwa. To za jego czasów mocno przyspieszyła współpraca gospodarcza, mówiono wręcz o „chińskiej euforii” wśród kręgów politycznych i biznesowych. Zbiegło się to oczywiście w czasie z reformami Deng Xiaopinga, które doprowadziły do bardzo szybkiego rozwoju gospodarczego Chin i ich modernizacji w bezprecedensowej skali. Kohl umiał wykorzystać to „okno możliwości” – gdy w 1984 roku udał się do ChRL by tam doglądać budowę pierwszej fabryki Volkswagena w Szanghaju, podkreślał, że Chiny czeka „stuletni wysiłek modernizacyjny”. Jednocześnie po powrocie do RFN mówił w Bundestagu, że Niemcy i Chiny powinny „zbudować stabilne, długotrwałe partnerstwo”. W tym samym czasie powołano Zagraniczną Izbę Handlową w Chinach (AHK Greater China), która swoje biura otworzyła w Pekinie, Szanghaju, Kantonie oraz w Hongkongu, a jej celem stało się wspieranie niemieckich firm we wchodzeniu na chiński rynek, poszukiwanie partnerów biznesowych, pomoc w szkoleniach i dalszej edukacji oraz prowadzenie wydarzeń biznesowych. Obecnie Izba opiekuje się ponad 2500 niemieckich przedsiębiorstw aktywnych w Państwie Środka.

Ważnym punktem relacji obu krajów stała się także współpraca regionów i miast – w 1982 roku doszło do oficjalnego zawarcia partnerstwa między Wuhan, stolicą prowincji Hubei, a Duisburgiem, miastem w zagłębiu Ruhry w Nadrenii Północnej-Westfalii. To był początek intensywnej kooperacji między podmiotami subpaństwowymi – za czasów kanclerstwa Kohla podpisano prawie 40 takich porozumień. I choć niemiecki system polityczny gwarantuje szeroką swobodę i niezależność działania regionów, to niewątpliwie ta intensyfikacja relacji paradyplomatycznych w obszarze edukacji, kultury czy turystyki stała w zgodzie z priorytetami władz w Bonn, a – po zjednoczeniu Niemiec – w Berlinie.

Niewątpliwie wzajemne relacje ochłodziły się po wydarzeniach czerwcowych 1989 roku na placu Tiananmen, choć relatywnie szybko wróciły do poprzedniej temperatury. W 1993 roku gabinet Kohla przedstawił „Azjatycki Dokument Strategiczny”, szczegółowo opisujący strategię niemieckiej polityki zagranicznej wobec krajów kontynentu azjatyckiego. Ze względu na ogromną dynamikę wzrostu gospodarczego w Chinach od lat 1990-tych a także znaczenie eksportu dla rozwoju niemieckiej gospodarki, zwiększanie współpracy handlowej między ChRL a Niemcami stał się celem o wysokim priorytecie.

Tę „chińską euforię” kontynuował także Gerhard Schröder, który wspólnie z premierem Wen Jiabao podpisał „Strategiczne partnerstwo w globalnej odpowiedzialności”. Dokument ten umożliwił zwiększenie dynamiki relacji handlowych, inwestycyjnych, współpracy w zakresie ochrony  środowiska czy współpracy kulturalnej i naukowej. To Schröder zainicjował także powołanie niemiecko-chińskiego dialogu na rzecz praworządności.

Mimo wszystko – podobnie jak w przypadku jego poprzedników – dyplomacja  tego socjaldemokratycznego kanclerza charakteryzowała się wysokim pragmatyzmem, co powodowało, że problemy praw człowieka, Tajwanu i Tybetu, często komplikujące stosunki ChRL z innymi krajami zachodnimi, nie odgrywały znaczącej roli. Wynikało to z dominującego przywiązania Berlina do ekonomicznego charakteru tych relacji i wzajemnego uznania roli partnerów na świecie. W Niemczech przez wiele lat panowało przeświadczenie, że aby prowadzić skuteczną politykę względem Chin konieczne jest zrozumienie i uwzględnienie lokalnych uwarunkowań oraz ogromnej różnorodności tego kraju, który – jak niemieckie MSZ podkreślało w oficjalnym dokumencie z 2002 roku – „oferuje wiele możliwości i stawia ważne zadania”. Tym samym niemiecka polityka wobec ChRL rozwijała się przez lata jako strategia tzw. milczącej dyplomacji, czyli nieporuszania drażliwych dla Pekinu tematów, nastawiona wyłącznie na budowanie intensywnej współpracy gospodarczej, także w wymiarze wielostronnym, w tym w ramach grup G20 i G8+5. Jednocześnie strona niemiecka miała nadzieję, że poprzez ścisłą współpracę gospodarczą z krajami zachodnimi nastąpi w Chinach demokratyczna przemiana. Zresztą ten znany paradygmat „zmiany poprzez handel” dopiero w ostatnich latach został oceniony jako nieskuteczny.

Za czasów rządów Angeli Merkel relacje niemiecko-chińskie weszły na jeszcze wyższy poziom. Było to efektem kilku splatających się zdarzeń. Po pierwsze Niemcy wysunęły się na czoło Unii Europejskiej w wyniku perturbacji, jakie dotknęły Wspólnotę po wybuchu kryzysu gospodarczego w 2008 roku i kryzysu strefy euro od 2010 roku. Niewątpliwie Niemcy jako jedyne państwo mogły (chciały) wziąć na siebie odpowiedzialność za losy UE. Po drugie, te „europejskie buty” były dla Niemiec za małe – zaczęto rozglądać się za nowymi partnerami poza Starym Kontynentem, a chęć zwiększenia roli Niemiec w Azji była duża. Po trzecie wreszcie, przeżywające bezprecedensowy okres prosperity i coraz częściej zaangażowane w sprawy międzynarodowe Chiny wydawały się idealnym kandydatem do zacieśniania współpracy w odpowiedzi na nowe wyzwania.

W 2011 roku wdrożono więc niemiecko-chińskie konsultacje rządowe, czyli mechanizm komunikacji dwustronnej zarezerwowany dla kluczowych partnerów RFN – konsultacje odbywają się regularnie co dwa lata umożliwiając rozwijanie dialogu w sprawach tożsamych dla obu rządów w wymiarze polityki wewnętrznej i międzynarodowej. W tym samym roku także rząd chiński wydał „Białą Księgę o osiągnięciach i perspektywach współpracy chińsko-niemieckiej”, pierwszą tego rodzaju dla kraju europejskiego.

Trzy lata później, podczas wizyty państwowej przewodniczącego Xi Jinpinga w Niemczech, podniesiono formułę współpracy do „Kompleksowego Partnerstwa Strategicznego”. Obecnie, na poziomie międzyrządowym istnieje ponad 80 mechanizmów dialogu między ministrami, sekretarzami stanu, szefami departamentów i szefami agencji rządowych. Kluczowe formaty obejmują dialog strategiczny ministrów spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa oraz dialog fiskalny wysokiego szczebla ministrów finansów i dyrektorów banków centralnych. Ponadto istnieje przeszło 1000 partnerstw kooperacyjnych między uczelniami i ośrodkami badawczymi, coraz częściej współpracują ze sobą fundacje. Istnieje przeszło 130 partnerstw między regionami, miastami i gminami. Większość z nich aktywnie się rozwija – nawet teraz, w czasie trwania pandemii. To pokazuje, że wielowymiarowość relacji niemiecko-chińskich jest faktem.

Bezsprzecznie motorem tej dwustronnej współpracy jest gospodarka. Aktualnie Niemcy są najważniejszym partnerem handlowym Chin na kontynencie europejskim – już w 1978 roku Republika Federalna znalazła się na czwartym miejscu wśród światowych i na pierwszym miejscu wśród europejskich partnerów handlowych dla Chin. Dziś Niemcy są zdecydowanie najważniejszym partnerem handlowym Chin w Europie. Z drugiej strony Chiny są kluczowym partnerem gospodarczym Niemiec, zarówno w Azji, jak i na świecie, ponieważ w 2016 roku ChRL wyprzedziła Stany Zjednoczone i Francję, i zajęła wiodącą pozycję w stosunkach handlowych z RFN, a w 2020 roku Niemcy i Chiny osiągnęły rekordowe obroty w wysokości 212 mld EUR. Dość powiedzieć, że wymiana handlowa z Chinami odpowiada za 3% niemieckiego PKB, a niemieccy producenci samochodów sprzedają w Chinach więcej pojazdów niż gdziekolwiek na świecie.

Prócz relacji dwustronnych Berlin przez lata także bardzo aktywnie kształtował stosunki pomiędzy Unią Europejska a Chinami, m.in. wspierał wysiłki Europejskiego Banku Inwestycyjnego w zakresie zapewnienia wsparcia technicznego dla Azjatyckiego Banku Inwestycji Infrastrukturalnych (AIIB); sprzyjał pracom prowadzonym w ramach wewnętrznej grupy roboczej Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych, której celem było opracowanie europejskiej wizji współpracy euroazjatyckiej; czy angażował się w projekty realizowane w ramach EU-China Connectivity Platform.

To Niemcy byli także głównymi architektami przyjętego na koniec grudnia 2020 roku Kompleksowego Porozumienia o Inwestycjach (CAI) pomiędzy UE a ChRL. Zresztą ten właśnie dokument miał stać się niejako ukoronowaniem niemieckiej wizji kształtowania relacji Unii z Chinami za czasów kanclerstwa Angeli Merkel. Jego podpisanie w przededniu zakończenia niemieckiej prezydencji w Radzie UE wywołało wiele kontrowersji. Niemcom zarzucano „wciśnięcie gazu do deski”, działanie pod presją czasu i oczekiwań strony chińskiej, a nadto nadmierną ambicję Merkel. Dla niemieckiej szefowej rządu to podpisanie dealu z ChRL stanowiło faktycznie domknięcie prowadzonych przez lata rozmów i konsultacji, i bez wątpienia mogło być traktowane jako jej osobisty sukces.

Choć w niestabilnym świecie niemiecka kanclerz jest symbolem politycznego zaufania, to i jej zarzucono jednak w tym względzie krótkowzroczność. Po ogłoszeniu CAI niemieckie media pełne były krytycznych uwag, wskazujących, że dotychczasowa „chińska euforia” powinna zostać zastąpiona „twardym pragmatyzmem”. Pisano, że to „porozumienie last minute” jest błędem, który obróci się przeciwko Unii, w tym także przeciwko samej Republice Federalnej. Mówiono, że nagłe zbliżenie chińsko-europejskie to afront dla administracji Joe Bidena. Podkreślano, że jeszcze niedawno Berlin zarzekał się, że konieczne jest wypracowanie nowej umowy transatlantyckiej, aby odnowić sojusz pomiędzy partnerami, teraz zaś promuje politykę „Europe first”. Mimo tego, że rozmowy nad podpisaniem porozumienia inwestycyjnego z ChRL trwały od 2013 roku, to tempo jakie narzucono podczas niemieckiej prezydencji nie miało sobie równych – to dążenie do podpisania porozumienia z ChRL za wszelką cenę odebrano jako rezygnację z twardego stanowiska UE czy osłabienie zapisów dokumentu z marca 2019 roku „EU-China – a strategic outlook”, gdzie wprost nazwano Chiny strategicznym partnerem, ale i systemowym rywalem. Politykę Berlina wobec Chin zaczęto postrzegać jako równię pochyłą.

Na wiosnę tego roku do historii wzajemnych relacji dopisano nowy rozdział – postępujące prześladowania mniejszości ujgurskiej w Xinjiangu, masowe tłumienie ruchu demokratycznego w Hongkongu, agresywna postawa Pekinu na Morzu Południowochińskim czy groźby wobec Tajwanu spowodowały zaognienie relacji zarówno między Unią i Chinami, jaki i pomiędzy Niemcami a Państwem Środka. UE nałożyła na Chiny sankcje za łamanie praw człowieka, a Pekin odpowiedział sankcjami odwetowymi – dotknęły one także kilku niemieckich polityków. Niemiecka prasa zaczęła bardzo krytycznie pisać o wydarzeniach w ChRL domagając się bardziej „trzeźwego patrzenia” na chińskiego smoka, który wkrótce może „pożreć całą Europę”. Jednocześnie zauważano, że „sytuacja nie ulegnie poprawie wraz z uchwalonymi sankcjami UE, bo dotyczą one zaledwie niewielkiej grupy osób. Jest to jedynie polityka symboli. Ale też więcej nie da się wyegzekwować w UE, bo Chiny są zbyt ważnym partnerem handlowym”.

Właśnie – współpraca handlowa okazała się znów priorytetowa. Gdy wydawało się, że sytuacja w relacjach UE-Chiny jest zbyt napięta by myśleć o ratyfikacji umowy CAI (Parlament Europejski i Komisja zawiesiły starania o ratyfikację w maju), w lipcu br. kanclerz Merkel wspólnie z prezydentem Macronem przekonywali Xi Jinpinga, że zatwierdzenie umowy musi nastąpić jak najszybciej. Czyli jednak business first – szefowa rządu chciała zrobić wszystko, by wesprzeć niemiecką gospodarkę, dla której Chiny są kluczowym rynkiem.

Ale generalnie dzisiejsi Niemcy nie tryskają już tą samą „chińską euforią” co jeszcze kilkanaście lat temu. Przede wszystkim dużo się zmieniło w świadomości społecznej – kiedyś Państwo Środka postrzegane było jako egzotyczne, ciekawe, tajemnicze imperium z przebogatą historią, kulturą i kuchnią. Dziś ten wizerunek łagodnego orientalnego mocarstwa uległ transformacji. Dużo w tym względzie zmieniła agresywna polityka chińskich firm, które w ostatniej dekadzie niemalże hurtowo zaczęły wykupywać niemieckie przedsiębiorstwa. Początkowo uważano to za zdrowe urozmaicenie dla gospodarki, ale gdy w 2016 roku  chińskie koncerny przejęły lidera w dziedzinie robotyki, firmę Kuka, oraz wykupiły akcje spółki przemysłu maszynowego Krauss-Maffei i akcje koncernu energii odnawialnej EEW Energy, stało się jasne, że Chińczycy prowadzą ostrą grę inwestycyjną.

Wywołało to szeroką dyskusję w niemieckich kręgach politycznych, gospodarczych ale i społecznych o potrzebie wypracowania nowej Chinapolitik – polityki, która nie ograniczałaby współpracy gospodarczej, ale nadawałaby jej konkretne ramy, zgodne z zasadami wolnego rynku, oparte na wolnej konkurencji, w odniesieniu do prawa i poszanowania własności prywatnej, obowiązujących w Niemczech i we Wspólnocie Europejskiej. Znalazło to także swój wydźwięk w dokumencie przygotowanym przez Federalne Stowarzyszenie Przemysłu Niemieckiego (BDI) w 2019 roku, w którym wyraźnie podkreślano potrzebę nowego, realistycznego podejścia niemieckiego biznesu do chińskiej aktywności inwestycyjnej. Argumentowano, że chiński rynek pozostaje dla niemieckich firm trudny, i czas aby także strona niemiecka stała się bardziej wymagająca, a mniej naiwna.

Sytuacja z 2016 roku zmieniła postrzeganie Państwa Środka przez Niemców, podobnie jak następujące potem pandemia oraz wydarzenia z Hongkongu czy Xinjiangu – widać to wyraźnie w prowadzonych cyklicznie badaniach opinii publicznej, które wskazują, że niemieckie społeczeństwo jest obecnie dużo bardziej krytycznie nastawione do chińskich inwestycji i zwiększającej się sharp power. Nie ma to jednak wpływu na kontakty międzyludzkie, które pozostają serdeczne i otwarte – nic dziwnego, przecież Chińczycy stanowią potężną grupę turystów, którzy corocznie odwiedzają RFN, a takie miasta jak Monachium, Berlin, Hamburg czy zamek w Neuschwanstein są na top liście wszystkich zwiedzających. Dla Chińczyków obowiązkowym punktem wizyty jest także Trewir – miasto urodzenia Karola Marksa.

W dzisiejszych Niemczech Chiny są ważnym tematem. W księgarniach półki uginają się pod ciężarem publikacji dotyczących tego kraju – jego historii, polityki, kultury, kuchni, rozwoju gospodarczego, nowych technologii. Nie brakuje też wspomnień i osobistych opowieści o Państwie Środka napisanych przez podróżników, dziennikarzy, menedżerów. Każde z poczytniejszych pism ma wkładkę dotyczącą Chin. Sporo jest także dyskusji w telewizji czy w Internecie. Wiele think tanków zajmujących się Chinami, jak choćby berliński MERICS czy hamburski GIGA, to znane i opiniotwórcze instytucje, z których analizami liczą się kręgi polityczne, gospodarcze czy naukowe na całym świecie.

Niewątpliwie rosnące zainteresowanie niemieckiego społeczeństwa Chinami, w tym również bardziej krytyczne postrzeganie wydarzeń w ChRL, ale i pogłębiające się zależności gospodarcze pomiędzy oboma krajami zwiększają potrzebę bardziej realistycznego podejścia w dwustronnych kontaktach – szczególnie na poziomie politycznym. W Niemczech nie brakuje chińskich pieniędzy i generalnie panuje przekonanie, że mimo problemów takich jak nierównomierny dostęp do rynku czy nieposzanowanie praw własności intelektualnej przez chińskie koncerny, właściwie nie ma alternatywy dla kontaktów handlowych z Chinami. Rośnie jednak świadomość, że konieczne jest dostosowanie reguł współpracy do potrzeb, ale i pozycji i znaczenia obu państw w XXI wieku.

Dziś to niemiecko-chińskie partnerstwo znajduje się więc w ciekawym punkcie – z jednej  strony osiągnięto w jego ramach tak wiele, ale z drugiej strony trudno ruszyć do przodu, bo dużo jest pól konfliktowych. W niektórych obszarach polityki, takich jak ochrona klimatu, ChRL jest kluczowym dla Niemiec partnerem do współpracy. Jest ponadto istotnym partnerem negocjacyjnym, z którym można równoważyć międzynarodowe interesy innych wielkich graczy. Ale Chiny są również ambitnym konkurentem gospodarczym, w szczególności w obszarze przyszłych technologii, takich jak sztuczna inteligencja. Ten związek opiera się dziś więc głównie na rozsądku. Ale takie relacje w polityce często okazują się trwalsze niż te oparte na euforycznej miłości.

 

Autor zdjęcia: Javier Quiroga

Nieodrobione lekcje z wolności :)

Zastanawia, jak to możliwe, że państwo zbudowane na dziedzictwie Solidarności, tak szybko zobojętniało na hasła i wartości, jeszcze tak niedawno niesione na sztandarach. Nawet jeśli nadchodzące wybory wygra opozycja, to pozostanie w dalszym ciągu kwestia, jak tym razem zabezpieczyć skutecznie państwo przed powrotem autorytaryzmu skoro doświadczenie komunizmu okazało się niewystarczające.

Nie ulega wątpliwości, że PiS twardo dąży do całkowitego przejęcia władzy. Partia rządząca nie stara się już nawet stwarzać pozorów, że liczy się z prawem czy jakimikolwiek zasadami. Co gorsza, wydaje się, że nawet nie musi. Polska zmierza w trybie ekspresowym w stronę rządów autorytarnych na modłę reżimu Łukaszenki. Dewastowane jest sądownictwo, rząd nie ustaje w wysiłkach zmierzających do przejmowania mediów i ograniczania dostępu do informacji, a społeczeństwo praktycznie nie reaguje. Nie ma masowych protestów w obronie niezawisłości sądów i wolności słowa. PiS wygrał kolejne już po 2015 roku wybory, a nominat partii rządzącej został prezydentem na drugą kadencję. Zastanawia, jak to możliwe, że państwo zbudowane na dziedzictwie Solidarności, tak szybko zobojętniało na hasła i wartości, jeszcze tak niedawno niesione na sztandarach. Nawet jeśli nadchodzące wybory wygra opozycja, to pozostanie w dalszym ciągu kwestia, jak tym razem zabezpieczyć skutecznie państwo przed powrotem autorytaryzmu skoro doświadczenie komunizmu okazało się niewystarczające.

Polityka jako hobby

Zasadniczym błędem po 1989 roku było potraktowanie wolności jako czegoś, co zostało raz wywalczone i dozgonnie zapewnione. Młodych, dorastających po upadku komunizmu, wychowywano w duchu, że ich dziadkowie, a potem rodzice walczyli z autorytaryzmem, żeby oni nie musieli się już o takie rzeczy martwić. Cały system edukacji był podporządkowany wizji, że w wolnej Polsce zainteresowanie polityką to już tylko i wyłącznie hobby. Wprawdzie program przewidywał zajęcia z wiedzy o społeczeństwie, ale przedmiotowi temu nie nadano odpowiedniej rangi. Jako przykład można podać chociażby rozporządzenie MEN z 23 grudnia 2008 r., według którego wiedza o społeczeństwie jako przedmiot obligatoryjny kończyła się po pierwszej klasie szkoły ponadgimnazjalnej. Dalszy rozwój wiedzy w tej dziedzinie przysługiwał tylko uczniom klas o rozszerzonym profilu z tego przedmiotu. Dla porównania, w tym samym czasie przedmioty takie jak biologia, fizyka czy geografia kończyły się po drugiej klasie, a nauczanie religii przewidziano do końca edukacji szkolnej. Wiedzę o społeczeństwie postawiono na najniższym szczeblu priorytetów oświatowych i nie można zarzucić tego rządom PiS-u.

Brak odpowiedniego wychowania obywatelskiego okazuje się w obecnych warunkach wyjątkowo odczuwalny w skutkach. Największy zryw społeczny po 1989 roku dotyczył praw reprodukcyjnych. Nawet jeśli szkolna edukacja seksualna pozostawia wiele do życzenia, trudno młodym ludziom nie zetknąć się z tym tematem w codziennym życiu, a zarazem łatwo wyobrazić sobie potencjalne konsekwencje ograniczenia tychże praw. Czytając chociażby o ciąży zagrożonej, pytanie, co sami zrobilibyśmy w takim położeniu, nasuwa się właściwie automatycznie. O wiele trudniej zrozumieć wagę trójpodziału władzy, praworządności czy wolności mediów, ponieważ zdecydowaną większość z nas absorbują problemy, które bezpośrednio nas dotyczą. Raczej rzadko mamy kontakt z wymiarem sprawiedliwości, a to, że możemy udostępnić w sieci własny filmik, stwarza wrażenie, że z wolnością słowa jest wszystko w porządku. Niestety, bez odpowiedniej edukacji właściwie nie ma szans, żeby zrozumieć, jak bardzo te kwestie są ważne. Najprościej można je porównać do elektryczności. Choć wszyscy korzystają z prądu. to właściwie nikt nie zastanawia się nad tym, kto odpowiada za sprawne i bezpieczne działanie elektrowni. Punktem przełomowym dla tej nieświadomości może być niespodziewana awaria. W przypadku państwa to obywatele są odpowiedzialni za kontrolę jego funkcjonowania. To właśnie do społeczeństwa należy rola nieustannego mówienia „sprawdzam” i patrzenia władzy na ręce. Niestety młode pokolenia Polaków nauczono, że interesowanie się tym, co się dzieje na wyższych szczeblach państwowej machiny, to nie jest obowiązek, ale całkowicie dobrowolne hobby. Ucięcie rozmowy na temat aktualnie gorącego tematu stwierdzeniem „wybacz, ale nie interesuję się polityką” jest społecznie w pełni akceptowane. Ale nie można za taki stan rzeczy obwiniać młodych, bo dla wielu wiedza o zasadach funkcjonowania państwa była tylko dla zainteresowanych, którzy mieli ambicje zdawać ten przedmiot na maturze. Może gdzieś kiedyś słyszeli o jakimś trójpodziale władzy, ale to było ważne tylko na tyle, żeby wykuć odpowiednią definicję, zdać konkretny sprawdzian, a potem można było o wszystkim zapomnieć. Niemniej młodzi potrafią się zmobilizować w obronie spraw, które są dla nich ważne, czego dowodem był Czarny Protest czy strajki klimatyczne. Protesty w obronie wolnych sądów czy przeciwko Lex TVN przyciągają ich niewielu, ponieważ nie zostali wystarczająco uświadomieni, jakie zagrożenie dla nich niesie łamanie zasad demokratycznego państwa.

Wodzu, prowadź!

Obserwując polityczną „widownię” od lewej do prawej, można wysnuć wniosek, że choć czasy nieustannie się zmieniają, to wielu ludzi nadal poszukuje swojego odpowiednika Józefa Piłsudskiego. Społeczeństwo nie przepada za sceptycyzmem. Woli znaleźć sobie jedno ugrupowanie lub człowieka, w którym na dobre ulokuje oczekiwanie realizacji swoich snów o lepszej Polsce. Najlepiej tak, żeby móc głosować na jedną sprawdzoną opcję do końca życia. I trudno nie doszukiwać się przyczyn obecnego stanu rzeczy w tej niechęci do kwestionowania raz obranej ścieżki. Chociaż z perspektywy dnia dzisiejszego trudno sobie przypomnieć, budząca obecnie mieszane uczucia Platforma Obywatelska kiedyś cieszyła się ogromnym zaufaniem społecznym, które gwarantowało jej wygraną w kolejnych wyborach. Po pierwszej porażce PiS-u wydawało się, że PO niezmiennie będzie w Polsce najlepszą opcją polityczną. Właśnie to przeświadczenie doprowadziło ugrupowanie do porażki w 2015 roku. Przekonani o swojej pozycji politycy ówczesnej partii rządzącej przestali zabiegać o elektorat. Dodatkowo pojawiły się skandale, stawiające Platformę w bardzo niekorzystnym świetle. W którymś momencie formuła ochrony przed rządami PiS-u przestała funkcjonować. Duże zaufanie zmieniło się w jeszcze większą niechęć. Nie był to proces nagły, ale okazał się być tym razem zaskakująco trwały. Chociaż takie przetasowania nie są niczym nowym, to zadziwia, że pomimo jeszcze większych skandali, nepotyzmu czy kryzysów, odebranie władzy partii rządzącej wydaje się niemal niemożliwe. Wielu zadaje sobie pytanie: dlaczego ludzie wciąż głosują na PiS?

Postulaty zastąpili konkretni ludzie i partie. Przy głosowaniu ogromne znaczenie odgrywa to, kogo głosujący uczynił swoim swego rodzaju idolem bądź nawet wodzem. Czołowi politycy PiS-u otaczani są swoistym kultem. Dobitnym przykładem tego uwielbienia są chociażby podniosłe przemówienia Jarosława Kaczyńskiego, gorące przyjęcia Andrzeja Dudy podczas jego wizyt w małych miasteczkach, czy powieszona pod koniec 2020 roku w jednej z parafii w Łebczu tablica upamiętniająca udział Mateusza Morawieckiego w mszy świętej. Uwielbienie równie często jest odporne nawet na najgorsze skandale, czego dowodem były m.in. zmęczone oczy Łukasza Szumowskiego. Prawdopodobnie najwięcej komentarzy o „wyznawcach” dotyczy wyborców PiSu, ale błędem jest ograniczenie tej grupy wyłącznie do zwolenników Prawa i Sprawiedliwości. Powracający do polskiej polityki Donald Tusk podobnie spotkał się z wyrazami uwielbienia do złudzenia przypominającymi hasła z plakatów z marszałkiem Piłsudskim, a wręcz niekiedy trącącymi mesjanizmem. Chociaż w tym przypadku ciekawe jest to, że pojawiają się osoby deklarujące poparcie dla PiS z powodu wrogiego nastawienia do Donalda Tuska. Także po lewej stronie nie brakuje podobnych reakcji. Wyborcy Lewicy równie twardo stoją murem za „swoimi”. Zdecydowana większość elektoratu partii pozostała niewzruszona kiedy Anna Maria Żukowska oceniła występ aktywistki Jany Shostak przez pryzmat jej ubioru, choć taka wypowiedź bardzo mocno godziła w wartości deklarowane przez partię. Protekcjonalne potraktowanie Barbary Nowackiej przez Marka Dyducha w „Kropce nad i” także przeszło bez większego echa. Znamienne są również wojenki między wyborcami centrum oraz lewicy, przybierające wymiar tożsamościowy. Społeczeństwo coraz bardziej postrzega popieranie określonej partii jako kluczowy element tego, jak każdy siebie definiuje. Nie chodzi już o to, czy jakiś pomysł ma sens czy nie, ale o to, kto jest „libkiem”, a kto „lewakiem”.

W tym szaleństwie umyka gdzieś fakt, że politycy to tylko ludzie, a ugrupowania mogą się zmieniać i działać przeciwko początkowo wyznawanym ideałom. Ich formuły mogą się wyczerpać, jak w przypadku Platformy Obywatelskiej, czy okazać kompletną pomyłką, jak Kukiz’15. W Polsce brakuje politycznego sceptycyzmu. Ugrupowania polityczne i ich członków powinno się traktować jak transport publiczny. Partie są jak autobusy czy tramwaje, mające zawieźć swoich wyborców do określonego celu, wyznaczanego przez ich poglądy. I tak jak w przypadku komunikacji miejskiej, czasami konieczne są przesiadki. Nie należy zapominać, że politycy są jedynie reprezentantami swojego elektoratu. Kiedy stają się idolami czy wodzami, bardzo łatwo o nadużycie władzy, a wizja zmiany na lepsze często przegrywa z rozbuchanymi ambicjami wybrańców Suwerena.

Polskość 2.0

Lata ucisku, najpierw nazistowskiego, a później komunistycznego, spowodowały, że polskie społeczeństwo charakteryzuje duża hermetyczność połączona z nieufnością do drugiego człowieka. Pomimo upływu trzydziestu lat istnienia wolnej Polski nie udało się stworzyć silnego poczucia wspólnoty. Patriotyzm lansowany przez środowiska nacjonalistyczne koncentruje się raczej na pompowaniu poczucia dumy narodowej opartej na tym, co dawno minione. Zresztą partii rządzącej zależy na antagonizowaniu społeczeństwa, chociażby poprzez dzielenie ludzi na „lepszy” i „gorszy” sort. Polsce brakuje patriotyzmu, którego źródłem i siłą zarazem jest wspólnotowość i odpowiedzialność za współdzielone dobro. Powszechne deklaracje gotowości do walki za ukochaną ojczyznę, niestety nie obejmują chrześcijańskiej miłości do bliźniego czy dbałości o dobro wspólne. W polskich lasach masowo są wyrzucane polskie śmieci, wielu kierowców burzy się na zaostrzanie przepisów drogowych, nie bacząc, że służą one zwiększeniu bezpieczeństwa innym użytkownikom, chociażby pieszym na przejściach, a niechęć do szczepień zwiastuje nadciągającą falę zakażeń i kolejne obciążenie służby zdrowia, które ograniczy chorym np. na raka współobywatelom dostęp do leczenia. Szara strefa, pobieranie części wynagrodzenia „pod stołem”, czyli unikanie płacenia podatków, to kolejny przykład braku poczucia, że Polska to wspólna sprawa. Z kierowaniem się wyłącznie własnym interesem nierozerwalnie jest związana druga zasada, że „nie należy wtykać nosa w nie swoje sprawy”. W telewizji często słyszy się o rodzinnych tragediach, którym można było zapobiec, gdyby społeczeństwo przyznało, że nie można akceptować świętości rodziny, gdy dzieje się w niej przemoc. Polskie prawo nadaje rodzicom nieograniczoną władzę nad dzieckiem, Tej zasady nie podzielają systemy prawne w innych krajach Europy, do których Polacy emigrują. Zdarza się więc, że podejście, uważane nad Wisłą za coś normalnego, za granicą skutkuje interwencją opieki społecznej. Nie dziwi zatem, że polski rząd przymierza się do wypowiedzenia Konwencji Stambulskiej i wspiera lobbujące za tym prawicowe organizacje, a wszystko to dla obrony przed tym co „obce”.

Wyzwania pojawiające się przed Polską wykraczają jednak dalej niż granice państwa, ponieważ współczesne problemy mają coraz bardziej globalny wymiar i nie da się ich rozwiązać bez międzynarodowej współpracy. Najlepszym tego przykładem są zmiany klimatyczne zapowiadające zbliżającą się katastrofę. Świat zaczyna odczuwać zgubne skutki m.in. polityki prezydenta Brazylii, Jaira Bolsonaro, który w 2019 mówił „Amazonia jest nasza”. To właśnie za jego kadencji deforestacja „zielonych płuc świata” przybrała niewyobrażalne rozmiary, do tego stopnia, że las emituje więcej CO2 niż jest w stanie go zaabsorbować. Podobny problem pojawia się przy okazji szalejącej pandemii. Żeby powstrzymać wirusa COVID-19 nie wystarczy zaszczepić populacji bogatych krajów. Szczepionki muszą dotrzeć wszędzie. Także ostatnie wydarzenia związane z sytuacją w Afganistanie udowodniły, że nie można się po prostu odciąć od tego, co dzieje się na świecie. Niestety ten sam kryzys widocznie obnażył, jak bardzo Polska nie jest jeszcze w stanie spojrzeć szerzej na pewne kwestie.

Dlatego jednym z wyzwań dla nowej Polski będzie nowy patriotyzm. Taki, który nie ogranicza się do celebrowania przeszłości, ale funkcjonuje przede wszystkim tu i teraz. Pozbawionego kompleksów, pro-europejskiego oraz otwartego na to, co się dzieje poza granicami kraju. To musi być patriotyzm oparty na empatii, współpracy, z silnym poczuciem wspólnotowości. Tylko taka nowoczesna polskość w wersji 2.0 ma szansę stanowić zabezpieczenie przed ryzykiem silnej polaryzacji, a co ważniejsze, będzie konieczna do odbudowania państwa po destrukcyjnych rządach PiSu.

Być może obecne doświadczenie sprawi, że wreszcie zrozumiemy jak bardzo ważna jest wolność. Pytanie tylko, czy tym razem odrobimy z niej lekcje?

Biden w Europie :)

Niedawna decyzja prezydenta Bidena o zawieszeniu sankcji na konsorcjum budujące rurociąg Nord Stream 2 została odebrana jako ukłon Amerykanów wobec Władimira Putina. W rzeczywistości to gest w stronę Niemiec. Moim zdaniem Biden popełnił błąd, ale warto poznać motywację amerykańskiego przywódcy.

Joe Biden właśnie rozpoczyna swoją pierwszą wizytę w Europie. W ciągu kilku dni weźmie udział w szczycie G-7, szczycie NATO, spotka się z przewodniczącą Komisji Europejskiej i przewodniczącym Rady Europejskiej, a na końcu w Genewie będzie rozmawiał z Władimirem Putinem. Kolejność nie jest przypadkowa – najpierw spotkania z europejskimi sojusznikami, podczas których temat relacji z Rosją będzie jednym z ważniejszych, a na zakończenie spotkanie z Putinem.

„Kiedy spotkam się z Władimirem Putinem w Genewie, będzie to miało miejsce po prowadzonych na wysokim szczeblu dyskusjach z przyjaciółmi, partnerami i sojusznikami, którzy widzą świat z tej samej perspektywy co Stany Zjednoczone i z którymi odnowiliśmy nasze powiązania oraz wspólnotę celów. Stajemy zjednoczeni wobec rosyjskich wyzwań dla europejskiego bezpieczeństwa, począwszy od agresji na Ukrainie, i nie będzie wątpliwości, że Stany Zjednoczone są zdecydowane bronić naszych demokratycznych wartości, których nie możemy oddzielać od naszych interesów”.

To fragment felietonu, jaki Biden opublikował w dzienniku „Washington Post” przed wylotem do Europy. W krótkim tekście mówi wiele o konieczności zjednoczenia światowych demokracji wobec wyzwań, jakie rzucają globalnemu porządkowi reżimy autorytarne, z Chinami na czele. I tu tkwi klucz do zrozumienia polityki zagranicznej obecnej administracji. Biden wielokrotnie powtarzał, że to właśnie Chiny są dla Amerykanów najpoważniejszym problemem.

Sekretarz stanu i wieloletni współpracownik Bidena, Antony Blinken, też nie pozostawia żadnych wątpliwości co do tego, gdzie będzie się koncentrować uwaga Amerykanów.

„Kilka krajów rzuca nam poważne wyzwania, między innymi Rosja, Iran, Korea Północna. Mamy do czynienia z poważnymi kryzysami, z którymi musimy sobie poradzić, między innymi w Jemenie, Etiopii czy Birmie. Ale wyzwanie, jakie stanowią Chiny jest inne. Chiny są jedynym krajem o potędze gospodarczej, dyplomatycznej, wojskowej i technologicznej, która pozwala naprawdę podważyć stabilny i otwarty system międzynarodowy – wszystkie zasady, wartości i relacje, które sprawiają, że świat działa tak, jak tego chcemy, ponieważ ostatecznie służy interesom Amerykanów i odzwierciedla ich wartości”, mówił w przemówieniu programowym wygłoszonym w marcu. Naprawdę trudno o jaśniejszą deklarację.

Tuż przed wylotem Bidena do Europy amerykański Senat uchwalił ustawę przewidującą 250 miliardów dolarów wsparcia na poprawę konkurencyjności amerykańskiej gospodarki w rywalizacji z Chinami, zwłaszcza w newralgicznych obszarach, takich jak produkcja półprzewodników. Ustawa zyskała poparcie 68 na 100 senatorów – w skrajnie spolaryzowanej polityce amerykańskiej takie ponadpartyjne porozumienia zdarzają się bardzo rzadko.

Członkowie obecnej administracji i sam prezydent wielokrotnie powtarzali, że rywalizacja z Chinami to konflikt nie tylko gospodarczy między dwoma państwami, ale starcie dwóch systemów politycznych – liberalnych, wolnorynkowych demokracji z reżimami autorytarnymi – o zasady organizacji porządku światowego.

A jak to się ma do Europy, Rosji i Nord Stream 2 ?

Otóż Biden potrzebuje w tej rywalizacji sojuszników, co zresztą otwarcie podkreśla. Państwa europejskie są istotne w globalnej układance, choć zapewne nie tak bardzo jak partnerzy Amerykanów w regionie – Japonia, Korea Południowa, Australia czy Indie. Nie jest przypadkiem, że przywódcy dwóch pierwszych krajów to, jak na razie, jedyni zagraniczni liderzy, którzy odwiedzili Bidena w Białym Domu.

„Wartość” Europy dla Amerykanów będzie jednak tym większa, im bardziej będzie ona zjednoczona i im bardziej zdolna do szybkich, spójnych działań na arenie międzynarodowej. Nie chodzi o to, abyśmy spełniali każde życzenie Amerykanów, ale byśmy prowadzili przewidywalną i stabilną politykę. W tej chwili mamy z tym problem – decyzje w sprawach międzynarodowych nadal podejmujemy jednomyślnie, zamiast większością głosów, co spowalnia cały proces. A i tak państwa unijne wciąż prowadzą oddzielną politykę zagraniczną, zamiast pozwolić działać Wysokiemu Przedstawicielowi UE ds. Zagranicznych i Polityki Bezpieczeństwa.

„W Waszyngtonie bardzo sceptycznie podchodzi się do przekonania, że podzielona, zainteresowana sobą Europa będzie w stanie znacząco wesprzeć Stany Zjednoczone w ich wysiłkach przeciwko Chinom”, pisał niedawno dla portalu Politico ekspert think-tanku Brookings Institution, Jeremy Shapiro.

W tej sytuacji Amerykanie postawią na relacje z najsilniejszym gospodarczo państwem UE, czyli Niemcami, które są jednocześnie największym partnerem handlowym Chin w Europie, przez co mają szczególne znaczenie dla Bidena w jego polityce wobec Pekinu. Wbrew opinii wielu polityków – także z własnej partii – prezydent uznał, że budowy Nord Stream 2 nie zatrzyma i że poprawa relacji z Niemcami jest ważniejsza z punktu widzenia innych celów amerykańskiej polityki niż obiekcje Ukrainy oraz krajów Europy Środkowej, w tym Polski.

Wobec tego polski rząd powinien podjąć wielowymiarowe starania o to, by ten projekt stanowił jak najmniejsze zagrożenie dla interesów naszych i naszych sąsiadów. W 2015 roku twierdziłem, że Nord Stream 2 i tak powstanie, ponieważ „nie mamy twardych instrumentów jego blokowania”. I już wówczas pisałem, że nie mając możliwości zablokowania tego projektu, powinniśmy starać się wpłynąć na jego ostateczny kształt. Zgodnie z zasadą, że jeśli nie możesz kogoś pokonać, musisz się do niego przyłączyć. Czas na to był jednak nie wtedy, ale w roku 2007, kiedy rząd PiS otrzymał taką propozycję. Co robić dziś ?

Zniesienie sankcji na Nord Stream 2 nie przyniesie przełomu w relacjach amerykańsko-rosyjskich. Bardzo wiele działań Rosji uderza bezpośrednio w amerykańskie interesy – od prób wpływania na wynik wyborów i podważania procesu wyborczego, poprzez agresję wobec Ukrainy, po ataki hackerskie na amerykańskie firmy (połączone z wymuszeniem okupu). Kilka tygodni temu ofiarą takiego ataku padła firma odpowiedzialna za przesyłanie niemal połowy ropy na wschodnim wybrzeżu USA, a ostatnio największy na świecie dystrybutor mięsa. Szef FBI, Christopher Wray, w niedawnej rozmowie z dziennikiem „Wall Street Journal” porównał te nieustanne ataki do ataków z 11 września i zaapelował o adekwatną odpowiedź. Rzeczniczka prasowa Białego Domu potwierdziła, że będzie to przedmiot rozmowy Bidena z Putinem. Istnieje bowiem przypuszczenie graniczące z pewnością, że ataki prowadzone są właśnie z terytorium Rosji, o czym jasno mówił Wray.

Inaczej niż jego poprzednicy, Biden nie rozpoczął też swojej prezydentury od zapowiedzi resetu stosunków z Rosją. Cele Waszyngtonu są ograniczone do przywrócenia „przewidywalności i stabilności” w tych relacjach.

Cały ten kontekst pokazuje wyraźnie, gdzie leżą priorytety nowej administracji. Europa ma dla Bidena wartość jako stabilny i przewidywalny sojusznik. Jeśli administracja uzna, że na wspólne działania zjednoczonej Europy nie może liczyć, wówczas swoją politykę będzie opierała przede wszystkim na najsilniejszych państwach europejskich. To z kolei pokazuje, że dla Polski droga do dobrych relacji z Amerykanami wiedzie tylko i wyłącznie przez wspólną politykę europejską. Możliwości działania i wiarygodność polskich władz na tym polu są jednak mizerne.

Po blisko sześciu latach rządów PiS, Polska jest dziś skłócona lub de facto pozbawiona relacji niemal z każdym sąsiadem lub ważnym partnerem – z Niemcami, białoruską opozycją, Czechami, Komisją Europejską, Francją, a ostatnio nawet z australijską firmą wydobywczą, która domaga się od polskiego rządu ponad 4 miliardów złotych. Z najwyższymi przedstawicielami amerykańskiej administracji kontaktów brak, bo za taki trudno uznać krótkie, wirtualne wystąpienie Bidena na forum dziewięciu krajów wschodniej flanki NATO, które odbyło się w Bukareszcie i którego Polska była współgospodarzem. Z dosłownie kilkuzdaniowego komunikatu Białego Domu dowiadujemy się, że Biden poparł lepszą współpracę w ramach NATO, ale jednocześnie podkreślił… wagę demokracji i rządów prawa. Żyjemy w niebezpiecznym świecie, a głos polskiego rządu nie jest słyszalny – w sprawie relacji z Rosją i Ukrainą oraz wydarzeń na Białorusi nie jesteśmy dla nikogo partnerem.

Prawdę mówiąc, nie bardzo wiadomo, czy według administracji Bidena Polska pod rządami PiS wciąż zalicza się do wspólnoty państw demokratycznych, które mają stawiać czoła autorytaryzmowi. Zaledwie kilka dni temu były przełożony obecnego prezydenta, Barack Obama, powiedział, że Polska i Węgry stały się w zasadzie autorytarne. Reakcja polityków PiS była do bólu przewidywalna – zarzucili Obamie niezrozumienie i niewiedzę. Jeśli z takim samym przekazem chcą wyjść do Bidena, to wielkich sukcesów nie wróżę.

 

Autor zdjęcia: Jon Tyson

 

___________________________________________________________________________________

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

Odejście Merkel to koniec ważnej epoki :)

Parafrazując słowa znanego badacza polityki Josepha Frankela o urzędnikach – politycy przychodzą i odchodzą, Angela Merkel zaś trwa. Czy jednak jest ona tylko urzędniczką? Pragmatyczna i zorganizowana, praktyczna i wyważona w słowach – to bez wątpienia określenia doskonale do niej pasujące. Wkrótce odejdzie ze stanowiska kanclerza, ale dla Niemców, Europy i świata pozostanie kluczową postacią XXI wieku.

 

Z Akademii Nauk do polityki 

16 lat na stanowisku szefowej rządu federalnego to dużo czasu, ale jej rola jako polityczki trwa dwa razy dłużej. Patrząc z dzisiejszej perspektywy można ocenić, że jej kariera polityczna zawiera się w kilku, zwykle trwających 5 lat, cyklach. Wszystko zaczyna się na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX stulecia. W 1989 roku Angela Merkel – wówczas pracownica w Centralnym Instytucie Chemii Fizycznej Akademii Nauk NRD w Berlinie – dołącza do nowoutworzonej partii we Wschodnich Niemczech „Demokratyczny Przełom”. Po pierwszych demokratycznych wyborach w NRD (marzec 1990) obejmuje funkcję zastępczyni rzecznika rządu Lothara de Maizière’a. To niezwykle gorący czas. Wkrótce, podczas odbywających się od maja do września 1990 roku konferencji dwóch państw niemieckich i czterech zwycięskich mocarstw z okresu II wojny światowej, politycy wykonują zadanie matematyczne, które daje zaskakujący, choć przewidywalny wynik. Od teraz 2 + 4 = 1. Niemcy zostają zjednoczone. Kariera Merkel nabiera zaś rozpędu.

W nowym państwie, na czele rządu federalnego staje „kanclerz zjednoczenia” – Helmut Kohl. Jego pozycja w państwie jest niepodważalna – cieszy się ogromnym szacunkiem w „starych” i „nowych” landach. W rządzie federalnym, który po przywróceniu jedności Niemiec zostaje rozszerzony o członków byłego kierownictwa NRD, Merkel zaczyna pracę jako doradczyni ministerialna w Biurze Prasowym  i Informacyjnym Rządu. Wznowienie pracy w Akademii Nauk wydaje się jej niepewne ze względu na nieuchronną restrukturyzację, polityka daje szansę na nowe wyzwania. Już 2 grudnia 1990 roku zdobywa bezpośredni mandat w pierwszych ogólnoniemieckich wyborach federalnych. W okręgu Stralsund-Rugia-Grimmen, gdzie startuje, udaje jej się zgromadzić 48,5% tzw. pierwszych głosów oddawanych bezpośrednio na kandydata. Wkrótce Kohl mianuje ją federalnym ministrem ds. kobiet i młodzieży. To czyni ją pierwszą kobietą z byłej NRD na tak wysokim stanowisku. Ponieważ nie ma własnej władzy w CDU, ubiega się o przewodnictwo w Brandenburgii w listopadzie 1991 roku, ale pojedynek na głosy przegrywa. Kilka tygodni później zwycięża w wyborach na stanowisko wiceprzewodniczącej CDU w Dreźnie, zastępując Lothara de Maizière. W kolejnych latach, razem z Paulem Krügerem, ministrem badań naukowych i technologii, są jedynymi członkami rządu federalnego z enerdowską biografią. Przysparza im to sporo sympatii i daje duży kredyt zaufania.

Drugi etap jej kariery zaczyna się właśnie wtedy. Gdy w połowie lat dziewięćdziesiątych euforia zjednoczenia trwa w najlepsze, Merkel obejmuje stanowisko przewodniczącej regionalnego stowarzyszenia CDU Meklemburgii-Pomorza Przedniego, które pełni do 2000 roku. W ostatnim gabinecie Kohla (1994-1998) ponownie przyjmuje tekę ministra. Tym razem zajmuje się kwestiami ochrony środowiska i bezpieczeństwa jądrowego. Jest doktorem fizyki, zna się na rzeczy.

Początek rewolucji 

Trzeci cykl rozpoczyna się w 2000 roku. Wraz z początkiem nowego tysiąclecia Merkel przejmuje stery CDU. Jest pierwszą kobietą na stanowisku przewodniczącego tej partii ludowej. Podczas głosowania zdobywa 895 z 937 możliwych głosów. Zaczyna się rewolucja. Wcześniej już w krytycznych słowach wypowiada się na temat swojego politycznego ojca Helmuta Kohla. Nie mniej sceptyczna jest wobec Wolfganga Schäublego, który był jej poprzednikiem na stanowisku szefa chadeków. Obaj usuwają się w cień w atmosferze korupcyjnego skandalu.

W tym czasie władzę w RFN sprawuje koalicja SPD – Sojusz 90/Zieloni z Gerhardem Schröderem na czele. W wyborach parlamentarnych z 2002 roku ta koalicja ponownie wygrywa. Merkel pełni rolę liderki opozycji, podczas gdy Schröder utrzymuje wcześniejszy kurs polityczny kraju. Niemcy koncentrują się mocno na sprawach unijnych – wielkim tematem jest poszerzenie UE o kraje Europy Środkowej i Wschodniej, wprowadzenie euro, nowa konstytucja dla Europy. Ale polityka światowa także daje o sobie znać. Po atakach terrorystycznych z 11 września 2001 roku Niemcy mocno stoją przy USA, ale decyzja prezydenta Georga W. Busha ws. interwencji w Iraku budzi w Berlinie duży sprzeciw. Niemcy mówią Amerykanom „nie”, zaczyna się epoka lodowcowa we wzajemnych relacjach.

W polityce krajowej Schröder wprowadza wielkie reformy. Merkel wspiera projekty czerwono-zielonego rządu federalnego, takie jak Agenda 2010, reforma zdrowia i reforma Hartz IV w celu modernizacji usług na rynku pracy. W tym samym czasie Merkel pokonuje swoich wewnątrzpartyjnych konkurentów, takich jak Friedrich Merz, Roland Koch czy Edmund Stoiber. Niegdysiejsza „dziewczynka Kohla” zaczyna niepodzielnie panować w partii.

W Niemczech zaczyna się „Merkelmania”

Kolejne okno możliwości otwiera się dla niej w 2005 roku. Seria porażek SPD w wyborach w niektórych krajach związkowych, zwłaszcza w maju 2005 roku w Nadrenii Północnej-Westfalii, skłania kanclerza Schrödera do przeprowadzenia przedterminowych wyborów do parlamentu 18 września. Angela Merkel po raz pierwszy kandyduje na kanclerza. Decyzją wyborców SPD i Zieloni tracą większość. Z politycznych negocjacji wyłania się jednak wielka koalicja CDU/CSU i SPD, jej pracom ma przewodniczyć liderka chadecji. 22 listopada 2005 roku niemiecki Bundestag wybiera Angelę Merkel na kanclerza. Przewodniczący Bundestagu Norbert Lammert zwraca się do szczęśliwej Merkel z pytaniem czy przyjmuje wybór. Ona odpowiada pewnym głosem: „Panie Przewodniczący, akceptuję wybór”. Oklaski grup parlamentarnych CDU i CSU są głośne, ale nie burzliwe. Posłowie SPD klaszczą, ale ostrożnie – teraz muszą oddać strzemiona w koalicji. Tymczasem rodzice Merkel i jej brat siedzą na trybunach w budynku Reichstagu i patrzą, jak Gerhard Schröder składa gratulacje pierwszej pani kanclerz Niemiec i jednocześnie najmłodszej osobie na tym stanowisku w historii. W Niemczech zaczyna się „Merkelmania” – w grudniu 2005  roku określenie Bundeskanzlerin zostaje wybrane przez Towarzystwo Języka Niemieckiego na słowo roku. Rozpoczyna się zupełnie nowa era.

Angela Merkel, przejmując obowiązki szefowej rządu, w wymiarze polityki zagranicznej RFN chce kontynuować szczególne stosunki z Francją, jednak, działając już w rozszerzonej od 2004 roku Europie, kładzie większy nacisk na wsłuchiwanie się w głos państw regionu Europy Środkowej i Wschodniej, także Polski. Kontynuuje wprawdzie partnerstwo strategiczne z Rosją, w tym budowę Gazociągu Północnego, ale – w przeciwieństwie do Schrödera – podejmuje próby rozmowy na temat projektu z krajami regionu bałtyckiego w celu wyjaśnienia ich wątpliwości. Nowy rząd stara się o poprawę stosunków ze Stanami Zjednoczonymi oraz stawia na rozwój współpracy dwustronnej z „mocarstwami wschodzącymi”, w tym przede wszystkim z Chinami, Indiami oraz Brazylią.

Pierwsze lata jej rządów to okres wyjątkowo pomyślny dla Niemiec. Wskutek przeprowadzonych jeszcze przez gabinet Schrödera reform gospodarczych w ramach pakietu Agenda 2010 sytuacja gospodarcza się poprawia, a bezrobocie znacząco spada. Trudne i niepopularne decyzje, które poprzedni gabinet przypłacił utratą władzy, wraz z pakietami ratunkowymi przyjętymi przez kanclerz Merkel, chronią Niemcy przed długotrwałą recesją spowodowaną przez światowy kryzys gospodarczy, który wybucha na jesieni 2008 roku.

Trzeba oszczędzać i stawiać na kobiety

Ten kryzys ekonomiczny, który w konsekwencji doprowadził także do poważnego kryzysu w strefie euro, powoduje przedefiniowanie nie­mieckiego postrzegania Europy oraz wzmocnienie dotychczaso­wych tendencji do poszukiwania partnerów poza Starym Kon­tynentem. W konsekwencji, świetnie prosperujące gospodarczo Niemcy urastają do rangi niekwestionowanego lidera w zakresie polityki ekonomicznej w UE. Choć decyzje na szczeblu Rady Europejskiej podejmowane są na zasadzie konsensu wszystkich państw członkowskich, powszechną staje się opinia, że to właśnie Berlin nadaje ton dyskusjom gospodarczym w Brukseli. Lansowana przez kanclerz Merkel polityka austerity staje  się nadrzędną polityką realizowaną przez instytucje unijne, starające się walczyć ze skutkami kryzysu. Dzieje się tak, mimo że wielu liderów państw członkowskich UE, zwłaszcza tych z Południa, wyraża swój sprzeciw wobec wprowadzania drastycznych cięć i rygorystycznych wymogów oszczędności, twierdząc, że blokują one wszelkie inicjatywy pobudzające gospodarkę.

Sama Merkel musi też zadbać o własne podwórko. W wyborach parlamentarnych w 2009 roku jej partia ponownie wygrywa, ale tworzy nową koalicję razem z liberałami z FDP. Przezwyciężenie trwającego europejskiego kryzysu zadłużenia, który dotyka głównie Grecję, Portugalię i Irlandię, znajduje się w centrum jej drugiej kadencji. Nie mniej ważny jest jednak także kurs modernizacji Niemiec – po katastrofie w Fukushimie decyduje o odejściu od energii atomowej na rzecz odnawialnych źródeł energii; wprowadza też reformę armii. Mocno angażuje się w integrację cudzoziemców i dąży do poprawy sytuacji pracujących kobiet i matek. W szczególności wspiera kobiety w ich awansie do czołowych urzędów. To dzięki jej wsparciu karierę robią Christine Lieberknecht, Annegret Kramp-Karrenbauer, Julia Klöckner, Ursula von der Leyen i wiele innych. Polityka nad Renem i Szprewą zaczyna mieć coraz bardziej kobiecy charakter.

Kapitan Merkel wyprowadza europejski statek z ekonomicznej mielizny

W tym czasie, zwłaszcza od wybuchu kryzysu w Eurolandzie w 2010 roku, Merkel staje się nolens volens nieformalną przywódczynią UE. Ten kolejny cykl w jej politycznym życiu przynosi jej ogromną ilość wyzwań. Światowi politycy ją podziwiają, choć nie obywa się także od krytycznych opinii. Mieszkańcy krajów europejskiego Południa jej nie znoszą, jej karykatury są częstym motywem plakatów podczas demonstracji w Grecji czy we Włoszech. W Niemczech cieszy się dużym zaufaniem, ale i tutaj musi liczyć się z ostrymi recenzjami. Ona sama koncentruje się na wykonaniu zadania – chce wyprowadzić europejski statek z ekonomicznej mielizny. Niewątpliwie, od momentu wybuchu kryzysu gospodarczo-finansowego, Niemcy pod jej przywództwem konsekwentnie forsują swoje rozwiązania, nie do końca kierując się interesem europejskim, lecz realizując interesy własne. Bezpośrednio przyznaje to niemiecki Instytut Badania Gospodarki w Halle, twierdząc, że Niemcy stają się najważniejszym „beneficjentem” kryzysu finansowego w Europie, w szczególności w kontekście sytuacji w Grecji.

Kapitan Merkel wyprowadza ostatecznie Unię na szerokie wody, zapewniając jednocześnie własnemu państwu pozycję centralnego kraju dla polityki europejskiej. Kolejne wybory parlamentarne z 2013 roku potwierdzają jej pozycję lidera – w jej okręgu aż 56% uprawnionych do głosowania wybiera ją do Bundestagu; w skali kraju jej partia zyskuje 41,5% głosów. Pani kanclerz po raz kolejny zwycięża, ale ponownie musi szukać koalicjanta – FDP nie dostała się do Bundestagu. Powstaje znów wielka koalicja z SPD.

W tym czasie Merkel prowadzi też coraz bardziej efektywną politykę zagraniczną i coraz pewniej porusza się na europejskich i światowych salonach. Wyzwań jest mnóstwo – od kryzysu ukraińsko-rosyjskiego, do afery szpiegowskiej związanej z podsłuchiwaniem jej telefonu przez Amerykanów. Merkel robi dobrą minę do złej gry, stara się utrzymywać poprawne relacje ze wszystkimi, nikogo nie antagonizować – wszystko zgodnie z zasadą: jeśli chcesz zmienić status quo, musisz je najpierw zaakceptować. Często podkreśla, że w swojej działalności kieruje się przesłaniem in dubio pro Europa, choć jej działania postrzegane są z coraz większą podejrzliwością.

W 2013 roku biografka Merkel, Gertrud Höhler, pisze krytycznie, że „im gorsza była sytuacja Europy, tym lepiej powodziło się Niemcom […]. Europa sięgnąwszy dna, była gotowa na przyjęcie koncepcji władzy Merkel, a Merkel szykowała się do rządzenia Europą”. Istotnie, w tym czasie pytania o rolę Niemiec w Unii Europejskiej stają się coraz bardziej widoczne, a zarazem drażliwe. Jak w swojej książce zatytułowanej „Niemiecka Europa” pisze znany niemiecki socjolog Ulrich Beck, „Niemcy jako potęga gospodarcza wysunęły się na pozycję politycznego lidera, decydującego o losie państw Południa i całej UE”. Rzeczywiście, teza Becka, iż dzisiaj mamy „europejskie Niemcy w niemieckiej Europie”, dobrze oddaje opinie, jakie od kilku lat pojawiają się w publicznym dyskursie dotyczącym przywództwa niemieckiego w Unii Europejskiej w XXI wieku.

Z kryzysem imigracyjnym „damy sobie radę”

Atmosfera w Europie robi się jeszcze bardziej gorąca w 2015 roku. Dla politycznej kariery Merkel to kolejny już etap, jednocześnie też największe jak do tej pory wyzwanie. Od kilku lat trwa „arabska wiosna” w krajach Afryki Północnej, ostry konflikt w Syrii wywołuje kryzys humanitarny, w Afganistanie i Iraku trwa wojna. Ze Wschodu i Południa nadciągają do Europy tysiące migrantów. Przez Morze Śródziemne płyną łodziami ludzie, którzy w UE chcą szukać bezpiecznego schronienia. Fala migracyjna tzw. „boat people” była w analizach politologów przewidywany już wiele lat wcześniej, ale żadne z państw członkowskich UE nie jest przygotowane na aż tak dużą ich liczbę. Europa zaczyna przeżywać kolejny kryzys.

Pod koniec sierpnia 2015 roku, na konferencji prasowej po wizycie w obozie dla uchodźców w pobliżu Drezna, gdzie lokalni przeciwnicy jej polityki wobec migrantów wygwizdują ją, niemiecka szefowa rządu staje przed kamerami i mówi spokojnym głosem, że przecież udało się już zrobić tak wiele by pomóc uchodźcom, a Niemcy stać na więcej empatii, wysiłku i wsparcia. Na koniec wypowiada słynne słowa: „Wir schaffen das” („Damy radę”).

Gdy kanclerz Merkel oficjalnie apeluje, by nie zamykać granic Niemiec przed uchodźcami, jej prośby spotykają się z ogromną krytyką, zarówno w Republice Federalnej (to w tym czasie popularność zyskują ruch Pegida i nowa partia AfD), jak i w pozostałych krajach UE, które czują się pominięte w tak ważnej sprawie. Faktycznie decyzja niemieckiej kanclerz w kolejnych tygodniach uruchamia „siłę zasysającą” kolejnych migrantów, a retoryka rządu oraz serdeczne zdjęcia z uchodźcami wskazują na uprawianie przez nią polityki „otwartych drzwi”. Do dziś kanclerz usprawiedliwia swoją decyzję argumentując, że Niemcy podjęły ją w momencie humanitarnego kryzysu. Merkel przyznaje, że dostrzega w polityce uchodźczej wiele błędów i to ze strony wszystkich państw Unii Europejskiej, konieczna jest zatem reforma polityki azylowej ale i sprawniejsze kontrolowanie granic UE przy jednoczesnym wsparciu dla osób, których dotknął kryzys uchodźczy. Jak sama powiedziała „pewne jest, że w Europie zbyt późno otworzyliśmy oczy na to, jak nieznośna jest sytuacja w krajach pochodzenia uchodźców czy w otoczeniu ich ojczyzny”.

Trwający przez kolejne miesiące kryzys przynosi osłabienie jej rządów. W wyborach parlamentarnych na jesieni 2017 roku chadecy otrzymują najgorszy wynik w historii – niecałe 33%. To porażka, choć nadal utrzymują się przy władzy. Merkel zmuszona jest miesiącami negocjować powstanie nowej koalicji, karuzela propozycji nie chce się zatrzymać. SPD odmawia początkowo współpracy uświadamiając sobie, że od czasu 2005 roku ta najstarsza niemiecka partia polityczna (powstała w 1863 roku) znajduje się wyłącznie w cieniu CDU/CSU. Merkel zwraca się z propozycją do FDP, które ponownie ma swoich posłów w Bundestagu. Rozmowy kończą się jednak fiaskiem. Dopiero zaangażowanie prezydenta federalnego, dawniej ważnego polityka SPD, Franka-Waltera Steinmeiera, przynosi przełom. Socjaldemokracja, choć niechętnie, wchodzi do koalicji rządowej. 14 marca 2018 roku Angela Merkel po raz czwarty składa przysięgę na wierność zapisom Ustawy Zasadniczej. Tym razem bez uśmiechu na twarzy – jej wybór popiera wyłącznie 364 parlamentarzystów spośród 692. Dla Merkel, ale też dwóch największych partii ludowych, to początek równi pochyłej. Politycznie coraz mocniejsi są Zieloni, ale i prawicowa AfD zaczyna narzucać ton w politycznych dyskusjach. Żadna strona nie oszczędza wieloletniej szefowej rządu, wyborcy odwracają się od chadeków.

Merkel wie kiedy czas odejść 

7 grudnia 2018 roku Merkel rezygnuje z bycia szefową CDU. Jest to jej suwerenna decyzja. To budzi szacunek, bo żaden z jej wielkich poprzedników nie zdecydował się na taki krok. Stanowisko przekazuje Annegret Kramp-Karrenbauer. AKK to od lat jej zaufana współpracowniczka, więc jej wybór oznacza kontynuację dawnego kursu. Jednocześnie opinia publiczna zastanawia się, czy Merkel nie odejdzie wkrótce z polityki w ogóle. Ona sama potwierdza te plotki – mówi, że w kolejnych wyborach w 2021 roku nie będzie się już ubiegać o fotel kanclerza, nie podejmie też żadnego stanowiska w instytucjach międzynarodowych.

Rozpoczyna się ostatni cykl jej kariery jako szefowej rządu. Ewidentnie jest zmęczona, media donoszą o złym stanie jej zdrowia. Rzeczywiście tempo pracy jakie sobie narzuciła jest mordercze. Cały czas na spotkaniach, na okrągło negocjując, prowadząc rozmowy, podróżując.

Jej ulubione kierunki to Izrael i Chiny. Żaden z poprzednich kanclerzy nie przyłożył się tak mocno do pojednania z Izraelem – względy historycznej odpowiedzialności są tutaj oczywiste, ale Merkel ma także ogromny szacunek do tradycji i kultury tego państwa. Izrael staje się jednym z głównych filarów jej polityki zagranicznej. Drugim są relacje z Chinami. Jej przyjacielskie kontakty z premierem Wen Jiabao są już legendarne, dobra atmosfera relacji utrzymuje się także po zmianie ekipy rządzącej. Zarówno przewodniczący Xi Jinping, jak i premier Li Keqiang są jej częstymi partnerami w rozmowach. Merkel nie ukrywa fascynacji wobec zmian, jakie zachodzą w Państwie Środka, choć nie zaprzecza, że równocześnie istnieje wiele kwestii budzących sprzeciw środowiska międzynarodowego. W relacjach z Pekinem jednak odgrywa ona zwykle rolę dobrego policjanta – tym złym jest przeważnie szef dyplomacji, który expressis verbis wyraża niemieckie obiekcje wobec działań chińskich (w tym m.in. odnośnie łamania praw człowieka, prześladowania mniejszości religijnych, ochrony własności intelektualnej, wykorzystywania krajów EŚW do chińskiej ekspansji w Europie).

Merkel wie, że w świecie końca drugiej dekady XXI wieku Niemcy mogą liczyć głównie na siebie. Brytyjczycy chcą wyjść z Unii, Włosi i Hiszpanie znajdują się w ciągłym politycznym chaosie. Polska i Węgry stają się coraz bardziej nacjonalistyczne. Wsparciem jest na powrót Francja, gdzie Emmanuel Macron z ogromną energią i zaangażowaniem chce reformować Unię Europejską, kreśli jej nową przyszłość. Merkel nie zawsze się z nim zgadza, ale docenia że – po biernej prezydenturze François Hollande’a – ma wreszcie partnera do rozmowy. Przecież od kilkudziesięciu lat to niemiecko-francuski tandem nadaje ton sprawom europejskim, a bez porozumienia między Berlinem a Paryżem Europa nie działa.

Wyzwań jest cała masa. Problemem są na pewno relacje z Waszyngtonem. Powiedzieć, że partnerstwo amerykańsko-niemieckie nie działa, to nic nie powiedzieć. Donald Trump uwielbia stawiać sprawy na ostrzu noża, jest całkowitym przeciwieństwem niemieckiej szefowej rządu, która zwykle przyjmuje koncyliacyjny ton a wyzwania traktuje jako szansę, a nie zagrożenie. Nawet i ona jednak traci do niego cierpliwość. „My, Europejczycy, naprawdę musimy wziąć nasz los we własne ręce” stwierdza po spotkaniu grupy G7 w 2017 roku. Niemcy koncentrują się więc na Europie, ale szukają też wsparcia na Dalekim Wschodzie. Głównym koalicjantem stają się Chiny, od 2016 roku największy partner handlowy RFN. To z Pekinem można rozmawiać o kluczowych dla Niemiec sprawach ochrony środowiska, czystej energii, zmian klimatycznych, nowych wyzwań globalizacji. Nadal nie brakuje tematów spornych, ale przeważają punkty łączące oba państwa. Dążenie do stworzenia wielobiegunowego świata jest jednym z nich. Merkel angażuje się w unijne procesy zawiązywania partnerstw handlowych z krajami azjatyckimi – Japonią, ASEANem, wreszcie z samymi Chinami. Podpisane na zakończenie niemieckiej prezydencji w UE w grudniu 2020 roku wszechstronne porozumienie inwestycyjne między UE a ChRL – jeśli wejdzie w życie – będzie idealnym uzupełnieniem jej dorobku w polityce zagranicznej.

Szczepionka Pfizera – dumą pani kanclerz

Rok 2020 staje się ogromnym wyzwaniem – nic nie idzie tak jak miało być, nawet niemieckie przewodnictwo w Radzie UE i zaplanowane wydarzenia muszą ulec zmianie. Merkel staje w ogniu krytyki po tym jak Niemcy znajdują się w chaosie w czasie epidemii; odpowiedzialność bierze na siebie Jens Spahn, federalny minister zdrowia. W styczniu 2021 roku, gdy szczepionka na wirusa SARS-CoV-2 stworzona przez firmę Pfizer i BioNTech zostaje dopuszczona jako bezpieczna i skuteczna, Merkel jest dumna. Media na całym świecie piszą, że za tym sukcesem stoi dwoje niemieckich naukowców o tureckich korzeniach. Nie ma lepszego dowodu na potęgę nauki, migranckie pochodzenie badaczy dodaje jednak temu sukcesowi dodatkowego wymiaru.

Bilans kanclerstwa Merkel – na kilka miesięcy przed opuszczeniem przez nią urzędu – jest więc pozytywny. Przez 16 lat świat, Europa i Niemcy stawały w obliczu poważnych problemów. Niektóre z nich zakończyły się sukcesem, inne porażką. Merkel była akuszerką większości rozwiązań, dlatego wielokrotnie zarzucano jej, że przebudowuje Stary Kontynent i świat na niemiecką modłę, żałując jednocześnie, że dawna wizja nastawionych na kooperację i kompromis europejskich Niemiec zastępowana jest przez „nieskrywaną chęć przywództwa” (określenie Jürgena Habermasa), a dyplomatyczna powściągliwość RFN stopniowo ustępuje takim działaniom, które wskazują na coraz mniejszą wrażliwość na interesy innych państw. Upowszechnia się postrzeganie RFN jako „hegemona” w Unii. Choć wielu wskazuje jednocześnie, że jest to „hegemon wbrew własnej woli”.Ceniony niemiecki politolog Christian Hacke użył tego terminu jeszcze przed zjednoczeniem Niemiec, ale w drugiej dekadzie XXI wieku zyskało ono nowy wymiar.

Jednak ci, którzy obawiają się zdominowania UE przez Niemcy mogą spać spokojnie. Merkel przez lata brała na siebie odpowiedzialność za losy Europy, bo nikt inny nie chciał (nie potrafił?) zrobić tego za nią lub razem z nią. To z jednej strony siła Niemiec i osobiste zdolności pani kanclerz, a z drugiej strony słabość innych zadecydowały o dzisiejszej roli Berlina. Jednak, jak wskazuje brytyjski socjolog Anthony Giddens, „niemiecka Europa” nie jest stanem, który będzie się długotrwale utrzymywał. To „tymczasowy i niestabilny układ z konieczności”, będący odpowiedzią na kryzys samej UE i słabość innych liderów.

Czy komuś uda się wejść w jej buty?

Kto zajmie biuro Merkel w Urzędzie Kanclerskim przy Willy-Brandt-Strasse 1 w Berlinie okaże się po 26 września br. Wtedy to bowiem zaplanowane są wybory do Bundestagu. Zanim do nich dojdzie nastąpią zaś ważne wybory regionalne w 6 krajach związkowych. To, kto w nich zwycięży będzie prognozą dla wyniku ogólnokrajowego. CDU/CSU nadal są silne, ale nie na tyle by czuć się pewnie. SPD ma najgorsze wyniki w historii, FDP i Lewica prześlizgują się przez próg wyborczy. AfD może liczyć na wsparcie co dziesiątego Niemca. Czarnym koniem mogą okazać się Zieloni, którzy już dziś mają 21% poparcia. Można więc przypuszczać, że powstanie nowa koalicja chadeków z Zielonymi. Czy na jej czele stanie jednak polityk takiego formatu jak Merkel? To stoi pod znakiem zapytania. Wejść w jej buty na pewno nie będzie łatwo. Jesień 2021 roku przyniesie zatem koniec pewnej epoki. Ale i początek nowej.

 

 

 

 

 

Co czeka świat po pandemii? – wywiad z prof. Katarzyną Pisarską :)

Magda Melnyk: Powoli przestajemy pamiętać, jak wyglądał świat przed epidemią. Czy mogłabyś przybliżyć nam sytuację międzynarodową z początku 2020 roku, czyli kiedy pandemia jeszcze nie zdążyła zaatakować innych części świata poza Chinami?

Katarzyna Pisarska: 2020 rok zapowiadał się bardzo ciekawie i wiele osób miało co do niego optymistyczne prognozy – mieliśmy duży wzrost gospodarczy, ponieważ gospodarka światowa była mocno rozpędzona – ale oczywiście byli też tacy, którzy wieścili kryzys. Nie zapowiadał się on jednak w tym roku, choćby ze względów makroekonomicznych. Oczekiwaliśmy wyników wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych – był to wielki znak zapytania, od którego zależało wiele różnych czynników. Wiedzieliśmy, że dopiero po tej kampanii będziemy znać odpowiedzi na szereg innych kwestii, które się pojawiały, na przykład związanych z europejską autonomią strategiczną, a więc czy Europejczycy powinni zyskać większą niezależność i więcej kompetencji w obszarze obronności. Pojawiały się także pytania o relacje chińsko-amerykańskie, które determinują relacje świata z Chinami. W takim momencie znajdowaliśmy się na początku roku.

Magda Melnyk: I wtedy wybuchła pandemia, która oczywiście bardzo nas zaskoczyła. Dość szybko okazało się, że posiada ona także wymiar polityczny. Zaczęto na przykład zastanawiać się nad tym, jakie typy reżimów lepiej radzą sobie z pandemią – czy są to reżimy demokratyczne i takie, w których społeczeństwo obywatelskie jest bardzo dobrze rozwinięte, czy może reżimy autorytarne. Oprócz tego pojawiła się także kwestia kapitału politycznego, który można zbić na samej pandemii – niektórym politykom się udało, innym nie…

 Katarzyna Pisarska: Właśnie prowadzę badania naukowe dotyczące tego, kto zyskał, a kto stracił w zakresie miękkiej siły w związku z pandemią COVID-19. Porównuję takich aktorów jak Chiny, Korea Południowa, Niemcy oraz Stany Zjednoczone i – jak mawiają Amerykanie – the jury is out, czyli nic jeszcze nie zostało przesądzone. Z jednej strony jasne jest, że Azja lepiej sobie poradziła ze względu na zdyscyplinowanie społeczeństwa (a w przypadku Chin ze względu na stosowanie bardzo autorytarnych metod). Europa i Stany Zjednoczone zdały ten egzamin nieporównywalnie gorzej. Natomiast w ocenie ogólnej, kiedy pyta się ludzi na świecie, czy woleliby czas pandemii spędzić w Europie czy w Chinach, zdecydowana większość chce być w Europie, pomimo że liczby zgonów, lockdowny itd., pokazują smutną historię pandemii dla naszego kontynentu. Dlaczego tak się dzieje? Ponieważ ludzie nie chcą żyć w reżimach totalitarnych. Nie chcą być zmuszani do siedzenia w domach poprzez zamykanie, blokowanie drzwi (jak to miało miejsce w Chinach), nie chcą być śledzeni bez własnej woli i zgody przy użyciu różnych nowoczesnych technologii, a zatem mimo że w Chinach tę pandemię w znacznym stopniu udało się powstrzymać – dziś nie ma tam żadnych lockdownów, co będzie miało ogromne znaczenie dla chińskiej gospodarki, która w tym roku odnotuje wzrost rzędu 4% – ale z punktu widzenia miękkiej siły ten obraz nie jest już tak jasny. Nawet fakt, że Chiny próbowały stosować dyplomację miękką – nazwaną „dyplomacją maseczkową”, pomagając na rozmaite sposoby różnym krajom Bałkanów Zachodnich czy Włochom – wcale nie przyniosły szczególnie pozytywnych efektów.

Pytanie, które należy postawić to: jak będzie wyglądał ten długofalowy okres wychodzenia z pandemii ? Czy ograniczona zostanie nasza wolność, czy też nie? Czy zreformujemy nasze służby zdrowia, czy tego nie zrobimy? Ale są to pytania, na które będziemy w stanie odpowiedzieć dopiero za trzy, cztery lata, a dzisiejsze emocje z nimi związane już wcale nie muszą odzwierciedlać długofalowych trendów, tego, jak zostanie oceniony sposób, w jaki poszczególne kraje sobie z tym poradziły.

Magda Melnyk: Kolejny ważny temat to globalizacja, która na początku roku była absolutnie rozpędzona. Mieliśmy wrażenie, że jesteśmy od niej na wielu płaszczyznach bardzo uzależnieni i że wszystko obecnie produkowane jest w Chinach. Pandemia dała o tym znać, bo kiedy zamknęło się Państwo Środka, to okazało się, że problem mamy choćby z dostępnością leków tam produkowanych …

Katarzyna Pisarska: Zdecydowanie tak. Już od kwietnia większość analityków przewidywała rosnącą regionalizację świata – nie zamykanie się na siebie, ale większą zależność w ramach regionu. Przypuszczam, że taka regionalizacja versus wielka globalizacja nastanie zwłaszcza jeśli chodzi o ten łańcuch dostaw, który jest dziś kluczowy ze względów geopolitycznych, zdrowotnych, społecznych, gospodarczych itd. Myślę, że relacje handlowe z Chinami w długiej perspektywie ucierpią, zwłaszcza że jest pewna zgoda co do tego, iż wkraczamy w świat, który znaliśmy jeszcze nie tak dawno, ale mieliśmy nadzieję, że nie wróci, a więc świat geopolitycznej konkurencji, w którym to od kogo kupujemy, z kim handlujemy, ma wymiar nie tylko ekonomiczny, ale również polityczny. Będziemy zatem wybierać tych partnerów, którzy są w zgodzie z naszymi wartościami i interesami, którzy nie stanowią dla nas zagrożenia, rezygnując jednocześnie, zwłaszcza w zakresie nowych technologii 5G, ze współpracy z państwami, co do których możemy mieć obawy, że będą dla nas zagrożeniem ze względu na swój autorytarny charakter.

Magda Melnyk: Jak w takim razie pandemia wpłynie na relacje między Stanami Zjednoczonymi, Chinami i Unią Europejską? Wydaje mi się, że jest to troje aktorów, którzy chcą poukładać między sobą relacje, a pandemia wywarła na nie znaczący wpływ.

 Katarzyna Pisarska: I tak, i nie, ponieważ pandemia jest tylko jednym z czynników, które przyspieszą zmiany mające swój początek jeszcze przed pandemią. Wchodzimy w świat geopolitycznej konkurencji i przez Stany Zjednoczone były już podejmowane bardzo konkretne kroki w celu uniezależnienia się od Chin, powstrzymania ich szybkiego marszu w kierunku stania się – na dużo większą skalę niż USA – państwem nowoczesnych technologii, sztucznej inteligencji. Wszystko to zatem już się działo, natomiast pandemia z całą pewnością objęła jeszcze obszar związany z łańcuchem dostaw. Stany Zjednoczone już teraz kontestują zależność w tym obszarze, ale dziś ta dyskusja toczy się także wewnątrz UE i wszystko zależy od poszczególnych państw. Nie ma pełnej zgody co do tego, w jaki sposób podchodzić do Chin – kontynuować wieloletnią tradycję współpracy ekonomicznej w nadziei, że Chiny się otworzą i zreformują, a może jednak uznać, że proces ten się nie udał i Chiny są naszym długofalowym przeciwnikiem. Pandemia jest jednym z czynników przyspieszających odpowiedź na pytanie, które pojawiło się już szereg lat temu, ale wykluwa się ona bardzo powoli.

Magda Melnyk: Oczywiście rok 2020 był szczególnie trudny dla nas, Polaków, którzy obserwowaliśmy pogrążanie się naszego kraju w reżimie coraz mniej liberalnym, ale wygrana Bidena daje pewien oddech na koniec roku i nadzieję, że coś odwróci się w tendencji światowej zgodnie, z którą od dłuższego czasu w siłę rosły reżimy autorytarne…

 Katarzyna Pisarska: Bez wątpienia. Administracja Bidena bardzo silnie podkreśla kwestie związane z promocją wartości demokratycznych, liberalnych i one z całą pewnością wrócą do agendy polityki międzynarodowej. Brakowało tego przez ostatnie cztery lata w wykonaniu USA. Administracja Bidena zapowiedziała już, że najbliżej będzie pracowała z tymi sojusznikami, dla których owe wartości również są najbliższe i je realizują. Jeszcze w lutym kandydat Biden  zapowiedział szczyt państw demokratycznych, podczas którego mowa będzie o tym, jak ratować demokrację na świecie i jak powstrzymać jej recesję. Będą to bardzo konkretne działania, dające nadzieję wielu z nas, którzy wierzymy w demokrację, że Stany Zjednoczone znów będą w tym obszarze przewodzić.

Magda Melnyk: Polska na arenie międzynarodowej wygląda obecnie bardzo nieciekawie, bo straciła swojego wielkiego sojusznika, czyli Stany Zjednoczone, z Unią Europejską wydaje się być  coraz skonfliktowana. Kto nam pozostaje? Węgry?

 Katarzyna Pisarska: To pytanie do naszego rządu. W interesie Polski jest, aby Stany Zjednoczone pozostały naszym partnerem strategicznym. Wielokrotnie argumentowałam, że dziś przyszły los relacji polsko-amerykańskich leży bardziej w Warszawie niż w Waszyngtonie, ponieważ polski rząd doskonale wie, co będzie, a co nie będzie tolerowane przez administrację Bidena, jeśli chodzi o poszanowanie państwa prawa czy praw człowieka. Wystarczy zatem zmienić kurs w tym zakresie, a nasze relacje ze Stanami Zjednoczonymi mogą być wyśmienite. Nie prognozowałabym zmian w obszarze wojskowym, militarnym, ponieważ Polska jest bardzo istotnym partnerem i częścią układanki, zwłaszcza jeśli chodzi o wschodnią flankę NATO i obronę całego sojuszu, więc nie spodziewam się żadnych ruchów związanych z wycofywaniem wojsk amerykańskich czy osłabieniem wsparcia amerykańskiego, zatem na poziomie bezpieczeństwa i obrony administracja ta będzie tak samo zaangażowana. Jednakże na pewno na poziomie politycznym, również bardzo ważnym, współpraca ta będzie wyglądać zupełnie inaczej, jeśli polski rząd nie zechce wprowadzić pewnych zmian do strategii zarządzania naszym krajem.

Magda Melnyk: Co w takim razie czeka nas w roku 2021?

 Katarzyna Pisarska: Myślę, że cztery rzeczy będą kształtowały ten rok. Po pierwsze wychodzenie gospodarcze z pandemii. To, jak szybko będziemy wstanie zaszczepić większą część społeczeństwa, jak szybko będziemy mogli zrezygnować z lockdownów oraz jak szybko wrócimy nie do normy, bo norma pewnie jeszcze przez długi czas nie wróci, jeśli w ogóle – rzeczywistość już zawsze będzie nieco inna, ponieważ pandemia była historycznym wydarzeniem, zmieniającym sposób, w jaki pracujemy, myślimy, żyjemy i to z nami pozostanie – ale do sytuacji, w której choćby gospodarka będzie mogła złapać oddech, bo bardzo wiele będzie zależało właśnie od jej odbudowy.

Druga istotna rzecz to kształtowanie się na nowo relacji transatlantyckich. Mamy nową administrację, co zmienia ogromnie dużo pod względem tego, jak Europa patrzy na siebie i na relacje ze Stanami Zjednoczonymi, czy uda nam się odbudować wzajemne zaufanie wewnątrz NATO, w jaki sposób będziemy podchodzić do wartości. Na froncie transatlatyckim będzie działo się bardzo wiele. I najważniejsze – jak wspólnie będziemy sobie w stanie poradzić z szeregiem wyzwań, które stoją przed sojuszem. Powstał nowy raport grupy refleksyjnej, gdzie wymienia się część wyzwań, które przed nami stoją i na ich czele widnieją stosunki z Rosją, Chinami, kwestia zagrożeń hybrydowych, sprawy związane z nowymi technologiami, ale także – przechodząc do kolejnego punktu – zmiany klimatyczne. Temat ten był w tym roku w znacznym stopniu pomijany, ponieważ wszyscy byliśmy przejęci pandemią, ale już teraz widać, że wracamy do pełnej świadomości co do tego, jak ogromne szkody przynoszą zmiany klimatyczne. Jednocześnie obserwujemy przyspieszenie procesów, co do których mieliśmy nadzieję, że będą postępować w nieco wolniejszym tempie. W 2021 znów będziemy musieli się z tym zmierzyć, ale już ze Stanami Zjednoczonymi, które zapowiadają powrót do porozumień paryskich.

Ostatnia sprawa jest bardziej lokalna – przyszły rok to wybory w Niemczech, a jeszcze kolejny – we Francji, dlatego pytanie istotne z punktu widzenia Unii, ale także Polski, to pytanie o to, czy zmiana kanclerza Niemiec znacząco wpłynie na to, w jaki sposób UE będzie dochodziła do kwestii zjednoczenia. Nikt nie ukrywa dzisiaj, że kanclerz Merkel jest osobą przewodzącą, jeśli chodzi o zjednywanie wszystkich państw członkowskich i to, jak Unia Europejska będzie wyglądała bez niej jest chyba największym znakiem zapytania przyszłego roku.

Magda Melnyk: Bardzo dużo wiesz o Stanach Zjednoczonych i w Twoich prognozach widać, że stawia się na Bidena – pojawiają się tu kwestie: NATO, naszego zbliżenia z USA i współpracy na bazie wspólnych wartości, a także wspomniane zmiany klimatyczne, z którymi wiążą się decyzje zależne od Stanów Zjednoczonych. Jednak Biały Dom jest odizolowaną wyspą na scenie politycznej Stanów Zjednoczonych, na której Republikanie nadal mają wiele do powiedzenia.

 Katarzyna Pisarska: To prawda, ale wszystko zależy od tego, o jakich obszarach mówimy. Nawet w czasie administracji Donalda Trumpa istniał szereg kwestii, co do których panowała absolutna zgoda między Republikanami i Demokratami – na przykład stosunek do Chin, decyzje związane z Rosją, sankcjami Nord Stream czy rozbudową budżetu wojskowego. Panuje zatem konsensus co do spraw kluczowych dla bezpieczeństwa USA. Oprócz administracji Bidena kluczową rolę w polityce zagranicznej odgrywa senat Stanów Zjednoczonych, o którego kształcie dowiemy się dopiero 6 stycznia, kiedy ogłoszone zostaną wyniki wyborów uzupełniających w Georgii. Jeśli wygra jeden senator demokratyczny, a drugi republikański, to wówczas każda z partii będzie posiadała w senacie taką samą ilość głosów, a wtedy, zgodnie z konstytucją, głos decydujący należy do wiceprezydentki Stanów Zjednoczonych, czyli Kamali Harris. Wystarczy zatem, że Demokraci wygrają jednego senatora w Georgii, a znajdą się w sytuacji, która pozwoli im na prowadzenie swojej polityki zagranicznej bez żadnych ograniczeń. Będzie to jednak trudne, bo Georgia zawsze była ostoją Republikanów, ale mimo to okazała się stanem, w którym wygrał Joe Biden. A zatem znów – the jury is out. Żadna decyzja jeszcze nie zapadła. Gra toczy się o styczeń i to także jest powód, dla którego część republikańskich senatorów i kongresmenów nie pogratulowała Bidenowi – nie dlatego, że nie uznała jego zwycięstwa, ale dlatego, że boi się, iż może zrazić do siebie elektorat w Georgii. Przypuszczam, że kiedy wyklaruje się ta sytuacja, to większość Partii Republikańskiej oficjalnie pogratuluje i uzna Bidena za prezydenta, ponieważ jeśli tego nie zrobią, to straty, które i tak są ogromne dla demokracji amerykańskiej, będą jeszcze większe.

Magda Melnyk: Czyli na koniec powiało nadzieją!

 

Katarzyna Pisarska – politolog i działaczka społeczna. Założycielka i Dyrektor Europejskiej Akademii Dyplomacji w Warszawie oraz Wyszehradzkiej Szkoły Nauk Politycznych. Doktor habilitowana nauk społecznych i profesor w Szkole Głównej Handlowej. W 2014 nominowana do grona Young Global Leaders przez Światowe Forum Ekonomiczne w Davos. W 2013 roku uznana została przez amerykańskie czasopismo „Diplomatic Courier” za jedną z 99 najbardziej wpływowych światowych liderów polityki zagranicznej poniżej 33. roku życia.

 

Transkrypcja tekstu: Joanna Głodek

Autor zdjęcia: Tim Mossholder

Igrzyska Wolności 2020 – sobota :)

Światowa obsada debat; wachlarz tematów; wolny dostęp i szybkie wymiany argumentów; drugi dzień Igrzysk Wolności przyniósł wiele pytań i równie dużo odpowiedzi.

Czym jest patriotyzm dla Borysa Budki?

– To lekarze walczący na pierwszej linii z pandemią; ci, którzy płacą podatki, którzy uczą dzieci. Dziś patriotą jest każdy, kto dokłada swoją cegiełkę do budowy państwa. A ono musi być silne siłą obywateli, a nie siłą aparatu represji – mówił przewodniczący Platformy Obywatelskiej. Budka negatywnie ocenia działania władzy w odniesieniu do obywateli manifestujących swoje niezadowolenie obecną sytuacją: – W czasach kryzysu władza pokazuje siłę państwa stosując przemoc, zamiast skupić się na sprawności instytucji.

Co Martin Kuldorff myśli o lockdownie?

Współautor Wielkiej Deklaracji z Barrington uważa, że kluczowym działaniem państwa w czasie epidemii powinna być ochrona osób z grup największego ryzyka. Pozostała część społeczeństwa musi żyć normalnie, by możliwie najszybciej uzyskać odporność stadną, która powstrzyma szybki rozwój pandemii. Tymczasem lockdown przedłuża okres ochrony najsłabszych; przekłada problem na przyszłość, nie rozwiązując go.

 Czy jest sprawiedliwość dla kobiet?

– Polska nie jest krajem sprawiedliwym, a ta niesprawiedliwość dotyka głównie kobiet i dzieci – Justyna Kopińska jest stanowcza w swoich reporterskich obserwacjach i dodaje, że w sądach, gdzie należałoby sprawiedliwości szukać, mężczyzna z ugruntowaną pozycją społeczną jest najbardziej wiarygodnym świadkiem, kobieta – zdecydowanie mniej, a dzieciom się z założenia nie wierzy wcale. Na sprawiedliwość nie mogą też liczyć osoby niezamożne, niemające dostępu do prawników, nieznające dziennikarzy.

 Dlaczego mężczyźni muszą brać urlopy?

Zmiana musi zachodzić zarówno na poziomie regulacji prawnych, jak i w warstwie kulturowej. O ile jednak obecna władza zrobiła dużo dla osób biedniejszych, pod względem kultury i rozwoju cywilizacyjnego cofamy się. W WIG-20 aż do wczoraj nie było żadnej prezeski; wśród wszystkich spółek giełdowych zaledwie dwie są zarządzane przez kobiety; na wyższych uczelniach jest zaledwie 10% profesorek; partycypacja kobiet w rynku pracy jest jedną z najniższych w Europie, a te nierówności są pogłębiane przez pandemię. Według Andrzeja Domańskiego z Instytutu Obywatelskiego drogą do zmiany tego stanu rzeczy jest nacisk na transparentność (obecnie tylko dwie giełdowe spółki raportują wynagrodzenia w podziale na płeć) i obowiązkowy urlop rodzicielski dla mężczyzn, a także zwiększenie dostępu do opieki nad najmłodszymi dziećmi. Agnieszka ChłońDomińczak dodała do tego jeszcze zrównanie wieku emerytalnego, który w Europie jest różny dla kobiet i mężczyzn jedynie w Polsce i Rumunii; Justyna Kopińska: wychowanie dzieci w duchu równości w domu i w szkole.

Co zamiatamy pod polski dywan?

Zdaniem Jarosława Gugały najwięcej miejsca zajmują tam Żydzi, kobiety i osoby LGBT.

Według uczestników prowadzonego przez niego panelu problemem nie jest to, że antysemityzm rośnie – badania wskazują, że utrzymuje się na podobnym poziomie od lat. Ludzie głoszący antysemickie poglądy mają jednak współcześnie większe przyzwolenie na otwarte dzielenie się nimi. Zdaniem Antoniego Dudka, członka Rady Instytutu Pamięci Narodowej, zmiana ekipy rządzącej nie jest drogą do prawdziwej zmiany, której istotą powinno być stałe podnoszenie poziomu nauczania w szkołach i budowanie świadomości od najmłodszych lat.

Czy to dobrze, że ekipa Rafała Trzaskowskiego odradziła mu podejmowanie tematu osób LGBT w kampanii wyborczej?

Według Pauliny Górskiej z Centrum Badań nad Uprzedzeniami UW politycy są bardziej konserwatywni, niż ich wyborcy. Badania wskazują bowiem, że postawy homofobiczne zaostrzają się w środowiskach konserwatywnych i ulegają ograniczeniu w grupach liberalnych.

Według Mirosławy Makuchowskiej, wiceprezeski Kampanii przeciwko Homofobii, ogólna nieufność względem osób nieheteronormatywnych jest kwestią tego, że w ogóle nie rozmawiamy o seksualności. Fundamentem poważnej rozmowy jest jednak równość jej uczestników.

Czy seksizm może być życzliwy?

Największa przepaść światopoglądowa dzieli dziś starszych konserwatywnych mężczyzn od młodych liberalnych kobiet. Według Pauliny Górskiej mamy także do czynienia ze swego rodzaju kryzysem męskości, która dziś opiera się na dwóch zaprzeczeniach: nie jestem kobietą, nie jestem osobą LGBT. Gorset oczekiwań społecznych wobec mężczyzn jest ciasny; obecne tendencje nie mieszczą się w nim. Poczucie zagrożenia, pojawiające się w sytuacjach kryzysowych, skłania do ograniczania praw tych, którzy emancypują się zbyt silnie. Współcześnie ta tendencja przejawia się dwoma rodzajami seksizmu: wrogim i życzliwym, zdecydowanie bardziej niebezpiecznym dla emancypacji kobiet. Postawy powierzchownie pozytywne, jak przepuszczanie kobiet w drzwiach, czynią więcej szkody niż pożytku, odwracając uwagę od sedna sprawy.

Co zostanie kobietom z pandemii?

– Zauważyłam, że zaczynamy rozumieć, czym jest siostrzeństwo. Że to nie jest puste słowo. Mam nadzieję, że ta wiedza z nami zostanie po pandemii, po wszystkich złych doświadczeniach, które się nam przytrafiają – Aleksandra Dulas z Fundacji SPUNK. Rozmowa o kobietach w pandemii odbyła się pod matronatem Łódzkiego Szlaku Kobiet.

Jak rozmawiać o aborcji?

Według Anny DziewitMeller w Polsce od pięciu lat doznajemy nieustającego szoku i jesteśmy pozbawiani coraz większego pakietu spraw, na które mamy wpływ.

Wyrok Trybunału postawił kobiety pod ścianą. I wywołał efekt, którego nie udało się osiągnąć wcześniej. – To trzy tygodnie absolutnego rekordu – mówiła Natalia Broniarczyk z Aborcyjnego Dream Teamu. – Odbierałyśmy po trzysta telefonów dziennie. Pierwszy raz media i ulica zaczęły mówić o pomaganiu w aborcji. Ono stało się potrzebą. Temat wykroczył poza ramy dyskusji politycznej. O aborcji trzeba rozmawiać jak o czymś, co może nam się przytrafić. Nam albo naszej bliskiej osobie. Tak, jakby rozmawiało się z przyjaciółką.

Dlaczego sekspraca wymaga legalizacji?

Pandemia mocno uderzyła w pracowników branży seksualnej. Wymuszona przez prawo działalność w szarej strefie pozostawia ich bez zabezpieczenia socjalnego. Przebranżowienie się też jest trudne – nawet w przypadku próby przejścia do Internetu. Używanie portali takich jak Onlyfans wymaga wielu umiejętności i często zatrudnienia dodatkowych osób. Wymaga też dobrej promocji w social media, które co do zasady są negatywnie nastawione do kobiecej seksualności.

Branża cierpi na zalew „zbawców”, którzy chcą ratować pracowników branży. A pracowników nikt nie słucha. Odbiera się im podmiotowość i zakłada, że nie biorą odpowiedzialności za swoje wybory życiowe. W ostatnim czasie obok zbawców coraz więcej jest osób wprost wrogich, obciążających pracowników seksualnych swoimi własnymi traumami. Tymczasem ci chcą tylko dekryminalizacji ich pracy, co ma pomóc także w ograniczeniu patologii takich jak handel ludźmi.

Czy doczekaliśmy końca globalizacji i dlaczego nie?

 Pandemia jest dzieckiem globalizacji, a jednocześnie ją nasili. Za globalizacją stoją wielkie korporacje; to one zainicjowały zmiany – często katastrofalne w skutkach – szukając okazji do obniżenia kosztów. To także one dają dziś nadzieję na zwalczenie pandemii. A zatem to globalizacja pozwoli zwalczyć pandemię – ten kompaktowy zestaw wniosków popłynął z panelu „Koniec globalizacji?”.

Według Henryki Bochniarz, Bogusława Chraboty i Jana Krzysztofa Bieleckiego pandemia pomoże odnaleźć nowe rozwiązania dla globalnych problemów; to będzie rekompensata dla ogromnej ceny, jaką płaci za nią świat.

Procesy globalizacyjne nie potoczą się jednak dalej bez udziału Chin. To Chiny napędzają dziś światową gospodarkę i to właśnie one są beneficjentem największego transferu kompetencji, na których gospodarka się opiera. Europa ma szanse wygrać tylko wtedy, jeśli zachowa kompetencje przy sobie. Niestety – budowanie gospodarki kompetencji nie jest udziałem Polski. Drogą do tego jest poprawa warunków zatrudnienia, tworzenie nowych miejsc pracy, wspieranie sektora prywatnego, czego obecne władze nie robią w wystarczającym stopniu.

Dlaczego chmury uratowały świat przed zapaścią?

Pandemia przyniosła umasowienie cyfrowych rozwiązań: powszechne wprowadzenie zdalnej edukacji i pracy, upowszechnienie telemedycyny. Firmy zmuszone do ekspresowej digitalizacji były zdolne do szybkiego wdrożenia telepracy głównie dzięki temu, że obecnie większość danych przechowywana jest w chmurze. Galopujący rozwój technologii wyprzedził legislację – ale takie jest prawo technologii.

Nie wszystko jednak da się nią zastąpić. – Mimo że jestem praktykiem cyfrowym, uważam za absolutnie fundamentalną wartość (…) bezpośredni kontakt – mówił Mirosław Sopek z MakoLab. Gwałtowna cyfryzacja rodzi zagrożenia dla bezpieczeństwa; część firm na niej skorzysta, część zniknie z rynku; wzmocni dysproporcje, szczególnie w sferze edukacji. Dlatego celem musi być wolność, a technologia: jedynie narzędziem do jej osiągnięcia.

Jak Polska powinna układać swoje relacje z USA?

 Wybór dokonany przez Amerykanów to według Tomasza Lisa wiele dobrego dla Polski i wiele złego dla polskiego rządu.

Wygrana Bidena jest szansą na odnowienie demokracji w USA – kolejnych pięciu lat pod rządami Trumpa mogłaby nie wytrzymać. Biden należy do odchodzącego pokolenia, które pamięta jeszcze Zimną Wojnę i dla Polski będzie to krótki oddech wytchnienia; nowe pokolenie może nie odczuwać już tak mocno potrzeby sojuszu z Europą.

Joe Biden odnowi sojusz z UE nawet jeśli część krajów i ich zachowań może Amerykanów drażnić. Będzie chciał, by Polska i Wielka Brytania jak najlepiej wpasowały się w tę układankę. Jednak współpraca wojskowa i gospodarcza jest obu stronom potrzebna ze względu na rosnącą rolę Chin.

Polski rząd obstawiał triumf Trumpa i utrzymanie „specjalnego sojuszu” ponad UE. Teraz dla Bidena Polska będzie znaczyła tyle, co jej pozycja w UE.

Ile Polska znaczy dla Chin?

 Tyle samo, ile dla USA. Dlatego polityka Polski wobec Azji musi być wielopoziomowa i uwzględniać fakt, że Azja to nie tylko Chiny. Pierwszy poziom to właśnie poziom europejski; drugi – wzajemne relacje między państwami; trzeci: poziom miast i regionów, który dziś jest zdecydowanie najlepiej zagospodarowany. Rolą rządu powinno być zmapowanie zasobów w oparciu o doświadczenia na poziomie regionalnym, relacje biznesowe czy społeczność polską w Azji i koordynacja tych trzech poziomów w kraju, a także zabieganie o koordynację polityki UE z USA.

Skąd brać energię dla Europy?

 Z odnawialnych źródeł! Według byłego premiera i przewodniczącego Parlamentu Europejskiego Jerzego Buzka bardzo ważne jest zaangażowanie Polski w europejską strategię osiągnięcia Zielonego Ładu. Opieranie gospodarki na energii ze źródeł nieodnawialnych jest nieopłacalne,  Europejski Zielony Ład jest szansą na głębszą integrację, a potencjalne odwrócenie się Polski od porozumienia klimatycznego będzie oznaczało dla naszego kraju straty na wielu szczeblach, przede wszystkim: finansowym.

Fakt, że żyjemy w czasach gigantycznej zmiany klimatycznej oznacza, że politycy powinni wziąć na siebie nie tylko wprowadzanie legislacyjnych zmian, ale również dokonywanie procesu edukowania społeczeństwa. Jest konieczne, aby młodzi ludzie byli rzetelnie kształceni w kwestii zmian klimatycznych, ponieważ to oni edukują w tym zakresie swoich bliskich i środowisko, w którym funkcjonują.

Czego – poza klimatem – brakuje polskiej edukacji?

Według rozmówczyń Sławomira Drelicha w panelu „Nauka Obywatela”: nowoczesnych technologii, kształcenia umiejętności potrzebnych na rynku pracy i w życiu społecznym. Jej siłą bez wątpienia są natomiast liczni aktywni nauczyciele i młodzież otwarta na nowe inicjatywy.

Co dalej z Białorusią?

Odkąd Białorusini wyszli na ulice, dyktator drastycznie zwiększył skalę represji, które szczególnie mocno dotknęły mieszkańców małych miejscowości. Mimo to opór obywatelski nie słabnie, ale stale zmieniają się jego formy. Obecnie ludzie spotykają się, aby razem pić herbatę, na co władza na razie nie reaguje. Mimo, że media państwowe są w pełni zdominowane przez propagandę rządową, Białorusini czerpią wiedzę na temat aktualnej sytuacji w kraju dzięki niezależnym platformom informacyjnym działającym w Internecie.

Dlaczego według Adama Gopnika nosorożec jest lepszy od jednorożca?

Nosorożec jest brzydki, pozbawiony wdzięku, ale silny i konsekwentny. Jednorożec jest piękny i budzi podziw, ale jest tylko wytworem wyobraźni. W teorii Gopnika nosorożcem jest liberalizm, jednorożcami zaś: wielkie idee i utopie.

Jak bronić liberalizmu przed prawicą, która uważa, że niesłusznie wywyższa rozum ponad prawo naturalne i jest zagrożeniem dla religii i identyfikacji narodowej? Liberalne społeczeństwo pozwala religiom kwitnąć tak długo, jak długo wyznawcy nie uznają jej za jedyną i słuszną. Jest w nim miejsce na porządek rodzinny, tradycje i zwyczaje.

Lewica z kolei wierzy w siłę rewolucji i uważa, że zmiany powinny następować gwałtownie. Liberałowie wolą reformy.

Jak rozmawiać o śmierci?

Pandemiczna śmierć wymaga nowych narzędzi, sposobów opowiadania – i te sposoby powstają, ale jest to coś nowego i globalnego zarazem – mówiła filozofka Mira Marcinów. W momencie, kiedy proces tabuizacji śmierci uderza ze zdwojoną mocą, jej książka „Bezmatek” (Wyd. Czarne) stanowi próbę oswojenia tego zjawiska i nieodżegnywania się od towarzyszącej mu fizyczności.

Czy kulturę da się uratować?

Obecna sytuacja źle wpływa na kulturę i sztukę, którą należy pielęgnować i ratować. Temat kultury powinien się częściej pojawiać w mainstreamowych mediach, aby społeczeństwo znało sytuację. Trzeba też zadbać o dofinansowania dla aktorów.

Dlaczego Andrzej rysuje?

Bo pasjonował się piłką nożną! Swoja karierę zaczął od karykatur piłkarzy.

Rysowanie to dla niego przede wszystkim czytanie informacji, książek, gazet, esejów. Pierwszą rzeczą, która prowokuje go do rysunku, jest emocja. Zazwyczaj nieparlamentarna. Myśli tekstami, nie obrazkiem. Bo rysunek może być najbrzydszy na świecie, ale pomysł musi się obronić.

Satyra jest dla niego balansowaniem na granicy tego, co ludzie są w stanie zaakceptować, a czarny humor jest najlepszym sposobem odreagowania rzeczywistości.

To praca jego marzeń.

Co oglądać w niedzielę?

W niedzielę znów sporo o równości: Feministyczny Międzynarodowy Power Panel z emigrantkami, które walczą o prawa kobiet w kraju, oraz spotkanie dotyczące praw osób LGBT+ z Moniką Rosą, Bartem Staszewskim i Patrykiem Chilewiczem; o klimacie z różnych perspektyw, bo o antropocenie, o łowiectwie i o przyszłości transportu; nieustająco dużo o gospodarce, technologiach i polityce: światowym wyścigu technologicznym, walce z cyfrową dezinformacją, roli Internetu w kampaniach politycznych, cyfrowej suwerenności, praworządności, mediach i infrastrukturze przyszłości. Spotkamy się z naczelnym epidemiologiem Szwecji Andersem Tegnellem, pisarkami: Sabiną Baral i Dominiką Słowik, filozofami: Piotrem Augustyniakiem i Tomaszem Stawiszyńskim, humanitarystką, która w ubiegłym roku wycisnęła uczestnikom Igrzysk łzy z oczu: Aleksandrą K. Wisniewską. Na zakończenie: osiem power speeches o świecie po pandemii.

Więcej niż arogancja :)

Polski rząd nie dotrzymał terminu na włączenie się do pierwszego zbiorowego unijnego zamówienia na sprzęt medyczny, pozostawił decyzję odnośnie udziału we mszach w niedzielę 15 marca biskupom i do dziś nie ustaje w wysiłkach organizacji majowych wyborów, motywowany wyłącznie wąsko rozumianym interesem partyjnym.

Truizm głosi, że żaden kraj nie był przygotowany na epidemię koronawirusa. Wiadomo też obecnie, że wiele krajów, wskutek złej woli i niekompetencji, znacząco pogorszyło sytuację tak własnych obywateli, jak i świata. Negujące fakt istnienia wirusa przez pierwszy miesiąc epidemii Chiny zmarnowały kluczową szansę, by zdusić go w zarodku; ostatnio wyszło też na jaw, że chińskie władze zataiły kluczowe dane dotyczące liczby pacjentów bezobjawowych (mówi się też – na razie bez twardych dowodów – o zatajaniu innych rodzajów danych). Iran, zamiast zamknąć będące wczesnym ośrodkiem epidemii święte miasto Qum, zwoził do niego pielgrzymów i ustami słaniającego się od koronawirusowej gorączki wiceministra zdrowia próbował przekonywać, ze sytuacja jest pod kontrolą. Brytyjski premier Boris Johnson spędził pierwsze tygodnie kryzysu na wakacjach z narzeczoną, po czym przez tydzień promował strategię zarażenia całości społeczeństwa w celu nabycia zbiorowej odporności (przez tych, którzy przeżyją). Nie szukając daleko, polski rząd nie dotrzymał terminu na włączenie się do pierwszego zbiorowego unijnego zamówienia na sprzęt medyczny, pozostawił decyzję odnośnie udziału we mszach w niedzielę 15 marca biskupom i do dziś nie ustaje w wysiłkach organizacji majowych wyborów, motywowany wyłącznie wąsko rozumianym interesem partyjnym.

W żadnym jednak państwie – a przynajmniej w żadnym demokratycznym państwie prawa – niekompetencja władz nie osiągnęła poziomu dotkliwości i oczywistości, który ze smutkiem i niedowierzaniem obserwujemy w Stanach Zjednoczonych. W żadnym innym kraju kwestia walki z epidemią nie została tak bezwstydnie i nieodpowiedzialnie upartyjniona. W żadnym innym kraju nie mamy też do czynienia z podobną arogancją władzy czy tak otwartą próbą pozbycia się odpowiedzialności za przeszłe i przyszłe działania. Epidemia COVID-19, pierwszy naprawdę poważny kryzys spotykający Amerykę podczas prezydentury Trumpa, obnaża w pełni skalę degeneracji państwa i zapaści standardów życia publicznego, będących dziełem tego polityka i jego formacji. Decyzje, mogące zdecydować o życiu i śmierci setek tysięcy ludzi, podejmowane są na podstawie wyssanych z prezydenckiego palca teorii spiskowych, a powolny zwrot ku rozwiązaniom mogącym zmniejszyć rozmiary katastrofy odbywa się nie za sprawą, ale mimo nieustannego oporu Białego Domu.

Amerykańskie wydarzenia ostatniego miesiąca są tak bezprecedensowe, że uwierzenie w prawdziwość płynących zza oceanu doniesień może być trudne dla tych, którzy nie śledzili ich na bieżąco. Dlatego w następnych kilku akapitach ograniczę się do opisów działań bądź zaniechań amerykańskich władz federalnych i oficjalnych komentarzy na temat tych działań, czynionych przez prezydenta Stanów Zjednoczonych na oficjalnych konferencjach prasowych, na oficjalnym profilu na Twitterze oraz w zaprzyjaźnionej prawicowej telewizji Fox News. Nie są to rezultaty domysłów, relacje o nigdy nieopublikowanych dokumentach czy plotki o tym, co zostało powiedziane w kuluarach. Są to podejmowane zupełnie jawnie działania i wypowiedzi prezydenta i rządu Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.

Pierwsze z kluczowych błędów były dziełem agencji podlegających pod Departament Zdrowia. Centrum do spraw Kontroli Chorób postanowiło w styczniu rozwinąć własny, mniej zawodny test na koronawirusa. Rekomendowany podówczas przez WHO test niemiecki identyfikował wirusa, sprawdzając dwa fragmenty jego łańcucha RNA – amerykański test miał badać jeszcze jeden fragment. Okazało się jednak, że nowy test jest zawodny, a szybkie poprawki, które miały temu zaradzić, zajęły łącznie miesiąc i zakończyły się odrzuceniem zamiaru testowania trzeciego fragmentu RNA. W międzyczasie inna agencja, Administracja ds. Leków i Żywności, podniosła wymagania wobec wszelkich innych testów, rozwijanych przez amerykański sektor biotechnologiczny, efektywnie zapobiegając ich użyciu. Centrum Kontroli Chorób powstrzymało też przed testowaniem inne publiczne laboratoria, będące poza ich bezpośrednią kontrolą. W rezultacie miesiąc luty stał się „straconym miesiącem”, w trakcie którego przeprowadzano mniej niż sto testów dziennie i w rezultacie zaprzepaszczono szansę na stłumienie epidemii za pomocą identyfikacji i izolacji wczesnych nosicieli wirusa, jak miało to miejsce w Korei Południowej, Japonii czy na Tajwanie.

Koordynację działań rozmaitych agencji utrudnił fakt, że utworzony w trakcie epidemii eboli Dyrektoriat ds. Zdrowia Globalnego, Bezpieczeństwa i Bioobrony przy Radzie Bezpieczeństwa Narodowego, czyli instytucja mająca pomagać amerykańskim prezydentom koordynować międzynarodowe działania przeciwdziałające pandemiom, stanowić źródło szybkiego ostrzegania i ośrodek wiedzy eksperckiej. Dyrektoriat rozwiązano w 2018 roku w ramach wysiłków zmierzających do zmniejszenia kosztów funkcjonowania i stopnia biurokratyzacji Rady Bezpieczeństwa Narodowego (a także, o czym mówiono półoficjalnie, liczby stanowisk, z których informacje o działaniach rządu Trumpa mogły wyciekać do prasy). Sam prezydent odniósł się pod koniec lutego do likwidacji Dyrektoriatu, twierdząc, że „nie wie o tym nic”, a pytanie go o sprawę jest „paskudne”. W późniejszym komentarzu dodał: „Jestem biznesmenem. Nie lubię zatrudniać tysięcy ludzi, kiedy ich nie potrzebujemy. W momencie kiedy zaczną być potrzebni, mogą wrócić (do pracy w rządzie) bardzo szybko”. Żaden z kilkunastu kluczowych ekspertów, którzy tworzyli Dyrektoriat, nie został jak dotychczas pozyskany przez rząd amerykański do pracy nad pandemią koronowirusa.

„Stracony miesiąc” luty był więc czasem powolnego rozprzestrzeniania się wirusa po Stanach Zjednoczonych, podczas gdy rozmaite agencje federalne pozostawały ślepe na tempo rozwoju epidemii. Luty był jednak kluczowym miesiącem także z innego powodu. Rozwiał nadzieję na to, że koronawirus, zduszony w zarodku, stanie się kolejną ze słynnych, ale ograniczonych epidemii, które dotknęły kraje Dalekiego Wschodu, ale nie rozwinęły się do poziomu pandemii. Szef Agencji ds. Leków i Żywności przewidywał rozprzestrzenienie się wirusa na terytorium USA na „więcej niż jeden sezon” już 13 stycznia. Pod koniec miesiąca Sekretarz zdrowia Alex Azar i kilkoro innych ważnych ekspertów z administracji federalnej mówiło o przyroście zachorowań w USA jako o sytuacji nieuniknionej, a opinie ekspertów przewidujące pandemię na dużą skalę można było przeczytać w popularnych miesięcznikach i tygodnikach opinii, nie odbiegających profilem od „Liberté!”. Konieczność szybkiej i zdecydowanej reakcji stała się jasna nie tylko dla epidemiologów, ale także dla relatywnie zorientowanych w sprawach publicznych obywateli. W odmętach epidemii i niekompetencji coraz wyraźniej pogrążał się Iran. W tym samym momencie prezydent Trump zastanawiał się publicznie, czy aby wirus „nie zniknie pewnego dnia” i oskarżał opozycję i media o „rozdmuchiwanie histerii” „tak jak w przypadku impeachmentu”.

Początek marca przyniósł rosnący wzrost mocy testowych, jak również szereg wypowiedzi prezydenta sprzecznych ze stanem wiedzy naukowej w tak dużym stopniu, że rządowi eksperci uznali za stosowne je korygować. 2 marca Trump obiecał na wiecu wyborczym, że szczepionka będzie dostępna „relatywnie szybko”. Dr Anthony Fauci, dyrektor Narodowego Instytutu Alergii i Chorób Zakaźnych, sprostował, określając horyzont czasowy szczepionki na 12-18 miesięcy. Kolejny podobny epizod miał miejsce 4 marca, kiedy to prezydent publicznie zakwestionował ustalenia Światowej Organizacji Zdrowia dotyczące śmiertelności wśród chorych na COVID-19. „Mam przeczucie, że śmiertelność jest znacznie mniejsza”, stwierdził prezydent.

W pierwszych dniach marca informacje o kryzysie zdolności testowania były już znane mediom. Wiceprezydent Mike Pence, postawiony na czele międzyresortowych wysiłków przeciwepidemicznych, przyznał to publicznie 5 marca. Następnego dnia prezydent zaprzeczył jego słowom, stwierdzając: „każdy, kto powinien przejść test, przechodzi test”. Było to nieprawdą, o czym prezydent wiedział. Zupełną nieprawdą były też wygłoszone przez Trumpa 13 marca zapewnienia o rychłym utworzeniu przez Google strony mającej kierować Amerykanów z objawami do pobliskich punktów, gdzie będą dostępne testy. Google szybko zdementowało tą informację.

15 marca, w dniu w którym polski rząd, na podstawie powszechnie dostępnych danych o sytuacji we Włoszech i właściwościach wirusa, zamknął granice i trzy dni po tym, jak Polska zamknęła uczelnie i szkoły, Trump poinformował opinię publiczną, że rząd USA ma „niesamowitą (tremendous) kontrolę” nad wirusem. Na tym etapie środki dystansu społecznego nie zostały wprowadzone jeszcze nigdzie w USA, ilość przeprowadzanych testów wynosiła 5.500 dziennie (odpowiednik 800 testów dziennie w Polsce), a liczba zakażonych wynosiła 3.600 i zwiększała się codziennie o tysiąc.

Poświęcam w tej relacji tak dużo uwagi komunikatom, wysyłanym opinii publicznej przez prezydenta, ponieważ relatywna insularność USA i względy społeczno-kulturowe sprawiają, że przekazanie Amerykanom informacji o skali zagrożenia było zadaniem obiektywnie trudnym. Bagatelizując groźbę epidemii, Donald Trump dał sygnał prawicowym mediom, by robiły to samo (ich nagonka na wspomnianego dr. Anthony’ego Fauci’ego, mającego czelność poprawiać prezydenta, skończyła się przydzieleniem mu ochrony w obliczu potoku gróźb karalnych). W rezultacie już na wczesnym etapie doszło do upolitycznienia kwestii środków zaradczych, nie udało się też zapobiec zlekceważeniu zagrożenia przez dużą część społeczeństwa. Problem ten nie jest oczywiście wyłączną winą prezydenta, natomiast wysoce prawdopodobne jest, że jego działania walnie się do niego przyczyniły.

Doniosłość zagrożenia dotarła do Białego Domu i szerokiej opinii publicznej za pośrednictwem krachu giełdowego, który rozpoczął się w końcu lutego i osiągnął największe rozmiary w Czarny Poniedziałek i Czarny Czwartek 9 i 12 marca. Świętująca podczas prezydentury Trumpa rekordową koniunkturę giełda straciła ponad jedną trzecią wartości (część strat udało się następnie odrobić, szczególnie w następstwie uchwalenia 25 marca rządowego pakietu pomocowego w rekordowej wysokości 2 bilionów dolarów). Podejmowane powoli przez poszczególne stany środki zapobiegawcze, takie jak zamykanie kin, restauracji i barów, spowodowały od tamtego czasu lawinę zwolnień – pracę do końca marca straciło aż 10 milionów Amerykanów, mroczny rekord wszechczasów. Uwaga rządu skupiła się na amortyzacji skutków gospodarczych epidemii, z niezłym zresztą skutkiem – sprawnie jak na amerykańskie warunki uchwalony pakiet pomocowy uspokoił rynki i zapewnił bezwarunkowy dochód gwarantowany tym obywatelom, którzy stracili pracę bądź inne źródła dochodu wskutek epidemii. 

Środki mające osłabić recesję nie poszły jednak w parze ze zdecydowanym, skoordynowanym działaniem rządu federalnego mającym zatrzymać przyrost zachorowań, ani z krokami mającymi na celu zwiększenie możliwości amerykańskich epidemiologów czy lekarzy – zupełnie jak gdyby Biały Dom nie rozumiał, ze los gospodarki zależy od trajektorii samej epidemii. Co prawda 16 marca Donald Trump wezwał do unikania spotkań w grupach większych niż 10 osób, ale realne, wiążące prawnie decyzje zaczęły się pojawiać dopiero w momencie, kiedy Stany Zjednoczone osiągnęły już 5 tysięcy zakażonych i notowały szybki przyrost ich liczby. Wiele z tych działań podjęto z tygodniowym opóźnieniem wobec i tak już opieszałych rządów europejskich. Brak federalnego przywództwa poskutkował niespójnymi, a często wręcz sprzecznymi decyzjami poszczególnych stanów i miast w kwestii izolacji społecznej, a federalne środki medyczne, finansowe i nadzwyczajne mechanizmy prawne zostały wykorzystane z dużym opóźnieniem. Zamkniecie nowojorskich szkół – jedno z pierwszych w kraju – ogłoszono dopiero 15 marca, a nakaz pozostawania w domach 20, kiedy stan był już epicentrum ogólnokrajowej epidemii. Stolica i okoliczne stany czekały z podobnym nakazem do 30 marca, Floryda – kolejne epicentrum, do 1 kwietnia, w momencie kiedy zarządzany przez Republikanów stan odnotował już 7.700 zakażeń i sto zgonów.

Brak koordynacji lokalnych i stanowych wysiłków wynika oczywiście po części z celowego rozproszenia władzy w systemie amerykańskim. Amerykańscy prezydenci nie mają prerogatyw pozwalających im wydawać ogólnokrajowe zakazy zgromadzeń czy ogłaszać stan wyjątkowy w poszczególnych częściach kraju. Prezydent ma jednak ogromną władzę nieformalną na wzór rzymskiej auctoritas, z której może korzystać szczególnie w stanach zarządzanych przez własną partię. Fakt, że Floryda, oczko w głowie prezydenta, ociągała się ze wprowadzeniem środków zapobiegawczych najbardziej, wskazuje że wpływ Białego Domu miał wektor przeciwny.

 To właśnie w kontekście współpracy miedzy władzami stanowymi i federalnymi doszło do oczywistych i skandalicznych nadużyć władzy prezydenckiej. Niechęć Trumpa do stanowych i miejskich władz Nowego Jorku, prowadzących liczne dochodzenia odnośnie nadużyć popełnianych przez prezydenta, jego otoczenie i posiadane przez niego firmy, była powszechnie znana na długo przed epidemią; niewielu jednak spodziewało się, że Trump wykorzysta wybuch choroby jako okazję do wyrównania osobistych porachunków. Same decyzje rządu odnośnie dystrybucji kluczowych zasobów federalnych, a przede wszystkim rezerwy 30 tysięcy respiratorów, mogłyby zostać uznane za powodowane niekompetencją bądź chaosem, nie zaś złą wolą, gdyby nie publiczne komentarze samej głowy państwa. Decyzję o przyznaniu stanowi Nowy Jork, borykającemu się z 50 procentami amerykańskich zakażeń, jedynie 400 z 7 tysięcy oddanych na potrzeby władz stanowych respiratorów Donald Trump skomentował, twierdząc, że w potrzeby Nowego Jorku nie wierzy. „Normalnie każdy szpital ma dwa albo trzy respiratory, a teraz nagle chcą trzydziestu tysięcy?” – wyjaśnił prezydent w swojej ulubionej telewizji Fox News. Wcześniej Trump wprost określił powodujące nim motywy – „gubernatorzy też muszą być dla nas (prezydenta i jego otoczenia) mili”. Standardowym Twitterowym obelgom pod adresem przeciwników politycznych (gubernatora Stanu Waszyngton prezydent publicznie nazwał „paskudną osobą”, a gubernator Michigan „półgłówkiem” i „tą kobietą”) zaczęły więc towarzyszyć również groźby i ostrzeżenia wymierzone w krytyków prezydenta, jak również próby wprowadzenia tych gróźb w czyn.

 Komentarze Trumpa w kwestii respiratorów z 27 marca nie były zresztą atypowe, ale wpisały się w ciąg wypowiedzi i nacisków, trwający przez kilka dni. Dwa dni później Trump publicznie zasugerował, ze kilkunastokrotnie większe zapotrzebowanie nowojorskich szpitali na środki ochrony bezpośredniej wiąże się nie z dramatyczną sytuacją przeciążenia falą ofiar epidemii, ale handlem zasobami na czarnym rynku. Wspomniana gubernator Michigan została też poinformowana przez dostawców sprzętu medycznego o „naciskach, by Michigan sprzętu nie sprzedawać”. Próby skontaktowania się z prezydentem w tej sprawie nie udały się – Trump z kilkoma z opozycyjnych gubernatorów „nie rozmawia”, publicznie namawiając innych wysokich urzędników państwowych do przyjęcia podobnej postawy.

W ostatnich kilku dniach prognozy naukowców przekonały Biały Dom do zmiany kursu i tonu – prezydent poinformował opinię publiczną o skali zagrożenia, mającego przynieść „sto tysięcy ofiar w najlepszym wypadku”. Zastosowano też wreszcie wyjątkowe uprawnienia prezydentury do rozpoczęcia masowej produkcji respiratorów i innego sprzętu. Amerykański przemysł domagał się podobnych zarządzeń od wielu dni, napotykając opór prezydenta, który dokonawszy wolty i w tej sprawie obarczył następnie winą władze spółki General Motors. Do San Francisco i Nowego Jorku wpłynęły ogromne statki szpitalne sił zbrojnych, „Miłosierdzie” i „Pociecha”, mające odciążyć przeciążone placówki medyczne. Wysiłki te nie zdołają jednak zatrzymać wzbierającej fali zakażeń i zgonów w trybie natychmiastowym, a następne dwa tygodnie – czas potrzebny na materializację skutków wprowadzonych obostrzeń – będą, jak przyznał w orędziu Trump, „pełne bólu”. Dawno bijące już światowe rekordy w liczbie i tempie zarażeń USA odnotowały 1 kwietnia także bezprecedensową liczbę zgonów – 1049 – a liczba ta prawie na pewno będzie ulegać znaczącemu wzrostowi w najbliższych dniach. Nawet biorąc pod uwagę proporcje w wielkości populacji Ameryki i narodów europejskich, nie da się uniknąć stwierdzenia, że scenariusz włoski staje się w Ameryce ponurym faktem.

Epidemia COVID-19 okazała się odporna na standardowe metody Donalda Trumpa – uporczywe zaprzeczanie faktom, przekierowywanie uwagi opinii publicznej gdzie indziej i kreowanie alternatywnej rzeczywistości. Pluszowa rzeczywistość odziedziczonej po poprzedniku doskonałej koniunktury gospodarczej ustąpiła miejsca realiom narodowej tragedii. Postępujący demontaż struktur państwowych dał o sobie znać, eksperci okazali się mieć rację, a za błędy przychodzi płacić w perspektywie tygodni, a nie lat. Błędy wynikłe, dodajmy, z arogancji, egocentryzmu i zwyczajnej głupoty, karmionej wiarą w teorie spiskowe i przypisywaniem innym własnego poziomu nieuczciwości i niekompetencji. Ameryka zapłaci za to wszystko nie tylko śmiercią kilkudziesięciu tysięcy obywateli (w scenariuszu skrajnie optymistycznym), ale także dotkliwą recesją, której skalę mądra i dalekowzroczna polityka epidemiologiczna mogła znacząco zmniejszyć, a na którą ulegającego szybkiej pauperyzacji społeczeństwa po prostu nie stać. 

Wiemy już, że runie główny filar poparcia Donalda Trumpa – gospodarka właśnie. Nie jest możliwe, by przed listopadowymi wyborami Amerykanie nie odczuli bardzo dotkliwych skutków recesji. Nie jest jednak jasne, czy Trump zapłaci za ewidentną i wyznawaną w publicznych wystąpieniach niekompetencję i złą wolę. Jak długo jeszcze Ameryka będzie tolerować prezydenta, który ratujące życie zasoby rozdziela według klucza osobistych i politycznych animozji, przeczy sam sobie co drugi dzień, wykazując się przy tym brakiem minimalnych kompetencji intelektualnych? Od wybuchu epidemii poparcie Trumpa wzrosło nieznacznie, znacząco jednak mniej niż poparcie innych światowych liderów. Wszelkie dane i precedensy amerykańskiej polityki wskazują, ze druzgocąca katastrofa roku 2020 przyniesie mu polityczny koniec. 2020 może być jednak najbardziej nieprzewidywalny od czasów roku 1968.

Kryzys obecny jest jednak większy niż zwykła polityka, być może większy nawet niż polityka na stawki, do grania na które zmusił konkurentów Trump. Największe mocarstwo świata wchodzi w ten kryzys pod przywództwem człowieka, który 24 marca, po dwóch miesiącach spotkań z czołowymi epidemiologami swojego kraju, powiedział na konferencji prasowej: „Można to nazwać pandemią, można chorobą, można zarazkiem, można grypą, można wirusem. Można to nazwać różnie. Nie jestem pewien, czy ktokolwiek wie, czym to jest (…)”.

Nie jest to pokrzepiająca myśl.

Obozy uchodźców w czasach koronawirusa: Apel o natychmiastową ewakuację :)

Niedawno przyglądałem się temu, co się dzieje w takich obozach dla uchodźców, jak Moria, zlokalizowana na greckiej wyspie Lesbos. 

Pojęcie Krisis ukuli i spopularyzowali Grecy, jakieś trzy tysiące lat temu. Szczególnie teraz zapewne wciąż brzęczy im w uszach niemiły pogłos tego słowa. Po przejściach wywołanych przez zawirowania związane z euro, niedawno Grecja musiała stawić czoła napływowi migrantów z Turcji – a następna katastrofa już czai się tuż za rogiem.

Istnieje bowiem realne zagrożenie, iż epidemia koronawirusa (COVID-19) wywoła katastrofę humanitarną w ośrodkach dla uchodźców. W szczególności tych znajdujących się na greckich wyspach, w których przebywają dziesiątki tysięcy osób. 

„Jesteśmy bardzo zaniepokojeni”, powiedział mi George Makris z organizacji Lekarze bez Granic. Dodał również, iż „higiena w obozach jest na bardzo niskim poziomie, nie ma możliwości zachowania wymaganego dystansu, dlatego też praktycznie nie będzie możliwości zahamowania rozprzestrzeniania się wirusa”.

Na Lesbos, gdzie pracuje Makris, do dnia 20. marca odnotowano kilka przypadków zarażenia. Ponad 20.000 osób przebywa na ograniczonych i przepełnionych przestrzeniach – przeważnie w namiotach turystycznych. Tysiące z nich nie mają bezpośredniego dostępu do wody. Na wyspie nie ma prawie żadnych łóżek do intensywnej terapii, testy na koronawirusa nie są dostępne. 

Z punktu widzenia praktyków w zakresie pomocy humanitarnej istnieje tylko jedno rozwiązanie tego kryzysu: rezydenci obozów muszą zostać przeniesieni na ląd. Ci, którzy są schorowani i słabi, w pierwszej kolejności. Rząd Grecji i Unia Europejska mają obowiązek taki przerzut zorganizować.

Stanowisko to podziela Parlament Europejski. Juan Fernando López Aguilar, przewodniczący Komisji Wolności Obywatelskich, Sprawiedliwości i Spraw Wewnętrznych, powiedział mi przez telefon, że problem zdrowotny w greckich placówkach wymaga „natychmiastowej reakcji europejskiej”. Jednak grecki rząd jak dotąd odmawiał relokacji uchodźców na kontynent, gdyż, mimo wszystko, w obozach nadal nie ma przypadków infekcji. Tydzień temu rząd wprowadził jedynie ograniczenia w zakresie przemieszczania się w stosunku do 42.000 rezydentów obozów. W związku z tym wolno im opuszczać obozy tylko w małych grupach, aby zaopatrzyć się w pożywienie – w ramach jednej takiej grupy dozwolona jest jedna osoba na rodzinę.

Tym, czego potrzebujemy teraz najbardziej, jest utworzenie humanitarnego mostu powietrznego. Dlatego też wzywamy do ewakuacji obozów.

Należy podjęty natychmiastowy wysiłek i przetransportować około 35.000 ludzi na kontynent. Najpierw winniśmy zakwaterować ich w miasteczkach namiotowych, a następnie w bardziej stałych obiektach, jak opisujemy w dalszej części niniejszego artykułu.

Aby ulżyć Grekom w tej trudnej sytuacji, państwa UE powinny przyjąć 10.000 uchodźców, którzy są gotowi wyjechać od razu. Powinniśmy zwrócić się o pomoc organizacyjną do Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji (IOM), która ma możliwość zapewnienia badań stanu zdrowia takich osób. Kolejny przypadek zastosowania modelu „humanitarnego transportu powietrznego” może być powtórką z ewakuacji 7.000 Żydów z Danii, uratowanych w 1943 r. przed deportacją do obozów koncentracyjnych.

Trzy tygodnie temu Komisja Europejska poprosiła rząd grecki o przewiezienie przynajmniej osób starszych i chorych w inną część greckich wysp.

Dopiero niedawno zakończyły się demonstracje przeciwko obecności uchodźców w regionie. Dziś niewiele osób nadal ma taki sam stosunek do całej sprawy. „Teraz wszyscy mają wspólnego wroga – koronawirusa”, stwierdził Michalis Aivaliotis, założyciel lokalnej organizacji pomocowej Stand By Me Lesbos.

Jak do tego doszło? 

Na usta ciśnie się pytanie, co doprowadziło do tego, że obecna sytuacja jest tak trudna. Zarówno dla tych, którzy uciekają ze swoich ojczyzn przed wojną i życiem w niezwykle ciężkich warunkach, jak i dla państw, które ich przyjmują i goszczą.

Wojna w Syrii trwa od 2011 roku. Jak to możliwe, że to, co tak naprawdę powinno być zadaniem tak prostym do wykonania, nie zostało jeszcze osiągnięte? Mówimy o zapewnieniu godnych warunków i ochrony ludziom, bez względu na to, kim są i skąd pochodzą.

To zadanie o charakterze czysto logistycznym i organizacyjnym. Można by je sprawnie zrealizować przy użyciu odpowiednich zasobów służbowych i finansowych. Naprawdę nie powinno to stanowić problemu dla kontynentu takiego, jak Europa. Kontynentu, który wydawał się być inkubatorem i katalizatorem nowoczesnej, wzajemnie połączonej i zrównoważonej cywilizacji.

Z humanitarnego i służbowego punktu widzenia rodzaj bałaganu, jaki obserwujemy obecnie na Lesbos, może się przydarzyć na początku kryzysu. Nie ma na to jednak miejsca po wielu latach, gdy sytuacja została dogłębnie przeanalizowana i zdiagnozowana już dawno temu.

Jest to haniebny efekt braku wizji i przywództwa. Nasi politycy są podatni na najbardziej prymitywne narracje. To prowadzi z kolei do przyjmowania przez nich alarmistycznych, krótkowzrocznych polityk. A wszystko to po to, by zapunktować i zyskać poparcie potencjalnych wyborców, którzy odczuwają niepokój – zwłaszcza z tej części naszych społeczeństw, którym jeszcze nie wykazano korzyści wynikających z wdrażania nowoczesnych rozwiązań w zakresie polityki migracyjnej i integracyjnej.

Jest metoda

Jeśli będziemy dysponować zestawem odpowiednich narzędzi – powstanie specjalny zespół i zapewnimy wystarczający budżet, dzięki czemu możliwe będzie utworzenie obozów o satysfakcjonującym standardzie w trzy miesiące na i wdrożenie pierwszej fazy ich uruchomienia w sześć, – to będziemy mogli wówczas zakończyć kryzys europejski rozgrywający się nadal w Grecji. To nie jest droga operacja. To tylko kwestia odpowiedniego zarządzania i chęci.

Jeśli przeprowadzimy ten proces efektywnie, uda nam się położyć kres ludzkiemu cierpieniu i nadużyciom, doniesieniom o dzieciach ze skłonnościami samobójczymi, wykorzystywaniu kobiet, handlu ludźmi i prosperującej w tych okolicznościach mafii.

Warunki na greckich wyspach i polityka prowadząca do blokowania wniosków o azyl – będące naruszeniem prawa międzynarodowego – z pewnością pomogły uchylić drzwi dla handlu ludźmi i wyzysku.

Widziałem to wszystko na własne oczy, gdy byłem kierownikiem zmiany w obozach dla uchodźców Zaatari i w Hatay na granicy syryjskiej w 2015 i 2016 r. Początkowe restrykcje ściśle ograniczały swobodę przemieszczania się uchodźców w obozie liczącym 140.000 osób. Prostytucja, przemyt i wykorzystywanie dzieci były na porządku dziennym. Wiedzieliśmy, że syryjska mafia i sieci biznesowe, które miały powiązania z uzbrojoną opozycją, każdego miesiąca zarabiają miliony. 

Brakowało nam jednak zasobów lub informacji wywiadowczych, by coś z tym zrobić.

To samo dzieje się teraz w Grecji. Gangi i przemytnicy ludzi żerują na desperacji i bezbronności osób próbujących dostać się do tego kraju. Kwitnie rekrutacja do domów publicznych, przedsiębiorstw wyzyskujących pracowników i gospodarstw rolnych w Europie. Dzieje się tak tylko dlatego, że zdesperowani uchodźcy czują, że nie mają innego wyboru. Dokumenty są bez trudu fałszowane przez międzynarodowe gangi. Dzieci znikają bez śladu – według Europolu i innych agencji zajmujących się ochroną dzieci, liczba zaginięć dobiła do dziesiątek tysięcy w ciągu ostatnich pięciu lat.

Pokonać strach przed migrantami

Właściwie zarządzane miejsca osiedlenia się dla uchodźców mogą powstrzymać ich niekontrolowany napływ do północnej części Europy. Odpowiedzialne prowadzenie zrównoważonych obozów dla uchodźców i przekształcanie ich w osady może naprawić całą sytuację.

Takie rozwiązanie pozwoliłoby zapewnić natychmiastową ochronę i dostępność procedur ubiegania się o azyl osobom najbardziej ich potrzebującym. Mowa tu także o wsparciu dla ofiar przemocy, a także leczeniu traumy. Konieczne byłoby opracowanie odpowiedniego procesu, który pozwoliłby udzielać uchodźcom pomocy na drodze do godnego powrotu do swoich ojczyzn lub też stwarzał im podobne możliwości w innych częściach świata.

Udawało się to już wcześniej i można ten sukces powtórzyć. Jednak by było to możliwe Europa musi być gotowa właściwie zainwestować w przyjęcie większej liczby uchodźców i zdesperowanych migrantów.

Aby tego dokonać, obozy będą musiały zostać przekształcone w zrównoważone osady i miasta mogące pomieścić setki tysięcy osób. Tak właśnie w wielu momentach historii człowieka radziły sobie różne społeczeństwa – miasta i osady powstawały w wyniku napływu uchodźców wypychanych z rodzinnych stron przez najeźdźców. Wiele z obecnie istniejących miast rozwinęło się w ten właśnie sposób.

Zapewnienie tymczasowego miejsca pobytu, przechowywanie dobytku uchodźców, tranzyt, czy też tworzenie obozów ad hoc, wyposażonych tylko w namioty lub przewoźne kontenery mieszkalne z dostępem wyłącznie do ogólnodostępnych przestrzeni do mycia się i przygotowywania posiłków nie wystarczą.

Rozwiązania tego typu są przeznaczone do radzenia sobie z kryzysem na krótką metę, podczas gdy w tym przypadku mamy do czynienia z sytuacją, która trwa już od jakiegoś czasu – co stało się dla mnie jasne podczas mojego pobytu w obozie Zaatari i w Turcji. Mieszkańców obozu po pewnym czasie ogarnął gniew – rabowali, wywoływali zamieszki i buntowali się przeciwko tamtejszym agencjom pomocowym i władzom. Sytuacja ta trwała do momentu, gdy pojawiła się jakakolwiek wizja i zrozumienie względem tego, czego uchodźcy tak naprawdę potrzebowali w zakresie przestrzeni i udogodnień im niezbędnych.

Wspólne toalety i kuchnie zostały szybko zdemontowane i wykorzystane jako materiały do budowy indywidualnych domów.

Gdy tylko obiekty komunalne zostały rozebrane i przekształcone w 14.000 prywatnych toalet i kuchni zainstalowanych w tychże domach, zbudowanych i urządzonych wedle gustów ich mieszkańców, w obozie nagle zapanował spokój.

Okazało się, iż tym, czego tak bardzo potrzebowali wszyscy mieszkańcy obozu było uznanie ich za jednostki z prawem do własnej tożsamości i zachowania poczucia godności.

To właśnie dlatego nawiązaliśmy współpracę z ekspertami w zakresie planowania przestrzeni miejskiej zarówno z sektora prywatnego, jak i publicznego, działających w Urban Land Institute w Chicago, Amsterdamie i hiszpańskiej Badalonie – by przeanalizować i dostosować dotychczasowy sposób projektowania i budowy obozów do potrzeb ich użytkowników.

W rezultacie wprowadzonych zmian, obóz Zaatari ogarnął spokój. Obecnie jest to miejsce, w którym realizowanych jest wiele innowacyjnych projektów wspierających rozwój w zakresie edukacji, technologii, sztuki i przedsiębiorczości. Ten początkowo ogromny obóz dla uchodźców stał się osadą z prawdziwego zdarzenia i inkubatorem przyszłych zmian.

Europa musi przygotować się na to, co od dziesięcioleci robią za nas Kenia, Jordania i Etiopia. Mówimy tu o przyjmowaniu przybyszów, udzielaniu im pomocy, a czasem także włączaniu i integrowaniu uchodźców i migrantów w ramach istniejących społeczności.

Obecnie, przez wzgląd na dążenie do utrzymania konsensusu politycznego w Europie, łatwiej jest tworzyć nowe duże ośrodki w różnych częściach kontynentu, z których możliwa jest koordynacja uchodźców oraz przygotowanie ich na powrót do ojczyzny lub dalsza relokacja. Tymczasem tym, czego owi ludzie potrzebują, to budowanie miejsc, w których będą się oni mogli rozwijać i nabierać sił, nie zaś pozostawać upchniętymi tam, gdzie nie będą rzucać nam się w oczy.

Tego typu rozwiązanie wymaga odejścia od typowej integracji dużej liczby przybyszów w strukturze społecznej i gospodarczej, gdyż sposób ten wywołał dotychczas liczne spory wewnątrz wspólnoty europejskiej.

Oto zatem alternatywy sposób, jak tego dokonać: najpierw należałoby w około dziewięć tygodni (włącznie z etapem przygotowawczym) zbudować wstępny ośrodek gwarantujący uchodźcom podstawowe zakwaterowanie (powiedzmy na 100.000 osób), zlokalizowany w kontynentalnej części Grecji. W praktyce oznaczałby to utworzenie pięciu odrębnych wiosek dla 20.000 nowo przybyłych mieszkańców – schemat ten zaś można dalej rozszerzać w zależności od zapotrzebowania. Takie rozwiązanie wymagałoby przeznaczenia łącznie ok. 2km2 ziemi na osadę. Na początek wystarczy planowanie w podstawowym zakresie oraz nieskomplikowana infrastruktura. 

Poszczególne działki można by przydzielać tak, by umożliwić sprawne budowanie domów i tworzenie małych firm.

Powinien istnieć także łatwy dostęp do finansowania działalności gospodarczej, uzyskiwania pozwoleń na pracę i budowę. Głównym celem wprowadzenia takich rozwiązań jest wspieranie inicjatywy własnej wśród uchodźców.

Pomocne będzie także poszanowanie tradycji kulturowych poszczególnych grup. W przypadku zapewnianego schronienia i udostępnianej przestrzeni warto zacząć od tworzenia społeczności w oparciu o pochodzenie. Przede wszystkim, niezbędne jest zapewnienie bezpiecznej przestrzeni dla dzieci, kobiet i tych, którzy wymagają dodatkowej ochrony. Warto także zaoferować uchodźcom program szkoleń, by mogli zdobywać nowe umiejętności, które będą inwestycją w ich przyszłość.

Obozy zaprojektowane jako osady, a nie tylko jako obszary zarządzania kryzysowego, mogą i muszą stać się inkubatorami zmian oraz stymulatorem dalszego rozwoju każdego przebywającego w nich człowieka. Muszą pielęgnować oddolne inicjatywy ich mieszkańców, wspierać rozwój biznesu, przedsiębiorczości i edukacji.

W tym celu należy oddelegować do tego typu ośrodków pracowników socjalnych, aby rozmawiali z poszczególnymi uchodźcami, szkolili ich i wypracowywali w lokalnej społeczności mechanizmy wzajemnego wsparcia. Zabieg ten pozwoli nam przy okazji lepiej zrozumieć, jakie są historie danych osób i pokazać innym, w jaki sposób można sobie pomagać. Tym samym pomożemy  każdej jednostce odzyskać tożsamość i godność, które wielu z nich straciło w trakcie ucieczki. 

Nabywanie odporności, nabieranie siły i wyrobienie odpowiedniej perspektywy u poszczególnych osób doprowadzi do wzmocnienia całych społeczności i wypracowania konstruktywnego zaangażowania – docelowo zajmując miejsce gniewu, frustracji i agresji, które potrafią bardzo szybko eskalować.

Tylko pozytywne zaangażowanie i dialog mogą sprawić, że uda nam się przekuć ten kryzys w szansę – nie tylko dla tych, których ów problem dotyka bezpośrednio, lecz także dla całych społeczności, do których będą oni w przyszłości należeć. Niezależnie od tego, czy będzie to w nowym miejscu, czy też we własnej ojczyźnie.

UE zainwestowała w Turcję po to, by wesprzeć przyjęcie czterech milionów uchodźców. Celem tego wsparcia jest oczywiście powstrzymanie milionów przybyszów przed przeprawą w głąb kontynentu. Jednakże mimo, że powinniśmy utrzymać nasze dotychczasowe wsparcie dla Turcji i Bliskiego Wschodu, to należy również inwestować w samej Europie. Musimy dokonywać inwestycji w obszarach słabych strukturalnie i wyludnionych w efekcie rozwoju nowej populacji i węzłów handlowych.

Wydaje się, że budowanie dla nowych migrantów w pełni inkluzywnych ośrodków i miast, które mają potencjał by stać się siłą napędową naszych gospodarek krajowych, sprzyjających innowacjom i rozwojowi, powinno wydawać się atrakcyjnym rozwiązaniem dla ludzi historycznie zamieszkujących te obszary. W całej Europie już borykamy się z problemem braku siły roboczej, małej liczby młodzieży i niedostatku zapału. W wielu regionach Europa naprawdę podupada na zdrowiu pod względem demograficznym i ekonomicznym.

Według Eurostatu, „Od czasu osiągnięcia maksymalnego poziomu 336,4 miliona w 2009 r., populacja osób w wieku produkcyjnym w UE-28 znacznie się zmniejszyła – nie tylko jako odsetek całej populacji, lecz także w wartościach bezwzględnych”.

Inwestowanie w ludzi poprzez aktywne czerpanie z energii migracji opłaci się, jeśli tylko odpowiednio tę energię spożytkujemy. Korzyści z tego procesu będą mogły czerpać kraje goszczące uchodźców, stając się tym samym najlepszą inwestycją w dalszy ogólnoświatowy rozwój i pomogą nam stworzyć bardziej zrównoważone warunki życia na naszej planecie. Na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat Zatoka Perska, Chiny i azjatyckie miasta-państwa pokazały nam, jaki potencjał dla gospodarki mogą stanowić zjawiska migracji i urbanizacji. 

Zjednoczone Emiraty Arabskie i Zatoka Perska prosperują dzięki milionom migrantów, którzy zasilili siłę roboczą tychże obszarów. Chinom to samo zjawisko pomogło to wyciągnąć z ubóstwa 800 milionów ludzi.

Obecnie jednak musimy ewakuować rezydentów obozów na Lesbos. Nie jest bowiem możliwe, by sprawować skuteczną kontrolę nad rozwojem epidemii koronawirusa na drodze monitorowania tego, kto z kim wszedł w kontakt i doradzania ludziom, by dobrowolnie się odizolowali. 

Sytuacja w zakresie zdrowia uchodźców i uchodźców wewnętrznych, wysiedlonych w efekcie kryzysu w Syrii, uległa w ostatnich tygodniach pogorszeniu w efekcie zmniejszenia kwot wsparcia humanitarnego oraz spadku zainteresowania sprawą wśród Europejczyków. 

Brakuje odpowiedniego stopnia planowania i dyskusji na temat wpływu koronawirusa na uchodźców i migrantów w trakcie panującej obecnie epidemii. Nie powinno nas to jednak dziwić w sytuacji, gdy jeden statek wycieczkowy pełen międzynarodowych turystów skupił na sobie dużo więcej uwagi ze strony prasy, polityków i decydentów, niż trzy miliony ludzi, którzy doświadczają nieustających bombardowań w Idlib.

Tym, czego potrzebujemy, jest opracowanie natychmiastowego planu w zakresie reagowania i ewakuacji uchodźców w odpowiedzi na epidemię COVID-19, jednocześnie stale współpracując z Turcją.

Artykuł ukazał się pierwotnie w j. angielskim 20/03/2020 w „The New Humanitarian”. Poglądy zawarte w tym artykule są poglądami autora i niekoniecznie odzwierciedlają stanowisko redakcyjne „The New Humanitarian”.

Przełożyła Olga Łabendowicz


Photo by Rostyslav Savchyn on Unsplash

Czas na politykę historyczną budowaną na wolności i geopolitykę opartą na wartościach :)

Czas na politykę historyczną budowaną na wolności i geopolitykę opartą na wartościach

 

W tym roku Polacy będą obchodzili, nie tylko 100-letnią rocznicę zwycięskiej Bitwy Warszawskiej nad bolszewikami. W sierpniu tego roku przypada też 40 rocznica podpisania Porozumień Sierpniowych i co za tym idzie powstania Ruchu Społecznego – „Solidarność”. Myślę, że obecna sytuacja polityczno-ekonomiczna, nie tylko w kraju, stwarza doskonałe warunki, do tego by jeszcze raz przyjrzeć się tamtym wydarzeniom – nowym okiem.

Każdy Naród ma to do siebie, że może wybrać drogę którą chce podążać – czy jest to droga wiodąca do wolności i potem jest ona wzmacniana przez nią i inne wartości (takie jak równość i sprawiedliwość) czy wręcz przeciwnie: drogę która prowadzi do zniewolenia – państwa autorytarnego, w której jednostka ale też społeczeństwo, podporządkowane jest całkowicie władzy i jej autorytetowi.

Tą pierwszą drogę obrali działacze „Solidarności” w 1980 roku. Drogę drugą wybierają najczęściej: rozrośnięte państwa totalitarne, autorytarne lub pół-autorytarne, korporacje i kościoły. Argumentem za pokojową rewolucją, która trwała prawie 10-lat i w końcowym etapie odniosła zwycięstwo nad sowieckim komunizmem, była niewątpliwie wiara w takie wartości jak: wolność, równość, solidarność, pokój, demokracja oraz Prawa Człowieka – dziś te wartości i prawa są mocno kwestionowane przez kontrrewolucję konserwatywną, korporacje, dyktaturę rynków finansowych oraz antyglobalizm ( nie mylić z alter-globalizmem). W końcu wiele lat temu Noam Chomsky stwierdził w wywiadzie, że XX wiek zrodził trzy rodzaje totalitaryzmów: bolszewizm, faszyzm i korporacje. Proces wyłaniania się tych ostatnich opisał bardzo zręcznie Ted Nace w pracy „ Gangi Ameryki. Współczesne korporacje a demokracja”.

Ograniczanie wolności i praw obywatelskich widzimy w świecie zachodnim już od prawie 20-lat. Czy to w postaci „anty-terrorystycznego” prawa partiot-act, czy wzmacniania kompetencji głów państw w postaci nadanych specjalnych uprawnień czy dezinformacji rządowo-medialnej w przeddzień wojny w Iraku z 2003 roku.

Tak samo jak obywatele Stanów Zjednoczonych, obywatele Europy muszą teraz wybrać: wolność czy bezpieczeństwo? Wszystko oczywiście w czasach gdzie niemal cały cywilizowany świat, w pocie czoła, walczy z pandemią koronawirusa. Warto się zastanowić czy odzyskamy swoje wolności i prawa obywatelskie, kiedy niewidzialny wróg zostanie pokonany.

Podpisanie Porozumień Sierpniowych w Szczecinie, fot. Stefan Cieślak – siedzą od lewej: Marian Jurczyk, przewodniczący Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego; Marian Juszczuk, wiceprezes MKS; Kazimierz Barcikowski, wiceprezes Rady Ministów, przewodniczący Komisji Rządowej; Jarosław Mroczek, członek prezydium MKS (stoi); Janusz Brych, Pierwszy Sekretarz KW PZPR, członek Komisji Rządowej; Stanisław Ozimek, dyrektor naczelny Stoczni Szczecińskiej, … za wikipedia.org

Każde państwo narodowe, może też prowadzić własną politykę historyczną.

Uważam, że droga, którą niekiedy wybierają władze III RP, jest może nie tyle co błędna, ale jest skupiona na porażkach i martyrologi, której jest za dużo ( sarmatyzm, powstanie listopadowe i styczniowe, powstanie warszawskie, żołnierze „wyklęci”). Za mało jest cieszenia się zwycięstwami i wolnością ( polityka pierwszych Piastów, wielokulturowa Polska Jagiellonów i „Złoty wiek”, zwycięska walka niepodległość i o granice w czasach I Wojny Światowej oraz po niej). Nie twierdzę oczywiście, że nie należy oddawać czci pokonanym polskim patriotom i nie celebrować kolejnych rocznic. Oczywiście taki zabieg też jest narodowi potrzebny by mógł uczyć się na błędach. Czy Polacy wyciągnęli wnioski z Historii? Tego nie wiem, ale myślę, że III RP podzieliłaby los II RP, gdyby nie parasol ochronny Unii Europejskiej i Paktu Północnoatlantyckiego.

Skoro jesteśmy już przy polityce historycznej i „Solidarności”, to warto przetoczyć kilka faktów z archiwów. Jest to całkiem inny obraz, który codziennie serwuje nam rząd i władza medialna czy to publiczna czy prywatna. Oto krótki wybór postaci tzw. „ opozycji demokratycznej z PRL” oraz czołowych postaci z życia politycznego III RP. Poniżej przedstawiam wypisy z zasobów IPN dotyczące inwigilacji przez Milicję Obywatelską oraz Służbę Bezpieczeństwa. Myślę, że każdy sobie zdanie wyrobi sam. Głównie na temat tego, kto był pierwszorzędnym działaczem opozycji w PRL, a kto trzeciorzędnym:

” Lech Wałęsa

1978-1983 rozpracowywany przez Wydz. V KW MO w Gdańsku w ramach SOS/SOR krypt. Bolek, od 1983 przez Inspektorat 2 WUSW w Gdańsku w ramach SOR krypt. Zadra.

29 XII 1970 – 19 VI 1976 zarejestrowany w KW MO Gdańsk pod nr. 12535 jako TW Bolek, realna współpraca trwała prawdopodobnie do 1972, materiały w większości nie zachowały się. Na temat kontaktów z SB tak mówił w 2003: „Były rozmowy polityczne. Kiedy zorientowałem się, gdzieś to trwało parę lat, chyba w 1976 r. […], że to nie jest pracowanie dla Polski, że komunizm jest niereformowalny, to na spotkaniu, i to znajdziecie w dokumentach, powiedziałem bezpiece: – Panowie, żadnych rozmów, żadnych spotkań, tam są drzwi”.

Bronisław Geremek

16 IV 1976 – 24 IV 1978 rozpracowywany przez Wydz. III KS MO w ramach KE/SOR krypt. Lis; od 28 III 1979 przez Wydz. III-1/III/III-2 w ramach SOR krypt. Lis; 10 IV 1987 – 21 IX 1989 przez Wydz. III Dep. III w ramach SOR.

Andrzej Gwiazda

1978-1990 rozpracowywany przez Wydz. IIIA KW MO/Inspektorat 2 WUSW w Gdańsku w ramach SOR krypt. Brodacz/Saturn; 1982-1988 przez Wydz. III KW MO/WUSW w Gdańsku w ramach SOS krypt. Krokus.

Anna Walentynowicz

3 IX 1978 – 27 I 1990 rozpracowywana przez Wydz. IIIA/Inspektorat 2 KW MO/WUSW w Gdańsku w ramach SOR krypt. Suwnicowa/Emerytka.

Jacek Kuroń

Do 23 X 1989 rozpracowywany przez Wydz. II Dep. III MSW w ramach SOR krypt. Satelita.

Adam Michnik

18 II 1965 – 3 XI 1989 rozpracowywany przez Wydz. III/IX/II Dep. III MSW w ramach SOS/SOR krypt. Wir.

Tadeusz Mazowiecki –

12 VII 1972 – 25 IX 1989 rozpracowywany przez Wydz. II Dep. IV/ Wydz. IV Dep. III/Wydz. I Biura Studiów MSW w ramach SOR krypt. Boss

Marian Jurczyk .

1981-1990 rozpracowywany przez Wydz. IIIA/WSiA KW MO/WUSW w Szczecinie w ramach SOR krypt. Nawiedzony.

22 VI 1977 – 22 II 1981 zarejestrowany jako TW ps. Święty, do 29 XI 1979 odbył kilkanaście spotkań z funkcjonariuszem SB. Ostatni kontakt (telefoniczny) miał miejsce w czasie strajku w VIII 1980. M. Jurczyk odmówił wówczas spotkania.

Andrzej Milczanowki

18 X 1980 – 30 IV 1982 rozpracowywany przez Wydz. III-A KW MO w Szczecinie w ramach SOR krypt. Mecenas; 1984-1990 w ramach SOR krypt. Chrząszcz.

Jan Olszewski –

Do 27 IX 1989 rozpracowywany przez Wydz. V/IX Dep. III MSW w ramach SOR/KE krypt. Obrońca.

Lech Kaczyński

26 VI 1978 – 4 IV 1986 rozpracowywany przez Wydz. III-1 KW MO/WUSW w Gdańsku w ramach SOS krypt. Radca, 30 VII 1986 – 29 VIII 1989 przez Inspektorat 2 WUSW w Gdańsku w ramach SOS/SOR krypt. Kacper.

Jarosław Kaczyński –

14 II – 10 IX 1979 rozpracowywany przez Wydz. III KW MO w Płocku w ramach SOR [SOS] krypt. Pomoc; 18 II 1980 – 24 IX 1982 przez Wydz. III KW MO w Białymstoku w ramach SOS krypt. Prawnik; 20 I – 9 VIII 1982 przez Wydz. IX Dep. III MSW w ramach KE krypt. Jar; 1981-1984 przez Wydz. III-2 SUSW w ramach SO krypt. Klub. „


Za : Encyklopedia Solidarności www.encysol.pl, wybór postaci dokonał autor tego tekstu. Dla ułatwienia podaję linki do stron inwentarza Instytutu Pamięci Narodowej dot. wyjaśnienia terminów: SOR ( Sprawa Operacyjnego Rozpracowywania) , SOS ( Sprawa Operacyjnego Sprawdzania) , KE ( Kwestionariusz Ewidencyjny) , SO ( Sprawa Obiektowa) etc.

https://inwentarz.ipn.gov.pl/slownik?znak=S 

https://inwentarz.ipn.gov.pl/slownik?znak=K 

Andrzej Gwiazda, podczas obchodów 25 lecia pierwszej „Solidarności” w 2005 r. foto Szymon Surmacz , za: wikipedia.org

Chyba przyszedł najwyższy czas na dokładne zbadanie archiwów z tych lat 1980-1990 oraz na większe publikacje książkowe w wysokim nakładzie.

Myślę, że polski świat naukowy, zarówno: historycy, archiwiści oraz politolodzy wsparty przez środowisko dziennikarzy śledczych przybliży nam kwestie dotyczące ostatnich lat PRL oraz okresu transformacji ustrojowej. Z góry chciałbym zaznaczyć, że nie jestem zwolennikiem politycznej walki na teczki, a co za tym idzie, publikacje (również internetowe) powinny odbywać się w granicach prawa.

Badanie historii to nie tylko materiały byłej bezpieki. To też badanie zasobów archiwalnych innych instytucji, rozmowy ze świadkami wydarzeń, osobiste pamiętniki, archiwa przedsiębiorstw, zagraniczne archiwa państwowe oraz ich służb specjalnych z tamtego okresu, archiwa państwowe i archiwa kościelne.

Historia najnowsza nie może być też badana w sposób anachroniczny. To jest przez same nauki historyczne.

Warto byłoby uwzględnić ich wymiar społeczny, ekonomiczny czy nawet statystyczny. Jak to francuska szkoła „Annales” badała, której reprezentantem w Polsce był architekt III RP – Bronisław Geremek…Tak więc proponuję sojusz zwolenników Fernarda Braudela ze zwolennikami Immanuella Wallersteina. Z teorii „Systemów Światów” tego drugiego też można wiele „wycisnąć”.

Warto też włączyć w takie badania środowisko naukowe psychologów i psychoanalityków oraz socjologów. Zbadać wpływ dzieciństwa sławnych osób na późniejsze dorosłe życie i aspekty społeczne. Czyli sojusz psychohistorii z socjologią polityki.

Dobrze byłoby doadoptować tzw. Teorię Postkolonialną do tych badań. Albowiem kraje postkomunistyczne, jakim niewątpliwie jest III RP bardzo przypomina kraje Trzeciego Świata oraz kraje Ameryki Łacińskiej do którym w rzeczywistości jest bliżej Polsce obecnie, niż do centrum kapitalistycznego świata zachodniego. Co nie znaczy rzecz jasna, że w sferze symbolicznej oraz teoretycznej nie należymy do Zachodu. Lecz w praktyce ani PRL ani III RP Zachodem raczej nie jest.

Kiedyś badacz historii Polski i jej promotor zagranicą, Walijczyk Norman Davies, stwierdził, że Polska Jagiellonów oraz pierwsze lata Rzeczpospolitej Obojga Narodów stworzyły zręby oddzielnej cywilizacji. Polska położona pomiędzy Zachodem a Wschodem, pomiędzy pangermanami oraz pansłowianami, nie może wyrzec się swojego historycznego i kulturowego dziedzictwa. Polska symbolicznie będąc Zachodem, nie wyrzeka się też swoich chrześcijańskich więzi z Zachodem ale też, nie może uciec od swoich Słowiańskich korzeni i od swoich sąsiadów na południu i na wschodzie półwyspu Europa. Warto się nad tymi sprawami pochylić. Właśnie teraz jest dogodny czas.

Wchodzimy powoli w świat bipolarny. Zimną wojnę pomiędzy wolnorynkowym kapitalizmem Stanów Zjednoczonych a chińskim kapitalizmem państwowym.

Pandemia koronawirusa oraz kryzysy ekonomiczne z lat 2007-2008 oraz z roku 2020, przestawiają powoli świat na inne tory.

Jak w tej niezręcznej sytuacji może sprawdzić się Polska ?

W czasie trwania „Zimnej wojny” Francja pod przewodnictwem Charlesa de Gaulle’a prezentowała całkiem inną myśl geopolityczną. Doktryna Trzeciej Siły, bo tak ją zazwyczaj nazywają badacze, była swoistym ewenementem na arenie międzynarodowej. Francja z lat 60-tych pokazała, jak w dwublokowym świecie USA kontra ZSRR, można prowadzić niezależną politykę zagraniczną oraz politykę wewnętrzną. Francuzi mądrze lawirowali pomiędzy kapitalizmem a komunizmem, lecz w najważniejszych kwestiach stali murem za Stanami Zjednoczonymi – wynikało to z czystej realnej rachuby – USA były i są supermocarstwem, a Francja słabnącym mocarstwem ( w latach 60-XX wieku pojawiła się potrzeba dekolonizacji świata, głównie Afryki).

Myślę, że współczesna Polska bogata też w myśl geopolityczną, która powoli staje na nogi w naszym kraju, oraz posiadająca duże możliwości w branży IT i informatycznej ( tutaj chodzi mi o wojnę informacyjną i jej aspekty)  może być wsparta nowoczesną myślą humanistyczno-społeczną – w ten sposób mogłaby pełnić podobną rolę co Francja podczas „Zimnej wojny”. W tym wypadku znajdujemy się jednak w troszkę innej sytuacji, albowiem w świecie zdominowanym przez dwa supermocarstwa Stany Zjednoczone i Chiny.

Jesteśmy członkami Unii Europejskiej oraz NATO. Dobrze byłoby zredefiniować polską myśl geopolityczną na nowe tory, ale zachowując tutaj związki z Zachodem. Postawić na sojusze historyczne: wspomniana wcześniej Francja oraz Dania ( jako łącznik z innymi krajami Skandynawii). Zaangażować się w bardzo ścisłe sojusze w naszym regionie Europy Środkowo-Wschodniej ze względu na dziedzictwo kulturowe oraz wspólne doświadczenie komunizmu. Następnie oprzeć się na geopolitycznym modelu południkowym, zamiast równoleżnikowym. Czyli innymi słowy pisząc – otworzyć się na państwa Skandynawskie i Turcję. Ważnym elementem tej układanki jest wspieranie niezależnej Ukrainy, Białorusi oraz trzymanie kciuków za demokratyzację
w Federacji Rosyjskiej. Nie możemy pozwolić też, by Europa Środkowo-Wschodnia ugięła się pod wpływem chińskiego kapitału i zasobów ludzkich.
Inaczej nadal będziemy państwem neokolonialnym, zewnątrzsterowalnym, z „grupa trzymającą władzę”.

Bronisław Geremek ( z lewej) wraz z Tadeuszem Mazowieckim ( z prawej) – podczas uroczystości wstąpienia Polski do Unii Europejskiej ( fotografia: M. Kubik) 01.05. 2004 r.

Geopolityka może mieć też charakter wartościowy i symboliczny. Indie wyrwały się z kolonializmu brytyjskiego, RPA z apartheidu. Japończycy i Francuzi mają podobny do siebie model zarządzania zasobami ludzkimi. Brazylia dobrze poradziła sobie z kryzysem ekonomicznym z 2008 roku. A w 2010 i 2011 w Islandii oraz Tunezji doszło do pokojowych rewolucji. Pomimo, że wiele różni te oba kraje, to rewolucja „kuchenna” jaki i rewolucja „jaśminowa”, dają Światu dobry przykład. Z tymi wszystkimi wymienionymi narodami, można rzecz jasna współpracować, wymieniać się doświadczeniami oraz promować dziedzictwo „Solidarności”.

Doktryna Trzeciej Siły może być też dobrze używa w wewnętrznej polityce państwa.

Zamiast centralizować – decentralizujmy. Władza wojewódzka w ręce Samorządów (finanse również). Zamiast brać udział w finansowym „wyścigu szczurów” postawmy na ekonomię współpracy, która nie musi być kolektywistyczna – lokalne waluty ( bez lichwy) mogą być emitowane przez Samorządy lub NGO’sy. Weźmy też pod uwagę libertariański pomysł Powszechnego Bezwarunkowego Dochodu Podstawowego, który tak chętnie wpisały środowiska alterglobalistyczne do swoich programów. Nie bójmy się myśleć nieszablonowo i dajmy szansę bankowości antropozoficznej, islamskiej oraz spółdzielczej.

Nie zapatrujmy się w trójpodział władzy, gdyż jest anachroniczny. Poszerzmy go o inne władze, w duchu propozycji Benjamina Constanta. Nie rezygnujmy na średnim i dolnym szczeblu państwowym i zarządzania z partycypacji, również finansowej. Gdyż jest ona jaskółką nowego świata. Wspierajmy się, miejmy do siebie zaufanie, ale przeforsujmy przez Parlament obywatelską ustawę anty-nepotystyczną. Nie ma zgody by w demokracji, rządziły klany rodzinne, „kolesie”, kliki i klientyzm.

W końcu, stwórzmy autonomię i równowagę na linii Kultura-Prawo-Gospodarka w nieco antropozoficznym duchu. Bądźmy otwarci na siebie, drugiego człowieka i na różnorodność kulturową. Tylko w ten sposób wypełnimy testament zarówno „Solidarności” jak i Jana Pawła II. 

Lech Wałęsa ( z prawej) i ówczesny prezydent USA George H.W. Bush senior ( z lewej) – spotkanie prywatne, listopad 1989 r. ( foto: David Valdez, za: wikipedia.org).

Polacy zawsze byli oryginalnym narodem. Podczas gdy w w umysłach elit reszty Europy rodziła się monarchia absolutna, w Polsce zapatrywano się w wolną elekcję. Choć ludzkość włada wieloma językami, to właśnie Polak wymyślił uniwersalny sztuczny język – esperanto. Gdy Europa pogrążała się w dwóch wojnach światowych, Polacy wraz innymi wymyślili paneuropejski projekt Unii Europejskiej oraz partycypacje. Natomiast podczas trwania „Zimnej Wojny”, gdy USA i ZSRR mogły być na styku wojny atomowej, w 1980 roku powstał projekt „Solidarności” – i jak to pisał socjolog Jan Sowa – był on najbardziej demokratyczny na tamte czasy. Niestety pomysły te zostały pogrzebane w latach 1987-1992. Choć jeszcze prezydent Lech Wałęsa podczas swojej kadencji i wizyty w Stanach Zjednoczonych, napomkną amerykańskim dziennikarzom, o typowym polskim autorskim projekcie, pomiędzy komunizmem a kapitalizmem, który będzie pozbawiony wszystkich wad kapitalizmu. Jednak politykom w Waszyngtonie, tego rodzaju „autorskie projekty” nie były na rękę.

Niedawne odwiedziny Gdańska przez Prezydenta Islandii Gudni Th. Johannessona – tu podczas składania kwiatów przy Pomniku Poległych Stoczniowców, 03. 04. 2020 r . Prezydenta witało m.in. małżeństwo Gwiazdów , Fot. PAP/A. Warżawa / za:dzieje.pl

Co teraz Polacy trzymają w zanadrzu? Jakie pomysły, które zapewne nie spodobają się, zarówno w Waszyngtonie i Pekinie? Już o Moskwie nie wspominając.

Trzeba dokończyć rewolucję „Solidarności”, ale już w innym wydaniu:

W Duchu Wolności z lat 1980, 1989-1991, 2010 – ???

Piotr Wildanger,

Szczecin, 04.04.2020 r.

PS: coś na czas kwarantanny:

Piosenki do wysłuchania:

Jon and Vangelis – PolonaisePrivite Collection – 1983 r.

Deep Purple – Anya The Batlle Rages on – 1993 r.

Dream Theater – Outcry A dreamatic turn on events – 2011 r.

Lektury do przeczytania:

Alain Touraine – Solidarność. Analiza ruchu społecznego 1980-1981., Wyd. ECS, Gdańsk, 2013 r. ( org. j. fra – 1982 r.)

Paulina Codogni – Okrągły stół, czyli Polski Rubikon, Proszyński Media, Warszawa, 2009 r.

Andrzej Stankiewicz, Dariusz Wilczak, Lech Wałęsa. Zdrajca czy bohater? Niedokończona rewolucja. Wyd. Fabuła Fraza, Warszawa 2016 r.

Źródła wykorzystane w tekście:

ipn.gov.pl ,

dzieje.pl ,

encysol.pl ,

wikipedia.org ,

youtube.com

 

 

 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję