Świat po pandemii jest tu i teraz :)

Gdy przemierzając opustoszałe ulice Brukseli lub puste korytarze budynku Komisji Europejskiej kątem oka zauważę swoje odbicie w maseczce ochronnej ogarnia mnie zdumienie. Owo zdumienie jest niemal namacalne, gdyż towarzyszy nam niezależnie od tego gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy. Towarzyszy nam na Placu Świętego Marka w Wenecji – obecnie porzuconym przez ludzi, w efekcie czego ryby powróciły do laguny, w której woda znów jest czysta. Daje się ono odczuć także w Jerozolimie, gdzie w Wielki Piątek  po raz pierwszy od epidemii Czarnej Śmierci w1349 roku  zamknięto Bazylikę Grobu Pańskiego. Ogarnęło ono także Stany Zjednoczone, gdzie w cztery tygodnie 20 milionów osób zostało bez pracy, a także Hiszpanię i Włochy, gdzie do końca kwietnia odnotowano ponad 45.000 zgonów.

Choć COVID-19 na początku wydawał się być tylko kryzysem zdrowotnym, wkrótce przerodził się w kryzys gospodarczy i społeczny na bezprecedensową skalę. Żaden ekonomista nie byłby w stanie  sobie tego wyobrazić: kilka miliardów ludzi zamknęło się w swoich domach. Konsekwencje tego faktu znacznie przekraczają zatem te z czasów kryzysu z roku 2008.

Pierwszym pytaniem jakie się nasuwa (choć niezbyt pomocnym w znalezieniu rozwiązania problemu) jest to, czy pandemii można było uniknąć, czy też jest podobna do słynnego „czarnego łabędzia”, o którym pisał Nassim Taleb. Według autora „czarny łabędź” ma trzy charakterystyczne cechy: poczucie szoku, ponieważ nic w przeszłości nie pozwalało przewidzieć danego zdarzenia; powoduje wyjątkowo gwałtowny kryzys; i wreszcie, wymaga wysiłku na rzecz racjonalizacji. Zgodnie z ludzką naturą odczuwamy potrzebę wyjaśnienia przyczyn tego typu zdarzenia, aby móc zachować przekonanie, iż teraźniejszość można wyjaśnić i jest ona przewidywalna. Jednak według Taleba „czarne łabędzie” są nieprzewidywalne zarówno pod względem czasu ich trwania, jak i konsekwencji. Dlatego też niemożliwe jest pokładanie wiary w jakimkolwiek modelu, który pozwoli nam wyjść z kryzysu. Mimo wszystko, Taleb uważa, że COVID-19 nie jest czarnym łabędziem właśnie dlatego, że był do przewidzenia.

Ma trochę racji. Raport opublikowany w 2008 roku przez Narodową Radę Wywiadu USA wskazał na ryzyko wystąpienia „nowej, wysoce zakaźnej choroby układu oddechowego atakującej człowieka, do walki z którą nie ma odpowiednich środków zaradczych”. Prezydent Barack Obama także zwracał uwagę na to zagrożenie. Na konferencji zorganizowanej w 2018 roku przez  Massachusetts Medical Society z okazji setnej rocznicy grypy hiszpanki (hiszpańskiej tylko z nazwy), która doprowadziła do śmierci 50 milionów osób – innymi słowy, 2% populacji – Bill Gates stwierdził, że następna globalna katastrofa będzie miała charakter pandemii wywołanej przez wysoce zakaźnego wirusa, który szybko rozprzestrzeni się na świecie oraz że zjawisko to kompletnie nas zaskoczy. W zasadzie, eksperci od chorób zakaźnych od lat ostrzegali nas przed nasileniem się skali rozprzestrzeniania się epidemii. To już trzeci nowy rodzaj betakoronawirusa w przeciągu ostatnich 20 lat, który zdołał przekroczyć granicę międzygatunkową. Może warto zatem zadać sobie pytanie, dlaczego społeczność międzynarodowa nie była odpowiednio przygotowana na taką ewentualność oraz czy możliwe jest przygotowanie się na podobną sytuację w przyszłości – ponieważ wydaje się oczywistym, że COVID-19 nie jest ostatnią epidemią.

Gdy pierwszy szok minie, będziemy musieli dokonać oceny skutków tego zdarzenia, jednocześnie unikając dwóch potencjalnych pułapek. Po pierwsze, w związku z niepewnością towarzyszącą obecnemu kryzysowi, nie powinniśmy wyciągać pochopnych wniosków. Po drugie, nie możemy pozwolić na to, by szok nad obezwładnił, stwierdzając przedwcześnie, że zmieni się wszystko. Na kartach historii ludzkości, kryzysy tego rozmiaru zawsze poprzedzone były sygnałami lub wydarzeniami ostrzegawczymi. Poważne kryzysy zazwyczaj przyspieszały pewne trendy. Dlatego też dużo bardziej sensownym byłoby przyjrzenie się konsekwencjom pandemii COVID-19 z perspektywy tego, w jaki sposób kryzys ten mógł spotęgować dynamikę, która już wcześniej została zapoczątkowana. O jakiego rodzaju dynamice mówimy? Widzę tu przynajmniej trzy jej rodzaje:

  • przyszłość globalizacji i liberalizmu;
  • ewolucja globalnego zarządzania;
  • odporność Unii Europejskiej oraz europejskich demokratycznych systemów politycznych w procesie radzenia sobie z poważnymi i nieprzewidzianymi zagrożeniami.

Powyższe odmiany dynamiki będą kształtowały świat po koronawirusie – świat, w którym w pewnym sensie już żyjemy.

Przyszłość globalizacji i neoliberalizmu

Obecna pandemia nie naznaczy końca globalizacji. Niemniej jednak, poda w wątpliwość jej metody i założenia ideologiczne – w tym, w szczególności, słynną neoliberalną mantrę: otwarty rynek, „zmniejszanie” państwa i prywatyzacja. Idee te zostaną zakwestionowane tym silniej w późniejszym okresie.

W ostatnim dziesięcioleciu globalizacja nasiliła się dzięki rozwojowi łańcuchów dostaw, których liczba i skala stale rosną. W wyniku tych powiązań towary mogą być wytwarzane z komponentów produkowanych w różnych lokalizacjach w celu zminimalizowania kosztów. Ułatwia to ograniczenie kosztów transportu i rozwój telekomunikacji.

Cyfryzacja gospodarki uwydatniła ten trend, z korzyścią dla wielu rosnących w siłę krajów – w szczególności Chin i Indii, które przyciągnęły na swój teren znaczną część produkcji tekstyliów i elektroniki użytkowej, a także farmaceutyków. Ponad 300 z 500 wiodących firm na świecie ma swoje oddziały w Wuhanie, gdzie rozpoczęła się pandemia. To rozszerzenie łańcuchów dostaw i wyjątkowa łatwość, z jaką można je utworzyć, w naturalny sposób stały się siłą napędową przekonania, że po stronie podaży nie ma już żadnych problemów, ponieważ jej skala na całym świecie była tak duża. W rezultacie realizowanie dostaw na czas przyćmiło konieczność robienia zapasów. Korzystanie z magazynów stało się praktyką niemal nieopłacalną. Nawet te kraje, które były najlepiej przygotowane na ewentualność wystąpienia pandemii, z czasem straciły czujność.

Łańcuchy dostaw oczywiście nie znikną po kryzysie – ponieważ mają one duże znaczenie gospodarcze. Istnieją jednak, do pewnego stopnia, trzy sposoby zmiany dynamiki w tym zakresie.

Pierwszy sposób będzie polegał na dywersyfikacji źródeł zaopatrzenia w sektorze ochrony zdrowia. Jesteśmy bardzo zależni od Chin pod względem importu wielu produktów, w szczególności maseczek i odzieży ochronnej (50 procent). Ponadto 40 procent antybiotyków importowanych przez Niemcy, Francję i Włochy pochodzi z Chin, które produkują 90 procent penicyliny wykorzystywanej na świecie. W chwili obecnej w Europie nie produkuje się ani grama paracetamolu. Ustanowienie wykazu lub strategicznej rezerwy niezbędnych produktów umożliwiłoby zatem Europie zapobieganie niedoborom i zapewnienie dostępności tych produktów na całym kontynencie.

Pierwszym krokiem jest wprowadzenie europejskiego programu RescEU, aby zareagować na to zagrożenie, w szczególności poprzez łączenie zasobów. Celem jest ograniczenie zależności od krajów eksportujących w zakresie każdego niezbędnego produktu tak, aby żaden kraj nie był źródłem zbyt dużej części ich importu.

Musimy się zabezpieczyć, ale nie oznacza to, że powinniśmy dać przyzwolenie na protekcjonizm. Zadbanie o zabezpieczenie się w ten sposób oznacza nie dopuszczenie do sytuacji, w której w obliczu kryzysu takiego jak obecny, znajdujemy się w wyjątkowo trudnej sytuacji w związku z naszymi relacjami z zagranicznymi dostawcami. Globalizacja nie opiera się na prostych, płynnych sieciach, do których każdy ma dostęp, ale na strategicznych węzłach zdominowanych przez wybranych interesariuszy, którzy mogą je kontrolować lub blokować aby zapewnić sobie przewagę w przypadku kryzysu.

Drugi sposób będzie polegał na przeniesieniu szeregu działań jak najbliżej miejsca konsumpcji. Prawdopodobnie pójdziemy w kierunku krótszych łańcuchów dostaw, co może idealnie zbiegać się z wymogami walki ze zmianami klimatu. Prawdopodobnie spowoduje to wzrost kosztów produktów. Musimy jednak zaakceptować kompromis między wymogami bezpieczeństwa a zapewnieniem konsumentom możliwie najniższych kosztów. W obliczu kryzysu należy przyjąć, że interesy obywateli muszą mieć pierwszeństwo przed interesami konsumentów.

Japonia, która ma bardzo otwarty system handlu i jest ostatnim krajem, w którym można oskarżyć o protekcjonizm, jest pierwszym krajem, który uruchomił specjalny plan finansowania przeniesienia swoich firm z Chin, na wyspy japońskie lub do innych krajów azjatyckich. W Europie musimy zacząć zastanawiać się nad tym zagadnieniem, odkładając na bok podejście silosowe, które uniemożliwia stworzenie ogólnej wizji strategicznej w niektórych sprawach. Nie chodzi o przywrócenie uprzednio przeniesionych sektorów z powrotem do Europy, ale z pewnością istnieją strategiczne segmenty rynku, które bardziej niż kiedykolwiek wymagają utrzymania ich w Europie – segmenty, które wcześniej przenieśliśmy ze względów finansowych lub środowiskowych.

Przede wszystkim, musimy odpowiednio ustalić nasze priorytety. Czyż nie byłoby sensownym prowadzić od tej pory więcej działań w Ameryce Północnej lub gdziekolwiek w Afryce zamiast w Azji? Nie oznacza to, że podejścia te powinny się wykluczać. Jednak obecnie stało się jasnym, że priorytetem dla Europy i jej interesów jest zadbanie o to, by kraje znajdujące się w jej bezpośrednim sąsiedztwie rozwijały się sprawnie i dobrze. Ponieważ już teraz mówi się o rozwijaniu strategicznego partnerstwa z Afryką, dobrym pomysłem byłoby zidentyfikowanie obszarów, w których partnerstwo to mogłoby się zmaterializować. Jednym z takich obszarów byłoby oczywiście wytwarzanie produktów medycznych, czego dowodzą badania. Bycie możliwie jak najbardziej niezależnymi od obcych potęg, które w ten czy inny sposób mogą stać się brzemieniem w efekcie naszej zależności od nich, leży w naszym interesie politycznym.

Wreszcie trzecim sposobem, jest taka zmiana łańcuchów dostaw, aby uwzględniać alternatywne procesy technologiczne – takie jak powszechne stosowanie drukarek 3D lub robotów tak, by zmniejszyć ryzyko związane z offshoringiem. We Włoszech dzięki wykorzystaniu drukarek 3D pewnym podmiotom udało się bardzo szybko wytworzyć zastawki do respiratorów po bardzo niskich kosztach.

Niemniej jednak, choć jest to bezwzględnie kluczowe aby kraje dążyły do zapewnienia większego bezpieczeństwa zdrowotnego dla siebie i swoich obywateli, to niezbędne jest także zadbanie o to, by tego typu działania nie doprowadziły do protekcjonizmu – z produktami medycznymi jako punkt wyjścia, a następnie stopniowo rozszerzając się także na wszystkie obszary działalności uważanych za niezbędne. Konieczne będzie zatem znalezienie złotego środka, by zapobiec upowszechnieniu się tendencji protekcjonistycznych, co może doprowadzić do globalnego kryzysu.

To bardzo istotne dla Europy, którana świecie jest jednym z regionów  najbardziej zależnych od handlu międzynarodowego i  po dziś dzień najsilniej odczuwa pogorszenie koniunktury gospodarczej. [1] Dobrze wiemy, że granica między kryzysem, którego obecnie doświadczamy a globalnym kryzysem, który nas czeka, jest bardzo cienka. Szczególnie dotyczy to krajów południowych, w których pandemia jeszcze nie w pełni się rozprzestrzeniła, a mimo tego szkody nią wywołane będą zapewne znaczne.

Krótko mówiąc, musimy wypracować rozwiązania na miarę nowego rodzaju globalizacji, które będą w stanie utrzymać równowagę pomiędzy niekwestionowanymi korzyściami otwartych rynków i wzajemnych zależności a niezależnością i bezpieczeństwem poszczególnych państw. Historia pokazała kilka momentów, w których społeczeństwa miały szansę na poddanie sposobów ich funkcjonowania w wątpliwość, ponieważ często zdarza się im wpadać w wir reagowania na codzienne nagłe wypadki. Sytuacje tego typu stanowią okazję do nabrania dystansu: powinniśmy się zastanowić nad naszą przyszłością.

Dlatego też staje się jasne, że nie możemy powtórzyć błędów z 2009 roku, gdy to po odnotowaniu spadku emisji gazów cieplarnianych, ich poziom ponownie wzrósł jakby nigdy nic. Nie możemy sobie pozwolić na powtórkę z rozrywki, ponieważ obecna pandemia nie wzięła się znikąd. To nie dzikie zwierzęta ją wywołały. To deforestacja, utrata naturalnych siedliski dzikich zwierząt, spadek bioróżnorodności oraz nadmierna eksploatacja zasobów, co sprawia, że dzikie zwierzęta i ludzie wchodzą ze sobą w kontakt w silnie zaludnionych obszarach.

Obecny kryzys jest niewątpliwym sygnałem, że nasze ekosystemy są przeładowane. Stało się tak, ponieważ wszystkie wymienione powyżej czynniki przyniosły efekt przeciwny od zamierzonego. Jest zatem niezwykle istotne, aby walka o zachowanie bioróżnorodności stała się kluczowym elementem nowego rodzaju globalizacji, jako że gospodarcze, społeczne i środowiskowe wstrząsy, które gwałtownie przybrały na sile w ostatnich kilku dekadach okazały się na dłuższą metę nie zrównoważone.

Oblicze globalizacji ulegnie zatem zmianie – podobnie jak oblicze państwa jako instytucji, którego zmniejszanie leży u podstaw ideologii neoliberalnej. W kontekście obecnego kryzysu nie ulega wątpliwości, że spontaniczny popyt na działania podejmowane przez państwo wzrasta, zaś kraje z silnymi tendencjami protekcjonistycznymi są lepiej przygotowane by reagować na kryzys niż te, które pozostawiły swoich obywateli samym sobie i na łasce rynku.

Wyjątkowy charakter modelu europejskiego znalazł odzwierciedlenie w sposobie, w jaki Europa ratowała się przed nieuniknionym spadkiem produkcji adaptując częściowe bezrobocie zamiast zwolnień. Jednak państwa nie mogą stać się zbytnio „opiekuńcze” i zajmować się wszystkim, w tym także produkcją maseczek ochronnych. Należy odbudować strategiczną zdolność państwa do antycypowania pewnych sytuacji i przygotowywania społeczeństwa na wyzwania tego typu. Kraje, które najlepiej poradziły sobie z kryzysem zdrowotnym w ostatnich trzech miesiącach były te, w których władza publiczna jest najlepiej zorganizowana. Liczy się jakość państwa, nie sam jego rozmiar.

Odbudowa strategicznej roli państwa stanie się priorytetem po pandemii. Jednak nie będzie łatwo tego osiągnąć w Europie, gdzie państwa narodowe i wspólny rynek współistnieją. Imperatywy stojące za utworzeniem jednolitego rynku oznaczały, że mechanizmy ochronne były postrzegane jako przeszkody ograniczające jego powstanie. W efekcie, podczas gdy państwa członkowskie sukcesywnie ograniczały ochronę, by umożliwić utworzenie jednolitego rynku, Europa zapomniała zadbać o ochronę kolektywną. Stąd też nasz raczej opóźniony nacisk na problemy strategiczne związane z wzajemnością, szczególnie w zakresie dostępu do rynków. Całe szczęście, sytuacja zaczęła się zmieniać, a kryzys może ten proces dodatkowo przyspieszyć.

W Europie można obecnie usłyszeć coraz więcej nawiązań do konieczności wprowadzenia ostrzejszej kontroli inwestycji zagranicznych oraz zakłóceń konkurencji wywołanych przez kraje spoza Europy. Jesteśmy również w trakcie ponownej oceny pomocy publicznej. Rzeczywiście Komisja niedawno uelastyczniła zasady pomocy państwa. Nie możemy nadal martwić się zakłóceniami konkurencji w UE, ignorując działania naszych konkurentów spoza Europy. Europa nie może już być oferowana na talerzu reszcie świata.

Ale przed nami jeszcze długa droga. Ostatnie przyznanie przez Chiny licencji 5G pokazuje, jak bardzo w tyle są europejscy operatorzy. Nokia i Ericsson, na przykład, niedawno pozyskały jedynie 11,5 procent udziału w chińskiej transakcji, w porównaniu do 25 procent w przypadku sieci 4G. Tymczasem Huawei ma już 30 procent udziału w europejskim rynku 5G. Musimy także chronić się przed zagranicznymi grupami, które chcą skorzystać ze spadku wartości aktywów, aby przejąć kontrolę nad europejskimi firmami. Ponownie będziemy musieli wyciągnąć wnioski z kryzysu, który ujawnił asymetryczny charakter naszych stosunków z Chinami, i zmobilizować instrumenty polityczne, aby zakończyć tę sytuację.

Niemniej jednak, wyzwaniem dla Europy jest konieczność wzięcia pod uwagę zarówno imperatywów jednolitego rynku, jak i istnienie państw narodowych, których interesy i tradycje nie zawsze są ze sobą zbieżne. Zwłoka we wprowadzaniu mechanizmu kontroli inwestycji zagranicznych była powodowana faktem, iż część państw członkowskich miała poczucie, że szanse, jakie dawały niektóre rozwijające się rynki były zbyt duże na to, by zrezygnować z nich na rzecz ostrzejszej kontroli inwestycji napływających z tego samego rynku. Jednak te same państwa wkrótce zdały sobie sprawę, że one także mogą paść ofiarą przejęć strategicznych sektorów przez zagraniczne podmioty – i szybko zmieniły zdanie. Obecnie nawet niektóre tradycyjnie liberalne państwa (jak choćby Holandia) wzywają do wprowadzenia większego nadzoru nad inwestycjami zagranicznymi w celu zadbania o to, by zagraniczni inwestorzy nie otrzymywali pomocy publicznej. Krótko mówiąc, Europa nie może być jedynym regionem na świecie, który będzie trzymał się zasad konkurencji, podczas gdy inni ich nie przestrzegają.

Kryzys koronawirusowy wydobędzie na światło dzienne to, w jaki sposób globalizacja przyczynia się do osłabiania narodów, które nie przedsięwzięły wystarczających środków w celu zadbania o własne bezpieczeństwo w najszerszym znaczeniu tego określenia. Wszystko to musi skłonić Europę do realizacji idei strategicznej autonomii, która, jak możemy wyraźnie zaobserwować, nie może ograniczać się tylko do sfery wojskowej. Tę strategiczną autonomię należy zbudować wokół sześciu głównych filarów, które chciałbym tu przedstawić:

  1. zmniejszenie naszej zależności, nie tylko w sektorze opieki zdrowotnej, ale także w obszarze przyszłych technologii, takich jak baterie czy sztuczna inteligencja;
  2. uniemożliwienie graczom rynkowym spoza Europy przejęcia kontroli nad naszymi strategicznymi działaniami, co wymaga wyraźnego zidentyfikowania tych działań na wcześniejszych etapach;
  3. ochrona naszej infrastruktury krytycznej przed cyberatakami;
  4. zadbanie o to, by nasza niezależność w podejmowaniu decyzji nigdy nie została podważona przez offshoring niektórych rodzajów działalności gospodarczej i zależność, którą stwarza;
  5. rozszerzenie uprawnień regulacyjnych Europy na przyszłe technologie, aby uniemożliwić innym podmiotom regulację w sposób, który jest dla nas szkodliwy;
  6. wykazanie przywództwa we wszystkich obszarach, w których brak globalnego zarządzania niszczy system wielostronny.

Odbudowa globalnego zarządzania

To prowadzi mnie do postawienia pytania o globalne zarządzanie. Z biegiem czasu, jego wady stają się coraz wyraźniejsze. W ostatnich latach krytyka wymierzona była głównie w Światową Organizację Handlu. Teraz Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) znajduje się na linii ognia, dokładnie wtedy, gdy potrzebujemy jej bardziej niż kiedykolwiek. Rada Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych nie była w stanie stworzyć rezolucji w sprawie COVID-19, ponieważ USA i Chiny nie mogły osiągnąć porozumienia.

To niezbadane terytorium: nawet w czasie zimnej wojny USA i Związek Radziecki zdołały osiągnąć porozumienie w sprawie przyspieszenia badań nad szczepionką przeciwko polio. G7 również nie było w stanie dojść do porozumienia w zakresie treści, ponieważ jedno z państw chciało nazwać COVID-19 mianem „chińskiego wirusa”. Jesteśmy świadkami gry polegającej na obwinianiu USA i Chin, co niszczy światowe przywództwo. Stanowi to wyraźny kontrast z tym, czego doświadczyliśmy w pierwszej dekadzie XXI wieku w przypadku wprowadzenia globalnego planu walki z AIDS, zmobilizowaniu wysiłków w celu zwalczania wirusa Ebola i oczywiście działań podjętych podczas kryzysu finansowego w 2008 r.

Można by było uznać, że pandemia nie jest sama w sobie sprawą Rady Bezpieczeństwa. Ale argument ten nie jest przekonywujący. W dwóch przypadkach, o których mowa powyżej (AIDS i Ebola), w Radzie Bezpieczeństwa odbyło się jednogłośne głosowanie. I ta jednomyślność pomogła pobudzić reakcję. Projekt przedłożony niedawno przez Estonię nie został poddany pod głosowanie, ponieważ wiele krajów nie zgodziło się z naciskiem zawartym w treści zaproponowanego tekstu na pełną przejrzystość w zakresie sprawozdawczości na temat kryzysu, co według nich podważa ich suwerenność. Francja i Tunezja pracują jednak nad nowym projektem.

Po raz pierwszy od powstania ONZ niemożliwe okazało się osiągnięcie konsensusu – właśnie podczas pandemii, co nie wróży dobrze. Sytuacja ta jest wynikiem sporów między krajami należącymi do organizacji i braku zainteresowania wśród wielu z nich jakąkolwiek formą międzynarodowego przywództwa. Wszystko to jest niezwykle niepokojące, ponieważ wiemy, że silna koordynacja międzynarodowa może zmienić reguły gry. Koordynacja tego typu umożliwia wymianę najlepszych praktyk, proponowanie wdrożenia międzynarodowych standardów kontroli pasażerów (na przykład na lotniskach), gromadzenie zasobów do testowania i badań nad szczepionkami (zamiast jednego kraju próbującego zachować dla siebie obiecujące wyniki badań dla własnej korzyści) i tworzenie partnerstwa w celu wyprodukowania wszystkich niezbędnych produktów i sprzętu potrzebnego do walki z pandemią.

Ta potrzeba koordynacji będzie również niezwykle ważna po zniesieniu lockdownu. Jeśli każde państwo zdecyduje się na zniesienie obostrzeń, wówczas napotkamy poważne problemy. Musimy zatem wypracować wspólną strategię, aby zapobiec globalnemu chaosowi, który ponownie wpłynąłby na handel międzynarodowy. Od początku kryzysu jedynym obszarem, w którym współpraca międzynarodowa działała naprawdę dobrze, są banki centralne. Fakt, że są one w stanie działać autonomicznie i niezależnie od tradycyjnej rywalizacji między państwami, jest jednym z możliwych wyjaśnień ich sukcesu.

Na późniejszym etapie będziemy musieli oczywiście ocenić, co zostało zrobione lepiej, a co gorzej, odkąd wybuchła pandemia. Teraz jednak jest czas na połączenie naszych sił, a nie wywoływanie kontrowersji. Mając to na uwadze, zapowiedź prezydenta USA Donalda Trumpa, że tymczasowo zawiesza on amerykańskie finansowanie WHO, ponieważ organizacja rzekomo próbowała ukryć błędy popełnione przez Chińczyków, jest godna ubolewania.

Bez wątpienia kryzys ten nadwyrężył stosunki chińsko-amerykańskie i ujawnił zagrożenie dla bezpieczeństwa międzynarodowego związane z wielowymiarowym konfliktem między tymi dwoma krajami. Jak powiedział mi sekretarz generalny ONZ António Guterres, USA, Chiny i UE będą musiały ściśle współpracować, aby wyjść z kryzysu. Nawet gdyby zamiast pogorszenia stosunków między USA i Chinami, kryzys doprowadził do porozumienia między nimi, rola Europy będzie jeszcze ważniejsza.

Europa będzie musiała dopilnować, aby skutki tej rywalizacji nie wywarły negatywnego wpływu na niektóre regiony świata – szczególnie w Afryce, która będzie potrzebować rzeczywistego wsparcia finansowego, aby poradzić sobie z pandemią. G20 i Międzynarodowy Fundusz Walutowy ogłosiły moratorium na zadłużenie dla najbiedniejszych krajów, co z pewnością przyniesie ulgę wielu osobom. Ale to zdecydowanie nie wystarczy. Wszyscy darczyńcy, w tym Chiny, powinni pracować nad umorzeniem tego długu. Jak zauważyło wielu przywódców i ekonomistów w Ameryce Łacińskiej, dotyczy to również krajów o średnim dochodzie, które również będą potrzebować wsparcia.

Biorąc pod uwagę obecną sytuację, jeśli chcemy dać przykład, a przede wszystkim być wiarygodni, musimy najpierw pokazać naszym własnym obywatelom, że praktykujemy w domu to, co głosimy na arenie międzynarodowej – czyli solidarność. Kraje europejskie podjęły szereg działań, aby zapobiec załamaniu własnych gospodarek. Uruchomiono plany naprawy. Wszystko to jest krokiem we właściwym kierunku. Jednak wciąż daleko nam do kultywowania podejścia opartego na europejskiej solidarności. Musimy również dopilnować, aby krajowe plany naprawy nie naruszały zasad jednolitego rynku.

Jeśli w danym kraju przedsiębiorstwa otrzymają pomoc w ramach krajowego planu wsparcia, który jest szczerzej zakrojony niż w krajach ich konkurentów, mogą zyskać oni decydującą przewagę po zakończeniu kryzysu – a to może dodatkowo zachwiać równowagę gospodarczą na obszarze jednolitego rynku. Podział na północ i południe, który istniał już przed kryzysem, może wtedy stać się jeszcze bardziej widoczny. To zaś nieuchronnie wpłynęłoby na ogólny stosunek Europejczyków do europejskiego projektu. W obecnej sytuacji jasne jest, że środki fiskalne przeznaczone przez rządy na wsparcie systemu produkcji są znacznie bardziej kompleksowe w Niemczech niż we Włoszech czy w Hiszpanii.

COVID-19 ujawnił także jedną z głównych słabości unii walutowej: brak funkcji stabilizacji fiskalnej dla strefy euro jako całości, co „prowadzi do przeciążenia polityki pieniężnej dla celów stabilizacyjnych i niewłaściwego połączenia polityk”. Chociaż źródło pandemii sprawia, że jest to kryzys symetryczny, jego konsekwencje są wysoce asymetryczne. Pod względem społecznym i geograficznym jego ogromne koszty nie zostaną równo rozdystrybuowane.

Komisja Europejska i Europejski Bank Centralny szybko zareagowały na kryzys. Jeśli chodzi o wysiłki humanitarne, dzięki znakomitej pracy koordynacyjnej Komisji Europejskiej, 500.000 obywateli UE , którzy wówczas znajdowali się poza jej granicami zostało sprowadzonych do domu. Jeśli chodzi o gospodarkę, po najdłuższym spotkaniu w swojej historii Eurogrupa otworzyła nowe linie kredytowe z europejskiego mechanizmu stabilności. Nie jest jednak jasne, czy kraje takie jak Hiszpania czy Włochy będą z nich korzystać. Po raz kolejny jesteśmy świadkami tych samych debat międzyrządowych na temat tego, w jaki sposób zorganizować solidarność europejską, której brak opóźnił reakcję na kryzys euro – kryzys, który wiele nas kosztował, zarówno pod względem gospodarczym, jak i społecznym.

Na naszych oczach ponownie dokonuje się konfrontacja między północą a południem. I znów widzimy granice europejskiej solidarności ze względu na fakt, że nie jesteśmy jeszcze unią polityczną, ani nawet prawdziwą unią gospodarczą i walutową, pomimo poczynienia niezaprzeczalnych postępów.

Aby ta solidarność stała się rzeczywistością, wiele mówi się o „planie Marshalla”, który jest pozytywnym punktem odniesienia dla Europejczyków. Oprócz tego, że nie możemy już oczekiwać pojawienia się nowego George’a Marshalla z drugiej strony Atlantyku, plan Marshalla był w tym czasie zaprojektowany po to, aby odbudować kontynent, który został całkowicie zniszczony. Dziś jednak, porównując pandemię z wojną, widzimy, że tym razem kapitał fizyczny nie uległ zniszczeniu.

Po trzęsieniu ziemi infrastruktura i moce produkcyjne muszą zostać odbudowane. Ale nie jest to wyzwanie, przed którym stoimy dziś. Obecnie musimy skoncentrować się na zaspokajaniu najpilniejszych potrzeb w obszarze systemów opieki zdrowotnej, zapewnieniu dochodu osobom, które nie mają możliwości powrotu do pracy, a przedsiębiorstwom odpowiednich gwarancji i umożliwieniu odroczenia im płatności, aby zapobiec załamaniu systemu produkcyjnego. Tego właśnie pilnie dziś potrzebujemy.

Odporność demokracji

Kryzys będzie także politycznym sprawdzianem dla europejskich systemów demokratycznych. Kryzysy zawsze pokazują społeczeństwom, gdzie tkwią ich mocne i słabe strony. Już teraz tworzone są narracje polityczne mające przygotować nas na dalszy rozwój wydarzeń. Istnieją trzy konkurujące ze sobą narracje: narracja populistyczna, narracja autorytarna (pod wieloma względami podobna do pierwszej) oraz narracja demokratyczna. W teorii, kryzys powinien wywrzeć istotny wpływ na narrację populistyczną, ponieważ koncentruje się on na znaczeniu racjonalnego podejścia, ekspertyzie i wiedzy – zasad, które populiści wyśmiewają lub odrzucają, przypisując wszystkie te atrybuty elitom.

Faktycznie, trudno jest dalej prowadzić narrację „post-prawy”, gdy obecnie doskonale wiemy, w jaki sposób ludzie zostają zakażeni, jakie grupy są zagrożone i jakie środki zapobiegawcze należy podjąć, aby zwalczyć pandemię. Wciąż jednak populiści mogą przede wszystkim obwiniać obcokrajowców za rozprzestrzenianie się wirusa. Mogą także wskazać na globalizację, tradycyjnego kozła ofiarnego, jako mechanizm odpowiedzialny za wszystkie nasze bolączki. W tym samym duchu, populiści mogą naciskać na dokładniejsze kontrole graniczne i wykorzystać je jako okazję do większej wrogości wobec zjawiska imigracji.

Populizm jest z natury zmiennokształtny. Dostosowuje się do każdej sytuacji i może łatwo zmienić swój kierunek, ponieważ nie odczuwa potrzeby odróżniania prawdy od fikcji. Co więcej, populiści zawsze będą czuli się swobodnie w czasach zdominowanych przez strach. Możliwość ograniczenia praw i wolności obywateli będzie zawsze stanowiła dla nich pokusę w obliczu wyjątkowych okoliczności. Możliwe jest zatem, że będzie nam bliżej do cyfrowej formy autorytaryzmu, którą pewne kraje już wyraźnie praktykują. Tak było po 11 września, kiedy „wojna z terroryzmem” doprowadziła do erozji swobód osobistych. Orwell jest już pieśnią przeszłości.

Narracja autorytarna jest podobna do narracji populistycznej, ponieważ ma na celu upraszczanie problemów i zapewnienie jednego kluczowego wyjaśnienia. Przyjmuje ona zatem, że tylko autorytarne i scentralizowane reżimy mogą pokonać pandemię, mobilizując wszystkie zasoby danego kraju. Wiemy jednak, że to nieprawda. Wiemy, że dobrze zorganizowane kraje demokratyczne osiągnęły jak dotąd największe sukcesy w walce z kryzysem.

Zostaje zatem jeszcze narracja demokratyczna. Ta jest najtrudniejsza do sprecyzowania, ponieważ wątpliwości, pytania, rozważania i debaty są fundamentem społeczeństw demokratycznych. Wszystko to utrudnia szybkie i skuteczne działanie oparte na jasnej i niepodważalnej narracji. Zasadniczo jednak po zakończeniu kryzysu obywatele Europy wydadzą własny werdykt w sprawie podejścia przyjętego przez każde z państw członkowskich i całą Europę.

To sprawia, że Unia Europejska musi być postrzegana jako gracz, który może coś zmienić. Nie oznacza to, że powinna ona zastąpić funkcję państw członkowskich, ale raczej powinna bazować na ich działaniach, aby nadać sens i treść podstawowej kwestii, o której mowa – czyli ochronie modelu europejskiego. Jednak w oczach całego świata model ten będzie miał znaczenie tylko jeśli uda nam się skutecznie wypromować solidarność między państwami członkowskimi. W tej kwestii wciąż mamy wiele do zrobienia.

Po raz kolejny przeżywamy egzystencjalny moment dla Unii Europejskiej – ponieważ to, jak zareagujemy, wpłynie na spójność naszych społeczeństw, stabilność krajowych systemów politycznych i przyszłość integracji europejskiej. Czas leczyć rany z poprzednich kryzysów, a nie otwierać je ponownie. Aby to osiągnąć, instytucje i polityka UE muszą zdobyć serca i umysły obywateli Europy. I w tym względzie również pozostaje jeszcze wiele do zrobienia.

 

Artykuł ukazał się pierwotnie w j. angielskim na stronie Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR): https://www.ecfr.eu/publications/summary/the_post_coronavirus_world_is_already_here?utm_source=newsletter&utm_medium=email&utm_campaign=ecfr_press_release

Artykuł pojawił się również na stronach internetowych Służby Działań Zewnętrznych UE i Institut Francais des Relations Internationales.

Przełożyła Olga Łabendowicz

Jak uratować planetę dla naszych dzieci? Zadania dla Europy :)

Przemysław Staciwa: Cofnijmy się w czasie do dnia otwarcia Igrzysk, kiedy jedno z inauguracyjnych przemówień wygłaszał były minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski – obecnie europoseł – który mówił o europejskiej racji stanu. Wystąpienie rozpoczął jednak pytaniem: „Czy możemy w ogóle mówić o europejskiej racji stanu?‟ Chciałbym, żebyśmy zatrzymali się przy nim na jakiś czas, zawężając to pytanie jednak do kwestii ekologicznej, klimatycznej europejskiej racji stanu. Czy możemy o niej w tym momencie mówić? Jeśli tak, to jak ona się w tej chwili kształtuje albo na jakim etapie krystalizacji jest? Jeśli nie – dlaczego i czy są jakieś szanse, żeby powstała? 

Agnieszka Pomaska: Mam poczucie, że jako parlamentarzystka stosunkowo rzadko mam możliwość mówić do większego grona o sprawach środowiska, które gdzieś w tej debacie politycznej – także w związku z tym co się działo przez ostatnie cztery lata w Polsce – mocno uciekały. Chociaż z drugiej strony temat ochrony środowiska dosyć regularnie stawał się też tematem politycznym i, co w jakimś sensie zaskakuje, taką kwestią, która także dzieliła scenę polityczną. Osobiście wydaje mi się, że kwestie dotyczące środowiska, zmian czy zagrożeń klimatycznych to sprawy nas wszystkich, niezależnie od tego, czy jesteśmy z PO, Nowoczesnej, PiS-u czy Lewicy. Okazuje się jednak, że nawet jednoznaczna odpowiedź na pytanie o to, czy powinniśmy chronić przyrodę nie jest taka oczywista – przynajmniej nie w polskim parlamencie, co jest bardzo smutne, bo trudno mówić o celach klimatycznych czy wspólnej racji stanu, jeśli nawet na tej naszej lokalnej polskiej scenie politycznej nie ma wśród polityków zgody co do tego – i to jest chyba największa abstrakcja – czy zmiany klimatyczne istnieją, czy nie. Są politycy, łącznie z najważniejszymi osobami w państwie, którzy to podważają. Dlatego na pewno dużo trudniej przenosić tę debatę na poziom europejski, co jednak nie oznacza, że nie powinniśmy tego robić. Dla mnie kwestią oczywistą jest to, że Europa powinna być, i zdaje się, że jest, liderem, jeśli chodzi o cele klimatyczne, środowiskowe, ale Europa potrzebuje w tej sprawie także jedności i jednomyślności. Dla nas, polityków, to powinien być cel, żeby za te cztery lata to już nie był przedmiot sporu – czy środowisko należy chronić, czy nie – ale żeby było to oczywiste. Ja, jako polityczka opozycji, powinnam sobie postawić za cel, żeby ten stan rzeczy zmienić. Żeby kwestie ochrony środowiska wyszły ponad polityczne spory. Założyłam w sejmie zespół parlamentarny „Zerwij z plastikiem‟, w którym staram się wychodzić poza te podziały, które powinniśmy odrzucić przy kwestiach środowiskowych.

Anita Sowińska: Oczywiście możemy, a nawet musimy, mówić o europejskiej racji stanu, a właściwie o światowej racji stanu. Denerwują mnie stwierdzenia podważające zmiany klimatyczne. Musimy opierać się na wiedzy naukowej. Kiedy ktoś w rozmowie ze mną podważa wpływ człowieka na ocieplenie klimatu, to podaję przykład Ziemi, która jest okrągła – kiedyś, wcale nie tak dawno temu, ludzie w to nie wierzyli, ale jest to naukowo udowodnione. Tak samo jest ze zmianami klimatycznymi. Mój mały apel do Państwa: nie dajcie się wciągnąć w dyskusję, czy zmiany klimatyczne są czy nie są faktem. One po prostu są i należy piętnować stanowiskoludzi, którzy twierdzą inaczej, ponieważ podważają dowody naukowe. Koniec z dyskusją na ten temat. Jesteśmy światową wioską. To, co robimy tutaj w Polsce ma wpływ na to, jak żyją ludzie w Afryce, a także jak będą żyć przyszłe pokolenia. Jestem menedżerką i uważam, że jeśli chcemy coś poprawić, a w tym momencie chcemy uratować naszą planetę – trzeba opierać się na liczbach, ponieważ jeżeli czegoś nie można zmierzyć, to nie można tego poprawić. Odwołam się zatem do Global Footprint Network, który pokazuje, jaki wpływ na planetę ma dany kraj i jaki wpływ ma na nią mieszkaniec Niemiec, Polski czy USA, czy jest tak zwanym dłużnikiem, czy wierzycielem kolejnych pokoleń i innych nacji. Na ich stronie internetowej jest mapa świata, która wyraźnie pokazuje, że my, kraje rozwinięte, czyli Europa, USA, ale także Chiny, jesteśmy dłużnikami przyszłych pokoleń, a także żyjemy na koszt tych ludzi, którzy żyją w Afryce. To nasza wspólna odpowiedzialność, dlatego powinniśmy podejmować działania i wychodzić z inicjatywami proekologicznymi.

Reneta Sokol Jurković: Przede wszystkim, dziękuję za zaproszenie do panelu i możliwość dyskutowania o tak ważnym globalnym temacie – zmianach klimatycznych. Przygotowałam dane weryfikujące dotychczasowe wypowiedzi. Tak jak wspomniano, jestem z zawodu klimatologiem, na co dzień pracuję z zagadnieniami klimatu oraz zmian klimatu, głównie z danymi, które mówią jasno – globalne ocieplenie jest rzeczywistym problemem, wywołanym przez człowieka i jego emisje gazów cieplarnianych. Oto dane: od 1880 roku średnia temperatura na Ziemi wzrosła o 0,8⁰C, a stężenie dwutlenku węgla jest wyższe o 35%. Według moich obliczeń mieszkaniec Unii Europejskiej emituje średnio 6,4 tony dwutlenku węgla. Średnia światowa wynosi 5, a jeśli chcemy walczyć ze zmianami klimatu, musimy zmniejszyć tę wartość do 2 ton. Jak wspomniałam, dziś wartość ta wynosi 6,4. Jako naukowiec, biorąc pod uwagę dane i projekcje klimatyczne, nie jestem pewna, czy uda nam się utrzymać globalne ocieplenie poniżej poziomu 2 stopni, a o 1,5 stopnia nie możemy nawet pomarzyć. Jeśli będziemy kontynuować dotychczasowy kierunek w biznesie, osiągniemy poziom 1,5 jeszcze przed rokiem 2030. Jeśli chcemy utrzymać go poniżej 1,5, globalne emisje powinny zostać ograniczone o połowę przed rokiem 2030. Czy możecie sobie wyobrazić ograniczenie swoich emisji dwutlenku węgla o połowę? Aby to się udało, wymagane jest wprowadzenie radykalnych zmian w naszych metodach produkcji energii, produkcji jedzenia, a także transportu. A dlaczego 2 stopnie? Każda wartość powyżej 2 stopni spowoduje transformacje, do których człowiek nie będzie się w stanie przystosować. Jeśli globalne ocieplenie osiągnie poziom 2-3 stopni, zniknie wiele gatunków, podniesie się także poziom mórz oraz zwiększy się ilość obszarów pustynnych w południowych częściach Europy. Wspomniałam poziom morza. Szacuje się, że poziom mórz podniesie się przed 2100 rokiem o około pół metra. Niektóre kraje, czego nie jesteśmy świadomi w Europie, znikną, co spowoduje też nowe migracje na całym świecie. Zmiana klimatu jest problemem globalnym manifestującym się w różny sposób w różnych częściach świata – w Europie zaobserwujemy ogromną różnicę między bardziej wilgotną północą i bardziej suchym południem. A według projekcji, w zależności od różnych scenariuszy, ocieplenie wzrośnie o kolejne 0,3, by osiągnąć wartość ponad 5 stopni. Oczywiście przy takim wpływie na naturę jesteśmy swoimi największymi wrogami niszczącymi własne podstawy, jak i podstawy naszej cywilizacji. Zainteresowanie ludzi tematem zmian klimatycznych w ostatnim okresie wzrosło, jednak gdy trzeba przejść do działania, tylko nieliczni pozostaną na placu boju. Walcząc ze zmianami klimatycznymi nie zobaczy się efektów w ciągu tygodnia czy roku. To praca długoterminowa.

Katarzyna Jagiełło: Rok temu dowiedzieliśmy się o dwunastu latach – dwunastu latach, w ciągu których powinniśmy ogarnąć naszą politykę, ogarnąć naszą gospodarkę i ogarnąć, że rozwój dla rozwoju i wzrostu niesie nam śmierć, zniszczenie, pożogę i apokalipsę. Miałam nadzieję, iż spotykając na scenie aktywne polityczki, nie będziemy już musieli rozmawiać o rozmawianiu. Zastanawiam się, czy w ogóle mamy jeszcze czas na to, żeby co cztery lata to politycy, którzy muszą utrzymać swoje partie, zdobyć zaplecze i popularność, decydowali o tym, czy nasze dzieci i nasze wnuczki będą miały w miarę godną przyszłość. Na razie niestety wszystko wskazuje, że szanse na to są nikłe. Potrzebujemy demokracji jak kania dżdżu albo jeszcze więcej. Przed nami największe wyzwanie, z jakim nasza planeta i ludzkość miały okazję się mierzyć. Mówimy tutaj nie tylko o przetrwaniu gatunku ludzkiego, ale także o przetrwaniu wszelkich form życia na tej planecie. Potrzebujemy demokracji jak kania dżdżu. I tu wątpliwość, czy my w ogóle możemy sobie pozwolić na jeszcze dwa odbywające się co cztery lata festiwale obietnic wyborczych, w momencie kiedy naukowcy mówią, że kalkulacje odnośnie czasu, jaki nam pozostał na wprowadzenie zmian koniecznych, żeby powstrzymać katastrofę klimatyczną, może być przeszacowany. Słyszeliście państwo na pewno o tym, że lasy amazońskie płoną, płoną Afryka i tundra – płonie planeta. Obecnie tylko 4% ssaków na ziemi to dziko żyjące zwierzęta. Reszta biomasy ssaków to ok 35% ludzi i 60% zwierząt hodowlanych. 80% wszelkiej ziemi uprawnej na planecie Ziemia przeznaczona jest pod uprawę pasz czy pastwiska dla zwierząt. Cały czas podkreślam termin „planeta Ziemia‟, ponieważ musimy myśleć globalnie. Europa to część świata, która ma stosunkowo progresywne polityki środowiskowe i klimatyczne – pewnie najlepsze na świecie, ale nadal wspiera chów przemysłowy, korzysta z węgla czy hoduje rzepak na biopaliwa. Nie będziemy mieć dobrej demokracji, państwa prawa, sztuki i kultury, żadnego obszaru życia innego niż dramatyczna walka o przetrwanie, jeśli nie zadbamy o to, jak będziemy żyć we wspólnym domu, którego fundamenty muszą powstać teraz oparte o twarde i zdecydowane działania.; Tymczasem na przykład KO mówi o 33% OZE w miksie, a PiS mówi o 27% – te liczby niewiele się różnią, żadna nie odpowiada wyzwaniom energetycznym naszego kraju. Padają deklaracje o odchodzeniu od węgla, ale dopiero w 2040 roku… My jednak musimy te wszystkie decyzje wdrażać w życie w przeciągu jedenastu lat, a nie tylko o nich opowiadać. I kiedy słucham tych rozmów, kiedy czytam programy – nie mam słów. Mówimy o zagrożeniach klimatycznych od lat, a jednak jedyna partia, która konsekwentnie w Polsce dba o zielone sprawy, to Zieloni, trzymam kciuki za ich sukcesy, za to, że zarażą prawdziwą merytoryczną pracą inne partie. Czy możemy sobie jeszcze pozwolić, żeby nasza demokracja polegała na demokracji partyjnej? Czy to nie powinny być panele obywatelskie, związane blisko z naukowcami? Czy nie powinniśmy oddać kwestii klimatycznych poza te partie, które co cztery lata obiecują niesamowite rzeczy, a potem mówią „nie wyszło”?

Przemysław Staciwa: Zdaję sobie sprawę, że problem jest globalny. Temat zadany przez organizatorów związany jest z zadaniami dla Europy, ale myślę, że warto go poszerzyć. Zwrócę się teraz w stronę Adama Wajraka, który pewnie doskonale zna dane na temat tego, z jaką prędkością giną obecnie gatunki… 

Adam Wajrak: Tego tak naprawdę nie wie nikt. Chciałbym jednak zacząć od tego, że tytuł panelu wydał mi się nieco ironiczny – „Jak ocalić planetę dla naszych dzieci”. To nie jest kwestia planety. Ona sobie poradzi, przeszła już sześć wielkich wymierań. Istotna kwestia to jednak to, jak ocalić nasze dzieci, a dokładnie wasze dzieci, bo ja ich nie mam. Muszę powiedzieć, że kiedy patrzę na tę sprawę z obecnej perspektywy, to to okienko wydaje mi się coraz mniejsze i decyduje o tym cała masa czynników. To oczywiście czynnik emisji, o którym mówiły Reneta Sokol Jurković i Katarzyna Jagiełło. Te emisje rosną bardzo szybko w skali globalnej i jak powiedział Marcin Popkiewicz: „z prawami fizyki nie ma negocjacji”. Nie będziemy negocjować z podgrzewającą się planetą. Mamy coraz mniej dzikiej przyrody, która mogłaby być buforem dla zmian klimatycznych. Jak wiemy, dzika przyroda świetnie radzi sobie ze zmieniającym się klimatem – to widać na przykładzie Puszczy Białowieskiej i w tzw. lasach posadzonych przez człowieka, które w ogóle nie potrafią temu podołać. Wreszcie bardzo ważną rzeczą są społeczeństwa, a szczególnie społeczeństwo polskie, które przez całe lata nie zostają przygotowane do poradzenia sobie z tak skomplikowanym wyzwaniem. Zmiany klimatu i zmiany planetarne wymagają narzędzi do ich zrozumienia. Obrażamy się na polityków, ale nasze społeczeństwo, które tych polityków wydało, nie ma do tego odpowiednich narzędzi. Nie mamy dobrej edukacji, stopień czytelnictwa jest niski, społeczeństwo jest rozwarstwione. Myślę, że tym, co przeszkodzi nam w uporaniu się ze zmianami klimatycznymi jest coś, co ja nazywam trumpocenem. Trumpocen to sytuacja, w której politycy mówią „powrót do przeszłości jest możliwy” i osiągają świetne wyniki wyborów w rozwarstwionych,  pod względem edukacyjnym, równościowym i materialnym, społeczeństwach – przykłady stanowią Stany Zjednoczone, Brazylia, Polska. Ci politycy mogą szaleć, bo społeczeństwa, w których sprawują władzę są takie, a nie inne. Jeśli mamy sobie poradzić ze zmianami klimatu  – i to jest aspekt europejski – to możemy sobie poradzić tylko w ramach bardzo dużych, silnych organizmów międzynarodowych. Takim organizmem jest Unia Europejska. Mamy zatem kilka bardzo ważnych faktorów, które mogą zadecydować o tym, czy sobie z tym poradzimy i czy nasze dzieci przetrwają, czy jednak sobie nie poradzimy i nasze dzieci nie przetrwają, a przynajmniej nie przetrwa ta cywilizacja, którą znamy… Kiedy chodziłem po Puszczy Białowieskiej i patrzyłem sobie na ten piękny, niewielki ogródek – 600 km² to naprawdę niewiele – to pomyślałem, że wystarczy mi tego ogródka do końca życia i nie obchodzi mnie, co stanie się z tą cywilizacją, ponieważ cała reszta nie potrafi się zachowywać odpowiedzialnie. Ale potem pomyślałem też, że jednak strasznie głupio jest być dziadkiem w świecie z Mad Max’a. I że jednak trzeba coś robić.

Przemysław Staciwa: Mam wielką ochotę wywołać polityczki do odpowiedzi na apel Katarzyny Jagiełło, która wzywa do działania i zakończenia dyskusji. Jestem ciekawy, jakie są pomysły na rozpoczęcie tego działania. Bo rzeczywiście od pięknej, gładkiej mowy lasy nie rosną, a zanieczyszczenia nie stają się mniej intensywne. 

Anita Sowińska: Przyznaję, że zostałam polityczką i zdecydowałam się pokonać drogę od ekonomii do polityki właśnie dlatego, że byłam niezadowolona z faktu, że politycy nie podejmują żadnych działań albo podejmują działania pozorne jeśli chodzi o kwestie klimatyczne i ochrony środowiska. Wszyscy zgadzamy się tutaj co do diagnozy sytuacji, że jest zła. Natomiast tematem tego panelu jest „jak uratować tę planetę‟ czy jak uratować nasze dzieci i tu proponuję przejść do potencjalnych rozwiązań. Sprawa nie jest prosta i trzeba na nią patrzeć w sposób systemowy. Osobiście uważam, że to muszą być działania podjęte w kilku obszarach jednocześnie: w energetyce, gospodarce obiegu zamkniętego, przyrodzie i jej ochronie, edukacji, transporcie czy rolnictwie. Natomiast, zgodnie z regułą Pareto, według której 20% naszych działań powinniśmy skierować na to, co przynosi najlepsze efekty. Uważam, że priorytetem dla Polski jest sprawiedliwa transformacja energetyczna i to jest to, od czego powinniśmy zacząć. Musimy odejść od węgla, ale to odejście powinno być stopniowe, przy uwzględnieniu interesów pracowniczych, a także interesów osób, których nie stać na wymianę pieców. Za mało mówi się też moim zdaniem w Polsce o tym, o czym w Europie Zachodniej mówi się już dużo więcej – o gospodarce obiegu zamkniętego. Ponieważ drugim elementem, który ma największy wpływ na emisję CO2 jest to, ile zasobów Ziemi zużywamy., a zużywamy ich za dużo. Rozwiązaniem jest ekonomia cyrkularna. Unia Europejska idzie w tym kierunku na przykład jeśli chodzi o strategię dla plastiku, ale to nie wystarczy. Musimy przekonać i współpracować z przedsiębiorcami tak, abyśmy przestawili tę naszą gospodarkę ze zużycia liniowego surowców na ponowne zużycie i naprawę. Powinniśmy zapobiegać powstawaniu odpadów i wydaje mi się, że my, politycy mamy tu do spełnienia bardzo dużą rolę. Odniosę się jeszcze do propozycji panelu obywatelskiego. Jestem bardzo za tym i jest to moje marzenie, aby w nowym parlamencie powołać tego rodzaju ogólnokrajowy panel obywatelski, składający się z około stu osób, wylosowanych zgodnie z filozofią panelu obywatelskiego, bo wiemy już, że na przykład w Irlandii ta forma się bardzo sprawdziła. A zatem jeżeli ja, jako polityczka, będę miała taką możliwość – na pewno będę za wprowadzeniem tej propozycji. 

Przemysław Staciwa: Nie jest moim celem wchodzenie w temat polityki podczas tego panelu, jednak wydaje się to nieuniknione, ponieważ to politycy mogą wdrożyć odpowiednie, przeciwdziałające zmianom klimatu działania. Nie jest także moim celem krytykowanie Koalicji Obywatelskiej, ale niestety jej przedstawiciele, w kwestii kluczowych zagadnień potrafili w poprzednich latach głosować ramię w ramię z politykami obecnie rządzącymi w polskim parlamencie. Chyba można powiedzieć, że już czas najwyższy abyśmy się, mówiąc kolokwialnie, ogarnęli. Być może zabranie ze sobą na pokład Zielonych faktycznie diametralnie zmieniłoby kurs największej partii opozycyjnej. 

Agnieszka Pomaska: Przede wszystkim dziękuję za presję, którą organizacje pozarządowe, w tym Greenpeace, wywierają na partiach politycznych – w tym także na mnie. Rola polityka jest taka, że podejmuje pewne działania również dlatego, albo z reguły dlatego, że pojawia się jakaś presja, więc nie jest w tym co robi osamotniony. Zawsze możecie też powiedzieć: sprawdzam – możecie sprawdzić jakie pojawiały się interpelacje, jakie zapytania, jakie konferencje, zwłaszcza w kwestii ochrony środowiska. Nie chciałabym jednak, żeby tym razem nasza dyskusja skończyła się na rozmowach. W pełni popieram postulat Polski bez węgla do 2030 roku, ale jest to też kwestia odpowiedzialności, czy da się to zrobić w taki sposób, żebyśmy mogli w tym roku 2031 spotkać się w takiej sali, w jakiej siedzimy dziś i mieć pewność, że mikrofony będą działać, a prądu nie zabraknie. Trzeba zatem zastanowić się, jak ma do tego dojść. Myślę, że takim konkretnym przykładem, który wymaga zmiany jest chociażby decyzja o budowie Elektrowni Ostrołęka. Ona nie jest i nie będzie rentowna. W sytuacji, w której 26% węgla w Polsce to węgiel importowany, a proces ten ciągle postępuje i przyspiesza – odpada już argument, który bardzo długo funkcjonował jeśli chodzi o węgiel i związany był z tym, że z kopalniami i węglem, które mamy, trzeba przecież coś zrobić. To moje zobowiązanie na najbliższe cztery lata – aby faktycznie podejmować realne działania, bo w pełni się z tym zgadzam. Ja także mam dzieci i wiem, że działam w sprawie zarówno swojej, jak i ich przyszłości. Kluczem jest kwestia, która została już poruszona, a mianowicie kwestia edukacji. Nikt nie wywrze presji na nas tak, jak własne dzieci. Moje dzieci są jeszcze małe, chodzą do drugiej i czwartej klasy szkoły podstawowej, natomiast okazuje się, że wiedzą już jakie zagrożenie powoduje plastik czy zanieczyszczone powietrze. Ale nie jest to powszechne, dlatego uważam, że właśnie edukacja także jest w tej sprawie kluczowa. 

Przemysław Staciwa: Edukacja to świetny postulat, ale wiąże się z pracą u podstaw, która wymaga czasu, rozłożenia na lata, a my tych lat niestety nie mamy. Bardzo trudno nam jednak przejść do konkretów i jest to, jak mi się wydaje, karkołomne zadanie…

Adam Wajrak:  Dlatego wyobrażam sobie, że politycy powinni być elitą. Elita polega na tym, że nie płynie z prądem, ale kształtuje społeczeństwo. Trudno będzie nam sobie poradzić. W związku z tym uważam, że politycy powinni mówić ludziom prawdę: nie będzie łatwo – zużycie energii musi się zmniejszyć, zatem muszą wzrosnąć jej ceny. Wzrosną też ceny żywności. Jeśli chcemy przetrwać, to musi też się skończyć business as usual. Edukacja powinna polegać na tym, że ludzie zyskują narzędzia do zrozumienia na przykład tego, czym się różni opinia od faktu. Ten sam problem co przy środowisku pojawia się przy prawie, przy polityce i przy wielu innych sferach. W związku z tym to okienko, w którym musimy się zmieścić, jest szalenie małe.

Katarzyna Jagiełło: Zgadzam się, to okienko jest już niemal zamknięte. Ucieczka w edukację to marzenie o lepszym świecie i delegowanie pracy na nasze dzieci, a to my nawaliliśmy, więc my powinniśmy to jak najszybciej posprzątać. Tak, to bardzo trudny moment, bo politycy muszą wyjść do ludzi i postarać się, żeby nie być jak ta ryba płynąca z prądem, ale mówić te prawdziwe, trudne i niekomfortowe rzeczy, które my tu dzisiaj mówimy. Bardzo chciałabym być z tej mniejszości, która jest trochę szalona, trochę się myli i trochę przerysowuje, ale tak nie jest, dlatego staramy się przywoływać do odpowiedzialności. Dlatego chciałabym zapytać Panią poseł, dlaczego Koalicja Obywatelska mówi, że nie zamknie żadnej elektrowni węglowej dopóki będą one funkcjonować, czyli dopóki nie skończy się okres zatruwania przez nie środowiska i palenia węgla. Jesteśmy w momencie, w którym żadne z naszych pytań nie powinno być uważane za nieprzyzwoite, nie na miejscu, zbyt obrazoburcze czy buntownicze. Żyjemy tutaj, w jednym zakątku wszechświata, o który musimy dbać, bo szukanie innych zakątków nam nie wyszło. Zadałam to pytanie, bo chcę sprawiedliwego świata. Jeśli dla obydwu siedzących obok pań posłanek kwestie kryzysu klimatycznego i utraty różnorodności są tak ważne, to czy myślicie panie, że w obrębie ciał, które reprezentujecie, macie przestrzeń na to, żeby zmienić ten konsensus, który jest także związany z technicznymi realiami utrzymania swojej partii? 

Agnieszka Pomaska: Zawsze mam świadomość, że kiedy polityk spotyka się z przedstawicielami organizacji pozarządowych, osobami zaangażowanymi w temat ochrony środowiska w stu procentach – mnie polityka nie pozwala całkowicie zaangażować się w jeden temat – to nie będzie to spotkanie łatwe. Przyjmuję jednak takie zaproszenia, bo one dają mi siłę do
> walki w ramach partii, którą reprezentuję.  Mam takie poczucie prowadząc kampanię wyborczą, że opieram ją o kwestie środowiskowe, choć muszę przyznać, że sprawy dotyczące klimatu są dla ludzi trudniejsze. Dlatego tej transformacji energetycznej, zmian i cięć, o których mówiliśmy nie przeprowadzimy bez dobrej edukacji, dlatego będę jej bronić. Jeśli po drugiej stronie będziemy mieli bunt ludzi, to nie zrobimy nic. Podczas tej kampanii pomyślałam, że muszę zacząć od siebie. Czas kampanii wyborczej to także czas, kiedy ludzie bardziej interesują się polityką i można do nich dotrzeć z innymi tematami, ale druga sprawa to to, że mam także wewnętrzną potrzebę, aby to, co mówię nie było sprzeczne z tym, co robię. I zachęcam do tego także innych kandydatów, bo koniec końców zawsze coś nowego i ciekawego zostaje nie tylko we mnie, ale także w ludziach. Rozmowy takie jak ta są istotne, bo bez tego nie zmienimy przyszłości. 

Przemysław Staciwa: Reneta Sokol Jurković podała na początku dane, które potwierdziły, że czasu zostało niewiele, a te jedenaście lat to moment graniczny – nie dla planety, ale dla naszych dzieci i dla naszej cywilizacji. 

Reneta Sokol Jurković: Zgadza się, nie ma czasu. Za dwanaście lat osiągniemy punkt przełomowy. Przedstawię jednak inną perspektywę, z punktu widzenia liberalnego. Podczas wywiadu w telewizji reporter zapytał mnie o to, co sądzę o zmianach klimatu. Odpowiedziałam, że to nie jest tak, że musimy wrócić do epoki żelaza i wprowadzać jakieś ograniczenia. Według mnie to nie tak. Przystosowanie się do zmian klimatu to szansa. Przede wszystkim szansa na rozwój i innowacje – by dać sobie szansę na kreatywność i innowacyjność – to nasza odpowiedzialność wynikająca z tego, że jesteśmy politykami (należę do Partii Liberalnej w Chorwacji) – przygotowując ramy prawne, zwłaszcza dla sektora prywatnego, umożliwiające prace nad nowymi technologiami, które mogłyby nam zapewnić czystą energię zastępując węgiel, a także inne formy transportu. Jak wspomniałam wcześniej, największymi emiterami są transport i produkcja energii. Powinniśmy przystosować naszą produkcję energii, używać energii słonecznej, a może nawet ponownie rozważyć energię nuklearną. Być może wyłącznie tymczasowo, gdyż teraz musimy działać szybko, a transformacja energii opartej o węgiel na czystą energię nie jest transformacją szybką. Musimy znaleźć sposób, by to zrobić. Oczywiście czysta energia to ogromne wyzwanie, istnieje jednak nisza, którą należy wziąć pod uwagę, mianowicie przechowywanie energii, czyli baterie. Chodzi o to, że odnawialne źródła energii generują energię, która musi być gdzieś przechowywana. Istnieje także rynek obrotu emisjami. Jest to coś, co dobrze było by wdrożyć, podobnie jak podatki od emisji, które nie są zbyt popularne w Stanach Zjednoczonych. Należy jednak wziąć pod uwagę, w jaki sposób zmusić ludzi do pracy nad zmianą klimatu. Teraz tylko sobie rozmawiamy, jednak jeśli jeździsz rowerem do pracy, a pada deszcz, to najpewniej, wiele się nad tym nie zastanawiając, wsiądziesz w samochód i pojedziesz do pracy. To główny problem. Mamy także różne poziomy mierzenia się ze zmianami klimatycznymi. Na poziomie kraju promowane są konkretne gałęzie produkcji energii. Na poziomie miasta tworzy się infrastrukturę rowerową lub transport publiczny. I wreszcie, na poziomie osobistym – jaki wybierzesz środek transportu i jaki rodzaj energii zostanie wykorzystany.

Adam Wajrak: Chciałbym tylko powiedzieć, że nie wierzę w scenariusz, według którego będziemy dalej żyć tak komfortowo jak żyjemy przy tak dużym zużyciu energii. W tej chwili odnawialne źródła energii wraz z energią nuklearną to może 20-kilka procent światowej produkcji energii. Nawet jeśli będziemy chcieli rozwinąć energię nuklearną, to w tej chwili uranu, przy zużyciu jakie mamy w tej chwili, wystarczy na sto lat. Jeśli je podwoimy, to wystarczy go na pięćdziesiąt. Zatem jeżeli będziemy bardzo gwałtownie rozwijać odnawialne źródła energii, których osobiście jestem fanem, to pamiętajmy też, że są one oparte na przykład na metalach ziem rzadkich i możemy sobie zafundować katastrofę w zupełnie innym miejscu. Cały nasz świat jest oparty na olbrzymim zużywaniu energii. Obawiam się, że bez gwałtownych cięć naprawdę sobie nie poradzimy. Problem w tym, że zmiany klimatyczne nie wyglądają jak Hitler. Nie ma kogoś kto bombarduje nasze miasta. Ewolucyjnie nie jesteśmy przystosowani do wyłapywania tak rozciągniętych w czasie zagrożeń. Jesteśmy przystosowani do tego, żeby uciekać przed drapieżnikiem, który chce nam odgryźć nogę. Należy jednak powiedzieć sobie jasno, że tak wygodne życie będzie musiało się zmieniać i ograniczać, ponieważ nawet przy tym rozwoju technologicznym, który w tej chwili mamy – nie widzę źródeł energii, które zapewniłyby nam to samo co mamy z powodu ropy, gazu i węgla, które są znakomitymi źródłami energii, poza tym, że powodują zmiany klimatyczne. 

Przemysław Staciwa: Mamy tu mówić o zadaniach dla Europy, ale nie sposób nie mówić o tych zmianach też w kontekście globalnym. Chwilę przed tą debatą na facebooku Jaś Kapela podesłał mi zapytanie o występującego tu wcześniej profesora Balcerowicza, który w jednym z wywiadów miał powiedzieć, że tak naprawdę nie mamy co się tym wszystkim w Europie przejmować, bo i tak zadecydują Chiny, Indie i Stany Zjednoczone… 

Adam Wajrak:  Powinniśmy się przejmować, bo Europa może i powinna być liderem. My w Unii Europejskiej mieszkamy w najbogatszym, najbezpieczniejszym i najlepiej wyedukowanym klubie na tej planecie. Jeżeli ktoś ma to zmienić, to Unia Europejska, która musi się trzymać razem. I dlatego w kontekście zmian klimatycznych powinniśmy wejść do strefy euro. To są ważne wyzwania. Poradzimy sobie tylko jeśli będziemy razem, w ścisłym w związku. Mierzymy się z potwornym zagrożeniem. Takim, którego ludzkość nie miała przynajmniej od dziesięciu tysięcy lat. A mamy do spłacenia też pewien dług, ponieważ całe bogactwo europejskie jest zbudowane na wysysaniu całej planety. My też z tych dóbr korzystamy, zatem jako Europa mamy pewne obowiązki wobec planety. Powinniśmy dalej iść ścieżką oświeceniową, z której chce nas zawrócić PiS. Jeżeli zepsujemy Unię Europejską, to na pewno nie poradzimy sobie ze zmianami klimatu i czeka nas Mad Max. 

Przemysław Staciwa: Dźwięczy mi w głowie to, co powiedziała Anita Sowińska: że możecie państwo wyśmiewać tych, którzy negują wpływ człowieka na zmiany klimatu. Otóż wydaje mi się, że to jeden z kluczowych problemów, bo w Polsce szereg ludzi ma wpływ na to, że te zmiany nie są brane na serio. Krótki przykład: wczoraj wsłuchiwałem panelu z udziałem dziennikarzy. Redaktor Pacewicz powiedział o przygotowywanej dla OKO.press ankiecie, która dotyczyła najważniejszych zagrożeń dla Polski w ciągu najbliższych lat. Respondenci, w opozycji do partii rządzącej, wskazywali rzeczywiście jako punkt pierwszy na katastrofę klimatyczną. Natomiast jeśli chodzi o dużą część naszego narodu, to zmiany klimatu w ogóle nie mieściły się w pierwszej dziesiątce. Pierwsze było LGBT…

Adam Wajrak: Doskonale rozumiem, ponieważ zmiany klimatu są bardzo skomplikowanym procesem, wymagającym naprawdę odpowiedniej wiedzy…

Przemysław Staciwa: Znowu dochodzimy jednak do konkluzji, że nie ma czasu, aby tłumaczyć to wszystko tej części ludzi, która nie chce zmierzać z nami w dobrym kierunku zmian.

Agnieszka Pomaska: Chciałabym nawiązać jeszcze do tematu Unii Europejskiej jako lidera, ponieważ faktycznie ma ona narzędzia do tego, aby konkretne działania prowadzić. Tak jest na przykład z kwestią umowy handlowej z krajami Ameryki Południowej i płonących lasów w Puszczy Amazońskiej. Tu jest konkretne narzędzie i zarazem test, czy w związku z polityką i dawaniem przyzwolenia na te płonące lasy UE powie stop – nie będzie umowy handlowej, jeśli nie zrobicie tam porządku. Takie narzędzia dotyczą nie tylko relacji z krajami Ameryki Południowej, ale to przykład, który może pokazać konkretne działanie. Ludziom często wydaje się, że Unia Europejska jest gdzieś daleko i nic nie może, ale ona pełni ważną rolę polityczną, związaną z podejmowaniem tego rodzaju decyzji. 

Anita Sowińska: Oczywiście trzeba edukować społeczeństwo i to jest nasze zadanie – również polityków. Natomiast od wielu lat dyskutujemy o tym, jaka ma być transformacja energetyczna. W tej chwili strategia energetyczna prowadzona przez PiS jest bardzo zła, ale wcześniej, przez wiele lat nie mieliśmy w ogóle żadnej strategii. Dlatego na nas, politykach, ciąży pewna odpowiedzialność za to, żeby myśleć w przyszłość nieco dalej niż tylko cztery lata. Musimy myśleć w perspektywie dziesięciu, dwudziestu, trzydziestu lat. Mamy narzędzia, mamy dostęp do ekspertów i porady naukowców. Strategię energetyczną powinniśmy, w mojej ocenie, oprzeć na odnawialnych źródłach energii. Zacząć od sieci energetycznych, od zaprojektowania nowego systemu energetycznego. Możemy zacząć od klastrów energetycznych czy od małych miast, które da się przestawić na odnawialne źródła energii. Politycy muszą wziąć odpowiedzialność za system energetyczny w tym kraju. 

Katarzyna Jagiełło: Wracając do narzędzi i odpowiedzialności Unii Europejskiej – my w UE żyjemy jak pączki w maśle, nawet jeśli wydaje nam się inaczej. Natomiast jeśli chodzi o narzędzia, to po prostu nie powinniśmy się byli zgodzić na wprowadzenie umowy handlowej, która mimo poważnej nadprodukcji mięsa w Europie umożliwia sprowadzanie przez ocean mięsa z Ameryki Południowej, a nie po fakcie szantażować Brazylię, narażając się na zarzuty merkantylnego podejścia, że unosimy się oburzeniem wyłącznie po to, by sprzedawać własną produkcję. To jest koło, z którego UE musi wyjść… Podzielę się z Państwem cytatem, który idealnie przedstawia wyzwania, jakie stoją przed ludzkością: „Kiedyś sądziłem, że główne problemy ze środowiskiem naturalnym to utrata bioróżnorodności, załamanie się ekosystemów i zmiany klimatyczne. Uważałem, że wystarczy 30 lat dobrych badań naukowych, by poradzić sobie z tymi problemami. Ale byłem w błędzie. Główne problemy ze środowiskiem to chciwość, egoizm i apatia… Aby sobie z nimi poradzić, potrzebujemy zmiany kulturowej i duchowej. A na tym, my, naukowcy, się nie znamy”. To powiedział Gus Speth, amerykański prawnik i specjalista od ochrony środowiska. To, co musimy zrobić, to gruntownie zmienić sposób, w jaki żyjemy. Myślę o przyszłości swojej i mojej rodziny, wiem że moja starość nie będzie komfortowa. Obawiam się, że nie przetrwają instytucje społeczne, niedoborów wody, cierpienia związanego z falami gorąca i niedoborami żywności. To nasza przyszłość, o ile nie będziemy drastyczni w zmianie paradygmatu. Sztuką jest – i według mnie jedynym sensownym wyjściem – wracając do tego, co powiedziała Reneta Sokol Jurković, potraktować te nasze wyzwania jako możliwość wprowadzenia Zmiany, która na przykład  skończy z nierównością społeczną. Nie poradzimy sobie z utratą różnorodności biologicznej i kryzysem klimatycznym utrzymując obecny system, nastawiony na konsumpcję i generowanie potrzeb, przy systemoym niezaspakajaniu tych podstawowych, jak szacunek, równościowe podejście czy godność. Aby obronić klimat, planetę i cywilizację – nas i nasze dzieci – musimy zmienić wszystko i musimy zmienić to w taki sposób, żeby były to posunięcia mądre, odpowiedzialne i pełne odpowiedzialności także za innych ludzi. Żeby nikt nie musiał płacić za „ekologiczne winy” kogoś innego. 

Przemysław Staciwa: Nadzieje to rzecz ważna, ale wydaje mi się, że w wielu kwestiach istotne jest jednak zmierzenie się z prawdą. Mam znajomego psychoanalityka, zafascynowanego zmianami klimatu, który kiedyś bardzo brutalnie zakończył dyskusję mówiąc, że z jego perspektywy, po latach badania ludzkiej psychiki – sytuacja jest beznadziejna i przesądzona, ponieważ ludzka natura jest taka, że człowiek zawsze dąży do rozwoju i ekspansji. 

Katarzyna Jagiełło: To nie jest beznadziejna sytuacja. Jeżeli tak chcielibyśmy zakończyć to spotkanie, to wolałabym, żebyśmy go nie rozpoczynali. To, co nam zostało to odwaga do działania, determinacja, nadzieja, odpowiedzialność i dużo troski o tych, którzy są aktywistami. Polecam książkę Rebeki Solnit Nadzieja w mroku, która powinna być lekturą obowiązkową, bo uświadamia że nadzieja jest zasobem odnawialnym i uczy mądrego aktywizmu. Nie możemy załamywać rąk i uciekać w bezwład.

Adam Wajrak: Ja zgodziłbym się ze zdaniem wspomnianego psychoanalityka. Zwierzęca natura ludzka jest dokładnie taka. Natomiast na miejscu polityków starałbym się pokazać ludziom bardzo jasne i konkretne cele. Kiedyś musieliśmy zacisnąć pasa, bo chcieliśmy wejść do NATO czy Unii Europejskiej. Byliśmy wówczas skłonni do poświęceń bo mieliśmy bardzo jasne cele, określone przez polityków. Kiedy te cele się rozmyły – rozpadło się wiele rzeczy. Uważam zatem, że jasnym celem, przynajmniej w polityce krajowej, powinna być konkretna data odejścia od węgla i politycy powinni z tego zostać rozliczeni. Kolejna rzecz to konkretny procent Polski pozostawiony bez ingerencji. Naukowcy mówią o tym, że jeśli chcemy przetrwać, to połowa planety musi być pozostawiona bez ingerencji. Na poziomie Polski to powinno być jakieś 20-30%. To powinno bardzo realnie wybrzmieć w polityce. Musimy oddać dzikiej przyrodzie przestrzeń, bo bez tego nie przetrwamy.  

Reneta Sokol Jurković: Zmiany klimatu to problem globalny. Unia Europejska jest jedną z bogatszych i najlepiej wykształconych części świata, jednak to rejony najbiedniejsze najbardziej odczują zmiany klimatu. Może więc my u siebie niczego nie zauważymy, podczas gdy w innej części świata znikną wyspy. Chciałabym wspomnieć o mikroskali – to wszystko, to nasze życie i codziennie możemy wywierać swój wpływ na klimat. To pierwszy krok. Każdy z nas może tego dokonać w swoim małym życiu. Mam trójkę dzieci. Jestem im to winna, by uczyć je oszczędzania wody, lasu, ziemi. Jestem im to winna. Próbuję więc patrzeć na to wszystko z optymizmem. Naprawdę. Z punktu widzenia naukowca, jest to bardzo trudne, ale chcę to zrobić dla moich dzieci.

Anita Sowińska: Uważam, że jest szansa i to duża, ale wiele zależy od polityków. Potrzeba nam polityków, którzy myślą w perspektywie kilkudziesięciu lat. W mojej ocenie tym, co sprawiło, że planeta jest w takim stanie, w jakim widzimy, jest rozwój ekonomiczny i dlatego tam musimy szukać tej pierwotnej, najważniejszej przyczyny i zmienić tę ekonomię. Po pierwsze energia, po drugie mniejsze zużycie zasobów. Politycy mają narzędzia prawne do tego, żeby na to wpłynąć. Kolejną rzeczą jest edukacja, bo tak naprawdę nie wiemy do końca, jakie będą efekty tych zmian. One oczywiście muszą być wdrażane już, ale edukacja pomoże nam też przygotować przyszłe pokolenia do kolejnych wyzwań XXI wieku. 

Agnieszka Pomaska: Padło pytanie o konkrety. Myślę, że jednym z takich konkretów jest energetyka obywatelska. Trzeba stworzyć narzędzia, bo pieniądze na to są. Zwrócę uwagę, że co najmniej 25% budżetu unijnego to będą pieniądze przeznaczone na zielone projekty. Zatem pieniądze na to de facto są, ale trzeba wiedzieć, jak je wydać. Przejście w stronę energetyki obywatelskiej mogłoby być takim pozytywem w bliskiej perspektywie, bo cały czas mówimy czego nie robić i czego zakazywać. Stworzenie takich ram prawnych, dzięki którym można by było tę energię nie tylko produkować dla siebie, ale także wpuszczać ją do sieci i mieć z tego jakiś zarobek  – w tym kierunku powinniśmy iść. 

Globalizacja i jej krytycy :)

Przekład tekstu Globalization and Its Critics z 2017 roku.

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXX numeru kwartalnika Liberté!, który ukazał się drukiem w lutym 2019 r.]

Istnieje wiele prac na temat globalizacji, dlatego ograniczam swoje uwagi na temat tego fundamentalnie ważnego procesu do absolutnego minimum. Zamiast tego skupiam się na krytyce globalizacji. Rozróżniam trzy punkty widzenia tego procesu: ekonomiczny, polityczno-gospodarczy i moralny. Następnie pokrótce omawiam radykalny antyglobalizm w odmianach nacjonalistycznej i utopijnej. Przechodzę do bardziej wyrafinowanych wersji dyskusji o globalizacji, koncentrując się na tym, co postrzegam jako brak jasności, błędne wyobrażenia lub jawne przesądy. W dalszej kolejności kilka uwag poświęcam globalizacji handlu oraz globalizacji finansowej. Formułuję również kilka końcowych spostrzeżeń i zaleceń.

Globalizacja i jej składowe

W najogólniejszym sensie proces globalizacji polega na zwiększaniu kontaktów (w tym umów) między jednostkami i organizacjami z różnych krajów. W tym sensie stanowi ona przeciwieństwo izolacjonizmu. Globalizacja gospodarcza znajduje odzwierciedlenie w rosnącej integracji rynków. W każdym okresie istnieje poziom (stan) globalizacji mierzony różnymi relacjami, np. stosunkiem światowego eksportu do globalnego PKB lub populacji migrantów do światowej populacji. Globalizacja dzieli się zazwyczaj na:

• globalizację handlu, dotyczącą handlu produktami materialnymi;

• globalizację finansową, dotyczącą przepływu kapitału;

• międzynarodową migrację.

Do tej klasyfikacji należałoby zaliczyć także globalizację komunikacji, tj. zwiększony przepływ danych, który od momentu wynalezienia telegrafu, a następnie technologii teleinformatycznych (ICT) wyraźnie odróżnia współczesną globalizację od całej historii ludzkości aż do XIX wieku. Ciekawym pytaniem jest to, w jakim stopniu technologia ta może zastąpić bezpośrednie kontakty między ludźmi z różnych miejsc.

Kolejnym uzupełnieniem jest globalizacja usług, tj. towarów, których produkcji nie można oddzielić od ich konsumpcji. Dlatego też globalizacja usług (do niedawna) zawierała się w innych kanałach:

• wiele usług zawiera się w towarach, które są przewożone przez granice;

• bezpośrednie inwestycje zagraniczne (BIZ), tj. część globalizacji finansowej, tworzą firmy w obcych krajach, które oferują usługi dla biznesu, np. doradztwo czy księgowość, lub dla konsumentów, np. McDonald’s;

• konsumenci usług przenoszą się do innych krajów (turystyka międzynarodowa);

• dostawcy niektórych usług, np. pracownicy budowlani, przenoszą się do innego kraju na określony czas;

• nowoczesne usprawnienia w technologiach ICT umożliwiają rozwój usług telekomunikacyjnych, dzięki którym producent, np. chirurg, wykonuje usługi na odległość. Dlatego technologie ICT umożliwiają przestrzenne oddzielenie produkcji i konsumpcji.

Fot. Joanna Łopat

Warto się przyjrzeć, które elementy globalizacji są najbliżej związane z transferem technologii, co jest najważniejszym czynnikiem zmniejszającym lukę między krajami mniej i bardziej rozwiniętymi. Ogromna liczba badań empirycznych wskazuje, że rolę tę odgrywa w szczególności eksport i import wytworzonych produktów, imigracja osób wykwalifikowanych oraz BIZ, w przeciwieństwie do „czystych” przepływów finansowych, zwłaszcza tych, które finansują zwiększone wydatki rządowe lub boom mieszkaniowy.

Dlatego analizując perspektywy wzrostu dla poszczególnych krajów, należy wziąć pod uwagę nie tylko ogólną skalę globalnych przepływów, ale też to, z czego się składają. Pamiętajmy jednak, że skala i skład tych przepływów zależą od systemów instytucjonalnych i polityki krajów przyjmujących.

Trzy punkty widzenia na temat globalizacji

Globalizacja jest analizowana i oceniana z trzech punktów widzenia:

• ekonomicznego;

• polityczno-gospodarczego;

• moralnego (etycznego).

Analiza ekonomiczna ma na ogół na celu wyjaśnienie skutków społeczno-gospodarczych, np. wzrostu, stabilności, ubóstwa, poziomu zatrudnienia i bezrobocia, nierówności. Jest to również jej główne zadanie w odniesieniu do globalizacji.

Liczne badania ekonomiczne pokazały, że izolacjonizm handlowy występujący w socjalistycznych (nierynkowych) gospodarkach i zniekształconych, etatystycznych gospodarkach rynkowych był bardzo kosztowny, bo hamował wzrost gospodarczy, a tym samym poziom życia milionów ludzi. Należy pamiętać, że wielu zawodowych ekonomistów opowiadało się za socjalizmem, czyli zastąpieniem własności prywatnej monopolem własności państwowej i zastąpieniem rynku centralnym planowaniem.

Nie należy również zapominać, że etatystyczna doktryna substytucji importu była do niedawna częścią głównego nurtu ekonomii, wspieraną przez Bank Światowy. Obecna dyskusja na temat ekonomii globalizacji handlu również często cierpi z powodu braku jasności, błędnych ocen, a czasem także i błędnych zaleceń.

Przejdę do tej kwestii w dalszej części tekstu.

Analiza polityczno-gospodarcza ma na celu wyjaśnienie skutków politycznych poprzez powiązanie ich z różnymi mniej lub bardziej prawdopodobnymi przyczynami, w tym z wynikami społeczno-ekonomicznymi. Należy być bardzo ostrożnym przy wyciąganiu ogólnych wniosków z konkretnych przypadków, np. z obecnego politycznego sprzeciwu wobec globalizacji handlu w USA pod rządami prezydenta Donalda Trumpa. Myślę, że wyniki polityczne są prawdopodobnie trudniejsze do wyjaśnienia niż ekonomiczne z powodu większej roli czynników losowych w polityce (w tym pojawienia się szczególnych jednostek). Poza tym, nawet jeśli można przekonująco powiązać krajowe wyniki antyglobalistycznych polityków z konkurencją na rynku generowaną przez import (jest to bardzo niepewne, o czym dalej), wciąż pozostaje podstawowe pytanie, jakie byłyby rekomendacje polityczne.

Fot. Joanna Łopat

Analiza moralna nie powinna być mylona z moralizowaniem. Analiza moralna dotyczy moralnych standardów oceniania różnych wyników, w tym tych, które są, słusznie lub nie, powiązane z globalizacją.

Zbyt często ekonomiści, a także przedstawiciele innych nauk społecznych, koncentrują się na ludziach, których uważają za „przegranych” globalizacji w rozwiniętych gospodarkach, i lekceważą beneficjentów globalizacji w biednych krajach (nie wspominając już o zwycięzcach w państwach rozwiniętych). Takie skupienie jest przejawem etyki nacjonalistycznej.

Powszechna etyka rozważa konsekwencje globalizacji dla wszystkich grup na świecie, a zwłaszcza dla ubogich. A zyski dla tej ostatniej grupy płynące z reform, które otworzyły drogę do globalizacji, były ogromne.

Wreszcie istnieje utopijna etyka, która wymaga, aby ludzie kierowali się altruizmem we wzajemnych interakcjach, i potępia rynki, w tym rynki globalne, ponieważ polegają one na interesie własnym kupujących i sprzedających. Nie trzeba dodawać, że jest to przejaw nieracjonalności, głębokiej niewiedzy na temat psychologii ewolucyjnej i historii, a to stanowi obrazę zdrowego rozsądku.

Ciekawe, że zwolennicy etyki nacjonalistycznej i utopijnej używają tych samych haseł. Przykładowo krytykują oni wolny handel w imię „uczciwego handlu”, choć nadają temu wyrażeniu różne znaczenia.

Wiem doskonale, że etyka nacjonalistyczna jest w polityce znacznie silniejsza niż etyka powszechna. Nie jest to jednak argument na korzyść naukowców, którzy wzmacniają to nastawienie, walcząc z globalizacją w imię obrony „przegranych” globalizacji w bogatych krajach i którzy lekceważą jej beneficjentów w krajach biednych. Przynajmniej nie powinni oni udawać, że reprezentują wyższy poziom moralności, i nie powinni być uważani za takich przez inne osoby.

Prymitywny antyglobalizm

Niedojrzały antyglobalizm pojawia się w dwóch postaciach:

• antykapitalistycznej propagandy opartej na utopijnej etyce oraz na całkowitym lekceważeniu historii gospodarczej i analitycznej ekonomii. Zwykle występuje pod etykietą lewicy;

• nacjonalistycznej propagandy opartej na nacjonalistycznej etyce i celującej w obcokrajowców jako imigrantów lub producentów towarów importowanych. Zazwyczaj głoszona jest ona przez prawicę.

Główni przedstawiciele niedojrzałego antyglobalizmu wywodzą się spoza głównego nurtu ekonomii, mimo że niektórzy profesjonalni ekonomiści nadają temu zjawisku wiarygodność, koncentrując się na tych, którzy są uważani za „przegranych” w rozwiniętym świecie i na nierównościach przypisywanych globalizacji handlu.

Martin Wolf znakomicie ujawnił logiczne i empiryczne błędy prymitywnego antyglobalizmu. Najważniejsze z nich to:

• propozycje zastąpienia zglobalizowanego świata światem złożonym z wielu samowystarczalnych jednostek;

• popieranie zastąpienia kapitalizmu „czymś milszym”;

• twierdzenie, że globalizacja niszczy państwa narodowe i demokrację;

• demonizacja międzynarodowych korporacji;

• twierdzenie, że globalizacja jest odpowiedzialna za masowe ubóstwo poprzez sprzyjanie zwiększonej nierówności wewnątrz narodów i pomiędzy nimi;

• obwinianie globalizacji o niszczenie środowiska itp.

Fot. Joanna Łopat

W dalszej części zajmę się bardziej wyrafinowanymi wersjami antyglobalizmu (które czasami ocierają się o jego prymitywną formę). Chciałbym jednak podkreślić, że

prymitywny antyglobalizm, z jego fałszywą prostotą i emocjonalnie obciążonymi oskarżeniami, jest niebezpiecznym zjawiskiem, które z tych właśnie powodów cieszy się masową popularnością. Pod tym względem przypomina ruchy quasi-religijne lub nacjonalistyczne: komunizm i faszyzm.

Dlatego zwolennicy rozumu i liberalnego ładu powinni zdemaskować błędy prymitywnego antyglobalizmu w środkach masowego przekazu. Propaganda, która nie spotyka się z silną odpowiedzią, zwykle wygrywa.

Globalizacja handlu

Omawiając globalizację handlu, należy wziąć pod uwagę dwa rodzaje instytucji i polityk (policies) – wspólnie określam je jako polityki:

• określające zakres otwartości kraju na handel (polityka 1);

• wpływające na możliwości i bodźce jednostek do dostosowania do nowych szans i zagrożeń, w tym zmian związanych z otwarciem handlu (polityka 2).

Rezultaty społeczno-gospodarcze wynikają z różnych czynników. Jednym z wyzwań analitycznych jest odizolowanie wpływu otwarcia handlu od wpływu innych czynników, w szczególności zmian technologicznych, które z kolei zależą od systemów instytucjonalnych krajów: nie ma dobrego substytutu dla rozległej i równej dla wszystkich wolności gospodarczej w ramach rządów prawa.

Wyniki społeczno-ekonomiczne wpływają na politykę, mimo że istnieje wiele innych czynników. Wykorzystam ten schemat analityczny, by przedyskutować wpływ globalizacji na kraje mniej rozwinięte, a następnie na bogate gospodarki.

Mówiąc o globalizacji handlu, należy wziąć pod uwagę wycofanie się z socjalizmu, najpierw w Chinach, a później w krajach byłego bloku sowieckiego. Otworzyło to drogę do reform rynkowych w tych państwach, w tym do liberalizacji handlu. Nie ma wątpliwości, że owe liberalne reformy były niezwykle korzystne dla społeczeństw w byłych krajach socjalistycznych. Jako kontrprzykład wystarczy podać

Wzrost eksportu (i importu) postsocjalistycznych gospodarek zależał nie tylko od radykalnych zmian instytucjonalnych, ale także od pojawienia się i rozprzestrzeniania technologii opartej na ICT, wynalezionej w krajach rozwiniętych. Technologia ta pozwoliła na szybki rozwój globalnych łańcuchów wartości. Jest to przykład interakcji między radykalnymi zmianami instytucjonalnymi w byłych gospodarkach socjalistycznych a nowoczesną technologią wywodzącą się z Zachodu w napędzaniu globalizacji handlu. Największymi beneficjentami po stronie eksportu były oczywiście Chiny, a w Europie – Polska. Rosja zwiększyła swoją zależność od produkcji i eksportu ropy i gazu.

Wyniki społeczno-gospodarcze w biednych krajach globalizujących się zależały nie tylko od zakresu otwarcia handlu (polityka 1), ale także od ich polityki 2, która określa zakres, w jakim zasoby przesuwają się w odpowiedzi na liberalizację handlu. Tutaj interesujące jest porównanie Chin i Indii. Strukturalna zmiana z rolnictwa na produkcję (wynikająca ze wzrostu urbanizacji) była znacznie większa w Chinach niż w Indiach. Różnica wynika głównie z faktu, że Indie miały o wiele silniejsze bariery dla mobilności przestrzennej i zawodowej: słaba infrastruktura, słaba edukacja,

znaczące subsydiowanie rolnictwa, bardzo restrykcyjne prawo pracy, które zniechęca prywatne firmy do zatrudniania nowych ludzi. To jest przykład tego, jak zła polityka 2 ogranicza zyski z globalizacji handlu dla ubogich.

Przejdę teraz do rezultatów politycznych, które można powiązać z otwarciem gospodarki w biedniejszych krajach. Wydaje mi się, że zanotowano niewiele protestów przeciwko wynikom tej systemowej zmiany instytucjonalnej czy to w Chinach, czy w Europie Wschodniej. Jest to przeciwieństwo protestów przeciwko globalizacji w krajach bogatych.

W krajach rozwiniętych polityka 1 odnosi się do liberalizacji handlu i innych reform rynkowych w biedniejszych gospodarkach, a także umów handlowych zawartych między nimi a bogatymi gospodarkami, np. zrzeszonymi w NAFTA.

Fot. Joanna Łopat

Uderzające jest dla mnie to, że popularne i akademickie dyskusje na temat rezultatów powiązanych, słusznie lub niesłusznie, z globalizacją handlu są ostatnio zdominowane przez negatywne kwestie (przekazy), szczególnie w odniesieniu do wzrostu nierówności dochodów i związanego z tym tematu „przegranych” globalizacji. Wydaje się to bardziej prawdziwe w USA niż w Europie, gdzie negatywne wiadomości koncentrują się bardziej na imigracji. Istnieją dwie główne kwestie związane z globalizacją handlu w gospodarkach rozwiniętych: a) rola konkurencj importowej i zmian technologicznych w tworzeniu rezultatów krytykowanych jako negatywne przez niektórych obserwatorów i polityków oraz, co ważniejsze, b) rola polityk określających dostosowanie jednostki (polityka 2).

Względna rola konkurencji importowej w stosunku do zmian technologicznych związanych z technologiami ICT jest przedmiotem intensywnych badań empirycznych. Nie zagłębiając się w tę literaturę, chciałbym zauważyć, że utrata miejsc pracy występuje również w sektorze niehandlowym (non-tradable), a zatem nie można jej przypisać konkurencji importowej, czego przykładem jest Uber lub automatyzacja funkcji biurowych. Znaczna część zwiększonego importu z krajów mniej rozwiniętych obejmuje handel wewnątrzgałęziowy w ramach rozszerzonych globalnych łańcuchów wartości, możliwy dzięki technologii ICT i IT, opracowanej w bogatych krajach. Dlatego zwiększona konkurencja importowa wynika z interakcji reform rynkowych w krajach mniej rozwiniętych, w szczególności w Chinach, z nowoczesnymi technologiami pochodzącymi z krajów bogatych. Wydarzenia te, jak już wspomniałem, przyniosły ogromne korzyści ubogim ludziom w biedniejszej części świata (i wielu ludziom w bogatszej części naszego globu). Jednak na Zachodzie publiczne dyskusje i debaty polityczne skupiają się na „przegranych” globalizacji i na nierównościach w bogatych gospodarkach.

Nie jest jednak najważniejsze to, że powszechne skupianie się na „przegranych” i nierównościach często błędnie przypisuje te zjawiska importowi konkurencji, nie biorąc pod uwagę roli nowoczesnych technologii. Ważniejsze jest to, że jedynym typem trwale rosnącej gospodarki jest gospodarka rynkowa z silną konkurencją, w tym zwłaszcza tą opartą na innowacjach. A konkurencja rynkowa zawsze przynosi jakichś zwycięzców i przegranych, przynajmniej w sensie względnym (patrz: „twórcza destrukcja” Schumpetera).

Sprzeciw wobec globalizacji handlu jest zatem tylko przejawem starego zjawiska – protestu przeciwko konkurencji.

W czasach średniowiecza, gdy gospodarka była spętana monopolami, konkurencja była moralnie potępiona. Rewolucja rynkowa, która rozpoczęła się na Zachodzie na początku XIX wieku, zmieniła tę normę: „twórcza destrukcja” z powodu konkurencji rynkowej przestała być postrzegana jako moralnie naganna. Ostatnie ataki na konkurencję importową i globalizację przypominają tę starą moralność.

Jednak najważniejsza obserwacja dotycząca negatywnych skutków przypisywanych, słusznie lub niesłusznie, globalizacji handlu jest następująca: utrata miejsc pracy związana z ogólną konkurencją (w tym z globalizacją handlu) zależy nie tylko od stopnia otwarcia (polityka 1), lecz także od instytucji i polityk, które określają dostosowanie, tj. możliwości i bodźce, jakie jednostki otrzymują, by zmienić zawód i/lub przenieść się w lepsze miejsce (polityka 2). Intensywna konkurencja, podstawowa determinanta długiego wzrostu gospodarczego, połączona z polityką ograniczającą

indywidualne dostosowania, z pewnością przyniesie o wiele więcej przegranych niż ta sama konkurencja połączona z lepszym środowiskiem instytucjonalnym i politycznym, umożliwiającym indywidualne dostosowanie. Rozsądnym pod względem ekonomicznym i moralnym wnioskiem jest ulepszenie polityki 2 zamiast walki z konkurencją importową lub innymi formami konkurencji rynkowej.

Jeżeli otoczenie instytucjonalne dla indywidualnego dostosowania się do zwiększonej konkurencji importowej (i ogólnie do konkurencji) jest słabe, rośnie presja ze strony „przegranych”, aby ograniczyć konkurencję zamiast polepszać politykę 2. W jakim stopniu ta presja przekłada się na politykę 1, zależy od szczegółów sytuacji politycznej i od osób działających w polityce. Wydaje mi się, że ostatnie tendencje protekcjonistyczne w USA, obecne zarówno wśród republikanów, jak i demokratów, wynikają z faktu, że ludzie, którzy postrzegają siebie jako „przegranych”, byli silnie

obecni w „stanach wahających się” politycznie (swing states). Zwiększone znaczenie polityczne przegranych nie jest tak typowe dla innych demokratycznych krajów. Ale oczywiście, niefortunne jest, że taka sytuacja pojawiła się w kraju, który jest istotny globalnie i który był światowym liderem w zewnętrznej liberalizacji.

Globalizacja finansowa

Liczba błędów w dyskusji na temat globalizacji finansowej jest jeszcze większa niż w wypadku globalizacji handlu, choć istnieją pewne wspólne elementy; w szczególności: obwinianie obu globalizacji za negatywne skutki, które są w rzeczywistości spowodowane niewłaściwą polityką, oraz lekceważenie korzyści płynących z dobrej polityki globalizacyjnej, tj. tych, które pozwalają na zewnętrzną liberalizację i dostosowywanie się ludzi do nowych możliwości i zagrożeń.

Globalizacja finansowa jest często kojarzona z kryzysami finansowymi, o które z kolei obwinia się kapitalizm rynkowy, a zwłaszcza jego sektor finansowy. Najgłębsze kryzysy występują jednak w reżimach nierynkowych, które z konieczności wykazują ogromną koncentrację władzy politycznej (socjalizm). Przyczyny tego są jasne: władcy bez zewnętrznych ograniczeń mogą uruchamiać i wdrażać katastrofalne polityki. Dlatego

najważniejszym zabezpieczeniem przed najgłębszymi kryzysami jest podział władzy w społeczeństwie, obejmujący nie tylko mechanizmy kontroli i równowagi w państwie, lecz także prywatną własność i rynki.

Bardzo powierzchowne jest obwinianie rynku za kryzysy finansowe w kapitalizmie. W przeciwieństwie do podręcznikowych przykładów kryzysy te nie są zjawiskiem występującym regularnie w różnych krajach i czasie. Jest odwrotnie: występowanie kryzysów finansowych było bardzo nierównomierne, co silnie sugeruje, że różnice w politykach poszczególnych krajów są głębszą determinantą kryzysu finansowego (zob. prace Selgina, Calomirsa). Zidentyfikowano polityki, które generalnie zakłócają zachowanie rynków finansowych, zachęcając do nadmiernego

udzielania pożyczek, tj. fiskalnych i prywatnych boomów kredytowych. Polityki te obejmują nadmiernie niskie stopy procentowe (z powodu dopłat do oprocentowania lub niskich stóp banku centralnego), politykę „zbyt duzi, aby upaść” (too big to fail), przepisy podatkowe, które faworyzują pożyczanie w stosunku do korzystania z kapitału własnego, nadmierne ubezpieczanie depozytów bankowych, itp. Różne kombinacje tych oraz innych polityk były również przyczyną niedawnego globalnego kryzysu finansowego.

Kryzys finansowy staje się globalny, gdy obejmuje gospodarkę o globalnym znaczeniu, za jaką obecnie można uznać Stany Zjednoczone oraz Chiny. Jednak mimo że ostatni kryzys był określany jako „globalny”, jego wpływu nie można uznać za jednolity: niektóre kraje dotknął on znacznie silniej (np. Hiszpania, Irlandia, Grecja) niż inne (np. Niemcy, Polska). Powszechne metafory „zaraza” i „efekt domina” wprowadzają w błąd: podatność krajów na zewnętrzne szoki finansowe jest różna, a to zależy od ich instytucji i polityki.

Można wyróżnić dwa rodzaje kryzysu finansowego, które mają formę wzrostów (narastanie bańki) i spadków (pęknięcie bańki): finansowo-fiskalny i fiskalno-finansowy. W pierwszym przypadku na początku powstaje bańka np. na rynku nieruchomości, która pękając, powoduje recesję, w efekcie przelewa się na publiczne finanse (deficyt wybucha). Przykładem są Hiszpania, Irlandia i Wielka Brytania. W wypadku kryzysu fiskalno-finansowego na początku powstaje bańka fiskalna, która, gdy pęka, rozlewa się na sektor finansowy, tj. dotyka banków, które finansowały spekulację rządową. Najlepszym przykładem jest tutaj Grecja przed rokiem 2010.

Chociaż głębsze przyczyny kryzysów finansowych obejmują różne wadliwe polityki, nie można zaprzeczyć, że ryzyko różnych zakłóceń w finansowo połączonym świecie jest wyższe niż w świecie, w którym kraje są odizolowane od siebie finansowo. Ryzyka te należy jednak porównać z ogromnymi korzyściami wynikającymi z globalizacji finansowej, jeżeli istnieją odpowiednie instytucje i polityki.

Instytucje w krajach przyjmujących określają nie tylko wysokość przychodzących przepływów finansowych, lecz także ich skład. Jak wspomniałem, bezpośrednie inwestycje zagraniczne są z punktu widzenia wzrostu gospodarczego najważniejszym napływem środków finansowych ze względu na jego silne powiązanie z transferem technologii. Jednak tylko niektóre kraje otrzymują duże kwoty BIZ: te z instytucjami i politykami, które szanują prawa własności prywatnej i tworzą uzasadnione oczekiwanie, że uniknie się nagłego odwrócenia polityki. Bardzo duże gospodarki,

takie jak Chiny, mogą przyciągać przez pewien czas znaczne kwoty bezpośrednich inwestycji zagranicznych, nawet jeśli te podstawowe zasady są słabo przestrzegane.

Niektóre inne wpływy finansowe, np. kapitał portfelowy czy międzynarodowe kredyty bankowe, są słabiej powiązane z poziomem wzrostu gospodarczego kraju przyjmującego. Staje się to szczególnie widoczne, jeśli te wpływy finansują boomy kredytów hipotecznych lub boom fiskalny. Należy jednak pamiętać, że owe nadwyżki wynikają w dużej mierze z różnych kombinacji złych zasad, a nie z samych wpływów.

Wnioski końcowe

Zakończę kilkoma uwagami i zaleceniami:

• proces globalizacji zależy od polityki w poszczególnych krajach, zwłaszcza dużych, oraz od innych czynników, w szczególności od zmian technologicznych. Należy się skupić na polityce, aby nie było odwrotu w zakresie stopnia otwarcia zewnętrznego krajów, a ich instytucje pozwalały na lepsze dostosowanie się jednostek do nowych szans lub zagrożeń. Proces globalizacji może ulec spowolnieniu, jeżeli zmiana technologiczna zmodyfikuje dystrybucję dochodowych lokalizacji działalności gospodarczej na świecie lub z powodu nieuniknionego spowolnienia w Chinach;

• omawiając skutki przypisane globalizacji, należy odróżnić objawy od przyczyn. Globalizacja jest często obwiniana za skutki złych polityk, szczególnie tych, które utrudniają dostosowanie się jednostek do nowych nacisków, oraz tych, które zachęcają owe jednostki do podejmowania nadmiernego ryzyka;

• prymitywny antyglobalizm, oparty na etykiecie nacjonalistycznej lub utopijnej, jest bardzo demagogiczny. Jednak nie należy go lekceważyć, ponieważ emocjonalna irracjonalność przemawia do wielu ludzi, a zatem może mieć niebezpieczne konsekwencje polityczne;

• broniąc osiągniętego poziomu globalizacji, należy odwołać się do beneficjentów, którzy staliby się przegranymi, jeśli polityka przeszłaby na protekcjonizm handlowy. Jest to szczególnie istotne w Stanach Zjednoczonych;

• Unia Europejska może i powinna odgrywać rolę ośrodka obrony wolnego handlu na świecie. Jednocześnie powinna opierać się naciskom protekcjonistycznym na własnym jednolitym rynku.

Chciałbym podziękować Rafałowi Trzeciakowskiemu, Katarzynie Szczypskiej i Janowi Kożuchowskiemu za pomoc w przygotowaniu tego artykułu.

 

Wolność słowa: historia i przyszłość :)

Wystąpienie Michaela J. Abramowitza na Igrzyskach Wolności 2018.

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXX numeru kwartalnika Liberté!, który ukazał się drukiem w lutym 2019 r.]

Mówienie o wolności słowa w tym miejscu jest szczególnie uzasadnione – jesteśmy przecież w Łodzi, w mieście, które wielu Europejczyków, począwszy od początku XIX wieku, nazywało ziemią obiecaną. Łódź stała się domem dla wielkiej różnorodności narodów i rozmaitych ludzi. A różnorodność poglądów i tolerancja dla tych różnic są częścią fundamentu wolności.

Wolność słowa i wolność prasy to idee zakorzenione w liberalizmie będącym jednym z najważniejszych wkładów Europy w światowe dziedzictwo. Liberalizm, którego początki sięgają XVI i XVII wieku, przyniósł zobowiązanie wobec indywidualnych praw i wolności – nie tylko dla potężnych. Przyniósł światu ideę, że wolność jednostki jest ważniejsza niż władza państwa. A wolność jednostki obejmuje wolność wypowiedzi, wyrażania siebie. To wolność prasy do patrzenia władzy na ręce. Wolnością jest rozliczanie premiera lub głowy państwa.

Żałuję, ale nie mogę wam powiedzieć, że poparcie dla tych ideałów jest silne, a najnowsze tendencje w zakresie wolności słowa, a zwłaszcza wolności prasy, są pozytywne. Nie są.

Doświadczamy niebezpiecznego, przyspieszającego odwrotu od praw podstawowych, które zostały zabezpieczone ogromnym wysiłkiem przez ostatnie 70 lat, od roku 1945. Ten odwrót następuje na każdym kontynencie. Przez 12 ostatnich lat rokrocznie było więcej krajów, które ograniczały prawa polityczne i swobody obywatelskie, niż tych, które je udoskonalały, jak wynika z naszego rocznego sprawozdania Wolność na świecie, które ocenia stan praw politycznych i swobód obywatelskich w każdym kraju globu.

Coraz więcej przywódców – prezydentów, premierów i przynajmniej jeden książę koronny – bez wyraźnego wstydu robi wszystko, co w ich mocy, by ograniczyć wolność prasy i wolność słowa.

W niektórych przypadkach nawet nie próbują ukryć swoich wysiłków. Starają się uciszyć krytyków, właściwie każdy niezależny głos, który może pobudzić opinię publiczną.

Rosja i Chiny są pionierami w zakresie niektórych najbardziej skutecznych, wyrafinowanych i bezwzględnych taktyk przeciwko wolnemu słowu i niezależnym mediom. Ale do tego zagłuszenia prasy – przez groźby, aresztowania, presję finansową, podżeganie i inne, jeszcze gorsze metody – nie dochodzi tylko w państwach autorytarnych. W różnych formach następuje również w demokracjach takich jak Polska, Węgry, Filipiny i, co z żalem muszę przyznać jako były dziennikarz „The Washington Post”, także w Stanach Zjednoczonych, które dały światu jedną z naszych największych gwarancji wolności prasy – 1. poprawkę do Konstytucji Stanów Zjednoczonych.

Ten kryzys ma wiele wymiarów, które spróbuję dzisiaj naświetlić: wymiar finansowy, technologiczny i kulturalny. Ale musimy zacząć od najbardziej palącego problemu: fizycznego zastraszania dziennikarzy. Wiąże się to z chęcią niektórych z najpotężniejszych przywódców na świecie do sankcjonowania morderstwa reporterów za zwykłe wykonywanie swojej pracy.

Arabia Saudyjska nigdy nie była uważana za demokrację. Niedawno to państwo zamordowało saudyjskiego dziennikarza Dżamala Chaszukdżiego w Turcji. W swoim, jak się niestety okazało, ostatnim felietonie, opublikowanym po jego śmierci przez „The Washington Post”, wskazał on na kryzys wolności słowa w świecie arabskim. Wcześniej czytał nasze sprawozdanie Wolność na świecie i przytoczył niektóre z jego ustaleń.

Dżamal Chaszukdżi zauważył, że w świecie arabskim istnieje tylko jeden kraj, który Freedom House sklasyfikował jako „wolny”. Tylko trzy zostały sklasyfikowane jako „częściowo wolne”. Pozostałe 11 krajów świata arabskiego to kraje „niewolne”. „Arabowie żyjący w tych krajach – pisał Chaszukdżi – są albo niedoinformowani, albo wprowadzani w błąd. Nie są w stanie odpowiednio zająć się kwestiami dotyczącymi regionu i ich codziennego życia, a tym bardziej ich publicznie omawiać. Narracja prowadzona przez państwo dominuje nad psychiką publiczną i chociaż wielu w nią nie wierzy, zdecydowana większość społeczeństwa pada ofiarą tej fałszywej narracji”.

W raportach Freedom House Arabia Saudyjska otrzymywała najniższą możliwą ocenę praw politycznych przez prawie 30 kolejnych lat. Dżamal Chaszukdżi został zamordowany za zwrócenie uwagi na ten brak wolności.

To, że dyktatorzy mogą sięgać poza granice kraju, aby uciszyć swoich krytyków, powoduje nieobliczalne konsekwencje.

Zapewniam was, że dziennikarze na całym świecie chcą zobaczyć, jak USA i inne demokracje reagują na to oburzeniem. Wystarczy jedno tego rodzaju morderstwo, które jest bezkarne, aby na wiele lat ograniczyć wolność prasy.

Musimy także pamiętać, że Chaszukdżi jest tylko jedną z twarzy w całej fali fizycznych represji wobec dziennikarzy o zasięgu globalnym. Nasze dane sugerują, że bezpieczeństwo dziennikarzy w ostatniej dekadzie znacznie się pogorszyło. Według Komitetu Ochrony Dziennikarzy od 1992 roku zabito ponad 1,3 tys. dziennikarzy, 45 w tym roku. W 2017 roku uwięziono 262 dziennikarzy. Turecka grupa do spraw wolności prasy P24 donosi, że 176 dziennikarzy jest więzionych w Turcji, której prezydent starał się zdobyć uznanie za ujawnienie przestępstwa saudyjskiego we własnym kraju.

W obliczu takich zagrożeń dziennikarze wykazują niesamowitą odwagę. Jelena Miłaszyna, rosyjska dziennikarka, w 2017 roku wyjechała do Czeczenii jako reporterka „Nowaja Gazieta”, jednego z ostatnich niezależnych tytułów w Rosji. W ostatnich latach zamordowano sześciu dziennikarzy tej gazety. Anna Politkowska została zabita pod swoim mieszkaniem w Moskwie w 2006 roku po latach relacjonowania masowych, bezlitosnych naruszeń praw człowieka w Czeczenii.

Jelena Miłaszyna, dzięki swojej reporterskiej podróży do Czeczenii, znalazła, a następnie opublikowała dowody na to, że czeczeńskie władze zatrzymały setki ludzi, których jedynym występkiem było podejrzenie o homoseksualizm. Wielu mężczyzn było torturowanych. Niektórzy zostali zamordowani. Po opublikowaniu materiału Jelena na pewien czas opuściła Rosję z troski o własne bezpieczeństwo. Kiedy ją ostatnio widziałem, planowała kolejną podróż reporterską do Czeczenii.

Amerykański dziennikarz Rob Hiaasen to kolejna osoba, która brała sobie do serca wolność prasy, jednak w nieco mniej dramatyczny sposób. Rob przez kilka dekad pracował jako dziennikarz prasowy, a następnie jako redaktor. Wspierał młodych reporterów, był w tym dobry i wnosił do swojej pracy poczucie humoru. Kiedyś opisał swoją wymarzoną pracę w ten sposób: „Chciałbym otrzymać wynagrodzenie za okazjonalną zabawną uwagę lub po prostu za pojawienie się punktualnie i roznoszenie ciasteczek od czasu do czasu”. Znacznie umniejszał własną sprawozdawczość, twórczość, a także wpływ, jaki miał na społeczność.

Rankiem 28 czerwca 2018 roku Rob pojawił się na czas w redakcji „Capital Gazette”, dziennika z Annapolis, w stanie Maryland, pół godziny drogi od Waszyngtonu. Po południu człowiek od wielu lat niechętny wobec tej gazety zabił Roba i czterech innych pracowników redakcji.

Jakkolwiek straszne, epizody te są zaledwie najbardziej widocznymi przejawami globalnego ataku na wolność prasy, który jest o wiele bardziej podstępny i dalekosiężny niż wtedy, gdy praktykowałem dziennikarstwo w „The Washington Post” w latach 80., 90. i na początku XXI wieku. Do nowych zagrożeń dla wolności prasy należy zaangażowanie armii internetowych trolli przeciwko głosom krytykującym władzę, prowadzenie wojny gospodarczej przeciwko krytycznym serwisom informacyjnym oraz nieprzerwane i skrupulatne atakowanie dziennikarstwa opartego na faktach, oskarżania go o bezprawność lub określanie podanych przez nie informacji jako fake news.

Te oczerniające kampanie zasadniczo podważyły publiczne zaufanie do mediów i zrozumienie kluczowej roli niezależnej prasy jako bastionu oporu przeciwko nieograniczonej władzy państwowej.

Kiedy Freedom House w 2018 roku badał opinię publiczną na temat postaw wobec demokracji w Stanach Zjednoczonych, okazało się, że trzech na czterech Amerykanów nie ma zaufania do mediów. Według innego sondażu trzech na czterech Amerykanów uważa, że „tradycyjne główne źródła wiadomości podają informacje, o których wiedzą, że są fałszywe, sfabrykowane lub celowo wprowadzające w błąd”.

Takie opinie są prawie na pewno podobne w skali globalnej: ankiety przeprowadzane przez najbardziej szanowaną organizację badającą opinię społeczną w Afryce – Afrobarometr – potwierdzają ten bardzo niepokojący trend. Po obserwacji 26 krajów afrykańskich instytucja stwierdziła, że odsetek społeczeństwa popierającego wolność prasy spadł w ciągu ostatnich siedmiu lat z 57 proc. – stanowiących większość – do zaledwie 46 proc. Liczba osób popierających kontrole rządowe wzrosła do 49 proc.

Jest to wymiar problemu, który najbardziej mnie niepokoi. Jeśli społeczeństwo postrzega prasę jako kolejną grupę interesu, a nie jako instytucję, która odgrywa ogromną rolę w ochronie naszych swobód, przyszłość demokracji będzie ponura. Oczerniające kampanie zasadniczo podważyły publiczne zaufanie do mediów

Jak znaleźliśmy się w tym miejscu? Nasze problemy oczywiście nie zaczęły się od Donalda Trumpa, Jarosława Kaczyńskiego czy Viktora Orbána. Narastały od dziesięcioleci.

Należy wspomnieć o różnych czynnikach, między innymi o silnej politycznej polaryzacji, która pozwoliła cynicznym politykom zdobywać punkty, atakując media.

Najważniejsza była dramatyczna transformacja branży medialnej, która rozpoczęła się w latach 90. wraz z rozwojem internetu i gigantycznymi platformami technologicznymi, które osiągnęły globalny zasięg. Po wzięciu udziału w konferencji technologicznej wysokiego szczebla w 1992 roku mój przyjaciel i były współpracownik Robert Kaiser, były redaktor naczelny „The Washington Post”, napisał w 1992 roku proroczy list do naszego wydawcy, przewidując eksplozję mocy obliczeniowej, rozwój multimediów i przesunięcie czytelników do internetu. Podobnie jak wielu z nas Bob widział to ogólnie jako zjawisko pozytywne.

Kaiser napisał: „Nie marzę o świecie (ani się go nie obawiam), w którym komputery zastąpiły drukowane słowo, a także nas. Nie znalazłem na tej konferencji nikogo, kto by przewidywał upadek prasy. Nikogo. Wszyscy widzieli dla nas ważne miejsce”.

Myślę, że teraz jest jasne, że to, co wszyscy powszechnie uważaliśmy za technologię wyzwalającą, miało ogromne – i jeśli niekontrolowane, to potencjalnie katastrofalne – konsekwencje dla przyszłości ludzkiej wolności.

Nie jestem promotorem niesłusznej nostalgii. Stare czasy amerykańskiego dziennikarstwa nie zawsze były takie dobre. Było zaledwie kilku gatekeeperów masowej opinii, a wiele ważnych głosów zostało pominiętych w rozmowach głównego nurtu, od kobiet i przedstawicieli mniejszości rasowych po ważne osobistości z prawej i lewej strony. Internet udostępnił dziennikarzom narzędzia do wyszukiwania tematów – narzędzia niewyobrażalne w czasach, gdy zaczynałem pracę w dziennikarstwie w latach 90. – i stworzył globalną publiczność dla efektów ich pracy. Liczba osób mających dostęp do dziennikarstwa „The Washington Post” i niezliczonych innych tytułów na całym świecie gwałtownie wzrosła w ciągu ostatniej dekady dzięki zasięgowi internetu.

Ale w centrum uwagi zaczynają się pojawiać wyraźne i palące zagrożenia dla wolności zmieniającego się krajobrazu medialnego. Osobisty przykład ilustruje poważne problemy. Przez większą część mojej kadencji jako korespondenta „The Washington Post” z Białego Domu, Facebook był tylko małym przedsiębiorstwem, a Twitter nie istniał jako platforma społecznościowa. Najważniejszą rzeczą, o której myślałem każdego dnia, było to, co mógłbym napisać do gazety następnego ranka. Główną krytyką, z którą mogłem się spotkać, był telefon od rozgniewanego urzędnika Białego Domu albo od czytelnika lub – pod koniec mojej kadencji – paskudny komentarz na stronie internetowej „The Washington Post”. A co musiał znosić Dżamal Chaszukdżi w ostatnim roku życia po tym, jak został publicystą „The Washington Post”? Otóż saudyjski książę koronny Muhammad ibn Salman stworzył armię trolli internetowych z rozkazem ataku na Chaszukdżiego oraz inne wpływowe osobistości, które krytykowały przywódców królestwa. Każdego ranka, jak donosił „The New York Times”, Chaszukdżi budził się, by na swoim telefonie komórkowym sprawdzić, jakie demony zostały obudzone podczas jego snu. Jeden z jego przyjaciół powiedział „Timesowi”: „Poranki były dla niego najgorsze, ponieważ budził się przy internetowym ekwiwalencie wojennego ostrzału”.

Żaden szanujący się dziennikarz nie oczekuje braku krytyki, powinien niezwłocznie i otwarcie przyznawać się do błędów. Ale skalkulowane cyberataki, takie jak te skierowane przeciwko Chaszukdżiemu, to inny rząd wielkości. Mają one na celu nie tyle korygowanie błędów, ile zastraszanie i uciszanie. I stały się częścią podręcznika działań, który pozwala autorytarnym przywódcom wykorzystać narzędzia i otwartość internetu, aby podważyć demokrację.

W tym nowym medialnym porządku Rosja i Chiny są liderami w dziedzinie kontroli mediów, propagandy, dezinformacji i manipulacji online, wykorzystując narzędzia i taktyki, które są kopiowane przez autokratów na całym świecie, nie wspominając już o kilku pozornych przywódcach demokratycznych.

Właśnie dzięki kluczowemu znaczeniu wolność prasy dla demokracji nowa generacja autorytarnych przywódców sprawiła, że jej unicestwienie stało się najwyższym priorytetem. Współcześni autorytaryści uznają jednak, że metody, które sprawdzały się w epoce druku i analogowej dystrybucji – cenzura i podniosła propaganda – już nie wystarczają w dobie mediów cyfrowych i globalizacji.

W Rosji Władimir Putin dość wcześnie zreorganizował i wymusił ściślejszą kontrolę polityczną nad stacjami telewizyjnymi będącymi własnością państwa, poddał inne stacje pośredniej kontroli i zadbał o to, by większość z nich trafiła w ręce lojalnych biznesmenów. Podobnie wiele czołowych gazet i czasopism w kraju zostało kupionych przez przyjaciół władzy. Pozostałe niezależne placówki mają mały zasięg, niewielką grupę odbiorców i co najwyżej skromny wpływ na politykę wewnętrzną. Idea prawdy jest postrzegana jako nieistotna. Rosyjskie farmy trolli łączą fakty i fikcję w mediach społecznościowych. Dni, w których czytelnicy i słuchacze mogli łatwo odszyfrować raporty przedstawione przez Radio Moskwa lub Pravdę, już dawno minęły. Kreml uważa, że sukces w wojnie informacyjnej ma kluczowe znaczenie dla tożsamości Rosji jako wielkiej potęgi. Wkrótce inne autorytarne reżimy zwrócą uwagę na sukcesy Rosji i podejmą odpowiednie działania.

Rosja przyciąga uwagę w dużej mierze dzięki wysiłkom, by zasiać niezgodę i chaos podczas wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych w 2016 roku. Ale to Chiny, ze względu na wielkość i dynamikę gospodarczą, w perspektywie długoterminowej mogą się okazać większym zagrożeniem dla wolności słowa, myśli i mowy. Chiny są pionierem podstępnego niebezpieczeństwa, które Freedom House i inni nazywają cyfrowym autorytaryzmem. Kiedyś naiwnie sądzono, że Chiny nie będą w stanie powstrzymać obywateli przed dostępem do wszystkich informacji generowanych w erze cyfrowej. Prezydent Bill Clinton w słynny sposób porównał wysiłki chińskiego rządu, by kontrolować internet, do „próby przybicia galaretki gwoździem do ściany”.

Jednak w ciągu ostatnich dwóch dekad Wielka Zapora Ogniowa (China’s Great Firewall) – system regulacji internetowych mający na celu powstrzymanie wszelkich głosów sprzeciwu lub odmiennych poglądów – stała się potężnym narzędziem represji i nadzoru, przybliżając nas do apokaliptycznego scenariusza, który George Orwell wieszczył w Roku 1984. Według najnowszego raportu Wolność w sieci Chiny najpoważniej naruszają wolność internetu na świecie. Nasz raport śledzi dalszy rozwój rodzącego się systemu kredytu społecznego, który ocenia „wiarygodność” obywateli poprzez badanie danych na temat zachowań online i offline. Kontrola internetowa w Chinach osiągnęła w tym roku nowe maksimum dzięki wprowadzeniu obszernej ustawy o cyberbezpieczeństwie, która wzmacnia zdolność rządu do blokowania treści i decydowania o tym, co obywatele mogą, a czego nie mogą robić online.

Równie niepokojące jak wewnętrzne represje są wzmożone wysiłki Chin na rzecz eksportu narzędzi represji poza swoje granice. Urzędnicy w Pekinie zapewniają teraz rządom na całym świecie technologię i szkolenia potrzebne do kontrolowania własnych obywateli. Organizują szkolenia i seminaria na temat nowych mediów i zarządzania informacją w krajach takich jak Filipiny, Tajlandia i Egipt. Bezpośredniego związku nie można udowodnić, ale być może nie jest niespodzianką, że Wietnam wprowadził prawo o cyberbezpieczeństwie, które naśladuje chińskie regulacje rok po tym, jak tamtejsi urzędnicy wzięli udział w takim seminarium w Chinach. Jeśli chodzi o wolność mediów i internetu, to wiele rządów kupuje restrykcyjną wizję, którą sprzedaje Pekin.

Musimy przyznać, że zagrożenia dla wolności nie pochodzą wyłącznie od autorytarystów.

W coraz większej liczbie społeczeństw otwartych również przywódcy nieliberalni stanowią poważne niebezpieczeństwo dla wolności słowa.

Nasilenie zagrożenia różni się w zależności od kraju, ale cel jest zawsze taki sam: zapobiec wykorzystywaniu prasy jako narzędzia kontroli władzy. Jeśli nie można podać faktów, jeśli podstawowe pojęcie prawdy zostaje osłabione, to przywódcy polityczni mogą robić, co chcą, bez ponoszenia za to odpowiedzialności.

Korpus prasowy, który wyłapuje niepowodzenia rządów, ma fundamentalne znaczenie dla funkcjonowania wszystkich demokracji. Ale populistyczni liderzy celowo potępiają krytyczne media i ich relacje jako stronnicze, a faktyczne informacje dementują jako fake news, osłabiając wiarygodność krytyków i sprawiając, że obywatele nie wiedzą, komu uwierzyć. Przywódcy mają wtedy więcej swobody, by dyktować własną narrację i odwracać uwagę od korupcji i innych nadużyć. Ponadto, potępiając prasę jako nie tylko nieuczciwą, lecz także zdradziecką czy łamiącą prawo, antydemokratyczni politycy przygotowują grunt do ataków na inne filary demokracji takie jak sądownictwo.

Podobnie jak „terroryzm” termin fake news został przyjęty, aby usprawiedliwić represje wobec przeciwników politycznych. Celowo sfałszowane lub wprowadzające w błąd treści są prawdziwym problemem, ale niektóre rządy wykorzystują je jako pretekst do skonsolidowania kontroli nad informacjami. W ubiegłym roku przynajmniej 17 krajów zatwierdziło lub zaproponowało przepisy, które ograniczałyby swobodę mediów internetowych w imię walki z „fałszywymi wiadomościami” i manipulacjami online.

Przykro mi, ale muszę przyznać, że odpowiedzialność za to zjawisko ponosi również prezydent Stanów Zjednoczonych. To amerykański prezydent jest osobiście odpowiedzialny za popularność brutalnego określenia fake news.

Polska jest kolejną demokracją, która stwarza zagrożenie dla wolności słowa i wolności prasy. Stan wolności słowa w Polsce ma znaczenie, ponieważ Polska ma znaczenie.

Polska była od dawna postrzegana przez pryzmat sukcesu lat 90. Została uznana za wzór dla innych byłych państw komunistycznych takich jak Ukraina. Odwrócenie kursu tego kraju pokazuje, że postęp demokratyczny nie może być uważany za pewnik.

Co się stało? Obecny rząd na początku pozbył się z państwowych mediów publicznych i ich organów zarządzających wszelkich głosów przeciwnych władzy. Tak więc nadawca telewizji publicznej podporządkowany jest teraz linii rządowej.

Sytuacja publicznego nadawcy jest ważnym testem, nawet jeśli ta instytucja tradycyjnie cierpiała z powodu słabości, zarówno w Polsce, jak i w całym regionie. Jeśli telewizja publiczna co wieczór karmi obywateli propagandą partyjną, jest to sprzeczne z ideą nadawcy publicznego. W krótkim okresie kontrola partii nad mediami publicznymi przyczynia się do nierównych warunków w okresie poprzedzającym wybory parlamentarne i prezydenckie w latach 2019 i 2020.

W dłuższej perspektywie rażące upolitycznienie mediów publicznych może pozostawić te instytucje trwale naznaczone, ustanawiając precedens dla przyszłych rządów, by zwolnić urzędujących pracowników i zastąpić ich własnymi lojalistami. Nie leży to w interesie rozwoju Polski jako demokracji opartej na pluralizmie politycznym, otwartej debacie i kompromisie.

Wraz z kastracją telewizji publicznej firmy kontrolowane przez państwo przeniosły swoją reklamę do mediów prywatnych, które wspierają rząd. Jak na ironię partia rządząca język i slogany, których używa przeciwko mediom, zapożycza od Rosji.

Starania Polski o kontrolowanie narracji o Holocauście poprzez kryminalizację domniemanych ataków na polską historię muszą być postrzegane jako element starań, by uspokoić mowę. Nie ma wątpliwości, że Polska była w niektórych kręgach niesprawiedliwie krytykowana za działania podczas Holocaustu, ale odpowiedzią na to nie może być pisana przez państwo historia, która tłumi debatę.

Naród węgierski pokazał, jak źle może się wszystko potoczyć. Tam partia Viktora Orbána skonsolidowała kontrolę nad prywatnymi mediami w rękach rządowych sojuszników. Placówki nadal istnieją pod nowymi właścicielami, ale wygaszono zarówno ich niezależność, jak i krytyczny charakter. To uciszenie prasy było kluczowym elementem demontażu węgierskiej demokracji przez partię.

Kiedy partia rządząca Polską mówi o „polonizacji” mediów poprzez wyparcie zagranicznych właścicieli, jest to kolejna taktyka zapożyczona z innych źródeł, w tym wypadku z Węgier, gdzie wynikiem jest to, że kiedyś żywe i różnorodne media zostały zastąpione przez propagandową siłę powtarzającą słowa Orbána.

Trudno przecenić znaczenie przyszłości wolności słowa w Polsce: los wolności mediów w Polsce będzie odbiciem albo ciągłego wzrostu populistycznego autorytaryzmu na całym świecie, albo odwrócenia fali i nowego okresu demokratycznej odporności.

Nie popadajmy w rozpacz. Nie powinniśmy wnioskować, że wolność prasy zostanie utracona na zawsze. W Stanach Zjednoczonych prezydent określił wiadomości krytykujące jego działania mianem „fałszywych”. Od czasu do czasu opowiada swoim zwolennikom, że dziennikarze są „wrogami narodu”.

Jakkolwiek te słowa i działania są poważne i szkodliwe, uważam, że dziennikarze nie dają się zastraszyć. Jeszcze uważniej patrzą władzy na ręce. Dziś o pochodzeniu majątku prezydenta USA wiemy więcej niż kiedykolwiek wcześniej, choć nie tak dużo, jak powinni wiedzieć obywatele. Były dyrektor FBI powiedział publicznie o żądaniach prezydenta, żeby organy ścigania traktowały ulgowo jego przyjaciół. Media informowały o tym dogłębnie. Długoletni osobisty adwokat prezydenta  przyznał się do przestępstw finansowych – korupcji – częściowo dzięki wolności prasy.

Kończąc, chciałbym przedstawić kilka konkretnych pomysłów na to, jak możemy zmierzyć się z atakiem na wolność słowa i niezależne dziennikarstwo, i przestrzec, czego nie powinniśmy robić. Chociaż nie ma złotego środka, cierpliwy i uporczywy nacisk skierowany przeciwko autorytarnemu impulsowi może coś zmienić.

Po pierwsze, może się to wydawać proste, ale jest bardzo ważne: reporterzy muszą się skupić na zasadniczej roli polegającej na pociąganiu rządu do odpowiedzialności i niestawaniu się częścią opowiadanej historii. Zbyt wielu reporterów zamieszcza swoje poglądy w tweetach lub mówi o nich w telewizji i zasiewa w odbiorach niepewność na temat różnicy między opinią i raportowaniem opartym na faktach. Nie kwestionuję ich prawa do takiego działania, lecz samą nierozsądność dawania amunicji wrogom niezależnej prasy.

Po drugie, rządowa kontrola nad mediami społecznościowymi może się wydawać kusząca, ale nie jest to droga, którą powinniśmy podążać. Rosja i Chiny wiodą prym w zakresie regulacji. To oznacza bezlitosną cenzurę i monitorowanie przez rząd – praktyki, które nieliberalni przywódcy chcą naśladować. Frustracja w związku z propagandą i podżeganiem, stanowiącymi bądź co bądź poważne problemy, prowadzi do przesadnych działań, które nieuchronnie stłumią wolność ekspresji w wolnych społeczeństwach.

Po trzecie, w erze cyfrowej technologiczne platformy mają ogromną władzę i biorą odpowiedzialność za poszanowanie wolności słowa i wypowiedzi; muszą podjąć odpowiednie kroki, aby wypełnić tę odpowiedzialność. Jeśli firmy działające w branży mediów społecznościowych, takie jak Facebook lub Twitter, postanawiają usunąć treści, muszą to robić w uczciwy i przejrzysty sposób oraz zapewnić możliwość odwołania się użytkownikom, którzy uważają, że ich wypowiedzi zostały niesprawiedliwie ograniczone. Nie oznacza to, że muszą tolerować internetowe podżeganie do przemocy, jakie widzieliśmy w Mjanmie przeciwko ludowi Rohingya. Firmy muszą wyrzucać ze swoich platform tych, którzy zamieszczają groźby śmierci lub gwałtu, aby lepiej chronić ofiary przed nadużyciami. Powinny także usunąć możliwość sztucznego wzmacniania nienawistnej mowy poprzez użycie botów i elektronicznych armii działających w koordynacji.

Aby sfera publiczna służyła interesowi publicznemu, byty nieautentyczne muszą zostać wyeliminowane, a internet musi odzyskać zaufanie.

Jeśli firmy nie zrobią tego samodzielnie, narastać będą naciski na rządy, aby weszły do gry. Będzie temu towarzyszyć ryzyko zahamowania wolności wypowiedzi.

Po czwarte, w tym nowym ekosystemie medialnym ogromną rolę do odegrania mają pedagodzy, społeczeństwo obywatelskie i dziennikarze. Muszą kształcić młodych ludzi w kwestii oddzielania faktów od fikcji w internecie. Powinni także wzmóc wysiłki na rzecz sprawdzania faktów lub identyfikowania propagandy mającej na celu wpływanie na wybory, a także na rzecz zwiększania świadomości wśród szerszej opinii publicznej na temat działań cenzorskich i kontrolnych prowadzonych przez rząd. Świadomość takich działań jest pierwszym kluczowym krokiem, aby zachęcić użytkowników do zintensyfikowania działań mających na celu ochronę innych użytkowników.

I wreszcie atak na prawa i wolności będzie wymagał reakcji w postaci równie szerokiego ruchu na rzecz takich praw i wspierania instytucji odpowiedzialnych. Nie ma technicznej odpowiedzi na problem polityki – innej odpowiedzi niż wolne i uczciwe wybory i elektorat uwiedziony przez demokrację. Jedyną alternatywą jest groźba jej utraty.

Liczę, że ta publiczność i inni ludzie oddani demokracji będą bronić naszych wspólnych wartości. Aby demokracja rozwijała się i kwitła, obywatele muszą mieć swobodę wypowiedzi i dostęp do publicznego forum, które umożliwia racjonalne dyskursy i informacje oparte na faktach.

Jednym z popularnych błędnych poglądów dotyczących demokracji jest to, że demokracja to ustrój właściwy tylko dla Zachodu. Nic nie może być dalsze od prawdy. Wskaźniki, które śledzimy w ramach naszego raportu Wolność na świecie pochodzą z Powszechnej deklaracji praw człowieka, przyjętej przez Zgromadzenie Ogólne Organizacji Narodów Zjednoczonych w 1948 roku. 70 lat temu deklaracja zobowiązała sygnatariuszy do przestrzegania podstawowych wolności, których bronimy i które celebrujemy we Freedom House, takich jak wolność myśli, ekspresji i religii.

Jednym z architektów Powszechnej deklaracji praw człowieka była Eleanor Roosevelt, wdowa po byłym prezydencie i jedna z pierwszych patronek Freedom House. W swojej autobiografii Roosevelt, używając mocnych słów, pisała o tym, że demokrację trzeba nieustannie pielęgnować: „System demokratyczny przedstawia według mnie najlepszą i najjaśniejszą nadzieję człowieka na samorealizację, życie bogate w obietnice i wolne od strachu; być może jedyną nadzieję na kompletny rozwój całej ludzkości. Ale wiem o tym i każdego dnia widzę to wyraźniej, że nie możemy utrzymać naszego systemu silnym i wolnym, zaniedbując go, traktując jako coś oczywistego, dając mu namiastkę uwagi. Musimy być przygotowani… dawać i ryzykować wszystko, co mamy” – pisała.

Jeśli demokracja ma przetrwać epokę cyfrową, to możemy jedynie starać się posłuchać słów Roosevelt i zaryzykować wszystko, co musimy, by chronić wolność.

Michael J. Abramowitz – prezes Freedom House, jednej z największych na świecie organizacji pozarządowych zajmujących się przejawami łamania demokracji na świecie. Był dyrektorem Instytutu Levine’a na rzecz Edukacji o Holokauście przy U.S. Holocaust Memorial Museum. Był redaktorem krajowym oraz korespondentem w Białym Domu z ramienia „The Washington Post”. Jest członkiem Council on Foreign Relations, członkiem zarządu National Security Archive, a także byłym współpracownikiem German Marshall Fund oraz Hoover Institution.

Tłumaczenie: Marek Lewoc

Zdjęcia: Joanna Łopat

Polska zwyczajna nienormalność – rozmowa Tomasza Chabinki z Janem Sową :)

Panie profesorze, kiedy w Polsce będzie wreszcie normalnie?

To ciekawe pytanie, bo tłumaczy, dlaczego w Polsce non stop coś się reformuje. Mocniejszą wersją określenia „normalnie” jest „jak w cywilizowanym kraju”. Kiedy coś w Polsce nie działa, to często można usłyszeć, zwłaszcza w mediach, że „w cywilizowanym kraju to nie do pomyślenia”.

O jaki to kraj chodzi, tego nigdy się nie doprecyzowuje, ale na pewno nie chodzi o Chiny, Indie czy kraje Ameryki Południowej, chociaż bez wątpienia istnieją cywilizacje: chińska, hinduska czy latynoamerykańska. To sformułowanie odnosi się więc przeważnie do państw należących do głównego nurtu kultury zachodniej.

Historycznie rzecz biorąc, Polska to nazwa pewnej formacji, która definiowała się poprzez odrębność od Zachodu. Kiedyś zamiast kapitalizmu kupieckiego i rewolucji przemysłowej mieliśmy system folwarczny, zamiast monarchii absolutystycznej – demokrację szlachecką. Dziś zamiast świeckiego państwa mamy specyficzny układ Kościoła i władzy. Na pewno nie jest to państwo wyznaniowe, takie jak na przykład Mauretania czy Iran, ale nie jest to też państwo laickie. To jest państwo, w którym konkordat jest niezgodny z konstytucją, a więc mamy do czynienia z państwem dualistycznym, stojącym w rozkroku.

Odpowiedziałbym więc prowokacyjnie, że w Polsce nigdy nie będzie normalnie. Jeżeli miałoby być normalnie, to Polska musiałaby przestać być Polską. Ewentualnie zachowalibyśmy samą nazwę, która oznaczałaby wtedy coś zupełnie innego.

Ale przecież – tak przynajmniej się wydaje – jeszcze przed II wojną światową było normalnie, a większość problemów, z którymi borykamy się obecnie, ma swoje źródła w zmianach, do których doszło między rokiem 1939 a 1989.

Wciąż mieliśmy wówczas relikty feudalizmu. Nawet sąsiednie Czechy były wtedy zupełnie gdzie indziej, nie mówiąc o Francji czy krajach Europy Północnej. Studia Józefa Obrębskiego na Polesiu pokazują, że wciąż istniał wówczas świat niewolniczo-feudalny. Nie wiem zatem, czy to było „normalnie”.

My mieliśmy relikty feudalizmu, ale Zachód miał swoje kolonie, przeniósł tę strukturę i wynikające z niej problemy na zewnątrz.

Tak, zgoda, ja też nie jestem jakimś bezkrytycznym apologetą nowoczesności. Państwa zachodnie mogły wyeksportować pewne negatywne konsekwencje swojego rozwoju wewnętrznego. Polska takich możliwości nie miała, bo swoją kolonię – Ukrainę – straciła wcześniej. Przez długi czas to tam eksportowano negatywne konsekwencje działania modelu folwarcznego. Ukraińcy wciąż świetnie to pamiętają i nie mogą tego Polakom wybaczyć.

Dwudziestolecie międzywojenne to był taki kocioł. Trudno mówić o normalności, ale na pewno zdarzały się próby normalizacji, jak na przykład systematyczne inwestycje gospodarcze w COP-ie. Od mojego kolegi Piotra Korysia, socjologa i ekonomisty, wiem jednak, że wszystkie te próby były zbyt słabe, podejmowane za późno i nieudolne.

Ciekawe były dla mnie reakcje na książkę Andrzeja Ledera ze strony apologetów dwudziestolecia, którzy podkreślają impulsy reformatorskie po prawej stronie. Mówi się, że w 1941 r. miały się odbyć wybory parlamentarne, w których wystartować zamierzała cała plejada postępowych polityków. Wyciąga się też list Edwarda Rydza-Śmigłego, w którym pisał, że trzeba znieść resztki pańszczyzny i uwłaszczyć chłopów. Porównajmy to z rzeczywistością: pierwszą ustawę wprowadzającą reformę rolną obalono jako niezgodną z konstytucją, a druga okazała się w dużej mierze nieskuteczna. Według szacunków do roku 1939 tylko 20% gruntów zostało rozparcelowanych zgodnie z tą ustawą. Nie jestem więc przekonany, czy zwolennicy Drugiej Rzeczpospolitej mają rację.

Ale można też sięgnąć nieco głębiej, do czasów Pierwszej Rzeczpospolitej. Wydaje się, że wtedy byliśmy nie tyle normalnym krajem, ile krajem wyprzedzającym swoją epokę, z demokracją szlachecką, gdzie król był praktycznie równy szlachcie i gdyby nie te wstrętne zabory, to prawdopodobnie po dziś dzień nieślibyśmy sztandar postępu…

Traktowanie demokracji szlacheckiej jako prekursorki nowoczesnej demokracji jest wielkim nieporozumieniem. Ona ma przecież o wiele więcej wspólnego z demokracjami antycznymi, na przykład demokracją grecką, niż z demokracją nowoczesną.

W nowoczesnej demokracji, jak to ujmuje Konstytucja RP, posłowie są przedstawicielami narodu, nie swoich wyborców, ich głos jest więc wolny. W Pierwszej Rzeczpospolitej było zupełnie inaczej, bo posłowie byli związani instrukcjami sejmikowymi. Byli też związani instrukcjami, które przekazywali im w nieformalny sposób różni możnowładcy.

Pamiętajmy też, że z definicji demokracja szlachecka była zamknięta, a nowoczesna demokracja jest otwarta. Pierwsze demokracje przedstawicielskie w XVIII w. są wciąż zamknięte na poziomie praktyki, są natomiast całkowicie inkluzywne na poziomie ideałów. Dominują sformułowania „wszyscy”, „każdy” i tak dalej.

Demokracja szlachecka taka nie jest. Wypełnia miejsce władzy w bardzo szczelny sposób, stawiając tam kolektywne ciało szlachty. Wyraźnie określono, że tylko szlachta jest pełnoprawnym uczestnikiem i beneficjentem tego systemu. Wiadomo zresztą, że Polak to szlachcic. Można odwołać się do Claude’a Leforta i jego „pustego miejsca władzy”. Tego miejsca ewidentnie nie było. Nie ma żadnej sensownej linii ewolucji, która rozwinęłaby demokrację szlachecką w ustrój demokratyczny we współczesnej postaci.

A co z Konstytucją 3 maja?

Konstytucja 3 maja jest efektem wpływów zachodnich. Środowisko „Monitora” stanowili reformatorzy, którzy jeździli na Zachód. Szlachta zresztą robiła, co mogła, żeby wpływ myśli zachodniej ograniczyć. Jerzy Jedlicki w swojej książce „Jakiej cywilizacji Polacy potrzebują: studia z dziejów idei i wyobraźni” zwraca uwagę, że szlachta bardzo ściśle broniła wszystkich swoich praw i tylko w jednej kwestii żądała ograniczenia samej siebie. Żądała mianowicie zakazu podróży dzieci szlacheckich na Zachód, bo wracały stamtąd „zepsute”. Podobną sytuację mamy teraz. Program Erasmus ma gigantyczny wpływ modernizacyjny na Polskę, na pewno większy niż różne projekty stymulowane przez rząd.

Konstytucja 3 maja to triumf tego oświeceniowego, zachodniego dyskursu. Ona kończy z porządkiem szlacheckim, wycina wszystkie jego filary. Kończy się liberum veto, wolna elekcja, ale nie ma w niej żadnych autonomicznych polskich idei. Przede wszystkim naśladuje to, co dzieje się na Zachodzie, nie jest wynikiem naszej wewnętrznej formacji. Jeśli Konstytucję 3 maja uznać za triumf polski szlacheckiej, to Okrągły Stół trzeba by nazwać triumfem PRL-u.

Czy wobec tego istnieje możliwość stworzenia autonomicznego pojęcia normalności dla Polski, bez odwoływania się do wzorców zachodnich, z uwzględnieniem „dziedzictwa chrześcijańskiego”? Na przykład: „sprawne państwo – tak, zgnilizna moralna (np. prawa dla osób LGBTQ) – nie”.

Bardzo dobrą koncepcję nowoczesności, która świetnie się w tym kontekście sprawdza, ma Fredric Jameson. Według niego nowoczesność składa się z dwóch komponentów: modernizacji – czyli wszystkich kwestii infrastrukturalnych i organizacyjnych – oraz modernizmu – czyli pewnego zestawu wartości emancypacyjnych, które dotyczą sposobu funkcjonowania jednostek.

Projekt konserwatywnej modernizacji, bo tak naprawdę o nim mówisz, to pomysł, by mieć samą modernizację bez modernizmu. Musimy się zmodernizować i być silni, by Zachód niczego nam nie narzucił. Musimy być potęgą gospodarczą, żeby nie być zmuszonym do podpisania Karty praw podstawowych UE. Bo jak będziemy słabi, to nas zdominują i narzucą swoje zgniłe wzorce.

Można próbować coś takiego osiągnąć, ale wątpię, czy to się okaże skuteczne. Weźmy na przykład kwestię praw kobiet. Bez wątpienia kapitalistyczny rynek pracy jest czynnikiem emancypacyjnym. Po prostu rozbija tradycyjny sposób istnienia rodziny będący podstawą dla patriarchatu, który zakłada, że kobieta siedzi w domu, opiekuje się dziećmi, gotuje i sprząta, a mężczyzna idzie do pracy. Ponieważ kapitalizm stwarza ekonomiczną konieczność pracy jednej i drugiej osoby, to podstawowy argument „Skoro ja pracuję i przynoszę pieniądze, to ty siedź cicho i mnie słuchaj” zostaje wytrącony z ręki. A nie da się stworzyć nowoczesnej, wydajnej gospodarki, w której pracują wyłącznie mężczyźni.

Czy Japonia nie jest kontrprzykładem? To chyba gospodarka dosyć nowoczesna, a struktura feudalna i patriarchalna wciąż się tam utrzymują.

Japonia niesamowicie się w XX w. zreformowała społecznie i kulturowo. Rzeczywiście, pewne elementy dawnej formacji kulturowej wciąż trwają, ale widać, jak negatywny wpływ mają na sytuację Japonii. Problemy gospodarcze, cała historia z awarią elektrowni atomowej w Fukushimie… Ludzie na wysokich stanowiskach zawalili, a ci, którzy byli ich podwładnymi, po prostu respektowali te decyzje, nie chcieli ich podważać. Nie jestem absolutnie zwolennikiem całkowitego determinizmu, że nadbudowa dostosowuje się w pełni do bazy, ale wydaje mi się, że uczestnictwo w globalnym kapitalizmie wymusza jednak określone przemiany społeczne.

Jest jeszcze jedna kwestia. Japonia to o wiele bardziej zamknięty system. To jednocześnie wyspa i cywilizacja. Polska nigdy nie była wyspą. Cywilizacją, co prawda, starała się być – mam na myśli całą formację sarmacką – ale ten projekt został przekreślony. W tym momencie nie mamy zasobów, które by pozwoliły całkowicie odciąć się od tych przemian.

W Warszawie tylko połowa par zawierających związek małżeński bierze ślub kościelny. To jest proces, który – jeśli nic gwałtownie się nie zdarzy – będzie postępował. Całkowicie oddolnie, często zupełnie nieświadomie, nie ze względu na jakiś odgórny cel emancypacyjny, ale po prostu ze względu na praktykę życia i funkcjonowania.

Jeżeli chodzi o autonomiczny polski projekt, który mógłby się jakoś wygenerować, to trzeba pamiętać, że nowoczesność to nie jest zestaw gotowych reguł, których należy przestrzegać. Michael Foucault w tekście „Czym jest Oświecenie?” wraca do rozważań Immanuela Kanta z końca XVIII w. i pokazuje, że nowoczesność to gotowość nieustannej rewizji tego, co się robi, ze względu na warunki, w których się działa. Taka skierowana na samego siebie refleksyjność i gotowość do rewizji wszystkiego na podstawie danych, które mamy. Albo – mówiąc po heglowsku – próba przemyślenia aktualności.

Może w takim razie powinniśmy przemyśleć nowoczesność w taki (prawicowy) sposób:

Prawa człowieka są OK, prawa kobiet też są akceptowalne, ale nie ulegajmy temu zachodniemu feminizmowi trzeciej fali, bo przyjdą islamiści i nas zjedzą”?

Janusz Korwin-Mikke usiłował niedawno w Parlamencie Europejskim wejść do frakcji z holenderskimi eurosceptykami, którzy jednak powiedzieli mu coś takiego: „W wielu kwestiach się z tobą zgadzamy, ale mamy jeden problem: jesteś homofobem. Tolerancja wobec homoseksualizmu to jest wartość kultury europejskiej przeciwko islamowi, w związku z tym nie chcemy być z tobą w koalicji”. Środowisko LGBTQ jest coraz lepiej widoczne, więc teza, że to są degeneraci, którzy psują społeczeństwo, się nie utrzyma. Demonizacja była możliwa w czasach, kiedy te osoby musiały się ukrywać. A teraz weźmy takiego Roberta Biedronia, który jest po prostu grzecznym, dobrze wychowanym i chodzącym w garniturze młodym człowiekiem.

Kościół w Polsce, w przeciwieństwie do Kościoła na przykład niemieckiego, postawił na absolutną konfrontację z nowoczesnością. Nie chce ustąpić ani kroku, broni Okopów Świętej Trójcy. Wszędzie dookoła widzi zło. Z jednej strony Polska w wielu aspektach przypomina kraj wyznaniowy, a z drugiej strony Kościół uważa, że żyje w czasach apokalipsy i rządów Szatana. Ma syndrom oblężonej twierdzy i wydaje mi się, że się na tym przejedzie.

Teoretycznie istnieje środowisko skupione wokół „Znaku”, „Tygodnika Powszechnego” czy „Gazety Wyborczej”, ale nie jestem pewien, czy rzeczywiście ma siłę, by zmodernizować polski Kościół.

Czas, gdy to środowisko było opiniotwórcze, się skończył, to już przeszłość, choć w latach 90. „Gazeta Wyborcza” rzeczywiście dyktowała, co ludzie mają myśleć. Szkoda, że nie zastanowiła się wówczas, czy rzeczywiście „bezrobotni są nierobotni” i tak dalej, bo wtedy mielibyśmy dzisiaj zupełnie inną sytuację.

Rzeczywiście, tradycyjne media tracą swoją siłę, partie też jej chyba nie mają. Kto więc w najbliższych latach będzie kształtował dyskurs?

Będziemy mieli sytuację znacznie bardziej amorficzną, bez wyraźnego centrum.

Zostaniemy z polityką ciepłej wody w kranie, z duopolem PO i PiS na scenie politycznej i będziemy tak trwać?

Wydaje mi się, że bardzo dużo zmieni się na skutek przemiany pokoleniowej. Trzy czwarte, może nawet 90 proc. głównych rozgrywających to ludzie, którzy zaczynali swoją karierę w PZPR-ze albo Solidarności. Politycy postsolidarnościowi często płacili za swoje zaangażowanie ogromną cenę, ich postawa była heroiczna.

Ławki rezerwowych tych partii są bardzo słabe. Dzisiaj elity partyjne są kształtowane przez działania koniunkturalne. Kto jest gotów, by przez 10 lat dawać się wykorzystywać w młodzieżówce jakiejś partii, ten awansuje. To produkuje takich miałkich osobników jak Adam Hofman czy Sławomir Nowak.

Dzisiejsi przywódcy – Bronisław Komorowski, Donald Tusk, Jarosław Kaczyński, Antoni Macierewicz – w pewnym momencie skończą się w sensie biologicznym. Nie sądzę, żeby zostali zastąpieni przez kogoś, kto będzie w stanie utrzymać formacje polityczne w dzisiejszym kształcie. To będzie moment na jakąś zmianę w polityce i wydaje mi się, że mówimy tu o perspektywie najbliższych 20 lat.

A jaka przyszłość czeka lewicę? Czy jest szansa, że pojawi się jakaś znacząca siła, która będzie promować postulaty gospodarcze? Skupi się na prawach pracowniczych czy związkowych?

Wydaje mi się, że lewicowy sposób myślenia przebija się do głównego nurtu myślenia ekonomicznego. Na przykład raport i prognoza OECD ogłoszone pod koniec listopada 2014 r. Mówi się tam o zagrożeniu stagnacją w Europie, a recepty szuka się – co wydaje mi się bardzo obiecujące – po stronie pobudzenia popytu.

To fundamentalne przekształcenie tego, co znaliśmy do tej pory, czyli skupienia się na podaży. Neoliberalizm należy do grupy ekonomii podażowych, które zakładają, że problemy w gospodarce zawsze należy rozwiązywać przez skupienie się na stronie podażowej, ułatwiać życie przedsiębiorcom i producentom, bo to oni tworzą miejsca pracy. Teraz zaczyna się przebijać do powszechnej świadomości, że ludzie mają za mało pieniędzy, a skoro tak, to nie kupują, a gdy nie kupują, to nie można produkować i mamy deflację. Jeżeli natomiast kupują to…

produkty ze Wschodu, z Chin

Dokładnie. I to też nie tworzy miejsc pracy w Europie. Mainstreamowe organizacje zaczynają zauważać, że problemem jest niedostateczny popyt – to jest „lewicowy” sposób patrzenia na gospodarkę. Używam określenia „lewica” ostrożnie, bo podobnie jak Alain Badiou uważam, że jest to dzisiaj nazwa problemu, a nie rozwiązania.

Ta cała formacja koniunkturalistów z post- czy neosocjaldemokratycznych partii, która nazywa się lewicą, to nie jest żadna lewica – Tony Blair i Gerhard Schröder dobrze symbolizują ten upadek. Sam paradygmat polityki gospodarczej, odwołujący się do klasycznego socjalizmu czy keynesizmu, również wydaje mi się wątp-liwy. Tak samo myślą radykalni krytycy marksistowscy tacy jak Michael Hardt czy Antonio Negri.

Ten ostatni napisał zresztą książkę „Goodbye, Mr Socialism”, w której mówi między innymi, że trzeba wyjść poza opozycję państwo–rynek i szukać gdzieś indziej. Jego zdaniem – uważam, że ma rację – rozwiązanie kryje się w innym paradygmacie gospodarczym, w dobrach wspólnych.

Jest też głośna, pisana z pozycji nie neomarksistowskich, ale socjaldemokratycznych książka Thomasa Piketty’ego. Jednak to wszystko dzieje się na Zachodzie, a w Polsce ton debacie ekonomicznej wciąż nadaje środowisko skupione wokół Leszka Balcerowicza.

Tak? A mnie się wydaje, że nawet „Gazeta Wyborcza”, która kilka lat temu „broniła profesora”, dzisiaj podchodzi do jego tez z rezerwą. Mówi coś w stylu: „Co innego Balcerowicz historyczny, z którym się zgadzamy i któremu dużo zawdzięczamy, a co innego Balcerowicz dzisiaj” i że gdyby dzisiaj „stary Balcerowicz” usłyszał „młodego Balcerowicza”, toby się za głowę złapał i uznał go za lewicowego dziwaka. Balcerowicz nie ma już tej siły co kiedyś. Widać to po tym, co się stało z OFE. Przecież Balcerowicz i jego Forum Obywatelskiego Rozwoju zrobili, co mogli, żeby tę reformę powstrzymać.

Problemem jest to, że nie ma kogoś, kto mógłby go zastąpić. To podejście fundamentalizmu rynkowego i ekonomii podażowej naprawdę bardzo skutecznie zdominowało dyskurs. A nie da się wciąż przywoływać w kontrze Tadeusza Kowalika. Potrzeba jakieś młodej, charyzmatycznej i inteligentnej osoby. Takiego polskiego Piketty’ego.

SLD chyba też nie zmieni się na tyle, by pojawili się tam tacy ludzie.

SLD jest formacją skończoną. Największym nieszczęściem, które się przydarzyło polskiej lewicy w ciągu ostatnich 10 lat, jest to, że nie dobito tego ugrupowania w momencie, kiedy można je było dobić. Niestety, część towarzyszek i towarzyszy wolała podlansować się wtedy, symbolicznie wyciągając rękę do SLD. I tak na przykład „Krytyka Polityczna” w swoim czasie przyczyniła się do utrzymania autorytetu tej partii.

Kto przejmie dotychczasowych wyborców lewicy? Jakieś nowe środowisko polityczne? Partia chadecka?

Myślę, że ostatnie wybory samorządowe dobitnie pokazały, że lewicowe hasła będą przenikać do mainstreamu. Pamiętam z protestów Occupy taki slogan: „Politicians don’t lead, they follow”. Politycy głównego nurtu po prostu przechwytują hasła, które stają się chodliwe, i wykorzystują je do tego, żeby zwiększyć swoją popularność. Joanna Erbel przegrała wybory z kretesem, ale nie można tego powiedzieć o jej ideach, bo sporą część podchwycił zespół Hanny Gronkiewicz-Waltz.

Warto przyglądać się ruchom miejskim, które często uciekają od tradycyjnych podziałów politycznych. Z jednej strony na kwestie dotyczące własności, przestrzeni publicznej czy reprywatyzacji potrafią patrzeć oczami Henriego Lefebvre’a czy Davida Harveya. Z drugiej strony dystansują się wobec polityki, mówią, że obchodzą ich konkretne sprawy – miasto – a to, co ktoś uważa o aborcji, to jego sprawa.

Lewica powinna też przyjrzeć się wysypowi ruchów politycznych po prawej stronie, politykom, którzy nie boją się politycznej niepoprawności i mówią to, co uważają za słuszne. Powinna się od nich uczyć. Nie szukać w środku, nie mówić tylko tego, co spodoba się przeciętnemu czytelnikowi „Gazety Wyborczej”, bo to droga donikąd. Centrum jest niesamowicie zagęszczone. Zamiast tego należy – jak zrobił to na przykład Bush – pójść do ekstremów.

Wyborcy coraz chętniej będę głosować na populistów, na przykład na Prawo i Sprawiedliwość.

Trzeba zrobić coś, żeby ludzie biedni przestali być biedni, a nie tylko starać się im wmówić, że są biedni ze swojej własnej winy. Być może nie mają takich środków symboliczno-dyskursywnych, żeby z tym walczyć, ale gdy przyjdzie populista, to na niego właśnie zagłosują, bo to będzie ktoś, kto ich potraktuje podmiotowo, kto zaprzeczy, że są winni swojej własnej biedy. Oni się z taką osobą utożsamią, tak po prostu działa demokracja.

Dlaczego najbardziej prorynkowe reformy wprowadzały rządy, które miały oparcie w związkach zawodowych? Najpierw Solidarność, która przecież mówiła o „socjalizmie z ludzką twarzą”, a wprowadziła plan Balcerowicza, później cztery wielkie reformy rządu AWS-UW i wspomniany już PiS.

I rząd SLD, który po wygranych wyborach w roku 2001 chciał likwidować bary mleczne i sklepy z odzieżą używaną…

Wydaje mi się, że to wszystko jest konsekwencją bardzo głębokiej transformacji, która dokonała się równolegle w Solidarności i w PZPR-ze w drugiej połowie lat 80. Gdyby nie było dekady lat 80., gdyby Okrągły Stół nastąpił zaraz po strajkach sierpniowych, żylibyśmy w zupełnie innej rzeczywistości.

Niestety, stan wojenny zdał egzamin, spełnił swoją funkcję. Zniszczył Solidarność jako gigantyczny, oddolny, horyzontalny ruch społeczny. Solidarność, która po stanie wojennym się powoli odradza i wraca formalnie w roku 1986, jest zupełnie inną formacją.

Program I Krajowego Zjazdu Delegatów NSZZ Solidarność z września–października 1981 r. to był dokument naprawdę radykalnie lewicowy, wręcz komunistyczny. W ogóle nie pojawia się w nim słowo „kapitalizm”. Robotnicy chcieli po prostu, by władza ludowa zrobiła to, co deklarowała: państwo dla klasy robotniczej. Równe, sprawiedliwe i demokratyczne. I by to oni mogli rządzić tym państwem zamiast zwyrodniałej elity.

Po stanie wojennym wiele się zmieniło. Radykalnie zmieniła się też elita partyjna. Jadwiga Staniszkis, z której wieloma opiniami się nie zgadzam, przeprowadziła trochę rzetelnych badań i pokazała, jak w drugiej połowie lat 80. nastąpiło uwłaszczanie elity partyjnej. Zakładowi sekretarze, dyrektorzy przedsiębiorstw zaczynają bardzo szybko prowadzić swoje biznesy.

W roku 1989 po jednej stronie jest Solidarność – występująca nie jako związek zawodowy, lecz jako ruch normalizacyjny żądający skopiowania zachodnich rozwiązań, po drugiej Partia, w której też nie ma żadnych ideowców, którzy wierzyliby w socjalizm, tylko sami pragmatycy, którzy chcieliby modelu chińskiego, czyli liberalizacji gospodarczej, ale gdyby mogli utrzymać władzę. To się nie udaje, więc chcą pozostawić władzę, ale zachować jak najwięcej wpływów. Kiedy takie dwie strony spotkały się, żeby negocjować, to rezultatem nie mogła być żadna „trzecia droga”.

Czy gdyby się to nie stało, żylibyśmy dziś w drugiej Szwecji?

Być może żylibyśmy w świecie globalnie innym. To radykalnie rynkowe przekształcenie bloku postsowieckiego miało gigantyczny wpływ na legitymizację pewnego typu polityki gospodarczej. W „Końcu historii” ten ówczesny triumfalizm świetnie ujął Francis Fukuyama. Okazało się, że wolny rynek, własność prywatna i nieskrępowana przedsiębiorczość wygrały. Droga obrana wówczas przez Polskę i resztę obozu postradzieckiego była najlepszym empirycznym dowodem. Nie było już co o tym gadać, tylko trzeba było brać się do roboty i wcielić tę politykę w życie.Myślę, że to był moment o znaczeniu analogicznym do tego, jakie przypisuje się rewolucji na Haiti. Ona przyjęła ideały rewolucji francuskiej i uczyniła je w ten sposób uniwersalnymi. Pokazała, że nie są one wzorcem rozwoju konkretnego społeczeństwa, tylko wyrażają dążenie ogólnoludzkie. Ludzie w zupełnie innym kontekście chcą tego samego. Identyczną rolę dla neoliberalizmu odegrało przekształcenie Europy Środkowej w bloku postsowieckim.

Polska w ten sposób naprawdę zyskała miejsce w historii powszechnej. Gdyby ten region wybrał jakąś inną drogę i ona zakończyłaby się sukcesem – co mogłoby się zdarzyć, nie mówię, że na pewno by się zdarzyło – to krajobraz instytucjonalny na świecie byłby zupełnie inny. W tym sensie Polska nie byłaby drugą Szwecją, bo Szwecja pełni dziś funkcję takiego kuriozum, na które można popatrzeć i ze zdziwieniem powiedzieć: „O, jest taka Szwecja z równym społeczeństwem i tempem wzrostu na poziomie Stanów Zjednoczonych”.

W którą stronę powinniśmy zatem spoglądać, szukając zmian na lepsze?

Stawiałbym na Amerykę Łacińską jako takie koło zamachowe, awangardową przestrzeń wyprowadzającą ku przyszłości jakieś nowe rozwiązania.

Bardziej w kierunku radykalnej demokracji czy autorytaryzmu?

Zdecydowanie w kierunku radykalnej demokracji. Urugwaj to państwo – mówiąc po heglowsku – prowadzące ludzkość do przodu. Wystarczy spojrzeć na fantastyczne zdjęcie przedstawiające prezydenta Urugwaju czekającego na wizytę u lekarza w zwykłej kolejce. Nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie tego ani w Europie, ani w Stanach Zjednoczonych, ani w Chinach, ani w Rosji, nigdzie. Warto dodać, że to nie był element żadnej kampanii wyborczej, tylko coś, co wyszło zupełnie naturalnie.

Oczywiście, w Ameryce Łacińskiej są też ogromne nierówności społeczne, system bywa często bardzo opresyjny. Jest jednak przestrzeń, w której mogą się narodzić nowe idee społeczne.

Europa jest zrezygnowana, zmęczona tym wszystkim, co się tu wydarzyło, i napakowana infrastrukturalnie. Chiny w ciągu najbliższych lat zaczną pewnie dominować gospodarczo, ale to kraj z ogromnymi napięciami wewnętrznymi. Stany Zjednoczone nie są zaś wcale tak innowacyjne, jak by się wydawało. Po prostu mają pieniądze, by ściągać najlepszych naukowców z całego świata i na tym budować swój wzrost. W Ameryce Łacińskiej jest natomiast mnóstwo młodych ludzi, jest niesłychana energia. Jeśli uda się jeszcze trochę podnieść poziom życia, wyeliminować radykalną biedę i zainwestować w infrastrukturę, to ten rejon stanie się laboratorium przyszłości.

Artykuł pierwotnie został opublikowany w XX numerze drukowanego wydania Liberté!

Pytania o zachodnią cywilizację :)

  1. 1.        Społeczno-ekonomiczne źródła słabości Zachodu

 

1.1.            Która kropla wody przelała dzban? O kryzysie finansowym

jako podrzuconym fałszywym tropie

 

Wśród wyznawców lewicowych – czy szerzej: kolektywistycznych – idei, a także w popularnych mediach, wśród rozmaitych lewackich radykałów (antyglobalistów, ekowojowników i rozmaitych „oburzonych”), a także wśród polityków popularne jest przekonanie, że to współcześni Shylockowie, chciwi bankierzy, spowodowali kryzys finansowy, którego konsekwencją stała się recesja i to właśnie z powodu ratowania gospodarek (w tym owych chciwych bankierów) przed katastrofą kraje zachodnie są tak bardzo zadłużone. Co z kolei ma negatywne ekonomiczne i społeczne konsekwencje. To właśnie jest owa – przysłowiowa – ostatnia kropla, która przelała dzban.

http://www.flickr.com/photos/ucodep/3699962445/sizes/m/in/photostream/
by Oxfam Italia

Trudno byłoby jednak znaleźć pogląd, który byłby odleglejszy od rzeczywistości. Utrzymując się w konwencji owego przysłowia, dzban wypełniał się coraz bardziej i stawał się coraz cięższy już od pół wieku, a pierwsze pęknięcia zaczęły się zarysowywać już w latach 70. „Liberalna kontrrewolucja” za czasów Margaret Thatcher i Ronalda Reagana spowolniła ten proces, a nawet spowodowała w niektórych krajach pewne cięcia w wydatkach publicznych. Ale już w połowie lat 90. ubiegłego wieku kolejne rządy ponownie przyspieszyły ekspansję państwa opiekuńczego w obszarze wydatków publicznych ,które zaczęły szybko rosnąć nawet w tak liberalnych gospodarkach, jak brytyjska czy amerykańska.

Niemiecki ekonomista Bernhard Heitger udowodnił ponad 10 lat temu (w 2001r.), że od lat 60. XX w. im bardziej rósł udział wydatków publicznych w PKB, tym wolniej rosły gospodarki krajów OECD. Rosnące podatki zniechęcały do pracy, zarabiania i oszczędzania, a jednocześnie ograniczały możliwości inwestowania. Późniejsze badania potwierdziły wyniki uzyskane przez Heitgera (a nawet wskazywały na większą skalę negatywnego wpływu wydatków publicznych na wzrost gospodarczy). Heitger badał okres 1960–2000, ale w pierwszej dekadzie XXI w. tempo wzrostu krajów zachodnich, a w szczególności zachodnioeuropejskich, było jeszcze niższe niż poprzednio i wynosiło zaledwie 1,0–1,5% rocznie.

Tymczasem, już od lat 80. XX w., elektorat zaczął coraz bardziej opierać się kolejnym podwyżkom podatków, a jednocześnie – bezrefleksyjnie – nadal domagał się różnego rodzaju świadczeń. W rezultacie, oportunistyczni politycy zaczęli w coraz większym stopniu finansować zwiększające się wydatki publiczne w drodze deficytów budżetowych, podnosząc stopniowo poziom zadłużenia ich gospodarek.

Tak więc wydatki publiczne i dług publiczny  rosły od dawna i jedno, co kryzys finansowy spowodował, to wzrost tempa zadłużania się. Nastąpiło przyspieszenie dnia prawdy – dnia, w którym rynki finansowe zażądają od rządów wyższego oprocentowania ich obligacji, a agencje ratingowe obniżą poziom wiarygodności kredytowej tych państw.

Autor niniejszego tekstu nie jest jednak przekonany, czy rynki finansowe – nie wspominając już o politykach, a nawet o większości ekonomistów – dostrzegły i wyciągnęły wnioski z tego, że próby makroekonomicznej polityki przyspieszania wzrostu gospodarczego w drodze ekspansjonistycznej polityki fiskalnej i monetarnej skazane są na niepowodzenie, gdyż w długim okresie redukują wzrost gospodarczy. Podobną ocenę można sformułować w odniesieniu do ekspansji regulacyjnej państwa.

To, co były redaktor „Financial Times”, Samuel Brittan, nazywa „przygnębiającym nawrotem państwochwalstwa (state-worship)” prowadzi gospodarki świata zachodniego – i w efekcie ich społeczeństwa – na manowce. Jeszcze słabszy wzrost gospodarczy i jeszcze głębsza nierównowaga są więc rezultatem długiego procesu ekspansji „socjalu”, a dopiero w dalszej kolejności kryzysu finansowego i reakcji polityków na ów kryzys w większości krajów zachodnich.

1.2.            Pod ciężarem demografii…

 

Problemy Zachodu nie kończą się jednakże na długookresowym wzroście relacji wydatków publicznych do PKB i rekordowo szybkim ostatnio przyroście długu publicznego. Dwa kolejne strumienie wody wpadają z rosnącym impetem do owego pękającego dzbana. Pierwszy stanowi swoiste przedłużenie tendencji długookresowych wzrostu „socjalu” w wydatkach publicznych ogółem i dotyczy rosnącego obciążenia przyszłymi emeryturami w warunkach niekorzystnych zmian demograficznych. Idzie o kurczącą się liczbę pracujących i rosnącą liczbę emerytów w warunkach starzenia się społeczeństw zachodnich.

To brzemię jest ogromne. Aby dać przykład, w USA jedno tylko miasto – Pittsburgh – ma (w większości niesfinansowane zainwestowanymi składkami) zobowiązania wobec pracowników sektora publicznego w wysokości 580 mld dolarów! W 2009 r. analitycy wyliczyli, że niesfinansowane składkami zobowiązania wobec pracowników sektora publicznego wyniosły na szczeblu stanów i miast ponad 3,1 biliona dolarów.

Dodajmy, że w Europie sytuacja jest jeszcze bardziej dramatyczna. Emerytury niemal we wszystkich krajach pozostają w systemie pay-as-you-go, czyli że ze składek dzisiejszych pracowników wypłaca się emerytury dzisiejszym emerytom. Nawet podwyższenie wieku przechodzenia na emeryturę nie rozwiąże w całości tego problemu. Potrzebne będą ponadto cięcia w wysokości emerytur (obniżenia relacji emerytury do płacy), bowiem trudno sobie wyobrazić stale podnoszone podatki malejącej liczbie pracowników!

Niektóre liczby można sobie wyobrazić. Pewien nowojorski instytut oszacował, jaki kapitał składkowy powinien (hipotetycznie, bo system jest inny) zostać zainwestowany, aby Europejczycy otrzymali swoje emerytury w wysokości wynikającej z zobowiązań państwa. I okazało się, że w przypadku Francji musiałby to być kapitał równy ok. 550% rocznego francuskiego PKB, w przypadku Holandii równy ok. 500% rocznego holenderskiego PKB, w przypadku Niemiec równy ok. 450% rocznego niemieckiego PKB, a w przypadku Włoch ok. 400% rocznego włoskiego PKB.

Jest rzeczą oczywistą, że żadne państwo zachodnioeuropejskie nie będzie w stanie wygospodarować z podatków adekwatnych kwot na cele emerytalne. Dowód tego – co prawda w skrajnym przypadku – mamy w Grecji. Tam emerytury były tak szczodre, że wedle tych samych obliczeń grecki system emerytalny musiałby mieć zgromadzony kapitał w wysokości 875% greckiego PKB. No i kryzys grecki zmusił władze tego kraju do bezzwłocznego ustosunkowania się  do tego problemu. Efekty są następujące. Najnowsze regulacje w tym względzie ustalają jednakowe dla wszystkich minimum emerytury, a wszystkie zobowiązania powyżej tego minimum zostały ścięte w skali od 20% do 40%.

Oczywiście, gdzie indziej skala cięć nie będzie zapewne tak drastyczna, ale na pewno będzie bardzo dotkliwa. Okazuje się, że filozofia państwa opiekuńczego, w którym każdy – dziś, jutro i na wieki – otrzymywać miał za darmo (lub w najgorszym przypadku poniżej kosztów) wszelkie świadczenia, niezależnie od tego, czy i ile wniósł do stworzenia krajowego bochenka, zwanego PKB, była mirażem, którego nie dało się utrzymywać w nieskończoność. Mentalność roszczeniowa, określana hasłem: „Ciągle więcej!” (jak w tytule książki: „Toujours plus”, napisanej przez krytyka roszczeniowości, francuskiego pisarza François de Closet w 1982 r.) oczekiwała nie tylko czegoś za nic, lecz także coraz więcej owego „czegoś”.

Nietypowym, ale jakże znamiennym przykładem był strajk nauczycieli państwowych szkół w stanie Wisconsin, w USA, którzy domagali się darmowej viagry (i otrzymali ją kilka lat temu) w ramach pakietu świadczeń zdrowotnych. Można by powiedzieć, pół żartem pół serio, że owi nauczyciele nie tylko nie mieli koncepcji skutecznego nauczania, ale po prostu nie mieli koncepcji, a koszty owego braku koncepcji przerzucili – tradycyjnie – na państwo.

Przebudzenie ideologów państwa opiekuńczego i dziesiątków milionów jego wyznawców jest tym boleśniejsze, że przez kilka dziesięcioleci rzeczywiście możliwe było otrzymywanie czegoś za nic, owego friedmanowskiego „darmowego obiadu”, za który płacił ktoś inny. Tak więcnajpierw płacili, i nadal płacą, najbardziej twórczy i pracowici. Np. w USA ponad 80% sumy podatku PIT płaci 20% osób o najwyższych dochodach, a w Niemczech niewiele więcej, bo 25% podatników płaci 75% sumy tego podatku. Ile jeszcze można wydoić z tych ludzi, zanim całkowicie stracą ochotę do tworzenia bogactwa?

A ponadto filozofii czegoś za nic sprzyja demografia. Gdy na jednego emeryta przypadało 4–5 pracujących, można było podnosić wysokość świadczeń emerytalnych i rentowych daleko powyżej granicy wynikającej z wysokości składek wpłacanych przez pojedynczego emeryta. Dziś te proporcje znacznie się skurczyły, a w przyszłości skurczą się jeszcze bardziej.

W obecnych warunkach nie widać nowych źródeł finansowania państwa opiekuńczego, czyli – jak to w Niemczech w skrócie mówią – „socjalu”. Wyjątkiem może być jedynie podatek inflacyjny, czyli wywołanie inflacji, która obniżyłaby realną wartość spłaty długu publicznego. „Inflacjoniści”, jak ich nazywał Henry Hazlitt, autor najpopularniejszego podręcznika podstaw ekonomii w XXw. („Ekonomia w jednej lekcji”), gdyby poszli tą drogą, zaostrzyliby jedynie skalę istniejących problemów, nie rozwiązując żadnego z nich. Cięcia rozmaitych świadczeń rzędu 10–15% (i więcej), od emerytalnych i zdrowotnych zaczynając, wydają się nieuchronne.

Jednakże, biorąc pod uwagę głębokość demoralizacji współczesnych społeczeństw w następstwie półwiecza patologicznego w swym kształcie państwa opiekuńczego, proces konfrontacji z realiami będzie i szokujący, i bolesny. Pół wieku życia „z ręką w kieszeni sąsiada” (jak przerośnięte państwo opiekuńcze nazwał – już w 1964 r.! – ojciec powojennego niemieckiego „cudu gospodarczego” Ludwig Erhard) będzie wywoływać gwałtowne reakcje amatorów obiadu za darmo i oportunistyczne zachowania polityków.

Doskonałą ilustracją są aktualne reakcje w USA polityków Partii Demokratycznej na propozycję reform systemu opieki medycznej dla osób starszych przez polityka Partii Republikańskiej, które zakładają m.in. współfinansowanie tejże opieki przez samych emerytów – bezbrzeżna radość, że oto oponenci podłożyli się licznej grupie społecznej i dzięki temu prawdopodobnie przegrają najbliższe wybory. Dalej niż do 2012 r. ich wyobraźnia nie sięga. Ktoś, bodajże Harold Macmillan, powiedział, że polityk myśli o następnych wyborach, a mąż stanu – o następnych generacjach. Jak to wygląda w krajach o słabszych tradycjach parlamentaryzmu niż Stany Zjednoczone, widać w Grecji.

1.3.            Nowa ekoreligia Zachodu i jej prawdopodobne skutki

   

Jak by tego wszystkiego było mało, Zachód, a zwłaszcza najsilniej ukąszona bakcylem nowej ekoreligii Europa Zachodnia, wyraża niemałą ochotę do nałożenia na siebie nowych ciężarów. Albo też – trzymając się paraleli o dzbanie i ostatniej kropli, która spowodowała urwanie się ucha – kolejnego, trzeciego, strumienia wody lejącego się coraz szerszą strugą do pękającego już dzbana. Rzecz idzie tutaj o walkę z antropogenicznym, czyli spowodowanym przez człowieka, globalnym ociepleniem (AGW). Wiedza naukowa, stojąca za tą religią, jest dość wątła i coraz silniej podawana w wątpliwość przez przedstawicieli innych nauk niż klimatologia, a także coraz silniej krytykowana za niechlujną i nietrzymającą standardów metodologię.

Jeśli jednak wiedza budzi (rosnące) wątpliwości, to ekonomika AGW jest mniej niż wątpliwa. Jest po prostu nonsensowna. Lord Lawson, były minister finansów w rządzie Margaret Thatcher, przedstawił tę monstrualnie kosztowną nonsensowność w swej niedawnej książce („An Appeal to Reason”). Potraktował on alarmistyczne projekcje owego kontrowersyjnego grona, to znaczy IPCC, poważnie i ocenił na bazie ich własnych projekcji różnice kosztów między zlekceważeniem owego postępującego ocieplenia a wydatkowaniem monstrualnych pieniędzy na niedopuszczenie do owego ocieplenia (zresztą, dodajmy, bez żadnych szans na sukces!).

Otóż gdyby machnąć ręką na klimatycznych panikarzy i nie robić  nic, pisze Lawson, to różnice w sensie uszczerbku dla wzrostu zamożności w wyniku globalnego ocieplenia byłyby  minimalne. Nie robiąc nic, bogaty Zachód w XXI stuleciu zwiększyłby swój PKB o 260%, a kraje rozwijające się zwiększyłyby swój łączny PKB ponad ośmiokrotnie. Tymczasem, wydając monstrualne pieniądze (i rujnując po drodze gospodarkę świata zachodniego), PKB Zachodu wzrósłby raptem przez sto lat o 270%, a tenże PKB krajów rozwijających się zwiększyłby się ponad dziewięciokrotnie. Oczywiście same liczby znaczą mniej niż niewiele; ilościowe projekcje tempa wzrostu w skali stulecia mają wartość niewiele większą niż wróżenie z fusów.

Niemniej mają one pewne znaczenie. Pokazują bowiem, że nawet jeśli traktuje się serio modelowanie klimatyczne, macherów z IPCC i liczny tłum wyznawców tej nowej świeckiej religii, to wielce kosztowne poświęcenia nie służą  niczemu. Oczywiście, poza zademonstrowaniem przekonania o podejmowaniu jedynie słusznych kroków, które nie mają żadnego związku z oczekiwanymi efektami, czyli nie opierają się na instrumentalnej racjonalności (pisałem o tych postawach zachodniej cywilizacji w innym eseju o przednaukowym i ponaukowym ciemnogrodzie naszych czasów).

Z faktu, że z działań na rzecz zapobiegania globalnemu ociepleniu nie wynikają oczekiwane efekty, nie płynie jednakże optymistyczny wniosek, iż pomysły te zostaną rychło zarzucone. Upłynie zapewne wiele czasu, nim politycy wycofają się ze swego poparcia dla idei walki z globalnym ociepleniem. Mają bowiem do stracenia dwa cenne dla siebie (bo nie dla nas!) pomysły. Po pierwsze, nie przedstawią siebie jako rycerzy w błyszczącej zbroi, którzy przybywają uratować swój elektorat przed smokiem globalnego ocieplenia. I po drugie, stracą okazję do tego, co w praktyce politycznej cenią sobie najbardziej, to znaczy do zdobywania wiernych wyborców za pośrednictwem rozdzielania pieniędzy (w tym przypadku: pieniędzy dla robiących interesy na tzw. odnawialnej energii).

Poza tym musieliby przyznać się, że tak reklamowana przez nich samych „miękka siła” (soft power) Europy niewiele znaczy poza Europą, a w najlepszym razie poza światem zachodnim. Nawrócenia na ekoreligię Zachodu kogokolwiek poza Zachodem prawie nie występują. Z tym że upadek mitu o „miękkiej sile” Europy ma swoją własną dynamikę.  Stosunek do Europy zmienia się dość szybko. Niezłym przykładem tych zmian może być rysunek hinduskich satyryków przedstawiający świat w XXI stuleciu, zamieszczony w delhijskim „Economic Times”. Europa jest tam, dość bezceremonialnie, przedstawiona jako „Zbankrutowana Unia Emerytów” (Broke Union of Retirees)…

W skali globalnej pozycja Europy najwyraźniej słabnie. Niezdarne majstrowanie przy okazji kolejnych spędów „ociepleniowych” (Kopenhaga, Cancún, Durban) czy też dziwaczne kroki w sprawie Libii pokazują, że miękki powinien być papier toaletowy. Siła natomiast powinna być twarda. A przede wszystkim powinna istnieć nie tylko w słowach; wówczas być może nie trzeba byłoby jej używać za każdym razem.

Politolog Karl Deutsch używał określenia „siła netto” (net power). Rozumiał przez to różnicę między przekonaniem jakiegoś podmiotu międzynarodowego do określonego działania bez zaangażowania przez przekonujący podmiot siły („twardej” siły, w świetle powyższych rozważań) a zaangażowaniem tej „twardej” siły, która zmusiłaby ów podmiot do pożądanych  zachowań (patrz „The Nerves of Government”). W kategoriach tej teorii, siła netto Europy Zachodniej jest coraz mniejsza. Same dobre intencje, a nawet dobry przykład, nie wystarczają.

Warto zwrócić uwagę, że ta słabość polityczno-militarna Zachodniej Europy i coraz wolniejsze tempo wzrostu gospodarczego nie przełożyły się dotychczas na silny spadek znaczenia zachodnich firm w handlu międzynarodowym i w inwestycjach bezpośrednich za granicą. Doświadczenie menagementu, kwalifikacje, sprawna infrastruktura i – w porównaniu z większością innych krajów – sprzyjające rozwojowi gospodarczemu instytucje pozwalają utrzymywać się firmom z tych krajów w czołówce światowej. Taka sytuacja nie będzie jednak trwać wiecznie. Jeśli nie powzięte zostaną istotne środki zaradcze, to wyższe podatki, uciążliwsze regulacje i antywzrostowo działające obciążenie „socjalem” przełoży się wcześniej czy później także na sprawność zachodnioeuropejskich firm.

2. Zróżnicowana (nieodległa?) przyszłość największych krajów Europy

Rozważania wychodzące poza kwestie ekonomiczne ważne dla zachodniej gospodarki, jakie autor poczynił w poprzedzającej części, miały z konieczności  charakter szkicowy. Są jednak absolutnie konieczne. Zdaniem autora często przywoływane Clintonowskie hasło: „Gospodarka, głupcze!” w niewielu przypadkach pomaga zrozumieć gospodarcze przemiany. Ekonomiczne przypływy i odpływy, ekspansje i kryzysy mają swoje instytucjonalne ramy. A instytucje z kolei są kształtowane przez nasze wyobrażenia o tym, jak funkcjonuje świat (których to wyobrażeń nie jesteśmy, niestety, zdolni oddzielić od naszych preferencji, co do tego, jak świat  powinien funkcjonować). Jak sądzę, niekończące się poszukiwania sposobu na stworzenie świata, w którym można w nieskończoność otrzymywać coś za nic, biorą się nie z ocen tego, jak funkcjonuje świat, ale z tego, jak niektórzy chcieliby, by ów świat funkcjonował…

Karmieni bardziej ideami Jana Jakuba Rousseau niż Karola Marksa kolektywiści z obu końców demokratycznego spektrum (socjaliści i paternaliści) stworzyli pewien sposób myślenia na temat państwa opiekuńczego, który ustępować będzie powoli, niechętnie i – jak to już stwierdziłem – być może wręcz spazmatycznie. Szanse na akceptację ograniczenia skali apetytów na państwo opiekuńcze będą różne w poszczególnych krajach. Widać to już dziś w odniesieniu do peryferyjnych państw Europy Zachodniej (Grecji z jednej strony, Irlandii z drugiej i Portugalią tak gdzieś pośrodku) i uwydatni się także – zdaniem autora – w nie tak odległej przyszłości w odniesieniu do największych krajów Zachodu.

Powszechnie akceptuje się jako pewnik, że oś Paryż–Berlin jest siłą napędową Unii Europejskiej w jej kolejnych wcieleniach (ze strefą euro włącznie). Jednakże reakcje tych i innych dużych krajów  mogą bardzo różnić się między sobą. Zacznę od Niemców, których historia i wynikająca z niej trauma uczyniły społeczeństwem unikającym aktywnego działania na rzecz ładu światowego środkami militarnymi. Niemcy stali się – w stopniu wręcz irytującym – pacyfistami i ludźmi pełnymi rozmaitych strachów i fobii (exemplum energia atomowa).

Z drugiej jednak strony wzmiankowana historia, tym razem nie wojny, lecz doświadczeń hiperinflacji wczesnych lat 20. ubiegłego wieku oraz skoncentrowanie energii Niemców po II wojnie światowej na sprawach gospodarki silnie wpłynęły na zachowania indywidualne i społeczne. A te z kolei przełożyły się na skłonność do kompromisu w imię unikania wielkich wstrząsów. Kombinacja tych czynników może pozwolić Niemcom przejść bez większego szwanku przez trudny okres redukcji – niedającego się utrzymać w obecnym rozmiarze – państwa opiekuńczego. Jest ono w Niemczech podobnie przerośnięte jak gdzie indziej, ale ze względów historycznych zachowania Niemców są bardziej umiarkowane.

Po pierwsze, Niemcy nadal są wysoce konkurencyjną gospodarką, jednym z największych eksporterów w skali światowej. Ta konkurencyjność wynika w pierwszym rzędzie z wysokiego poziomu wolności gospodarczej (23. miejsce w 2011 r. na podstawie Index of Economic Freedom (IEF); dla porównania Francja zajmuje 64. miejsce). Po drugie, poziom elastyczności niemieckiej gospodarki bierze się także stąd, że rozwiązania instytucjonalne i przyjmowane kierunki polityki ekonomicznej i społecznej, będące rezultatem nieskończonej wręcz ilości intensywnych negocjacji, utrzymują się najczęściej niezależnie od zmian ekip rządzących.

Kiedyś nazwałem ten, niewątpliwe męczący, mechanizm negocjacyjny  Millimeterpolitik, który to termin nie wymaga tłumaczenia. Jednakże owa ogromna ilość czasu spędzana na analizach, konsultacjach i negocjacjach najczęściej nie idzie u Niemców – na marne. Jakkolwiek Millimeterpolitik znacznie spowalnia proces decyzyjny, to jednak w przypadku ważkich decyzji – wpływających na długookresowe trendy ekonomiczne i społeczne – pozwala na wypracowanie stanowiska na tyle akceptowalnego dla głównych sił politycznych, iż nie ulegają one zmianom po wyborach, przegranych przez rządzących.

Tak było np. w przypadku częściowej liberalizacji rynku pracy za rządów kanclerza Schrödera z SPD, która dobrze służy gospodarce niemieckiej obecnie, lub w przypadku podwyższenia wieku przechodzenia na emeryturę do 67 roku życia. I tak też jest z niedawną decyzją o narzuceniu sztywnych limitów wielkości deficytu budżetowego. Ponieważ partie zaakceptowały zmiany regulacji i starają się dotrzymywać uzgodnień, po zmianie ekipy rządzącej dokonują one przesunięć – w obszarach konsensusu – jedynie o przysłowiowe milimetry. Biorąc pod uwagę te szczególne cechy niemieckiej gospodarki i niemieckiego sposobu prowadzenia polityki, nieuchronne cięcia w uprawnieniach do „socjalu” w jego rozmaitych przejawach byłyby zapewne mniejsze niż w innych dużych krajach Europy i zostałyby wprowadzone bez politycznych spazmów.

Niezależnie od rozwoju sytuacji w strefie euro, autor ocenia, że w Europie istnieje grupa krajów, których elity rządzące byłyby gotowe zaakceptować niemiecki wzorzec ekonomiczny wysokiego poziomu wolności gospodarczej i dyscypliny fiskalnej. W wypadku zawirowań na większą skalę, mógłby nawet wyłonić się silnie konkurencyjny, mniej lub bardziej zinstytucjonalizowany obszar, obejmujący dwie grupy krajów. Z jednej strony byłoby to kilka krajów „starej” Europy: Holandia, Austria, Finlandia, Szwecja i być może (ze względu na historyczne tradycje neutralności) Szwajcaria. Z drugiej strony – grupa krajów „nowej” Europy, czyli tych, które pozostawiły za sobą bagaż zniekształceń czasów komunizmu i z powodzeniem zintegrowały się z gospodarką światową. Mam tu na myśli ósemkę krajów postkomunistycznych, które weszły do UE w 2004 r. W ten sposób mogłoby powstać nowe centrum europejskiego dynamizmu gospodarczego.

Oczekiwania autora w odniesieniu do drugiego kluczowego kraju europejskiej integracji, czyli Francji, są zdecydowanie odmienne. Bierze się to przede wszystkim z przejawiającej się tam bezustannie intelektualnej i politycznej rebelii przeciw rzeczywistości. Nigdy nie zapomnę gwałtownych demonstracji przeciwko nieśmiałej, bo podnoszącej granicę wieku przechodzenia na emeryturę do zaledwie 62 lat, zmianie w systemie emerytalnym. A zwłaszcza nie zapomnę fotografii pięknej dziewczyny, która swoje „Non!” wymalowała na własnej buzi.

I nie idzie bynajmniej o kontrast natury estetycznej, lecz o surrealizm w myśleniu owej dwudziestolatki. Po pierwsze, z punktu widzenia komparatystyki systemowej wydłużenie o dwa lata wieku przejścia na emeryturę było najmniejszym krokiem spośród powziętych w różnych krajach Europy. Tego owa dwudziestolatka mogła nie wiedzieć. Ale, po drugie, powinna wiedzieć przynajmniej tyle, że takich jak ona młodych ludzi będzie w przyszłości mniej niż tych, którym przyjdzie płacić emerytury według dotychczasowych zasad. I po trzecie, powinna wiedzieć, że ze zmian demograficznych wynikają konsekwencje ekonomiczne. Protestując przeciwko podnoszeniu granicy wieku przechodzenia na emeryturę, owa dziewczyna demonstrowała faktycznie za zwiększeniem jej własnych przyszłych obciążeń podatkowych. Niedostatek przyszłych funduszy na cele emerytalne może bowiem zostać zmniejszony tylko w trojaki sposób: wydłużając okres pracy siły roboczej, podnosząc podatki tym – coraz mniej licznym w relacji do liczby emerytów – którzy pracują, a także obniżając relację wysokości emerytury do otrzymywanej wcześniej płacy.

Politycy, związkowcy i inni aktywiści czynni w przestrzeni publicznej wykazują podobną surrealistyczną ekstrawagancję w swoich działaniach i wypowiedziach. Dotyczy to również elity intelektualnej. Były doradca socjalistycznego prezydenta Françoisa Mitterranda, a obecnie doradca konserwatywnego prezydenta Sarkozy’ego, Jacques Attali, jest tutaj znakomitym przykładem.

Otóż Attali w 2010 r. opublikował książkę, w której przewidywał, że do 2020 r. Zachód zbankrutuje z powodu długów. Sam nie jestem odległy od podobnej opinii, tyle że selektywnej, bo dotyczącej części krajów Zachodu. Gorzej, że w swej książce i później udzielanych wywiadach Attali nie jest w stanie zauważyć  przyczyn zapowiadanego bankructwa. Popełnia typowe błędy w ocenie, które poddałem krytyce powyżej, w pierwszej części niniejszego eseju. Nie dostrzega spowalniających wzrost gospodarczy wysokich relacji wydatków publicznych do PKB, , nie dostrzega nawet wysokiego długu publicznego w relacji do PKB już w okresie poprzedzającym globalny kryzys finansowy ostatnich lat. Wszystkiemu winien jest, jego zdaniem, ów kryzys (przed którym Zachód znajdował się na najlepszym ze światów…).

Clou wszystkiego stanowią jednak rekomendacje Attaliego; a pamiętajmy, że był on przez kilka lat prezesem Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju. Otóż Attali zapowiada, że w przyszłości trzeba będzie większych – a nie mniejszych – wydatków socjalnych (sic!) oraz rozbudowy infrastruktury. Stanowić to będzie „silny bodziec rozwojowy”. Pomijam tu jakiś paleokeynesizm stylu myślenia zakotwiczonego przed półwieczem. Najbardziej surrealistyczna jest jednak odpowiedź na pytanie, z jakich środków należałoby sfinansować owe wydatki w zadłużonym po uszy świecie zachodnim. Otóż Jacques Attali z całą powagą stwierdza, że… Unia Europejska, w odróżnieniu od jej członków, nie jest zadłużona i mogłaby pożyczyć nawet 1000 mld euro. Mamy więc byłego prezesa banku, który nie rozumie, że pieniądze pożycza się ludziom, którzy mają dochody, firmom, które mają zyski, i państwom, które nakładają i ściągają podatki. Unia nie ma prawa nakładania podatków i nikt jej nie pożyczy miliardów euro, o ile nie zagwarantują tych miliardów państwa członkowskie. A te właśnie zdaniem Attaliego będą bankrutować…

Bardzo niedawno prezydent Sarkozy zapowiedział skierowanie do parlamentu projektu ustawy, która w przypadku wypłat zysków zmuszałaby właścicieli  prywatnych firm (sic!) do przeznaczania określonej części wypracowanych zysków pracownikom. Bolszewizm tego posunięcia, stanowiącego formę nacjonalizacji – tyle że nie własności, lecz wypracowanych przez tę własność owoców – szokuje nawet w przypadku Francji. Jakiego następnego kroku można oczekiwać w kraju permanentnych demonstracji i majstrowania przy gospodarce – z jednakową nonszalancją i brakiem poszanowania fundamentów systemu – i przez lewicę, i przez prawicę?

Z takimi postawami i mentalnością zarówno obywatela na ulicy, jak i przedstawicieli elit politycznych i intelektualnych zderzenie z rzeczywistością może okazać się spazmatyczne. Co się stanie, jeśli rynki finansowe nie będą już chciały kupować francuskich obligacji, a Francuzi przezornie wymienią tyle pieniędzy, ile mogą na aktywa rzeczowe (domy, mieszkania, złoto, dzieła sztuki itd.) i też jeden przez drugiego nie będą rwać się – z Marsylianką na ustach – do zakupu tychże obligacji? Co wtedy? Wtedy może zdarzyć się absolutnie wszystko w obronie „socjalu”, który przecież „należy się każdemu”.

Autor niniejszego eseju nie wykluczyłby całkowicie „powtórki z rozrywki”, czyli powtórzenia się we Francji wydarzeń z 1917 r., oczywiście z pewnymi modyfikacjami. Pierwszą modyfikacją byłyby zapewne rady przejmujące władzę. Zamiast, jak w Rosji, „rad robotniczych, chłopskich i żołnierskich”, biorąc pod uwagę znacznie większe znaczenie biurokratów w dzisiejszej Francji niż żołnierzy, powstałyby „rady robotnicze, chłopskie i urzędnicze”.

Druga modyfikacja ma większą wagę. Współczesna gospodarka Francji jest znacznie bardziej skomplikowana niż gospodarka Rosji w 1917 r. i znacznie bardziej wciągnięta w międzynarodowy podział pracy w skali globalnej. Nie wytrzymałaby ona scentralizowanej gospodarki planowej dłużej niż parę lat. Dlatego taka Francuska Republika Rad byłaby raczej efemerydą w rodzaju „komunizmu wojennego” lat 1917–1921 niż centralnie planowanym molochem z lat 1928–1989. Dodajmy, że kiedy opadnie kurz bitewny rewolucji, konieczność znaczącej redukcji „socjalu” pozostanie.  A zbiedniałe w latach rewolucji społeczeństwo będzie po cięciach bardziej biedne, niżby było bez rewolucji.

Muszę przyznać się, że krajem, którego perspektywy budzą najwięcej moich wątpliwości, jest historyczna ojczyzna wolności, czyli Anglia. Wątpliwości nie biorą się przy tym z twardych danych ekonomicznych czy rankingów. Prawda, że w ciągu kilku lat socjalnej i regulacyjnej ekspansji Wielka Brytania spadła w rankingu Index of Economic Freedom z pierwszej do drugiej dziesiątki ocenianych krajów. Ale 16. miejsce w 2011 r. jest ciągle nieco lepsze niż miejsce Niemiec (23.). Już jednak 53. miejsce w rankingu stabilności makroekonomicznej szwajcarskiego World Economic Forum nie daje podstaw do samozadowolenia. Z kolei wysokość relacji wydatków publicznych do PKB, w porównaniu z wieloma innymi krajami Europy, jest już wysoka. Przed rozpoczęciem kryzysu finansowego zbliżała się do 50%, podczas gdy w wielu innych krajach granica ta została przekroczona. Ogólnie rzecz ujmując, sytuacja pogarszała się, ale bez perspektywy jakiejś katastrofy.

Trudno też autorowi niniejszego eseju poddać jakiejś fundamentalnej krytyce program koalicyjnego konserwatywno-liberalnego rządu. Do tej pory oświadczenia i programy ekonomiczne, bo zbyt wielu działań dotychczas nie zarejestrowano, wydają się iść we właściwym kierunku. Przywracanie warunków dla przyspieszenia wzrostu gospodarczego drogą cięć wydatków (biurokratycznych i socjalnych) zgodne jest z doświadczeniami, na co wskazują choćby najnowsze badania Alberta Alesiny i Silvii Ardagny, z których wynika, że wielokrotnie wyższe szanse na powrót do stabilizacji makroekonomicznej i później szybszego wzrostu PKB mają programy oparte na cięciach wydatków, a nie na zwiększaniu podatków. Również koncepcje polityki społecznej zgodne są z moimi poglądami na temat potrzeby większego oparcia pomocy społecznej na spontanicznych działaniach społeczeństwa obywatelskiego. Zastępowanie działań państwa niańki (nanny state) inicjatywami obywateli pozwoliłoby zredukować marnotrawstwo środków i bezosobowość biurokratycznej machiny państwa opiekuńczego.

Skąd więc biorą się niepokoje autora niniejszego eseju? Trudno znaleźć dla nich twarde dane. Rzecz jednak w tym, że co najmniej przez kilkanaście lat społeczeństwo brytyjskie poddane zostało daleko idącej indoktrynacji w duchu politycznej poprawności. I zmieniło się, być może, na tyle, że odrzuci próby zmniejszenia skali obecności państwa w życiu społecznym w ogóle, a państwa opiekuńczego w szczególności.

Brytyjczycy zaakceptowali, jak się zdaje, w tym okresie system prawny, który jest oparty na przymusie wspierającym myślenie życzeniowe, że jeśli nie będzie się poddawać krytycznej ocenie pewnych zjawisk, to zjawiska te znikną same przez się. Zbliża się to chwilami do orwellowskiego nie tyle ministerstwa, ile „sądownictwa prawdy”. W aktach prawnych stworzono tysiące nowych „przestępstw”, które nigdy wcześniej nie były zachowaniami karalnymi. I co ważniejsze, traktowane są one poważnie nie tylko przez aparat biurokratyczno-sądowy, lecz także przez społeczeństwo. A jeśli nawet nie, to na powierzchni nie widać wielu wyzwań dla politycznie poprawnej nowomowy. Wystąpienia premiera Camerona, w których stwierdził np. niepowodzenie doktryny multikulturalizmu i domagał się kształtowania cnót obywatelskich przez nowych mieszkańców Wielkiej Brytanii, już samo w sobie mogłoby być potraktowane w jego ojczyźnie jako jedno z nowych orwellowskich przestępstw…

Wart odnotowania jest fakt, że tego rodzaju utopijno-lewicowa ofensywa politycznej poprawności nie powiodła się np. we Włoszech. Włosi bowiem, doświadczeni przez tysiąclecia plagami rozmaitych, z reguły uciążliwych i niewydolnych, rządów, nie biorą poważnie owych reguł gry politycznej poprawności. Samuel Huntington w książce „Political Order in Changing Societies” podkreślał, że „jedyną rzeczą gorszą niż społeczeństwo charakteryzujące się sztywną, nadmiernie scentralizowaną, nieuczciwą biurokracją jest społeczeństwo charakteryzujące się sztywną, nadmiernie scentralizowaną i uczciwą biurokracją”. Uczciwość i sumienność brytyjskiej biurokracji, wymuszającej przestrzeganie reguł orwellowskiej politycznej poprawności, jest w huntingtonowskich kategoriach obciążeniem, nie zaletą. O Włoszech zaś można powiedzieć to, co przez wieki XVIII i XIX zwykło się mawiać w Środkowej Europie, że surowość praw monarchii habsburskiej łagodzona jest przez niewydolną ociężałość (Schlamperei) jej biurokratycznej machiny…

W Wielkiej Brytanii eksplozja państwa opiekuńczego nastąpiła – jak zasygnalizowałem –w drugiej połowie okresu rządów labourzystowskich. Ponad 46% udziału wydatków publicznych w PKB, które zaczęło dalej szybko rosnąć w latach kryzysu finansowego, musi zaowocować w przyszłości odpowiednim obniżeniem dynamiki wzrostu gospodarczego. Powolne wychodzenie Wielkiej Brytanii z recesji wiąże się, moim zdaniem, z konsekwencjami zwiększonego obciążenia PKB wydatkami publicznymi i słabnięciem bodźców do pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania. Ani klimat ekonomiczny, ani polityczno-społeczny nie sprzyjają zatem fundamentalnym zmianom, których efektem musi być w dodatku obniżenie poziomu świadczeń ze strony państwa opiekuńczego i w efekcie obniżenie poziomu życia części mieszkańców.

Trudno przewidzieć dalszy bieg wydarzeń w historycznej ojczyźnie wolności. Nawet jeśli rząd koalicyjny zacznie robić wszystkie sensowne rzeczy, które zapowiadał, to cięcie wydatków publicznych nie musi przekształcić się w przyspieszenie wzrostu gospodarczego. Według teorii ekspansji wynikającej z cięcia wydatków fiskalnych (expansionary fiscal contraction) sukces zależy od przekonania uczestników rynku, że w ślad za cięciami wydatków publicznych pójdą cięcia podatków, a zmniejszone obciążenia staną się motorem wzrostu popytu gospodarstw domowych i podaży ze strony firm. Przedsiębiorcy i inni uczestnicy rynku mogą jednakże nie uwierzyć, że mniejsze wydatki publiczne przełożą się na niższe podatki i gospodarka przyspieszy, bo nie będą przekonani, iż rząd premiera Camerona będzie konsekwentnie realizować swoje zapowiedzi. Dostrzegając opór, mogą uznać, iż rząd ugnie się pod presją i zmieni niepostrzeżenie swoje plany. W odróżnieniu od wcześniejszych impresji w odniesieniu do zmian społecznych i wynikającego z nich oporu przeciwko powrotowi do wolności jesteśmy tu na twardym gruncie teorii ekonomii[1].

W takim przypadku mielibyśmy do czynienia z działaniami cząstkowymi, klajstrowaniem sytuacji, przegraną w wyborach i upadkiem rządu w 2014 r., zwycięstwem labourzystów, klajstrowaniem przez tych ostatnich, pogorszeniem sytuacji makroekonomicznej, żółtą kartką ze strony rynków finansowych, a następnie czerwoną kartką, czyli odmową zakupu brytyjskich obligacji. Wymuszone przez życie cięcia „socjalu” byłyby znowu – jak we wcześniej rozpatrywanym scenariuszu dla Francji – wyższe niż musiałyby być, gdyby plany rządu Camerona się powiodły.

3. Czy istnieje zjawisko wyjątkowości Stanów Zjednoczonych?

 

3.1. Smutki europeizacji…

 

W rozważaniach na temat współczesnego świata zachodniego pojawia się czasami pojęcie „wyjątkowości” USA. Bierze się ona – czy też miałaby się brać – z amerykańskiej historii. Historii narodu tworzonego przez przyzwyczajonych do trudów indywidualistów, pionierów dzielących się owocami swej pracy z bliskimi (a nie z jakimś tam abstrakcyjnym państwem), chcących zbudować dla siebie i współwyznawców miejsce wyjątkowe, gdyż w pierwszych stuleciach byli to najczęściej ludzie uciekający spod rządów jednej religii (anglikańskiej) i marzących o swoim świecie niedyskryminacji, w którym mogliby czcić Boga na swój sposób. I dlatego – w największym skrócie – tak przywiązanych do wolności jednostki i praw tę wolność chroniących.

Gdyby teraz zadać pytanie zawarte w tytule i odnieść je do życia gospodarczego pierwszych kilkunastu lat nowego stulecia, odpowiedź na nie byłaby utrudniona. W najlepszym razie dałoby się powiedzieć, że Stany Zjednoczone są „malejąco wyjątkowe”. Polityka banku centralnego (FED-u) była wręcz patologicznie ekspansjonistyczna, bardziej niż polityka monetarna któregokolwiek ze znanych z interwencjonizmu makroekonomicznego państw europejskich. W rzeczywistości była bardziej interwencjonistyczna niż w okresie świetności keynesowskiej interwencji makroekonomicznej na Zachodzie, czyli w latach 60. i 70. XX w.

Dalej, w kwestii polityki fiskalnej, zarówno za drugiej kadencji George’a W. Busha, jak i za prezydentury Baracka Obamy, polityka ta stawała się coraz bardziej podobna do tej w krajach europejskich – zarówno w kwestii polityki socjalnej, jak i relacji wydatków publicznych do PKB. A odnośnie do reakcji na kryzys finansowy, wyhodowany w USA i rozprzestrzeniony na cały świat, sposób myślenia o stymulowaniu gospodarki intelektualnych mentorów obecnej administracji, to znaczy noblisty Paula Krugmana, Lawrence’a Summersa, Nuriela Roubiniego i innych, jest daleko przed Europą w rankingu interwencjonizmu.

Nie czytałem, by komukolwiek ze znanych teoretyków makroekonomii w Europie przyszło do głowy dowodzić, że nie ma znaczenia, czy poziom długu publicznego rośnie do 100% PKB z powodu wydatków wojennych, czy z powodu stymulowania gospodarki zagrożonej głęboką recesją. Nietrudno zauważyć, że wojny się kończą i wydatki publiczne z nimi związane spadają do zwykłego dla nich poziomu. Tymczasem wydatki na administrację publiczną i na „socjal”, gdy już raz zostały poniesione, bardzo trudno jest sprowadzić do wcześniejszego poziomu.

Tak więc dług publiczny USA, który w najbliższych latach zbliży się do poziomu 100% PKB, niewątpliwie nie jest niczym wyjątkowym. W Europie Stany Zjednoczone będą mieć liczne towarzystwo – zarówno krajów, które ten poziom osiągnęły już dawno (Grecja, Włochy, Belgia), jak i towarzyszy podróży do świata zadłużonych (Wielka Brytania, Francja, Hiszpania, Portugalia). Gospodarka amerykańska na razie wprawdzie rośnie szybciej niż większość gospodarek starej Europy, ale bierze się to z niebywałej skali stymulacji fiskalnej i monetarnej z jednej strony oraz niepojawiających się (jeszcze!) zwykłych efektów wzrostu relacji wydatków publicznych do PKB.

Zwykle, jak wynika z cytowanych wyżej badań Heitgera, potrzeba szeregu lat, by podwyższone wydatki (i, co najważniejsze, podatki) zaczęły negatywnie oddziaływać na skłonność do pracy, zarabiania i oszczędzania z jednej strony, a na wydatki inwestycyjne sektora prywatnego z drugiej. Z dekady na dekadę różnice były widoczne. Nie ulega raczej wątpliwości, że  Stany Zjednoczone nie okażą się wyjątkiem pod tym względem i zaobserwowana prawidłowość dogoni je, wywierając presję w kierunku wolniejszego wzrostu. Zresztą pod jednym jeszcze względem Stany Zjednoczone się europeizują (w negatywnym znaczeniu tego terminu). Idzie tutaj o podwyższoną w ostatnich latach, w związku z kryzysem finansowym, skłonność do interwencji w sferze regulacji.

Jest pewien obszar związany z życiem gospodarczym, w którym uważa się, że nadal wyróżniają się wyjątkowością. Są dla całego świata źródłem innowacji. Takim światowym centrum innowacyjności była kiedyś Europa Zachodnia, która uzyskała przewagę nad resztą świata już w poprzednim tysiącleciu, w epoce kapitalizmu kupieckiego, i powiększyła ją ogromnie od początku epoki kapitalizmu przemysłowego. Jednakże po II wojnie światowej przywództwo w obszarze innowacyjności osiągnęły Stany Zjednoczone.

Dlaczego? Europejczycy nie utracili przecież owej radości odkrywania czegoś nowego (joie de trouver), o której pisał David Landes w książce „Bogactwo i nędza narodów”. Utracili jednak po części tę strukturę bodźców, która wspierała skłonność do wynalazków. Silnie regulowany europejski kapitalizm od lat 40. do 80. ubiegłego wieku zredukował dość znacznie owe bodźce tam, gdzie podatek dochodowy sięgał 90%, a tak było w większości krajów zachodnioeuropejskich, i gdzie regulacje stawiały wynalazczości liczne bariery. W Stanach Zjednoczonych struktura bodźców też została osłabiona, ale w daleko mniejszym stopniu.

Po zaprezentowaniu w pigułce historii przywództwa w obszarze innowacji przyznaję, iż nie można (jeszcze) stwierdzić, czy i w jakim stopniu obszar innowacji został dotknięty najnowszą falą regulacji. Warto jednak przypomnieć, że obecny aktywizm regulacyjny nie jest jedyną falą dotykającą zdolności innowacyjnych amerykańskiego biznesu w XXI w. Pierwszą taką falą były regulacje po bankructwie Enronu, World.com i paru innych firm amerykańskich na początku tego stulecia. Jak zwykle i jak wszędzie, regulacje reaktywne – powstające w reakcji na jakieś rzeczywiste czy domniemane niedoskonałości rynku –  przyniosły więcej szkód niż korzyści. Najważniejsza z nich, niedotycząca zresztą bezpośrednio kwestii innowacyjności, sprowadzała się do wymuszonych regulacją (ustawa Sarbanes-Oxley) zmian w składzie rad dyrektorów, spośród których wykluczono menedżerów kierujących innymi firmami. W rezultacie znalazło się w nich więcej emerytów, teoretyków biznesu i podobnych osób, które z racji pewnego oddalenia od bieżącej działalności menedżerskiej spowalniały procesy decyzyjne i czyniły je mniej skutecznymi.

Nadmierna ostrożność ludzi stojących dalej od codziennego kierowania firmą oddziaływała negatywnie na wszystkie decyzje, nie tylko dotyczące innowacji. Niemniej można pośrednio wyciągnąć wnioski z innych niezamierzonych konsekwencji tego aktu, mianowicie trzykrotnego spadku liczby ofert publicznych nowych firm na giełdzie w porównaniu z okresem sprzed uchwalenia wzmiankowanej ustawy. Radykalnie mniejsza liczba ofert (i możliwości zarobienia sporych pieniędzy przez ludzi zaangażowanych w zakończone sukcesem przedsięwzięcia typu venture capital) nieuchronnie wpłynie na zaangażowanie się tych ludzi we wcześniejsze fazy doradztwa i finansowania rozwoju obiecujących nowych firm. Trudno wyobrazić sobie, by obecna fala regulacji sektora finansowego przyniosła efekty odwrotne, czyli była w stanie zwiększyć owo zaangażowanie.

3.2. Nadzieje na przebudzenie się z welfarystycznego snu

 

Dotychczasowe rozważania mogą wydawać się zbyt pesymistyczne. Czy w ich świetle na pytanie postawione w tytule nadal można odpowiedzieć pozytywnie? Autor niniejszego tekstu, przyglądając się Ameryce, jest przekonany, iż właściwą odpowiedzią jest ostrożne „tak”. Dostrzega on bowiem istnienie czynników różniących Stany Zjednoczone od Europy. Ekonomiczne efekty zależą od instytucji – tak formalnych, jak i nieformalnych – a te ostatnie zwłaszcza nadal ostro różnicują Amerykę i Europę. Nie tylko etyka pracy, lecz także szerzej filozofia dobrego życia nadal kładzie nacisk na indywidualną odpowiedzialność jednostki za swój los – i to mimo syrenich głosów welfarystycznej filozofii obiecującej coś za nic. Ten pogląd jest nadal poglądem znacznej części (a może większości) Amerykanów.

Amerykanie są w związku z tym ludźmi, dla których etyczne podstawy działań mają istotne znaczenie. I słusznie podkreślał to amerykański komentator Michael Barone w „Financial Times” (w numerze z 3.06.2011), że ruch Tea Party jest ruchem o podłożu ekonomicznym, lecz opartym na fundamentach etycznych. Jego uczestnicy są oburzeni tym, że finansuje się nieostrożnych ryzykantów i nierzadko kombinatorów kosztem przezornych, podejmujących racjonalne decyzje i uczciwych. I dobrze, że ten artykuł ukazał się w lewicującym europejskim dzienniku, jakim od dawna jest „Financial Times”, gdyż w Europie tendencyjnie przedstawia się uczestników powyższego ruchu jako pazernych bogaczy i kulturowych troglodytów.

Różnice między ruchem Tea Party a manifestacjami w Europie nie mogłyby być większe. Otóż „oburzeni” w Hiszpanii, w Grecji, we Francji i gdzie indziej są reprezentantami myślenia w kategoriach żebraczo-roszczeniowych. Domagają się więcej „socjalu” i nie obchodzi ich w najmniejszym stopniu fakt, że nie konfrontują swoich roszczeń z własnym wkładem w wytwarzany bochenek zwany PKB. Tymczasem aktywiści i zwykli uczestnicy demonstracji Tea Party są oburzeni tym, że państwo wspiera utracjuszy pieniędzmi oszczędnych i protestują przeciwko zadłużaniu państwa, gdyż rozumieją, że to oni i ich dzieci będą spłacać te długi. Niezależnie od symplicystycznych niekiedy oczekiwań, niecierpliwości ludzi, którzy są przekonani, że racja jest bezapelacyjnie po ich stronie, i radykalnych sformułowań to oni są właśnie najważniejszym bodaj czynnikiem, który pozwala mieć nadzieję na sukces Ameryki. Sukces ten rozumiem jako szansę na odnowę instytucjonalną i odwrócenie katastrofalnej polityki, jaką prowadzono od dawna, a którą przyspieszył jeszcze obecny rząd.

Szanse te wydają się wcale niemałe, gdy przyglądamy się mapie konfliktów wokół polityki gospodarczej i społecznej poniżej szczebla federalnego. Konflikt między gubernatorem stanu Wisconsin a większością pracowników sektora publicznego (w tym owymi nauczycielami strajkującymi, by otrzymywać darmową viagrę w ramach pakietu świadczeń!) pokazał, kogo wspiera amerykańska klasa średnia, która pracuje najczęściej w sektorze prywatnym. W odróżnieniu od pracowników różnych instytucji publicznych, którzy oczywiście – jak górnicy i inni u nas w Polsce! – demonstrują w godzinach pracy, pracownicy prywatnych firm pojawili się dopiero po południu i z transparentami wspierającymi gubernatora oraz hasłami: „Przepraszamy, że tak późno, ale my naprawdę pracujemy na swoje utrzymanie!”.

Jeszcze bardziej wyraziste było wydarzenie w Miami. Burmistrz tego największego miasta Florydy został odwołany za zwiększenie płac pracowników sektora publicznego w mieście i zwiększenie zadłużenia miasta – i to w okresie, gdy pracownicy firm prywatnych wszędzie, nie tylko w Miami, mają problemy z utrzymaniem poziomu dochodów, a nawet samej pracy. Wynik głosowania był miażdżący: 88% głosujących było za odwołaniem burmistrza Alvareza…

Jeśli filozoficzna nadbudowa (że użyję zaprzeszłego marksistowskiego żargonu) przemawiająca na rzecz powrotu do reguł rynku, solidnej pracy i dyscypliny finansów publicznych zyskuje poparcie, to jak wygląda ekonomiczna baza ewentualnych zmian instytucjonalnych? Zacznę od demografii, gdzie również daje się zauważyć amerykańska wyjątkowość. Prof. Nicholas Eberstadt w niedawnym raporcie AEI zwraca uwagęna zapowiedzi US Census Bureau, że ludność USA będzie – inaczej niż ludność Europy – rosnąć w najbliższych dekadach. Między rokiem 2010 a 2030 zwiększy się ona aż o 60 mln osób. Jeśli wziąć pod uwagę fakt, iż Ameryka pozostaje wielce pożądanym celem emigracji, można liczyć się z tym, że energiczni, młodzi imigranci nadal będą poprawiać strukturę wieku amerykańskiej siły roboczej. A to oznacza, że niektóre problemy Europy – jak choćby rosnące niekorzystne relacje pracujących do emerytów – będą w USA oddziaływać znacznie łagodniej na gospodarkę.

Problemy Ameryki dotyczą więc głównie sfery instytucji i polityki. Gdyby wzorce polityki gospodarczej i presja instytucjonalna na ekspansję państwa opiekuńczego z minionych kilkunastu lat miały się utrzymać, wówczas można być pewnym trwałego spowolnienia gospodarki amerykańskiej. Trend słabego wzrostu mógłby dodatkowo przekształcić się w stagnację, a nawet w załamanie, gdyby zmaterializowały się wcale nie niemożliwe reakcje rynków finansowych na (już przyznaną rządowi) żółtą kartkę za pogłębiającą się nierównowagę fiskalną. Ameryka nie jest immunizowana na tego rodzaju zachowania rynków, które rozważaliśmy wcześniej w odniesieniu do Wielkiej Brytanii czy Francji! Taki scenariusz jest nie tylko możliwy, lecz także prawdopodobny, jeśli zwolennikom państwa opiekuńczego uda się dostatecznie wystraszyć polityków małego formatu (czyli tych, którzy myślą o następnych wyborach, a nie o następnych generacjach). Nawet jeśli beneficjenci państwa opiekuńczego nie rozumieją, że na dłuższą metę ich beneficja i tak są nie do utrzymania w obecnych rozmiarach.

Niemniej, należy brać pod uwagę amerykański indywidualizm, manifestujący się w ostatnich latach przede wszystkim w ruchu Tea Party, oraz znacznie wyższą niż w Europie akceptację reguł kapitalistycznej gospodarki rynkowej. One to powodują, iż tendencje do utrzymywania się i ekspansji w życiu publicznym filozofii czegoś za nic znajdują się pod kanonadą krytyki tych, którzy uważają prowadzoną przez administrację Obamy „dojutrkową” politykę za katastrofalną.

Wsparcia tej krytyce udzieliły wybory w 2010 r. Gdyby sukces wyborczy republikanów, znajdujących się pod presją ruchu Tea Party, został powtórzony w 2012 r., włącznie ze zmianą prezydenta, można by spodziewać się daleko idących zmian w filozofii ekonomicznej i społecznej nowej administracji republikańskiej. Biorąc pod uwagę zagrożenia, przed jakimi stoi Ameryka, skala zmian byłaby znacznie większa niż w przypadku reaganowskiej „liberalnej kontrrewolucji” (oczywiście liberalnej w europejskim rozumieniu tego terminu). Stworzyłoby to podstawy do nowego, długiego okresu stabilnego wzrostu gospodarczego, a także pozwoliło otrząsnąć się Stanom Zjednoczonym (i być może Zachodowi w ogólności) ze szkodliwej ekoreligii walki z globalnym ociepleniem oraz licznych innych – politycznie poprawnych, a wielce uciążliwych –  intelektualnych deformacji.

4.   Zachód bez siły woli i przekonania o słuszności swej drogi kontra rzucające wyzwanie kraje BRIC: Co przyniesie przyszłość?  

Czas podjąć próbę wyciągnięcia wniosków z przedstawionych zjawisk i tendencji w odniesieniu do przyszłości Zachodu. Pierwszy ogólny wniosek jest dość oczywisty, zwłaszcza dla weterana rozważań zorientowanych na przyszłość. Pierwszą taką próbą była bowiem moja książka: „Economic Prospects: East and West”, opublikowana w Londynie w 1987 r. Tak wówczas, jak i obecnie lista nie tylko możliwych, lecz także prawdopodobnych scenariuszy była na tyle długa, że żaden z nich nie dominował nad innymi tak dalece, by przekroczyć pułap 50 proc. (Jest to nawet mniej zaskakujące dzisiaj niż w latach 80. XX w., gdy liczba globalnych graczy w konfrontacji Wschodu z Zachodem i spektrum sporów między stronami były znacznie bardziej ograniczone).

Drugi ogólny wniosek różnicuje scenariusze w zależności od zdolności Zachodu do odrzucenia syrenich głosów zachęcających do kontynuacji – a nawet ekspansji – państwa opiekuńczego opartego na filozofii otrzymywania czegoś za nic. Nieodrzucenie tej oferty byłoby najgorszym scenariuszem.

Z tej perspektywy wspomnianą listę zaleca się zredukować do trzech prawdopodobnych – choć nie  jednakowo prawdopodobnych – scenariuszy.

W pierwszym scenariuszu zakłada się, że zarówno Europa, jak i Stany Zjednoczone będą dokonywać jedynie marginalnych dostosowań w zakresie redukcji wydatków publicznych i tempo wzrostu długu publicznego w najlepszym razie tylko spowolni. W rezultacie niemożliwe będzie przyspieszenie tempa wzrostu gospodarczego, w związku z wysokim i rosnącym udziałem wydatków publicznych w PKB. Niemożliwe będzie także zmniejszenie nierównowagi w drodze (znaczniejszego) wzrostu podatków i w efekcie dochodów fiskusa. Pojawienie się kryzysu wiarygodności kredytowej określonych dużych gospodarek Zachodu będzie tylko kwestią czasu – i to czasu mierzonego liczbą lat, nie dekad.

W drugiej części eseju przedstawiłem przewidywania możliwych (i prawdopodobnych) różnic przyszłego rozwoju sytuacji w głównych gospodarkach Europy. Stany Zjednoczone może czekać bardzo podobny scenariusz do brytyjskiego, o poważniejszych jednakże globalnych konsekwencjach z racji wagi i roli gospodarki amerykańskiej. W tym biegu lemingów ku przepaści globalny wpływ europejskiej Zbankrutowanej Unii Emerytów maleć będzie bardzo szybko, a i wpływ USA również będzie słabnąć. I to nie tylko w gospodarce globalnej, lecz także – i to jeszcze bardziej – w polityce globalnej.

Drugi scenariusz mówi o pęknięciu między Europą Zachodnią a Stanami Zjednoczonymi. Długookresowe problemy wynikające z wyboru drogi przyjmującej za rzeczywistość mitologię gospodarczo-społeczną wiecznotrwałego „socjalu” dającego coś za nic, które skumulowały się w ostatnich latach, wywołują w USA opisywane już w części trzeciej reakcje społeczne i zmiany polityczne. Zadania tych, którzy ewentualnie dojdą do władzy, będą trudniejsze niż Reaganowskiej ekipy w latach 80. ubiegłego wieku ze względu na większą skalę zagrożeń ekonomicznych, szersze spektrum konfliktów społecznych oraz intelektualnych mitów do obalenia.

Niemniej autor niniejszego eseju zakłada, iż to trudne przedsięwzięcie może się udać, polityczna zgoda na redukcję niedających się utrzymać w obecnej i przyszłej skali świadczeń socjalnych (zwłaszcza medycznych) zostanie osiągnięta i amerykańskie deficyty budżetowe oraz dług publiczny zaczną maleć. Redukcja „socjalu” i innych wydatków publicznych (w tym zatrudnienia w biurokracji federalnej, stanowej i municypalnej) zmniejszy relację wydatków publicznych do PKB. Pomoże także deregulacja gospodarki po rządach majsterkowiczów. W rezultacie tych i innych zmian silniejsze bodźce do pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania spowodują przyspieszenie dynamiki gospodarczej. Ameryka, a raczej jej firmy, zaczną umacniać się również w gospodarce globalnej. Pozycja globalnego lidera zacznie się ponownie wzmacniać.

Europa natomiast, z rosnącą w tempie 1,0–1,5% gospodarką, trapiona kolejnymi kryzysami wiarygodności kredytowej, nadal nie będzie potrafiła spojrzeć w oczy rzeczywistości, żyjąc w świecie wyobrażeń o niepodważalności kontynentalnego modelu państwa opiekuńczego, „miękkiej sile” moralizatorstwa i dobrego przykładu. Po Grecji i Portugalii przyjdzie więc kolej na następne, bardziej znaczące gospodarki. W tych warunkach konkurencyjność firm europejskich będzie słabnąć, choć bardziej powoli niż dynamizm europejskich gospodarek (z przyczyn, o których wyżej, w części pierwszej eseju).

Warto przy tym zwrócić uwagę na wcześniejsze rozważania o Niemczech i grupie krajów, które gotowe byłyby przyjąć reguły wysokiego poziomu wolności gospodarczej i dyscypliny fiskalnej. Dlatego, rozważając niniejszy scenariusz, należy traktować jako prawdopodobne także pęknięcie wewnątrz Europy i wyłonienie się nowego, konkurencyjnego w skali światowej bloku gospodarczego.

Zgodnie z trzecim scenariuszem w bieżącej dekadzie zarówno USA, jak i stara Europa uporają się z nieprzyjemną operacją redukcji oczekiwań beneficjentów i w rezultacie redukcji skali państwa opiekuńczego. Poziom i ewentualny przyszły wzrost rozmaitych świadczeń zostanie ograniczony i dopasowany do możliwości tych gospodarek w najbliższych latach i w dalszej przyszłości.

Bieżąca dekada będzie trudna i wielu ludziom przyniesie obniżenie poziomu życia. Takie zmiany, przy redukcji wydatków publicznych, stwarzają jednak perspektywę zmniejszenia relacji wydatków publicznych do PKB i odwrócenia kilkudziesięcioletniego trendu malejącego tempa wzrostu PKB. Wyraźniejsza poprawa w tym względzie pojawiłaby się jednak dopiero w następnej dekadzie. Warto jednak podkreślić, że bez takich zmian Europa doszłaby w końcu w tej lub najdalej w następnej dekadzie do stagnacji (czy stagflacji, gdyby politycy nie potrafili powściągnąć skłonności do szukania ratunku w inflacji).

Przypuszczam, że tak jak w krajach udanej transformacji w latach 90. ubiegłego wieku „przejście przez dolinę łez” zahartowałoby znaczne segmenty większości zachodnioeuropejskich społeczeństw. Moralne fundamenty kapitalistycznego rynku uległyby wzmocnieniu: struktura bodźców stałaby się bardziej życzliwa dla wzrostu podaży pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania. Obniżka podatków i powrót trendu deregulacyjnego zwiększyłyby jeszcze szanse przyspieszenia.

Taki scenariusz wzrostu dynamizmu gospodarczego świata zachodniego niewątpliwie wpłynąłby w zauważalnej mierze na globalny wzrost gospodarczy, ale jeszcze większy wpływ miałby pośrednio na globalny cykl koniunkturalny. Biorąc pod uwagę skalę importu Zachodu z krajów trzecich, ekspansję zagranicznych inwestycji bezpośrednich zachodnich firm, rosnące relatywnie szybko (2,5–3,5% rocznie) zachodnie gospodarki wpływałyby silnie na wzrost gospodarczy krajów trzecich z krajami grupy BRIC na czele.

Niemniej relatywny udział tych krajów w globalnym PKB wykazywałby tendencję do powolnego spadku z racji szybszego wzrostu wschodzących gospodarek. Rosłaby także wewnątrz świata zachodniego relatywna pozycja gospodarcza USA względem Europy Zachodniej. Dodatkowym, obok wyższej innowacyjności, elementem przewagi Stanów Zjednoczonych byłaby ich ekspansja demograficzna w odróżnieniu od kurczącej się ludnościowo Europy. Pozycję takiego ekspansywnego świata zachodniego poprawiałyby firmy międzynarodowe z siedzibą na Zachodzie, które wzmacniałyby gospodarki zachodnie strumieniem zysków z produkcji za granicą przez oddziały i filie tych firm.

Gdyby teraz chcieć zważyć prawdopodobieństwo spełnienia się powyższych scenariuszy, trzeci z nich – niestety – uznać należy za najmniej prawdopodobny. Wykluczyć go całkowicie jednak nie można. Warto bowiem w tym miejscu zwrócić uwagę na pewne niedoceniane przewagi wolnorynkowych demokracji. Gdy bowiem są one w stanie przekonać większość swoich obywateli do słuszności powziętych kroków i mają za sobą siłę działania utalentowanych i chętnych do podjęcia owego działania jednostek, są trudne do pokonania. Prapoczątków tego wzorca szukać można u greckiego historyka Herodota, który źródeł zwycięstw miast-państw greckich doszukiwał się w tym, że ich mieszkańcy „nie pracowali… dla jakiegoś pana” (byli aktywnymi politycznie obywatelami i byli jako prywatni właściciele na swoim).

Być może, po długiej serii błędnych polityk, wolni obywatele krajów zachodnich byliby gotowi do podjęcia trudnych decyzji. Problem widzę jednak w znalezieniu większości lub nawet dostatecznej liczby owych chętnych do działania. Mam spore wątpliwości, czy po prawie półwieczu prowadzenia w większym lub mniejszym zakresie polityki demoralizującej tak łożących na „socjal”, jak i z niego korzystających, znajdzie się tak znacząca część społeczeństwa, która byłaby gotowa poprzeć reformy zakładające (choćby tylko przejściową) znaczącą obniżkę poziomu życia.  Przynajmniej poza Stanami Zjednoczonymi, gdzie takie siły istnieją.

Dwa wcześniej przedstawione scenariusze, pierwszy i drugi, są – moim zdaniem – równie prawdopodobne. Możliwe są także scenariusze mieszane, to znaczy pośrednie: trochę wolniejsze lub trochę szybsze, choć nadal bardzo niskie, tempo wzrostu Zachodniej Europy albo też kompromis w Stanach, który odciąży dość poważnie wzrost długu publicznego, ale nie zmieni trendu zadłużania się i przez to nie poprawi zbytnio dynamiki rozwojowej USA. Nie można wykluczyć, choć traktuję je jako mało prawdopodobne, scenariuszy skrajnych, gdy w obliczu bankructwa demokratycznego państwa opiekuńczego wyłonić się mogą rządy typu komunistycznego. Warto pamiętać o owych głupcach demonstrujących w Londynie pod hasłami: „Abolish money!”. Scenariusz dotyczący Francji wyraźnie wskazuje, co może zdarzyć się tu i ówdzie.

Ale właśnie tu i ówdzie; nie w skali Zachodu jako całości. Podobny pogląd wydają się reprezentować hinduscy satyrycy, którzy na mapie świata w XXI w. umieścili „Park jurajski Kuby i Wenezueli”. Kilka krajów więcej (w tym nawet Francja!) nie zmieniłoby kierunku ewolucji świata.

Jednakże nawet bez rezurekcji marksowskich nonsensów urzeczywistnienie się pierwszego scenariusza spowodowałoby stopniowy, lecz poważny co do skali, spadek efektywności kapitalistycznej gospodarki rynkowej. Konsekwencje, nie tylko dla Zachodu, byłyby bardzo poważne. Zwłaszcza silne byłyby skutki schyłku Ameryki – globalnego centrum innowacji. Spowolniłoby to  także wzrost gospodarczy   reszty świata, do czasu gdy wyłoniłby się kolejny światowy lider w obszarze innowacji. Z racji szczególnych wymagań względnie największe szanse na pozycję nowego lidera miałyby, moim zdaniem, Indie. Ich subsektor wysokich technologii, niepoddany paraliżującej działalności „permit Raj”, hipotetycznie mógłby z czasem dogonić i przegonić Amerykę.

Jest jednak pewne „ale”. Spora część tego subsektora pozostaje w rękach państwa i w jakimś stopniu zależy od państwowych subsydiów. Tymczasem autor niniejszego tekstu wielokrotnie podkreślał, że za państwowe pieniądze nie zbuduje się drugiej Silicon Valley, gdyż państwo tworzy zdeformowaną strukturę bodźców, które redukują szanse na szybkie i skuteczne ekonomicznie przekształcanie wynalazków w innowacje.

W końcowej części moich rozważań należałoby ustosunkować się pokrótce do powszechnie dyskutowanych – rzeczywistych czy domniemanych – globalnych wyzwań, przed którymi stoi światowa gospodarka: tak Zachód, jak i BRIC, a także cała reszta. Pierwsze z nich, ruch antyglobalistyczny, należy uznać raczej za znajdujące się w głębokim odwrocie. Wprawdzie młodzi antyglobaliści nadal demonstrują tu i tam, podczas konwentykli instytucji międzynarodowych, ale jest to – coraz mniej poważna – zabawa nawiedzonej młodzieży oraz podstarzałych proroków antykapitalizmu w rodzaju Chomsky’ego, Wallersteina i im podobnych.

Tym pajacowaniem, bo jest to najlepszy termin, jaki przychodzi mi do głowy, nie są oni w stanie porwać zachodnich społeczeństw. Nie dokonają tego również nowsi w swych działaniach „oburzeni” zwolennicy manny z nieba. A już z zupełną obojętnością – zaś u świadomych źródeł ekonomicznego sukcesu z wrogością – spotkają się oni w krajach należących do kategorii tzw. gospodarek wschodzących. Setki milionów ludzi, które wyszły z biedy w Chinach, Indiach i gdzie indziej zawdzięczają to kapitalistycznemu rynkowi i otwartej gospodarce globalnej. Można więc pożegnać antyglobalistów i im podobnych angielskim powiedzonkiem: „Goodbye and good riddance (czyli: „Żegnamy bez żalu”).

Znacznie poważniejszym wyzwaniem – subglobalnym, o czym poniżej – jest antropogeniczne globalne ocieplenie (AGW). Nie dlatego, iżby istniało wysokie prawdopodobieństwo zaistnienia takiego zjawiska, a zwłaszcza jego dramatycznych skutków, lecz dlatego, że skuteczna propaganda katastroficzna wytworzyła w świecie zachodnim wysoki poziom akceptacji tego, iż AGW jest zjawiskiem rzeczywistym i trzeba mu przeciwdziałać. Jak zawsze ważne jest nie zjawisko, lecz to, jak je postrzega dana społeczność. Tak więc to wysoki poziom akceptacji tezy o AGW czyni to zjawisko realnym wyzwaniem. Subglobalnym, jak napisałem powyżej, ponieważ poza światem zachodnim nie ma ono (podobnie jak antyglobaliści) wielu zwolenników.

Dla Zachodu globalne ocieplenie jest więc poważnym wyzwaniem. Do strony merytorycznej tego problemu ustosunkowałem się powyżej. Tutaj spojrzę na ów problem raz jeszcze wyłącznie w kontekście wpływu na poszczególne scenariusze. W warunkach zaznaczonej wcześniej obojętności gospodarek wschodzących oczywista jest jedna tendencja. Im silniej odciskać się będą na gospodarkach zachodnich konsekwencje szaleństw ekonomicznych związanych z „walką z globalnym ociepleniem”, tym słabsza będzie pozycja państw zachodnich względem krajów BRIC i reszty świata w każdym z przedstawionych scenariuszy.

Najmniejszy wpływ owe szaleństwa – można domniemywać – mieć będą w warunkach  trzeciego (niestety, najmniej prawdopodobnego) scenariusza. Powrót do standardów, na których bazie wyrosła dominacja Zachodu w II tysiącleciu n.e., zwiększa prawdopodobieństwo, także w kwestii AGW, zastosowania filozoficznej zasady instrumentalnej racjonalności, czyli aplikacji adekwatnych środków dla osiągnięcia konkretnych celów. Powrót do instrumentalnej racjonalności nie sfalsyfikuje tezy o antropogenicznym globalnym ociepleniu (ten proces dokonuje się w świecie nauki), ale na pewno odrzuci środki ekonomiczne, nonsensowne nawet z punktu widzenia efektów oczekiwanych przez wyznawców nowej ekoreligii. Poziom szkodliwości działań antyociepleniowych ulegnie wówczas znaczącej redukcji.

Trzecim globalnym wyzwaniem – przynajmniej w oczach jego wyznawców – jest wyczerpywanie się surowców przemysłowych i paliw. Według autora niniejszego eseju nie jest to zagrożenie, które świat musiałby traktować poważnie. Tego rodzaju strachy masowo nawiedzają polityków, analityków, dziennikarzy i innych obserwatorów światowych tendencji mniej więcej co 30, 40 lat. Wypowiadałem się wcześniej o źródłach owych strachów w swoich tekstach o cyklach surowcowych[2]Nie ma tu miejsca na szersze wyjaśnienia, dlaczego po długich okresach spadających i niskich cen przychodzą krótsze, ale też trwające około dekady, okresy wysokich cen. W największym skrócie, co jakiś czas pojawia się trwalsze źródło znaczącego dodatkowego popytu (za każdym razem może być inne). Ale przemysły surowcowe reagują na taki wzrost popytu bardzo powoli, gdyż inwestycje w tych branżach wymagają długiego okresu realizacji (obecnie 8–12 lat, a nawet dłuższych). W tym czasie świat przechodzi fazę rosnących cen.

Właśnie w tych okresach pojawiają się kasandryczne przepowiednie wyczerpujących się surowców, przyszłych wojen o kurczące się zasoby itp. Ale, najwcześniej po kilku latach, ogromne co do kosztów i skali projekty inwestycyjne zaczynają – jeden po drugim – przechodzić w fazę produkcji. Podaż zaczyna rosnąć, a że skala tych przedsięwzięć jest bardzo duża, ich suma powoduje znaczący wzrost dostaw. Ceny zaczynają spadać. Temu procesowi sprzyjają również zmiany technologiczne. Trzeba też około dekady, by postępy w postaci niższego zużycia paliw i surowców w maszynach, urządzeniach i środkach transportu przekształciły spadki zużycia na jednostkę produktu w zagregowane spadki zużycia w skali krajów i globalnej gospodarki. Ponadto nowe technologie pomagają także w zwiększaniu podaży ze starych, już wykorzystywanych zasobów. Ceny stabilizują się wówczas na niskim poziomie.

Ale nim ten proces dostosowań się zakończy, Kasandry mają – trwające wiele lat – używanie. Weźmy np. ropę naftową. Po raz pierwszy odnotowano falę takich pesymistycznych przewidywań w latach 90. XIX w. Potem, w międzywojniu, na przełomie lat 20. i 30. przewidywano, iż zasobów ropy wystarczą zaledwie na 12 lat i zapowiadano wojny o zasoby (zupełnie jak obecnie!). Potem przybrane w wielce naukowe szaty prognozy dla Klubu Rzymskiego na przełomie lat 60. i 70. XX w. zapowiadały koniec świata z powodu braku surowców i żywności około roku 2000. Dzisiaj ten sam typ kasandrycznych przewidywań podaje inne daty, ale sposób myślenia jest ciągle podobny, wynika ze słabego zrozumienia roli ekonomii w zachowaniach podmiotów gospodarczych. A tymczasem każde kolejne badania zasobów pokazują po kolejnej fazie wzrostu cen wyższe relacje globalnych rezerw do rocznego globalnego zużycia.

Ale to nie przeszkadza kolejnym Kasandrom wieszczyć końca naszej cywilizacji. Autor niniejszego eseju proponuje przejść nad ich przewidywaniami do porządku dziennego. Stanowią one nieodłączny folklor długich cykli surowcowych. A tak naprawdę obawiać się należy przede wszystkim tego, o czym piszę w niniejszym eseju, to znaczy braku wiary w racjonalność i skuteczność poczynań w ramach naszej zachodniej cywilizacji i prowadzenia polityki i gospodarki opartej na „chciejstwie”, jak Wańkowicz celnie przetłumaczył angielski termin: wishful thinking. Jest to największe zagrożenie dla naszego zachodniego świata, ale także dla krajów BRIC i wszystkich pozostałych. Ich postępy są bowiem wynikiem zastosowania – przynajmniej w części – reguł zachodnich instytucji gospodarki…


[1] Por. rozważania o wiarygodności polityki w nagrodzonej Noblem koncepcji Kydlanda i Prescotta z 1977 r.

[2] Kryzys globalny: Początek czy koniec?, pod red. J. Winieckiego, Gdańsk 2009.

Linia Północ-Południe i orientacje polskiej polityki zagranicznej :)

Z Adamem Balcerem, Dyrektorem Programu „Polityka rozszerzenia i sąsiedztwa UE” w DemosEuropa – Centrum Strategii Europejskiej rozmawia Wojciech Białożyt.

W artykule „Orientacje polskiej polityki zagranicznej” opublikowanym w magazynie „Debata” zawierającym główne tezy przyszłej książki „Rozgrywający czy pionek?” zaproponowałeś, wraz z Kazimierzem Wóycickim, reorientację polityki zagranicznej ku linii Północ-Południe argumentując, że linia Wschód-Zachód nie wystarczy, aby prowadzić skuteczną politykę zagraniczną.

Konieczne jest rozszerzenie strategicznej perspektywy polskiej polityki zagranicznej. Polska zbyt wąsko myśli o kierunku wschodnim, podczas gdy skuteczność na Wschodzie będzie możliwa, o ile zaangażowanie to będzie miało azymut południowo-wschodni. Dlatego, że Południe, czyli przede wszystkim świat islamu, będzie bardzo ważne dla Europy. Bez modernizacji Południa (basen Morza Śródziemnego) Unia Europejska zagrożona przez niestabilnych sąsiadów i nie będzie w stanie odgrywać ważnej roli na świecie – wówczas ulegnie marginalizacji. A to nie będzie dobre dla Polski.

Azymut południowo-wschodni oznacza, mówiąc żartobliwie w pewnym stopniu „islamizację” polskiej polityki zagranicznej, czyli skupienie się Polski na styku między Południem i Wschodem: na Turcji, kierunku czarnomorskim i Azji Centralnej oraz islamie na obszarze postsowieckim.

Dlaczego ten kierunek Północ-Południe jest tak ważny dla Polski w ramach UE?

Polska ma wyjątkową sytuację w Unii Europejskiej jako kraj, który może być w grupie, koncercie wielkich graczy europejskich, takich jak Francja czy Niemcy. I jasne jest, że Polska ze względu na swój potencjał demograficzny i ekonomiczny powinna taką rolę odgrywać. Ale nie powinna zapomnieć o tym, że jest postrzegana przez wiele krajów z osi Północ-Południe jako potencjalny sojusznik i organizator współpracy między tymi krajami, który może budować najróżniejsze koalicje zadaniowe w ramach Unii Europejskiej.

Kluczowe jest, aby Polska grała na dwóch fortepianach, zdając sobie sprawę z tych powiązań – z jednej strony warto mieć za sobą grupę państw średnich i dzięki temu mieć silniejszą pozycję wśród dużych graczy. A z drugiej strony wykorzystywać pozycję wśród dużych państw do tego, aby odgrywać rolę promotora współpracy na osi Północ-Południe.

O które kraje osi Północ-Południe chodzi?

Chodzi o państwa Grupy Wyszehradzkiej, Bułgarię, Rumunię i Słowenię, republiki bałtyckie oraz kraje skandynawskie, natomiast w przyszłości po akcesji do UE kraje Bałkanów Zachodnich. Bardzo ważne jest, aby ta koalicja nie ograniczała się tylko do państw postkomunistycznych, żeby nie powstała swego rodzaju „bieda-grupa”. Dlatego ważny jest udział na przykład Finlandii lub Szwecji, z którą Polska ma szczególną wspólnotę interesów w wielu kwestiach, jak na przykład polityki wschodniej UE. Kolejnym etapem zawsze powinno być poszukiwanie w UE koalicjantów poza osią. Szwecja jest także ważnym inwestorem w naszym kraju i jest bardzo zainteresowana naszym rynkiem. Polska potrzebuje wsparcia, jeśli chodzi o R&D, a Szwedzi mają tu ogromne osiągnięcia. Poza tym Polska musi zmienić swój bilans energetyczny, odejść od węgla i tutaj otwierają się kwestie energii odnawialnej, biomasy, energii nuklearnej, CCS – w każdej tej dziedzinie Szwedzi są mocni. To partnerstwo może mieć charakter strategiczny i trwały.

W artykule wskazujecie, że wyłonienie się Europy Środkowej jako niezależnego gracza europejskiego będzie miało konsekwencje widoczne za 10-20 lat. Jakie to będą konsekwencje?

Europa Środkowa ujęta geopolitycznie, czyli Grupa Wyszehradzka, kraje bałtyckie, Bułgaria i Rumunia to obecnie blisko 100 milionów mieszkańców i ma PKB bliski Włochom.

Nasza część Europy ma generalnie dobre perspektywy długoterminowe (20 lat), jej potencjał gospodarczy będzie rósł. W efekcie może się on stać małą lokomotywą Unii. Region ten może być jednak także piętą Achillesową UE, gdyż stoją przed nim w dłuższej perspektywie także poważne wyzwania, na przykład demograficzne (kurcząca się szybciej niż na Zachodzie populacja). Z perspektyw polskiej sytuacja pozostałych krajów Europy Środkowej jest bardzo ważna, bo właśnie ona będzie określać nasze miejsce w UE. W przypadku trwałych problemów w sąsiedztwie trudno nam będzie pozostać zieloną wyspą.

Dlatego trzeba przeciwdziałać sytuacji, aby region, do którego Polska należy, stał się słabym ogniwem UE, peryferiami graniczącymi z obszarem niestabilności na Wschodzie, tracącym dla Unii znaczenie na korzyść Południa. Najlepszą metodą byłaby koordynacja polityk społecznych i gospodarczych przez kraje Europy Środkowej prowadząca do wprowadzenia wspólnego modelu gospodarczego opartego na innowacyjności.

W swoim tekście wyraźnie zwracacie uwagę na znaczenie Turcji, a wstrzemięźliwie odnosicie się do Ukrainy. Czy dla Polski ważniejsze powinno być unijne członkostwo Turcji, niż Ukrainy?

Strategicznym celem Polski jest, aby Ukraina została członkiem Unii Europejskiej. Jednak nasza teza brzmi, że musimy przygotować się także na scenariusz, według którego to się nie uda. Na obecnym etapie jest bardziej możliwe, że w perspektywie 20-30 lat Ukraina nie tylko nie stanie się członkiem UE, ale nawet nie wejdzie na drogę do członkostwa. Ukraina ma w tym momencie PKB w sile nabywczej mniejszy niż PKB Czech, a per capita Ukraina jest biedniejsza niż Albania, jej populacja szybko się kurczy.

Ale oczywiście powinniśmy zrobić wszystko, aby scenariusz pozostania Ukrainy poza UE się nie spełnił, bo w interesie naszym i Unii jest stabilizacja wschodniego sąsiedztwa. Musimy przekonać UE, że długoterminowa stabilizacja krajów położonych na wschód i południe od Polski (Turcja, Bałkany Zachodnie) wymaga budowy w nich liberalnej demokracji opartej na rządach prawa. Natomiast bez długoterminowej perspektywy członkostwa sukces tego procesu jest mało prawdopodobny,

Dlaczego Turcja ma tak duże znaczenie?

Na kierunku wschodnim, na obszarze postsowieckim, obecna sytuacja oraz procesy, które będą zachodziły oznaczają, że długoterminowo musimy zrewidować niemal obsesyjne myślenie o Rosji jako głównym punkcie odniesienia. Musimy dostrzec że pojawiają się nowi, bardzo ważni gracze. To oczywiście gracz wagi ciężkiej czyli Chiny, bardzo silne w Azji Centralnej, ale już wchodzące na teren Partnerstwa Wschodniego. A z drugiej strony Turcja, która ma znacznie lepsze od Rosji prognozy demograficzne, za kilka dekad Rosja będzie miała populację tylko nieznacznie większą od Turcji. To samo dotyczy gospodarki.

W dwóch pierwszych kwartałach tego roku, Turcja miała dwucyfrowy wzrost gospodarczy. Według OECD kilka następnych lat to będzie średni wzrost rzędu nawet 7 procent. Turecka gospodarka będzie coraz silniejsza, co przełoży się na rosnące wpływy Turcji na obszarze postsowieckim, który już dzisiaj są znaczne, szczególnie w Turkmenistanie, Azerbejdżanie, w Gruzji.

Turcja zacznie także wywierać duży wpływ na Rosję, ponieważ dojdzie do zmiany w mozaice religijnej Rosji. Populacja będzie dużo bardzie muzułmańska, a zdecydowana większość muzułmanów będzie pochodzenia turkijskiego (Tatarzy, Baszkirzy, różne ludy turkijskie mieszkające na Kaukazie Północnym).

Rosja pozostanie ważnym graczem na arenie międzynarodowej, bo jest stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa ONZ, ma arsenał atomowy i surowce energetyczne. Jest to równocześnie kraj, który ma wiele bardzo poważnych problemów wewnętrznych (np. niestabilny Kaukaz Północny, autorytarna elita polityczna o ograniczonej zdolności modernizacyjnej, bardzo wysoki poziom korupcji, mono-gospodarka). Przed Turcją oczywiście też stoją wyzwania wewnętrzne, w tym najważniejsze – kwestia kurdyjska, ale całość tego co dzieje się w Turcji napawa pewnym optymizmem. Jednak, realizacja najbardziej pozytywnego scenariusza dla Turcji (stabilne, demokratyczne, bogate mocarstwo regionalne) zależy w dużym stopniu od przyszłości tureckiego procesu integracji europejskiej. Permanentny kryzys tego procesu będzie miał także poważne implikacje dla UE.

Jeśli dojdzie to trwałego zerwania między Turcją, a Unią Europejską możemy mieć w efekcie do czynienia w przypadku Turcji z wyrafinowaną i miękką odmianą Rosji, z krajem, który będzie wchodził w taktyczne sojusze z Chinami, Rosją i Iranem, poważnie utrudniając realizowanie naszej unijnej agendy na Wschodzie i Południu. Warto przypomnieć, że Turcja, ze względu na swoje strategiczne położenie jest też ważna dla UE w kontekście dywersyfikacji energetycznej (tranzyt gazu nie rosyjskiego poza kontrolą Rosji).

Natomiast dla Polski Turcja może być istotna w wymiarze naszych problemów demograficznych. Jednym z koniecznych działań jest otwarcie Polski na imigrację. Obecnie imigracja szczególnie ze świata islamu to w Polsce temat tabu, natomiast wydaje się, że nieuchronnie, co najmniej część nowych Polaków biorąc pod uwagę trendy migracyjne w Europie oraz bardzo trudną sytuację demograficzną w naszym sąsiedztwie będzie muzułmanami. Turcy szczególnie po akcesji Turcji mogą okazać się optymalnymi imigrantami ze świata islamu w Polsce.

Członkostwo Turcji w UE jest w ogniu krytyki w zachodniej Europie. Nicolas Sarkozy mówi, że Europa nie może zafundować sobie granicy z Irakiem, i że sama Turcja leży w Azji Mniejszej, a nie w Europie.

Z perspektywy geograficznej w 100% poza Europą jest również Cypr. Francja była w 75% poza Europą, kiedy powstawała UE bo była w Afryce – Algieria była jej integralną częścią. Czy przeciwnicy członkostwa Turcji zdają sobie sprawę z negatywnych skutków zerwania procesu akcesji Turcji? Co będzie z polityką sąsiedztwa, regionami takimi jak Bliski Wschód, Morze Czarne? Świat się tak zglobalizował, że mówienie, że granica z Iranem czy Irakiem jest zagrożeniem jest śmieszne. Turcja już teraz jest krajem, który ma znaczenie lepsze perspektywy, jeśli chodzi o rozwój od krajów Unii Europejskiej. To kraj, który się bardzo szybko modernizuje, na przykład szybko kurczy się populacja rolnicza, rosną nakłady na R&D. Za kilkanaście lat to będzie kraj znacznie bogatszy, znacznie bardziej zmodernizowany. Członkowstwo takiej Turcji będzie dla UE szansą, nie obciążeniem.

Wejście Turcji do Unii Europejskiej może stać się pozytywnym impulsem, również dla niej samej. Członkostwo Turcji może spowodować coś pozytywnego dla wewnętrznej struktury Unii, może wymusić pewne reformy instytucjonalne i budżetowe. Wiele razu w historii Unii było tak, że rozszerzenia popychały do reform, instytucjonalnych i gospodarczych.

Jak przekonać do tego obywateli Starej Europy?

Przede wszystkim musimy myśleć strategicznie o nas, czyli o Unii Europejskiej, oraz o Turcji, którą należy postrzegać jako bardzo ważny element w procesie budowy UE jako gracza globalnego. Unia jest w stanie „przetrawić” członkostwo Turcji, ale potrzebne są wola polityczna i strategiczna wizja Europy po stronie naszych elit. Przed UE i procesem rozszerzenia stoją następujące trzy scenariusze. W pierwszym, UE integruje się wewnętrznie i skutecznie rozszerza się stając się graczem globalnym zdolnym do stabilizacji swojego sąsiedztwa. W drugim UE zamyka się w sobie, stając się oblężoną twierdzą otoczoną przez obszar niestabilności. I trzeci – UE słabnie na skutek źle przeprowadzonego procesu integracji, który staje się źródłem konfliktów wewnętrznych. W obu ostatnich przypadkach mamy do czynienia z marginalizacją UE w skali globalnej.

Jakie karty ma w ręku Polska, które mogą być atrakcyjne dla krajów na kierunku wschodnim i południowo-wschodnim?

Nasza pozycja międzynarodowa będzie zależała od naszej kondycji gospodarczej. Jesteśmy pod względem populacji i PKB w sile nabywczej szóstym członkiem UE. Polska to kraj, który jest w ramach 20 największych gospodarek świata i ma PKB per capita wyraźnie ponad średnia światową. Według Human Development Report jesteśmy już krajem rozwiniętym, a nie rozwijającym się. Polska ma lepsze perspektywy gospodarcze, niż kraje Europy Zachodniej i ważne jest, abyśmy podtrzymali szybkie tempo rozwoju między innymi przez umiejętne rozwiązanie problemu demograficznego oraz unowocześnienie naszej gospodarki.

Konieczne jest radykalne zmniejszenie sektora rolniczego oraz wzrost innowacyjności naszej gospodarki poprzez duże inwestycje w badania i rozwój. Jeśli będziemy wciąż traktować Unię jako kasę zapomogową, broniąc subsydiów rolnych jak Rejtan, jak to deklarują kolejne rządy, to będzie znaczyło, że tracimy kontakt z rzeczywistością.

Jakie są główne bariery rozwojowe Polski oraz skutecznej polityki zagranicznej?

Ostatnie 20 lat to wielki sukces Polski, jednak obecnie Polska nie wykorzystuje całego swojego potencjału. Są kraje w Europie, które mają duży potencjał, ale nie potrafią go wykorzystać. Takim krajem są Włochy, które mogłyby być w europejskiej pierwszej lidze, ale z pewnością nie są. Niestety nie można wykluczyć, że stanie się też tak w przypadku Polski i będziemy „boksować” poniżej naszej kategorii wagowej. 15% populacji w Polsce to rolnicy i ich liczba zmniejsza się w najwolniejszym tempie ze wszystkich nowych członków Unii Europejskiej. W Bułgarii grupa ta zmniejszyła się o 50% w ciągu 10 lat, tymczasem w Polsce jedynie o 10%. Polska przeznacza za małe kwoty na R&D (0.6%) – to ponad dwa razy mniej niż Estonia. Jeśli spojrzymy na European Innovation Score Index to okazuje się, że inne kraje w tej części Europy są znacznie szybsze w gonieniu Europy.

W wymiarze polityki zagranicznej Polska powinna przejść od słów do czynów i wykorzystać w większym stopniu swój potencjał na budowę naszej pozycji w innych krajach. Nakłady na pomoc rozwojową są na poziomie 0,08% PKB, tymczasem Portugalia, która jest nieznacznie bogatsza od Polski przeznacza 0,24%. Trudno także zrozumieć, dlaczego głównym beneficjentem bilateralnej polskiej pomocy rozwojowej są w ostatnich latach Chiny.

Polska jest na ostatnim miejscu w UE, jeśli chodzi liczbę studentów zagranicznych studiujących na naszych uniwersytetach – 0.5%. Mówimy, że ważne jest kształcenie elit na Wschodzie ale tego nie robimy w wystarczającym zakresie. Nasze inwestycje zagraniczne są niewielkie i w ograniczonym zakresie trafiają do Europy Środkowo-Wschodniej. Jeszcze w 2008 r. przed kryzysem skumulowane inwestycje polskie za granicą były niewiele większe od Węgier, które mają ponad 3,5- krotnie mniejszą gospodarkę od naszej. Zdecydowana większość węgierskich inwestycji trafiła do krajów Europy Środkowo-Wschodniej, zaś polskich mniej niż 20%.

Jak oceniasz szansę na takie przeorientowanie polityki zagranicznej, o jakim rozmawialiśmy?

Polska już kilkakrotnie zbudowała koalicje wewnątrz-unijne na osi Północ-Południe. Rozwija się także nasza współpraca z partnerami w ramach Grupy Wyszehradzkiej, z Rumunią i krajami bałtyckimi.

Widać nieco większe zainteresowanie Polski Turcją. Przydałoby się jeszcze zwiększenie naszego zaangażowania na Bałkanach Zachodnich. Generalnie, w relacjach Polski z krajami położonymi na osi najważniejsze nie są wizyty i przecinanie wstęg, ale konkrety (inwestycje, wymiana handlowa). Warto także, żeby współpraca z krajami UE na osi Północ-Południe miała bardziej zaplanowany i kreatywny, nie zaś improwizacyjny i reaktywny charakter. Korzystne byłoby maksymalne poszerzenie agendy współpracy.

Jesteśmy teraz w okresie przejściowym, kiedy Polska musi przemyśleć swoja pozycję na świecie oraz w Unii Europejskiej, swoją politykę zagraniczną. I zastanowić się na nowymi kierunkami strategicznymi, priorytetami uwzględniając zmiany zachodzące na świecie, jak na przykład wzrost znaczenia Chin i Indii. Mam nadzieję, że efektem tej refleksji będzie także reorientacja polskiej polityki zagranicznej wzdłuż osi Północ-Południe.

?

O wolności, wyborze i konkurencji w edukacji :)

Isaiah Berlin w „Czterech esejach o wolności” pisał, że „bycie wolnym oznacza (.), że nikt nie wtrąca się w moje sprawy. Im większy jest obszar niewtrącania się, tym większa jest moja wolność”. Zauważył on również, że prawie wszyscy moraliści w dziejach ludzkości sławili wolność. Jednak podobnie jak szczęście, dobro, piękno- pojęcie wolności „ma znaczenie tak mgliste, że poddaje się niemal każdej próbie interpretacji”. Leszek Kołakowski w swym eseju „Mit w kulturze analgetyków” podkreślał, że we współczesnym świecie rośnie anonimowość, a jednostka ponosi coraz mniejszą odpowiedzialność, gdyż to urządzenia społeczne wzięły ją na siebie. Stąd też można odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego w dzisiejszym świecie trudno jest być liberałem. Moja teza brzmi zatem: trudno jest być liberałem, gdyż wymaga to jednostkowej odpowiedzialności. Kirkegaard zauważył z kolei, że odpowiedzialność zespołowa jest fikcją. A jednak istnieje pewien obszar w dzisiejszym ponowoczesnym świecie, w którym jednostka pozostaje zniewolona i owo zniewolenie w pierwszych latach jej socjalizacji wpływa na dalsze jej życie – tym obszarem jest edukacja. Odo Marquard zauważył z kolei, że „różnorodność jest szansą na wolność”. Powstaje zatem pytanie, czy system edukacyjny stwarza możliwość różnorodności? Moja odpowiedź brzmi: nie. W niniejszym eseju pragnę podjąć próbę rekonstrukcji koncepcji liberalnych w odniesieniu do edukacji, możliwości wyboru, konkurencji oraz powiązań edukacji z rynkiem.

Pierwotna wersja niniejszego artykułu pod tytułem „Polityka edukacyjna a koncepcje liberalne – o wolności, wyborze i konkurencji” ukazała się w książce „Jednostka i społeczeństwo w globalnym świecie”, pod redakcją Agnieszki Cybal-Michalskiej, Poznań-Leszno 2006.

W 2005 roku miałam okazję uczestniczyć w seminarium „No education: No Freedom, No Opportunity”, organizowanym przez International Academy for Leadership (IAF), Fundacji F. Naumanna. Niniejszy esej jest owocem półrocznych dyskusji, warsztatów oraz wykładów, w których miałam szansę brać udział.

Niewolnicy edukacji

W państwach wysokorozwiniętych każde dziecko, czy tego chcą jego rodzice (jak i ono samo) czy nie, ma wpisane w swojej biografii edukację od szkoły podstawowej. A zatem, jak powszechnie wiadomo, istnieje przymus edukacyjny. Wolny rynek, którego jestem zdeklarowanym zwolennikiem, wprowadził zasadę, że tylko osoby wykształcone, posiadające wysokie kwalifikacje zawodowe, mogą stać się aktywnymi graczami. Inflacja dyplomów to tylko jedno z wielu zjawisk wymuszających podejmowanie dalszego kształcenia w celu zdobycia zarówno prestiżu i awansu społecznego, jak i dobrze płatnej pracy. W Stanach Zjednoczonych (ale także w innych krajach), jak podkreślają to socjologowie edukacji, dyplom uniwersytecki jest obecnie tym, czym było świadectwo szkoły średniej sto lat temu – stał się paszportem w przepływie gospodarczym i wkładem obywatelskim.

Istnieje obowiązek uczęszczania do szkoły podstawowej – dalej będę używała pojęcia przymusu edukacyjnego. W krajach europejskich najkrótszy jest on we Włoszech (od 6 – 14 roku życia), w Niemczech (od 6 – 17) a w Polsce zaczyna się w szóstym roku życia dziecka i kończy się po uzyskaniu pełnoletności (artykuł 70, pkt.1. Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej). Odkąd edukacja stała się dostępna dla wszystkich, nie tylko dla grup uprzywilejowanych, można zaryzykować stwierdzenie, że nie jest ona już przywilejem, ale przymusem. Z drugiej strony prawa rynku wywierają nacisk na współczesnych uczniów, by kształcili się dalej, jeśli chcą się liczyć na rynku pracy. Zatem przypuszczalnie staliśmy się niewolnikami edukacji. Oczywiście pozostaje wybór po zakończeniu obowiązkowej „służby”; jednak, jak pokazują statystyki, konsekwencją tego wyboru jest marginalizacja, a zwłaszcza wykluczenie z prestiżowych pozycji – trudno jest zostać dyrektorem firmy międzynarodowej po ukończeniu szkoły zawodowej.

Friedrich August von Hayek pisał w „Konstytucji Wolności”: „o przymusie mówimy wówczas, gdy postępowanie jednego człowieka podporządkowane jest woli drugiego, nie dla jego własnych celów, lecz dla dobra tego drugiego”. W tym kontekście można postawić sobie pytanie, czy posyłając dziecko do szkoły działamy dla jego własnego dobra, czy dla dobra ogółu. Im więcej wykształconych osób, tym lepsze funkcjonowanie społeczeństwa, tym lepiej wypełniamy jako państwo różnego rodzaju zobowiązania wobec państw trzecich, czy naszych koalicjantów, w myśl umów międzynarodowych. Poza tym nie można zapominać o imperatywie gospodarczym – wyedukowane społeczeństwo jest bardziej produktywne. A może wysyłając dziecko do szkoły zaspokajamy ambicje rodziców i oczekiwania społeczności lokalnych? Dziecko ma ograniczone prawa, decyzje za niego podejmują rodzice; jednak, jak zauważa Hayek, choć dobro dziecka – zarówno to psychiczne, jak i fizyczne – leży w ich gestii, nie oznacza to, że mogą oni traktować je, jak im się podoba. Jednak społeczeństwo stawia na edukację, więc wymaga się od rodziców i opiekunów, aby wypełnili obowiązek w zakresie edukacji swojego dziecka w stopniu minimalnym. Poza tym przymus edukacyjny – zarówno ten prawny, jak i „obyczajowy” – nie pozostawia już miejsca na wyłączne samokształcenie poza uznanymi formalnie placówkami oświatowymi. Nawet bardzo dobra znajomość języka obcego czy budowy silnika wymaga potwierdzonych formalnym dokumentem kwalifikacji.

Polityka edukacyjna, mimo tego, że stara się wyrównywać szanse, raczej pogłębia nierówności. Jak podaje wybitny teoretyk, zajmujący się między innymi szkolnictwem wyższym Zbyszko Melosik „w wielu społeczeństwach edukacja wyższa pełni rolę jednego z najistotniejszych czynników stratyfikacji społecznej, a walka o dobry dyplom jest – przynajmniej w pewnej mierze – walką o’dobre życie’ . (.) W tym kontekście wydaje się oczywiste, że aktualnie niemożliwe jest, aby wszyscy posiadali master’s degree – tytuł magistra (występująca w niektórych krajach’nadwyżka’ absolwentów uniwersytetów wywołuje zjawisko zwane ‚przeedukowaniem’ – jednostki nie są w stanie znaleźć odpowiadających ich dyplomom, wiedzy, kompetencji i aspiracji). Stąd w jednoznaczny sposób ‚wychładza’ się aspiracje edukacyjne części młodych ludzi – tak, aby kończyli swoją karierę edukacyjną na szkole zawodowej”.

System edukacji jako narzędzie władzy

Stajemy się z jednej strony „niewolnikami” instytucji kształcących, niewolnikami dyplomów i innych listów uwierzytelniających, z drugiej strony godzimy się na tę „niewolę”, gdyż daje ona nam pewne przywileje, m.in. władzy; z kolei osoby, które nie posiadają tytułów akademickich, zrzekają się swojej autonomii na rzecz grup uprzywilejowanych. Dla przykładu, w większości krajów, zwłaszcza europejskich, szkolnictwo wyższe jest utrzymywane z podatków, które płacą wszyscy – ci z dyplomami, jak i bez nich. Tak jak już wspomniałam, większość osób z dyplomami zajmuje wysokie stanowiska, które w mniejszym lub większym stopniu dają możliwość „sprawowania władzy” nad tymi jednostkami bez dyplomów. John Stuart Mill pisał o dążeniu jednostki do osiągania swoich celów w następujący sposób: „w wielu wypadkach jednostka dążąca do słusznego celu wyrządza z konieczności a przeto zgodnie z prawem przykrość lub szkodę innym lub uprzedza ich w osiąganiu korzyści, których mogli się spodziewać”.

Dalej, przymus edukacyjny prawny czy „obyczajowy” prowadzi do kształtowania w procesie socjalizacji jednostek o tych samych cechach pożądanych w społeczeństwie. Chodzi tutaj głównie o to, że większość instytucji kształcących podlega klasie rządzącej. Jak podaje Mill, „ogólne wychowanie państwowe jest po prostu sposobem kształtowania ludzi na tą samą
modłę; a ponieważ forma, którą im się nadaje, odpowiada życzeniom panującego rządu, czy będzie w rękach monarchy, czy kapłanów, czy arystokracji lub większości żyjącego pokolenia, daje to w rezultacie, proporcjonalnie do jego sprawności i sukcesów, despotyczną władzę nad umysłem prowadzącą w naturalny sposób do zawładnięcia jego ciałem (.). Chyba, że społeczeństwo jest w samej rzeczy tak zacofane, że nie może lub nie chce wytworzyć dla siebie odpowiednich instytucji wychowawczych, o ile rząd się tego nie podejmie; wtedy istotnie rząd powinien, wybierając mniejsze z dwojga złego, zająć się zakładaniem szkół i uniwersytetów, podobnie jak to czyni ze spółkami akcyjnymi, gdy przedsiębiorstwa prywatne, które by mogły wykonać wielkie prace przemysłowe, nie powstały jeszcze w danym kraju”.

Współczesne koncepcje liberalne zakładają minimalną rolę państwa w kształceniu obywateli. Państwo powinno zabezpieczyć jedynie możliwość edukacji, nie ingerując w programy i sposoby nauczania. Jednak dopóki państwo ma monopol, dzięki finansowaniu edukacji, ma też prawo do ingerencji w nią. Powszechnie wiadomo jest, że bezpłatna edukacja to fikcja. Jeśli jednak zaczyna się dyskusja na temat odpłatności za szkolnictwo, podnoszą się głosy oponentów, że wprowadzenie takiej odpłatności pogłębi nierówności edukacyjne. Z edukacją jest jak z kupowaniem butów przed długą podróżą. Mając w perspektywie długą wyprawę po górach, w różnych warunkach pogodowych, jakie buty najlepiej wybrać? Tańsze, które mogą być dla nas nieodpowiednie (np. uciskają nas), których jakość pozostawia wiele do życzenia i z góry wiemy, że jak spadnie deszcz, mogą się rozlecieć? Czy droższe, lepszej jakości, wygodne, odporne na wszelkie warunki pogodowe – nie do zdarcia? W naszej rzeczywistości edukacyjnej wybieramy się w podróż w tanich butach, które wszyscy otrzymujemy od państwa, często w takim samym rozmiarze (bo nie ma pieniędzy na różnorodność), które w czasie naszej wędrówki bardzo szybko się rozwalają. I wówczas albo ratujemy się idąc do szewca (korepetycje), jeśli nas na to stać, albo rezygnujemy z dalszej wędrówki.

Vouchery lekarstwem na monopol państwa

Milton Friedman w dziele „The role of government in education” posłużył się dość ciekawym przykładem. Każdemu człowiekowi powinno się dostarczyć minimalnej edukacji i powinno to leżeć w gestii rodziców a nie w gestii rządu. Podobnie, jak od właścicieli domów czy samochodów wymaga się zachowania środków ostrożności, aby nie zagrażały one bezpieczeństwu innych. Jednak problem pojawia się wówczas, gdy nie jesteśmy w stanie zapłacić za te środki bezpieczeństwa – dom czy samochód można sprzedać, jednak w grę nie wchodzi odseparowanie dziecka od rodziców, których nie stać byłoby na jego edukację. Stąd też zasadnym wydaje się być potrzeba prowadzenia szkolnictwa publicznego. Jednak istnieje pytanie, w jakim zakresie edukacja winna być finansowana przez państwo. Friedman zauważa dalej, że i owszem – państwo może finansować edukację na najniższym poziomie, na przykład poprzez system voucherów (w Polsce używa się nazwy „bony oświatowe”). Na każde dziecko w rodzinie przypadałby voucher, który mógłby zostać zrealizowany w każdej z „uznanych” placówek edukacyjnych, a rodzice mieliby szansę dokonania wyboru. W tej sytuacji rola rządu ograniczyłaby się jedynie do zapewnienia minimalnych standardów np. w programach nauczania, co do ogólnej treści, tak jak wymaga się od restauracji podstawowych wymogów sanitarnych.

Friedman odnosi się do zarzutów oponentów urynkowienia edukacji, że taki system może spowodować zaostrzenie się różnic klasowych. Podkreśla, że generalnie każda szkoła skupia dzieci o podobnym pochodzeniu społecznym, dzięki stratyfikacji na terenach, które one zamieszkują (tezę tę potwierdzają badania m.in. S. Bowles’a i H. Ginits’a). Część rodziców może posłać dzieci do szkół prywatnych, jednak w praktyce tylko niewielka część tak czyni, w konsekwencji następuje dalszy proces stratyfikacji. Wprowadzenie większej możliwości wyboru bez udziału sektora publicznego, według Friedmana, przyczyni się do redukcji obydwu typów stratyfikacji społecznej. Kolejny argument, który Friedman stara się obalić, to fakt, że niemożliwe jest wprowadzenie konkurencji pośród placówek oświatowych na obszarach wiejskich. Zauważa on, że dzięki rozwojowi transportu i technologii, ten argument można uznać jako nieważny. Friedman konkluduje: „państwo mogłoby polepszyć działanie >niewidocznej ręki< bez dotowania >martwej ręki< biurokracji".

Niezależnie od kraju, w którym żyjemy, niezależnie od systemu edukacyjnego, warunkiem koniecznym będzie wolny wybór – co do przedmiotu kształcenia, treści, metod nauczania. Problem pojawia się właśnie wtedy, kiedy brane pod uwagę jest finansowanie edukacji. Dlatego zwolennicy wyboru popierają wprowadzenie wspomnianych już wyżej voucherów w systemie edukacji. Celem voucherów, jak tłumaczył to E.G. West na łamach World Bank Research Observer w 1997 roku, jest zwiększenie możliwości wyboru rodzicom, promowanie konkurencji między szkołami i zwiększenie dostępu do prywatnych szkół przez rodziny o niskim dochodzie. Przeciwnicy systemu uważają, że doprowadzi on do zniszczenia publicznego szkolnictwa, powiększy się bieda i wywoła to segregację.

Wiele państw stosuje właśnie to rozwiązanie – m.in. kraje rozwijające się, ale również Szwecja, Wielka Brytania czy Stany Zjednoczone. System ten wprowadza konkurencję między publicznymi szkołami, ale również między prywatnymi a publicznymi, umożliwiając im stworzenie różnych ofert edukacyjnych, które pomogą dokonać rodzicom wyboru. Zakres niniejszego artykułu nie pozwala na szczegółowy opis tego systemu w teorii i praktyce. Warto jednak podkreślić, że system ten sprawdza się w wielu państwach, daje możliwość wyboru szkoły przez rodziców, pozwala na ich uczestnictwo w jej życiu, a także, wbrew pozorom, stwarza równe możliwości – i dla bogatych i dla biednych. Pieniądze podążają za dzieckiem, wzmagają konkurencję; dobre szkoły, które mają więcej uczniów, wygrywają, gorsze zostają zamknięte. W zachodnioeuropejskiej debacie nad systemem voucherów zawsze pojawia się argument, że poszkodowane zostaną rodziny o niskim dochodzie i pogłębione zostaną nierówności. Jak podaje E. G. West, zwolennicy voucherów uważają, że najbardziej na tym systemie zyskają właśnie biedniejsi, twierdzą: „vouchery mogą w niewielkim stopniu poprawić jakość szkolnictwa publicznego dla bogatych, dla klasy średniej umiarkowanie, natomiast dla biednych ogromnie”.

Edukacja publiczna to katastrofa

Możemy postawić sobie zatem kolejne pytanie: czy państwo jest w stanie dostarczać edukację na wysokim poziomie? Czy państwo jest w stanie poradzić sobie ze wszystkimi problemami związanymi z prowadzeniem i finansowaniem oświaty? Oczywiście, że tak, jak twierdzi publicysta brytyjski J. Bartholomew – jeśli poradzi sobie z następującymi kwestiami: na przykład pozbawi pracy setki tysięcy osób zatrudnianych w administracji. Pozwoli to na to, aby szkoły stały się na tyle autonomiczne, że będą mogły karać lub wyrzucać uczniów oraz zapewni możliwość wyboru rodzicom, do takiego stopnia, że niektóre szkoły będą musiały zostać zamknięte. Problem edukacji państwowej wynika z faktu, że jest ona dostarczana przez państwo. J. Bartholomew twierdzi zatem w swej publikacji „The Welfare State We’re in”: „prosić państwo, by nie marnowało pieniędzy na biurokrację, to tak jak poprosić zebrę, by zrzuciła paski”.

D. Boaz zauważył, że od 1960 roku do 1984 liczba uczniów zapisana do publicznych szkół w Stanach Zjednoczonych wzrosła o dziewięć procent, podczas gdy liczba nauczycieli o pięćdziesiąt siedem, a liczba z
arządzających szkołami o siedemdziesiąt dziewięć. Z kolei liczba osób nie będąca ani nauczycielami ani dyrektorami, zatrudniona w administracji, wzrosła o pięćset procent. W Nowym Jorku liczba biur administrujących publicznymi szkołami wynosiła sześć tysięcy, natomiast system administracyjny szkół katolickich w tym samym mieście liczył trzydzieści takich placówek.

J. Bartholmew sprawdził ranking szkół średnich w Wielkiej Brytanii. Okazało się, że w pierwszej dziesiątce nie było ani jednej publicznej szkoły, w pierwszej dwudziestce także. W rankingu opublikowanym przez BBC News można było zauważyć jedynie prywatne szkoły – jedna po drugiej. Pierwsza szkoła publiczna pojawia się na miejscu trzydziestym piątym: Queen Elizabeth’s School in Barten w północnym Londynie. Na sto szkół przedstawionych w rankingu, dwanaście było szkołami państwowymi.

Po wprowadzeniu publicznego szkolnictwa w Wielkiej Brytanii celem polityków stało się dostarczenie dobrej edukacji dla wszystkich – cokolwiek by to znaczyło dla ich dalszego życia. Obniżyły się standardy. Analfabetyzm rozszerzył się. Publiczna edukacja stała się tak nieskuteczna, że po jedenastu latach obowiązkowej nauki wiele osób nie potrafi czytać. Biedne rodziny posłały swoje dzieci do najgorszych szkół. Obowiązkowe nauczanie spowodowało, że w tych najgorszych szkołach zwiększyła się alienacja uczniów, postawy antyspołeczne, które pchnęły ich na drogę przestępczą. Nadzieje, że szkoły publiczne stworzą równość, bądź też równość szans – skończyły się porażką. Najgorzej na publicznej edukacji „skorzystali” biedni.

Jak zauważa dalej Bartholomew, edukacja publiczna jest katastrofą. Zniszczyła to, co wcześniej rozwijało się doskonale, przed wprowadzeniem publicznej i obowiązkowej edukacji. Mnóstwo pieniędzy zostało zmarnowane na biurokrację. Ograniczyła także rozwój alternatywnych metod nauczania. Autor podsumowuje, że największą tragedią jest niestworzenie możliwości na rozwój niezależnej edukacji. „To wstyd – podsumowuje Bartholomew – że państwo kiedykolwiek przejęło edukację”.

Życie w społeczeństwie

Z kolei Illich o obowiązku szkolnym pisał: „obowiązkowe uczęszczanie do szkoły oznacza również rytuały powszechnie akceptowanych świadectw dla wszystkich członków ‚wykształconego’ społeczeństwa. Szkoły dokonują selekcji tych, którym się na pewno powiedzie w życiu i posyłają ich w świat, dając im ku temu odpowiednie świadectwa potwierdzające, że znajdują się na najlepszej drodze do sukcesu. Odkąd powszechny obowiązek szkolny został uznany za przepustkę do życia w społeczeństwie, przydatność do życia społecznego mierzy się bardziej ilością czasu i pieniędzy przeznaczonych na kształcenie w okresie młodości, aniżeli umiejętnościami zdobytymi poza ‚jedynie słusznym programem nauczania'”.

Stabilne i demokratyczne społeczeństwo, uważa Friedman, nie jest w stanie funkcjonować bez akceptacji większości i bez ich minimalnej wiedzy oraz umiejętności czytania i pisania. Wyedukowane dziecko, w jego opinii, przyczynia się do lepszego funkcjonowania społeczeństwa poprzez promocję stabilnego i demokratycznego społeczeństwa. Szkolnictwo publiczne, obowiązkowe tak jak twierdził Illich, przekazuje też pewne wartości, które są pożądane dla zachowania ładu społecznego. Jest to dość mocny argument w toczącej się debacie.

Nauka poza radarem państwa

James Tooley przeprowadził dość interesujące badania w biednych krajach takich jak Ghana, Kenia, Indie czy Chiny i obalił mit, że prywatna edukacja dla biednych nie istnieje. Prowadząc badania zauważył, że większość przedstawicieli władz i międzynarodowych agencji zaprzeczyła, że prywatne szkolnictwo istnieje dla biednych. W Chinach dowiedział się, że jego badania są „niemożliwe”, bo kraj ten rozwinął powszechne szkolnictwo, co oznacza, że jest ono dostępne dla wszystkich, tak dla biednych, jak i bogatych. W innych państwach odkrył, że prywatne szkoły są dla uprzywilejowanych, a nie dla biednych.

Jednak okazało się, że w slumsach odnajdywał on prywatne szkoły, często ukryte przed publicznym widokiem. Szkoły te odbiegają od standardów, jakie dominują w zachodnim stylu myślenia. Są to przeważnie zrujnowane domy mieszkalne przystosowane do potrzeb nauczania, albo nauka odbywa się na otwartym powietrzu. Pragnę przedstawić tutaj jedynie wyniki badań przeprowadzonych w Hyderabad w Indiach. Wyglądają one następująco: spośród 918 szkół (brane były pod uwagę tylko te znajdujące się w slumsach), 35% stanowiły szkoły państwowe (rządowe), 23% były to szkoły prywatne uznane przez rząd i 37% szkół nie uznanych przez rząd, tzw. poza radarem. Szkoły te działają na czarnym rynku edukacyjnym, bez wsparcia finansowego i prawnego ze strony państwa.

Prywatne, nieuznane szkoły posiadają przeważnie 8 nauczycieli na 170 uczniów, natomiast szkoły publiczne są większe, posiadają przeciętnie 18 nauczycieli na 490 uczniów. W „nieoficjalnej”, prywatnej szkole płaci się 1,51 dolara za miesiąc, podczas gdy w uznanej szkole 2,12 dolara. Przeciętny dochód na jednego członka rodziny wśród badanych osób uczęszczających do szkół nieuznanych wynosi około 23 dolarów na miesiąc. Minimalne wynagrodzenie to 46 dolarów, zatem osoby uczęszczające do tych szkół były naprawdę biedne. Prywatne, nieuznane szkoły oferują najbiedniejszym dzieciom stypendia lub dotują naukę – 7% dzieci nie płaci wcale, a 11% ma zredukowaną opłatę. W konsekwencji biedni wspomagają najbiedniejszych. Podobnie wyniki badań przedstawiały się w innych państwach.

Drugi mit, który udało się obalić Tooley’owi, brzmiał „prywatna edukacja dla biednych jest niskiej jakości”. Wyniki badań pokazały, że prywatne szkoły – te uznane jak i nieuznane – pomimo tego, że ich budynki zasadniczo różniły się od wyobrażeń cywilizacji zachodniej, były lepiej wyposażone, m.in. w ławki, tablice czy toalety. Poziom nauczania był wyższy w szkołach prywatnych niż publicznych. Absencja nauczycieli była znacznie wyższa w szkołach państwowych. Badania pokazują, że osiągnięcia uczniów w prywatnych szkołach są wyższe, niż uczniów ze szkół państwowych.

J. Tooley wskazuje, opierając się na wynikach swoich badań, że prywatne szkoły są dostępne nie tylko dla uprzywilejowanych klas, poza tym okazuje się, że szkoły prywatne są lepsze od publicznych. Jeśli szkoły publiczne w biednych obszarach, takich jak wspomniane czy getta nowojorskie zawiodły, może warto pokusić się, by wprowadzać inicjatywy prywatne, wspierane przez rząd z systemem voucherów – podsumowuje wyniki swoich badań Tooley.

Bezpłatne studia – mit równości i sprawiedliwości

Wyżej opisany system odnosi się do szkolnictwa na poziomie podstawowym i średnim, natomiast co z sektorem szkolnictwa wyższego? Tutaj odpowiedź opierająca się na koncepcjach liberalnych jest podobna – po pierwsze wolność wyboru, po drugie wprowadzenie konkurencji. Śledząc toczącą się w ostatnim czasie debatę medialną na temat wprowadzenia odpłatności za studia wyższe w Polsce, odniosłam wrażenie, że społeczeństwo jest przeciwne wprowadzeniu odpłatności za studia – jednak urynkowienie szkolnictwa wyższego, tak samo elementarnego jak i średniego, nie oznacza jego prywatyzacji, z czym powszechnie jest mylone. Wielu uważa, iż urynkowienie edukacji pogłębi nierówności społeczne i spowoduje ograniczenie dostępu do szkolnictwa wyższego osobom pochodzącym z biedniejszych rodzin.

Tymczasem każda osoba, która pracuje, niezależnie od wykształcenia, płaci podatki. Ich dzieci uczęszczają do szkół, które są opłacane z ich podatków. Oczywiście korzystają z tego przywileju również dzieci osób niepłacących podatków, według zasady solidarności społecznej
. Nie wszyscy płacący podatki mają wyższe wykształcenie, a są zmuszani do płacenia za kształcenie studentów. Nikt się ich nie pyta o to, czy chcą, aby ich pieniądze szły na wspieranie żaków. Rzecz jasna, te środki finansowe nie mogą zaspokoić wszystkich potrzeb wynikających z kształcenia na poziomie wyższym. Dlatego obniża się jakość kształcenia (mniej zaangażowanej kadry, więcej studentów). Z drugiej strony istnieje też niebezpieczeństwo, że osoba, na którą w myśl solidarności społecznej łoży się środki finansowe, nie skończy studiów, bo na przykład w pewnym momencie życia zechce hodować owce na Podhalu. Wówczas mamy do czynienia z marnowaniem środków finansowych podatników, nad którymi nikt nie ma w zasadzie kontroli, bo przecież nie ma przymusu (na szczęście) kończenia studiów wyższych. Jeśli dana osoba będzie musiała zapłacić sama za swoją edukację, wówczas stanie się odpowiedzialna za swoje środki finansowe i będzie mogła robić co chce – albo zakończyć edukację, albo ją porzucić. Podatnicy nie będą ponosić kosztów jej decyzji. Oponenci zapewne wystawią argument pogłębiania nierówności społecznych. Jednak celem jest edukacja, a nie równość. Jeśli wprowadzi się odpłatność za studia wyższe, wówczas osoba, która podejmie się kontynuowania edukacji, będzie chciała ją skończyć, wreszcie sama będzie decydować, na co jej pieniądze będą wydawane.

Postawię kolejne pytanie: czy sprawiedliwe jest zatem, że większość społeczeństwa nie posiadająca wykształcenia wyższego, utrzymuje mniejszą część osób, która dąży do uzyskania tego wykształcenia? Dlaczego robotnik z huty szkła ma płacić na kształcenie prawników w Polsce? Zakłada się, że później ten prawnik będzie spłacał swój „dług” w ramach pracy zawodowej, tj. płacąc podatki, składki, etc., tym samym „dokładając” się chociażby do emerytury hutnika. Jednak nikt nie zatrzyma prawnika przed udaniem się po skończonych studiach do Chile, gdzie będzie on bronił praw tamtejszych hutników i do ich utrzymania będzie się dorzucał. I według tej „sprawiedliwości społecznej”, wygrywa prawnik – wykształcony za pieniądze hutnika, który nic w zamian nie otrzyma. A nawet jak ów prawnik pozostanie w kraju, to dzięki hutnikowi będzie zarabiał znacznie więcej.

Konkurencja – panaceum na całe zło?

Thomas Straubhaar zastanawia się, dlaczego nie można urynkowić szkolnictwa wyższego (pisał on o uniwersytetach), skoro można było to uczynić z większością gałęzi przemysłu, takich jak rynek energetyczny, transport, poczta czy telekomunikacja? Zwraca uwagę na fakt, że państwowe uniwersytety są przeludnione, kształcenie na nich trwa zbyt długo, przedwczesne porzucanie studiów jest wysokie, wskazuje także na inflację dyplomów. Wyzwaniem dla współczesnych uniwersytetów będzie, bądź też już jest, gospodarka oparta na wiedzy. Straubhaar zauważa, że współczesna wiedza bardzo szybko dezaktualizuje się, w związku z czym uniwersytety będą musiały stać się bardziej elastyczne (chociażby w programach kształcenia) i dostosować się do wymogów współczesnego świata. Obecne realia, jak twierdzi Straubhaar, pokazują, że cele są nadal ustalane przez polityczne władze a uniwersytety mają mniej lub więcej swobody w wyborze metod ich osiągania. Jednak nadal nie ma konkurencji, realnych sankcji i istnieją trudności związane z usunięciem pracownika naukowego, który nie przykłada się do swojej pracy.

Straubhaar ponownie panaceum znajduje we wprowadzeniu konkurencji. Proponuje dwa modele rozwiązań; pierwszy radykalny, drugi pragmatyczny. O ile ten pierwszy, według autora, wydaje się być trudny do wprowadzenia w wielu społeczeństwach, to drugi zdaje się być odpowiednim rozwiązaniem. Model radykalny zakłada, że prywatne uniwersytety są w stanie pokryć wszystkie potrzeby w zakresie kształcenia i badań. Według zasady społecznej sprawiedliwości, publiczne pieniądze powinny wspierać konkretne osoby, a nie anonimowe instytucje. Osoby, których nie stać na kształcenie, powinny mieć łatwy dostęp do kredytów. Rola państwa powinna się ograniczać do zapewnienia dostępu wszystkim tym, którzy spełniają warunki, zapewnienie minimalnych standardów i przejrzystości działania. Opłata za szkolnictwo wyższe, według Straubhaara, jest sprawiedliwa, gdyż zapewni społeczną sprawiedliwość i efektywność ekonomiczną. Pragmatyczny model Straubhaara zakłada głównie wprowadzenie systemu voucherów, o których już wspomniałam wcześniej. Jeśli studenci nie będą w stanie ukończyć studiów w wyznaczonym terminie lub jeśli będą chcieli je sobie przedłużyć, wówczas będą musieli sami za nie zapłacić, jednak należy zapewnić właściwy system kredytów.

Straubhaar podsumowuje, że jeśli szkolnictwo wyższe chce przetrwać w obliczu wyzwań jakie niesie współczesny świat, musi wprowadzać reformy – właśnie w sferze finansowania. Wygrają te szkoły, które będą umiały je wprowadzić.

Konieczność rewolucji

Tendencje integracyjne i globalizacyjne powodują, że uniwersytety muszą stać się bardziej konkurencyjne. Przepełnione uniwersytety w Niemczech mogą być tolerowane przez niemieckich polityków, ale nie zatrzymają niezadowolonych studentów przed pojechaniem do Wielkiej Brytanii, gdzie uzyskają lepszą edukację. Z kolei atrakcyjne dla Europejczyków uniwersytety brytyjskie nie zatrzymają uzdolnionych studentów przed wyjazdem do Stanów Zjednoczonych.

Przedstawione powyżej liberalne koncepcje mogą wielu osobom wydawać się dość rewolucyjne, burzące dotychczasowy ład, niemożliwe do wprowadzenia. Jednak we współczesnych społeczeństwach, w których coraz więcej osób jest beneficjentami edukacji, zmiany wydają się konieczne. Nie ma jednej prostej odpowiedzi na to, jak zniwelować nierówności społeczne, jak poprawić efektywność systemu edukacyjnego, zarówno pod względem kształcenia jak i zarządzania. Nie wyobrażam sobie, aby szkoły i uniwersytety działały jak prywatne korporacje – jednak aby sprostać wymaganiom rynku, są zmuszone działać na podobnych warunkach.

Dzisiejszy system szkolnictwa w wielu aspektach przypomina sowiecki model planowania, zatem zmiana wydaje się konieczna. Osobiście uważam, że po pierwsze należy wprowadzić możliwość konkurencji na rynku edukacyjnym na wszystkich poziomach, ale co jeszcze ważniejsze – stworzyć możliwość różnorodności. Jedynie w takich warunkach możliwe jest kształcenie wolnych, tolerancyjnych, rozumiejących i krytycznych jednostek.

Wykorzystane zdjęcie jest autorstwa: foxtongue ., zdjęcie jest na licencji CC

Europejska Wspólnota Plemienna :)

Wspólnota

Stada są formą organizacji dostępnej stworzeniom o w miarę rozwiniętych mózgach. Stado, dla swego istnienia i funkcjonowania – poza nieco iluzorycznym w zależności od sytuacji związkiem pokrewieństwa – potrzebuje innych więzi: wspólnoty interesów gospodarczych, a co za tym idzie – obronnych.

Ludzie od zawsze rozumieli, że zorganizowana społeczność oznacza korzyści: od możliwości skutecznego polowania, przez wspólną uprawę ziemi w kulturach rolniczych, po produkcję i usługi. Do naturalnych więzi gospodarczych i obronnych charakteryzujących wszelkie społeczności zwierzęce, obdarzeni zdolnością myślenia abstrakcyjnego ludzie dodali do więzi filozofię i jej pochodną – politykę.

Mechanizm rozpadu czy upadku społeczności w świecie zwierząt jest dosyć prosty: kiedy znika więź gospodarcza – wspólne żerowisko, teren łowiecki – istnienie stada staje się bezprzedmiotowe. Podobnie w świecie ludzi: jeżeli znika wspólnota interesów gospodarczych związek ludzki zaczyna się chwiać. I wszystko by grało zgodnie z naturą – gdyby nie polityka.

Polityka potrafi stworzyć związki ludzkie o słabej, lub nawet nieistniejącej więzi gospodarczej. Podręcznym przykładem jest niesławnej pamięci RWPG – mimo założeń tworzenia czegoś na kształt wspólnego rynku, wprowadzenia specjalizacji produkcji poszczególnych krajów – zarówno Związek Sowiecki jak i każdy z jego wasali z osobna był przekonany że „dokłada do interesu”. Tzw. rubel transferowy skłaniał do szukania rozwiązań barterowych, bo na rozliczeniach w tej wirtualnej walucie każdy tracił – i kupujący i sprzedający (choć wydaje się to niemożliwe). Twory, które są oparte na sztucznych, politycznych podstawach, nie popartych faktyczną więzią i wspólnotą interesów, trwają w czasie historycznym bardzo krótko; w czasie ludzkim – niestety długo, bo kilka pokoleń. Ich byt jest oczywiście przedłużany, jeżeli układ opiera się na jednym dominującym elemencie, lub w przypadku systemu totalitarnego – dopóki oczywiście system stać na utrzymanie związku w ryzach przemocą lub jej groźbą.

Niemniej zasadniczą przyczyną powstawania społeczności – od najmniejszego plemienia, do imperium i związku państw – jest interes gospodarczy. Upadek związku – o ile nie jest spowodowany katastrofą, czynnikiem zewnętrznym – wynika z zaniku więzi.

Doświadczenie dziejów wskazuje, że czynnik abstrakcyjny – polityczny, ideologiczny – musi być podparty gospodarczym i obronnym; pomiędzy nimi musi trwać równowaga, muszą być spójne i żaden z nich nie może dominować nad pozostałymi ponad miarę.

Skąd się brały imperia?

Cywilizacje starożytnego wschodu powstawały oparte na wspólnocie uprawy kultur rolniczych – zorganizowanie upraw w dolinie Nilu czy Tygrysu i Eufratu budowało związek, który wytworzył struktury obronne i polityczne. Związki te dominowały dopóki struktura gospodarcza i rozwój cywilizacyjny nie umożliwił pojawienia się konkurentów, którzy z dala od dorzeczy wytworzyli gospodarki zdolne zmieniać układ sił.

Przypadkiem nierównowagi czynników jest bez wątpienia imperium Aleksandra Macedońskiego – jedyną więzią potężnego organizmu była idea polityczna związana z osobą charyzmatycznego władcy. Wraz z jego śmiercią, pozbawione innych czynników integrujących państwo stało się przestrzenią geograficzną zamieszkałą przez określoną liczbę ludzi – na której powstały zaraz nowe organizmy państwowe.

Państwa i ich związki także zmieniały się – i zawsze przy zaburzeniach równowagi pomiędzy czynnikami integrującymi przeżywały kryzysy bądź upadki.

Najtrwalsze imperium naszego kręgu kulturowego, Rzym, rozwijał się dosyć powoli, stwarzając jednocześnie mechanizmy integracyjne. Plemiona podbite dostawały status sfederowanych, z czasem nadawano im obywatelstwo rzymskie – czynnik polityczny nadążał za wspólnotą gospodarczo – obronną. By utrzymać równowagę między czynnikami integrującymi, w okresie świetności cezarowie potrafili zatrzymać podboje mimo militarnego potencjału. Przykładem są decyzje Tyberiusza o zatrzymaniu podboju Germanii; wbrew niemieckiej legendzie narodowej nie powstrzymali podboju wodzowie – cesarz po prostu nie widział sensu gospodarczego we włączaniu w granice imperium nieprzydatnych i trudnych do zurbanizowania na wzór rzymski terytoriów. To samo skierowało legiony nadreńskie za czasów cesarza Klaudiusza na podbój Anglii – tam Rzym widział interesujący go teren do przyłączenia. Górzystej Szkocji nawet za bardzo nie próbowano podbić, pozostając przy odgrodzeniu się wałem zabezpieczającym stan posiadania.

Rzym I stulecia rozwijał się harmonijnie mimo szaleństw i satrapii niektórych władców, mimo różnic religijno – kulturowych. Państwo było spójne gospodarczo, zaspokajało potrzeby obywateli, a bogactwo pozwalało na utrzymywanie w szachu sąsiadów – stała i potężna armia oraz skarbowa wydolność szybkiego jej powiększenia w miarę potrzeb dawała luksus spokojnego życia i bogacenia się.

Paradoksalnie – postęp cywilizacyjny i rozprzestrzenianie się kultury upraw i rzemiosła zapoczątkowały upadek imperium. O ile w I wieku można było powiedzieć, że Rzym czy Galia bez Egiptu będą głodowały, o tyle w III wieku taka Galia stała się prowincją samowystarczalną pod wieloma względami; nie potrzebowała drogiego zboża z Egiptu – mając tańsze własne, nie potrzebowała produkcji sprzętów czy broni z Półwyspu Apenińskiego czy Grecji – posiadając na własnym terytorium wiele miast z warsztatami i wykształconymi wytwórcami. Osłabienie więzi gospodarczych i samowystarczalność prowincji, zmniejszenie obrotów gospodarczych pomiędzy nimi – co było jednym z podstawowych przychodów skarbu państwa poprzez sprzedawanie monopoli itp. – osłabiły zdolności obronne. Państwo coraz mniej opierało się na więziach gospodarczych i wynikających z nich społecznych – coraz bardziej natomiast na stricte politycznych, związanych z władzą i administracją cesarstwa. Najazdy i agonia imperium to efekt braku determinacji jego obrońców – bo czego tu bronić, jeśli cesarstwo nie spełniało oczekiwań obywateli i zdawało się być zbędne.

Oczywiście z naszej perspektywy upadek cesarstwa rzymskiego był czymś wielkim i strasznym – choćby z tego względu, że po nim nastąpił czas mało klarownego bałaganu. Odrywając się na chwilę od ulubionego przez autorów podręczników politycznego spojrzenia – można łatwo zauważyć, że koniec Rzymu to efekt co najmniej dwóch wieków rozkładu związków gospodarczych pomiędzy poszczególnymi jego częściami.

Cała późniejsza historia potwierdza takie podejście analityczne: mocarstwami stawały się państwa, gdzie silna więź gospodarcza organizowała społeczność zdolną do militarnej obrony swoich interesów i posiadającą polityczną ideę. Równowaga tych elementów dawała siłę i zwartość, pozwalała wygrywać konkurencję. Nie zdarzyło się nigdy, by istniała tak silna idea, która nie podparta solidną wspólnotą interesów umiała by przetrwać próbę czasu.

Unia Europejska – czy ma szanse trwać?

Jest nam dane obserwować związek europejski – eksperyment o tyle nietypowy, że nie ma państwa-trzonu, wokół którego skupiali by się słabsi. Politycznie wielka trójka – Wielka Brytania, Niemcy i Francja uniemożliwiają sobie nawzajem zajęcie pozycji lidera, czego zresztą skrzętnie pilnują Włochy, aspirujące do przekształcenia wielkiej trójki w czwórkę, a także średniacy – np. Hiszpania czy Polska, nadrabiający inne braki wielką ambicją.

Fundament Unii Europejskiej – poza zespołem pojednań mentalnych Niemiec z Francją, Wielką Brytanią et caetera – był bardzo solidny: Europejska Wspólnota Węgla i Stali, która w czasach mierzeni
a potęgi państw wydobyciem surowców i wytopem surówki łączyła potencjały i tworzyła podwaliny integracji. Równolegle powstał Euratom, który miał w założeniu połączyć siły w badaniach i rozwoju energii atomowej. Europejska Wspólnota Gospodarcza dalej podkreślała ciężar integracji, omijając rafy nacjonalizmów i tworząc przestrzeń wspólnoty interesów niezależnej od fluktuacji politycznych.

Decyzje Europejczyków zawarte w Traktatach Rzymskich i wcześniejszej Konferencji Mesyńskiej wypływały z reakcji ówczesnych przywódców państw europejskich na wyzwania, jakim nie mogły ich kraje podołać samodzielnie. „Sieroty planu Marshalla”, jak nazywali ich złośliwi, w latach 50-tych stanęli nie tylko wobec polityczno-militarnej dominacji dwóch mocarstw, ale także wobec marginalizacji znaczenia gospodarczego Europy. Żadne z państw europejskich – nawet niedawne mocarstwa – nie było w stanie podjąć wyzwania projektów rozwoju przemysłu ciężkiego czy rozwoju sektora energii atomowej na skalę zbliżoną choćby do skali, na jaką działo się to w USA czy Związku Sowieckim. Kraje Europy Zachodniej, zabezpieczone geopolitycznie sojuszem północnoatlantyckim, z przyczyn gospodarczych coraz bardziej stawały się klientami USA w przypadku poważnego konfliktu zbrojnego, niż partnerami. Stąd konieczność integracji gospodarczej i budowania wspólnego potencjału, zdolnego istnieć w sposób znaczący w globalnym systemie.

Za integracją gospodarczą poszły projekty społeczne: zniesienie granic celnych i połączenie rynków pracy, co pozwoliło na zniesienie granic cywilnych i swobodę poruszania się Europejczyków na skalę niespotykaną chyba od końca XVII w. Jednocześnie postępowały prace nad integracją polityczną, które zaowocowały traktatem z Maastricht. Ten traktat i – powiem coś niepopularnego – rozszerzenie Unii Europejskiej o kraje Europy Środkowej osłabiły fundament gospodarczy, przenosząc punkt ciężkości na czynnik polityczny. Tzw. nowe kraje, byłe demoludy, do integracji nie były przygotowane pod względem ekonomicznym. Będąc mniej lub bardziej zaawansowane w przemianach gospodarczych, nadal tkwiły w epoce węgla i stali, z którą „Stara Europa” rozstawała się na przełomie lat 70 i 80 ubiegłego wieku. Fakt spełnienia kryteriów deficytu budżetowego, inflacji itp. niewiele pomaga – bo to wskaźniki statystyczno-księgowe, zabezpieczające oczywiście gospodarkę – ale co mają wspólnego ze wspólnotą interesów?

O ile Polska miała interes (choć w sumie krótkoterminowy) w korzystaniu z programów wyrównujących poziom życia, o tyle cele i problemy dalekosiężne nie wydają się być wspólne. My i inne kraje bloku sowieckiego jesteśmy zainteresowani przebudową archaicznej struktury gospodarczej, podczas gdy stara Unia, z ustabilizowanym poziomem życia obywateli, musi zająć się wyzwaniami ery postindustrialnej, ery nowych technologii. Położenie nacisku na rozwój polityczny Unii Europejskiej, z założoną rozbudową unijnej administracji i pracami nad traktatem konstytucyjnym, skrywa trochę brak postępu w działaniach w sferze gospodarczej.

System wspólnej kasy finansowania produkcji rolnej czy też rozbudowy infrastruktury nie likwiduje dezintegrujących egoizmów narodowych – wręcz przeciwnie, podsyca je. Polska nie jest jedynym krajem, gdzie politycy, media, a co za tym idzie i opinia publiczna fascynuje się przeróżnymi „sukcesami” i „porażkami” wyciągania z unijnej kasy. Ustalenie takiej czy innej kwoty dopłat i limitów produkcyjnych jest okazją do triumfalnych konferencji prasowych z pokazywaniem – my wyrwaliśmy 100 milionów euro a sąsiedzi tylko 50 – mamy sukces! Te pieniądze nie integrują, tylko dezintegrują – szczególnie, że ich wydatkowanie jest zgodne z tzw. priorytetami, ale nie ujęte w żaden wspólny plan rozwoju. Klasycznym przykładem z polskiego podwórka jest ładowanie potężnych środków w infrastrukturę na terenie wsi, które najprawdopodobniej za 10-20 lat przestaną istnieć. Unia, skupiając się na politycznym aspekcie integracji – powiedzmy uczciwie z umiarkowanymi sukcesami – zapomina o wyznaczeniu wspólnego dalekosiężnego celu, zapomina o wskazaniu wspólnej, namacalnej korzyści nadającej sens praktyczny idei. Od 1992 roku postępuje w moim odczuciu niepokojący z punktu widzenia doświadczeń historyczny proces przekształcania wspólnego interesu podpartego ideą na zbiór interesów poszczególnych państw. Filar gospodarczy zanika, filar polityczny rozrasta się i rozmawiamy abstrakcyjnie, filar militarny tak naprawdę nigdy nie powstał.

W ślepym zaułku?

Sensem gospodarczym Unii Europejskiej nie może być tylko budowa kolejnej autostrady czy oczyszczalni ścieków – jak często rozumujemy w Polsce. Bo wystarczy kryzys gospodarczy u największego płatnika (Niemcy), który ze względu na strukturę społeczną i przewidywane załamanie systemu emerytalnego wcale nie jest nieprawdopodobny – żeby tej wspólnej kasy było dużo mniej i wymierny sens Unii dla biedniejszych członków raptem okaże się niewielki. UE w porównaniu z EWG nie ubyło konkurentów – a wręcz przeciwnie. W skali globalnej od lat 60-tych ważnym graczem jest Japonia, w latach 90 pojawiły się Chiny, po kryzysie wraca na scenę Rosja zasilana nieustannie rosnącymi cenami ropy i gazu. Europa musi dotrzymać kroku starym i nowym potęgom gospodarczym – w przeciwnym przypadku żadna konstytucja nie pomoże.

Unia, niezależnie od potrzebnej integracji politycznej, powinna określić sobie cele na miarę tych z czasów Moneta i Schumanna. Postawić na projekty przekraczające możliwości jej członków, a konieczne dla funkcjonowania w XXI w. Niewątpliwie do takich należą:

– Bezpieczeństwo energetyczne. Abstrahując od głośnej sprawy rurociągu bałtyckiego, który jest przykładem braku wspólnej polityki i dominacji interesów narodowych nad europejskim. Priorytetami powinny być badania nad alternatywnymi źródłami energii i tworzenie wspólnego systemu energetycznego.

– Zaangażowanie połączonych potencjałów naukowych w badania nad nowymi technologiami. Dziś nie liczy się wytop surówki. Koszty pracy nie pozwolą Europejczykom konkurować w produkcji prostych sprzętów i urządzeń z Azją; jedyna szansa to rozwój
i zagospodarowanie rynku produkcji zaawansowanych technologii. Tylko połączenie sił pozwoli dotrzymać kroku USA, Japonii, a z czasem Rosji i Chinom. Te ostatnie już się na tym rynku pojawiły.

– Integracja i koordynacja przedsięwzięć gospodarczych w poszczególnych sektorach, inspirowanie europejskich ponadnarodowych grup producenckich – nie konkurujących lecz współpracujących na rynkach pozaeuropejskich, opartych na uczciwej wspólnocie interesów.

Nonsensem jest rozmowa o integracji, jeżeli tylko trzy państwa europejskie (Francja, Niemcy i Włochy) wydają potężne środki na badania i wdrażanie systemów szybkiej kolei; gdyby były to środki prywatne to nie widzę problemu, ale mówimy o wydatkach budżetowych państw, które mają się integrować. Taki projekt – to jest właśnie zadanie wspólne dla UE, w taki projekt powinni być wciągnięci wszyscy członkowie – bo wszyscy potem mogliby korzystać. Takie przykłady można mnożyć.

Wkraczając w obszar trzeciego czynnika – militarnego – na czym ma polegać wspólnota gospodarcza, jeśli Polska, szukając samolotów bojowych, kupuje je poza UE? Taki projekt jak Eurofighter to także coś, co powinno być zadaniem unijnym z zaangażowaniem wszystkich państw. Wspólny projekt powinien zaowocować dobrym samolotem, wchodzącym na wyposażenie wszystkich europejskich armii. Amerykanie nie szukają sprzętu bojowego poza swoimi granicami – rząd nie odważyłby się kupić czegokolwiek od innej firmy, niż płacącej podatki w USA. Jeśli chcemy z nimi konkurować – to warto ich w niektórych sprawach naśladować.

Aspekt militarny związku o nazwie Unia Europejska w praktyce nie istnieje. Dyskusje o
europejskich siłach zbrojnych odnawiają się co jakiś czas, tradycyjnie nie prowadząc do zadowalającego efektu. Pewien wpływ ma na to schizofrenia części członków UE (z Polską włącznie), polegająca na problemie pogodzenia jednoczesnego członkostwa w UE i NATO, których cele polityczne nie zawsze są spójne. Infantylny antyamerykanizm prezentowany przez część elit politycznych starej Unii nie zmienia faktu, że w przypadku konieczności interwencji nawet w Europie, co pokazała sytuacja w b. Jugosławii, bez USA skutecznie działać się nie da. UE musi być zdolna do samodzielnych działań – inaczej zawsze Amerykanie będą niejawnym członkiem Unii, od którego będziemy zależni. Trudno powiedzieć, czy UE musi powołać samodzielną armię – ale z całą pewnością powinna integrować systemy łączności i dowodzenia, wprowadzać procedury reagowania i współdziałania jednostek wydzielonych z armii narodowych, musi wypracować model sojuszu pozwalający niejako automatycznie współpracować w przypadku wspólnego zagrożenia. Czyli: uzyskać zdolność reakcji militarnej i dać wspólnocie i jej członkom poczucie bezpieczeństwa.

***

Unia Europejska chce być mocarstwem i liczyć się w świecie – historia nakazuje harmonię pomiędzy więzią i wspólnotą gospodarczą, wspierającą ją ideą polityczną i zapewnieniem gospodarce i idei bezpieczeństwa militarnego. Czy Unia, zapętlona w referenda krajowe na tematy polityczne, jest w stanie skorygować swój kurs, przywrócić wagę integracji gospodarczej i stworzyć wspólną obronę – czas pokaże. Jeśli tak się nie stanie, katastroficzne wizje zniknięcia Europy jako bytu politycznego z mapy znaczących punktów świata – staną się rzeczywistością.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję