Zawsze jest dobry czas dla liberałów – Rozmowa Tomasza Kamińskiego z Wiktorem Wojciechowskim :)

PŁACA MINIMALNA

To nie jest dobry czas dla liberałów. Dyskurs publiczny dotyczący rynku pracy został niemal całkowicie zdominowany przez idee lewicowe, które jeszcze niedawno nie były zbyt popularne. Teraz, zamiast zmniejszenia kosztów pracy, postuluje się częściej podnoszenie płacy minimalnej, obniżanie wieku emerytalnego, zwiększenie zasiłków socjalnych…

Najlepszym tego przykładem jest program „Rodzina 500 plus”, który moim zdaniem nie tylko stanowi olbrzymie obciążenie dla finansów publicznych, lecz także jest szkodliwy dla rynku pracy. Hojne transfery tworzą pułapki socjalne – uzależniają jak narkotyk, osłabiają bodźce do pracy i mogą trwale wykluczać z rynku pracy osoby o niskich dochodach. Nie znam kraju, który osiągnąłby wysokie tempo rozwoju wskutek zwiększenia transferów społecznych. Rozwój gospodarczy, a zatem i wzrost dochodów, bierze się z produktywnej pracy, a nie z zasiłków, które ostatecznie zmuszają polityków do zwiększenia fiskalizmu. Program „Rodzina 500 plus” już zmusił PiS do podniesienia podatków: wprowadzono nowe podatki sektorowe, w przyszłym roku zostaną utrzymane wyższe stawki VAT-u. Wyższe podatki hamują przecież skłonność firm do inwestowania, a w efekcie zmniejszają popyt na pracę.

No dobrze, to zatrzymajmy się na chwilę przy tej „Rodzinie 500 plus”. Na czym polega ten mechanizm wykluczenia?

Chodzi o osoby, które rezygnują z pracy, bo dochody z programu „Rodzina 500 plus” są bardziej atrakcyjne w porównaniu z wynagrodzeniem. Co więcej, w wielu wypadkach podjęcie przez te osoby legalnej pracy skutkowałoby utratą prawa do tego zasiłku. Nawet jeśli początkowo zakładają, że to tylko przejściowa przerwa w pracy, to jednak może się ona okazać trwała. Po kilku latach powrót takich osób na rynek pracy może być bardzo trudny, bo mało kto będzie chciał je zatrudnić.

800px-France_in_XXI_Century._Electric_scrubbingWróćmy jednak do tej złej pogody dla rozwiązań liberalnych. Dostrzegasz przechył w kierunku idei lewicowych, dawniej powiedzielibyśmy „socjalistycznych”?

Socjalistyczne recepty na wzrost liczby pracujących to intelektualna tandeta. Wystarczy elementarna analiza doświadczeń innych krajów, aby się przekonać, że nadmierna interwencja państwa przynosi więcej szkód niż pożytku. Przykładowo, głęboka zapaść greckiej gospodarki, w tym dramatyczny wzrost bezrobocia, nie wynikały z nadmiaru wolnego rynku, ale z rozdętych wydatków socjalnych, które zniechęcały do pracy i powiększały dług publiczny. Wysokie bezrobocie w niektórych krajach Europy Zachodniej jest skutkiem nadmiernego etatyzmu, wysokich podatków i przeregulowania gospodarki. W sprawnym państwie rząd nie kwestionuje wyroków sądów, przedsiębiorstwa nie są kontrolowane przez polityków, wolność gospodarcza nie jest ograniczona. W sprawnym państwie dominującą rolę odgrywają konkurujące ze sobą prywatne firmy, gdzie podatki są umiarkowanie niskie i gdzie prawo jest przewidywalne i można je szybko egzekwować. Recepty PiS-u na rozwój polskiej gospodarki poprzez obniżenie wieku emerytalnego, zwiększenie wydatków socjalnych czy utrzymywanie wysokiego deficytu finansów publicznych w okresie bardzo dobrej koniunktury są de facto przepisem na głęboki kryzys fiskalny, a w najlepszym razie na silne spowolnienie tempa wzrostu PKB.

Jasne, ale weźmy sztandarowy obecnie postulat podniesienia minimalnej stawki godzinowej za pracę. Dlaczego mówi się o tym, a nie o obniżaniu kosztów pracy, jak jeszcze 10 lat temu? Pracodawcy muszą wreszcie w większym stopniu niż dotychczas dzielić się swoimi dochodami z pracownikami. Słyszymy to ze wszystkich stron sceny politycznej.

Zacznijmy od tego, że to nie politycy tworzą miejsca pracy, tylko przedsiębiorcy. Ustalanie zbyt wysokiej minimalnej stawki godzinowej, czyli faktycznie wysokiej płacy minimalnej, to z góry skazana na porażkę próba dekretowania dobrobytu. Wysoka płaca minimalna zabija legalne zatrudnienie i wpycha w szarą strefę osoby o niskiej wydajności w identyczny sposób jak wysokie pozapłacowe koszty pracy. Obecnie klin podatkowy w Polsce jest niższy niż w większości krajów Europy Zachodniej. Mimo to w niektórych niskowydajnych sektorach gospodarki lub w słabo rozwiniętych regionach kraju klin podatkowy na tyle podnosi całkowite koszty zatrudnienia, że pracodawcy nie chcą legalnie zatrudniać pracowników. Poziom dochodów musi odzwierciedlać rynkową wartość wytworzonych dóbr. Jeżeli wysokie podatki lub wysoka płaca minimalna powodują, że koszty pracy przewyższają rynkową wartość pracy, to pracodawcy ograniczają legalne zatrudnienie lub zatrudniają na czarno.

Wszyscy tak mówią, ale to nie zawsze prawda.

Zgoda. Skala negatywnego wpływu wysokich kosztów pracy na wielkość zatrudnienia jest zróżnicowana. Płaca minimalna, która od przyszłego roku ma wynosić 2000 zł miesięcznie, praktycznie nie będzie hamować zatrudnienia w Warszawie. Ale w regionach słabo rozwiniętych gospodarczo, jak np. na tzw. ścianie wschodniej, tak wysoka płaca minimalna będzie wpychać wielu pracowników do szarej strefy. W efekcie wysoka płaca minimalna doprowadzi do trwałego rozwarstwienia dochodów i pogłębienia nierówności.

W porządku, ale zwolennicy podniesienia minimalnej stawki godzinowej argumentują, że firmy będą po prostu musiały się przystosować, a pracownicy przestaną biedować, wykonując pracę za głodowe zupełnie stawki, jak to się dzieje dzisiaj. Zarobki z legalnej pracy powinny pozwalać na godne życie.

Na problem niskich wynagrodzeń można spojrzeć z dwóch punktów widzenia. Pracodawcy widzą pełny koszt pracy, czyli nie tylko pensje wypłacane pracownikom, lecz także wszystkie obowiązkowe narzuty. Pracownicy z kolei widzą tylko to, co dostają „na rękę” i często twierdzą, że ich pracodawcy to bezduszni kapitaliści, którzy płacą zbyt mało. Podnoszenie płacy minimalnej nie jest dobrym sposobem na rozwiązanie tego problemu. Dużo lepszym rozwiązaniem byłoby obniżenie pozapłacowych kosztów pracy dla osób o niskich dochodach.

Ale to by oznaczało obniżenie dochodów do budżetu.

Tak, taki byłby skutek. Rząd PiS-u zapowiada tzw. dużą reformę podatkową, która od 2018 r. ma wprowadzić w życie „jednolitą daninę” będącą połączeniem podatku dochodowego i składek na ubezpieczenia społeczne.

Czyli to, co tak nieudolnie w kampanii przed ostatnimi wyborami proponowała PO?

Tak, idea obu rozwiązań jest ta sama. To idea bardzo dobra, pozwalająca zarówno uprościć system podatkowo-składkowy, jak i obniżyć klin podatkowy dla osób o niskich dochodach. Oczywiście trzeba w takiej sytuacji zaproponować sposób pokrycia ubytku dochodów budżetowych.

Jak to zrobić?

Można zwiększyć dochody z innych danin lub ograniczyć wydatki publiczne, najlepiej te zniechęcające do podejmowania pracy. Obniżenie fiskalizmu wskutek obniżenia wydatków publicznych jest oczywiście lepsze dla perspektyw wzrostu gospodarki niż tylko zmiana w strukturze dochodów podatkowych państwa. Na pewno nie warto dążyć do tego, aby koszty obniżenia obciążeń dla osób o najniższych dochodach były przerzucone na pracowników o dochodach średnich i wysokich. Progresja podatkowa silnie obciążająca dochody osób zarabiających kilka czy kilkanaście tysięcy złotych miesięcznie nie jest receptą na sprawnie funkcjonujący rynek pracy. W ten sposób wzmocniłyby się tylko bodźce osób wykształconych, np. informatyków, do emigracji zarobkowej. Wysokie podatki dla średniej i wysokiej klasy specjalistów mogą znacząco osłabiać bodźce pracowników do podnoszenia kwalifikacji zawodowych.

Wróćmy jeszcze na chwilę do tej stawki minimalnej. Jak rozumiem, logika tego wymuszenia na pracodawcach, by podnieśli płacę minimalną, wynika z olbrzymiej nierównowagi w relacjach pracodawców z pracownikami. Mamy w Polsce bardzo słabe związki zawodowe, a w firmach prywatnych one często w ogóle nie funkcjonują. Brakuje więc na rynku pracy istotnego aktora broniącego interesów pracowników. W tej sytuacji to państwo musi brać na siebie tę rolę i co jakiś czas wymuszać podwyżki wynagrodzeń. W przeciwnym razie, gdy siła negocjacyjna obu stron jest tak nierówna, pracodawcy pensji nie podniosą.

Powtórzę, administracyjne podnoszenie wynagrodzeń to próba dekretowana dobrobytu. Nie twierdzę, że powinniśmy zlikwidować płacę minimalną. Niech jednak pozostaje ona na takim poziomie, aby nie była źródłem patologii w postaci wpychania ludzi do szarej strefy.

Ale przecież tego poziomu nie da się precyzyjnie wyliczyć. On zawsze będzie arbitralnie narzucony.

Tego się nie da wyliczyć przede wszystkim dlatego, że stopień rozwoju poszczególnych regionów w Polsce jest bardzo zróżnicowany. Wiemy doskonale, że np. i przeciętne wynagrodzenia, i koszty życia w Warszawie są dużo wyższe niż na Podlasiu. Jeśli stawka minimalna będzie dostosowana do kosztów życia w stolicy, to zabije legalny rynek pracy na ścianie wschodniej. Jeśli natomiast będzie dostosowana do warunków na Podlasiu, to za tą stawkę osoba w dużej aglomeracji może nie być w stanie się utrzymać.

Może więc należałoby zróżnicować pensję minimalną w zależności od województwa?

Regionalne zróżnicowanie płacy minimalnej to na pewno dobry kierunek zmian. Uważam, że powinniśmy ustalać jej poziom na szczeblu powiatów, a nie województw. Województwa są bardzo duże i jednocześnie bardzo zróżnicowane wewnętrznie pod względem poziomu płac. Sytuacja na rynku pracy w niektórych powiatach na Mazowszu jest gorsza niż na tzw. ścianie wschodniej. Pod względem poziomu wynagrodzeń dzieli je przepaść od aglomeracji warszawskiej. Nie mamy jednego rynku pracy w Polsce, tylko tysiące.

Tyle że takie zróżnicowanie płacy minimalnej prowadziłoby do kombinowania z przenoszeniem firm do powiatów, gdzie regulacje są bardziej przyjazne dla pracodawców. To prosty przepis na tworzenie kolejnego patologicznego systemu.

Nie ma rozwiązań idealnych.

To co należałoby zrobić z tym problemem?

Jeśli już mamy jednolity poziom płacy minimalnej ustalony dla całego kraju, to lepiej, gdyby był on dostosowany do wydajności pracy w regionach słabo rozwiniętych gospodarczo niż do przeciętnego wynagrodzenia w Polsce.

Jaki to byłby poziom?

Dzisiaj płaca minimalna w Polsce to nieco ponad 40 proc. przeciętnego wynagrodzenia. W innych krajach, w których nie obserwuje się istotnego negatywnego wpływu płacy minimalnej na wielkość zatrudnienia, wynosi ona 30–35 proc. przeciętnych wynagrodzeń. Można to traktować jako wskazówkę.

NIERÓWNOŚCI

Robert Seymour, 1798-1836, Shaving by SteamInnym ulubionym tematem rozmów, na pewno od czasu pojawienia się na rynku słynnej książki Thomasa Piketty’ego, są nierówności. Czy nierówności faktycznie rosną?

W skali świata w okresie ostatnich 20 lat problem relatywnie niskiego wzrostu wynagrodzeń dotyczył 25 proc. najlepiej zarabiających z wyjątkiem tego słynnego 1 proc. osób, które osiągają rekordowo wysokie dochody. Jednocześnie obserwowano silny wzrost dochodów osób, których zarobki kształtują się na poziomie bliskim mediany globalnych płac. W praktyce oznacza to, że dochody klasy średniej w krajach rozwiniętych rzeczywiście rosły w tym czasie relatywnie dużo wolniej niż wysokiej klasy specjalistów. Z kolei realne dochody klasy średniej w szybko rozwijających się krajach azjatyckich, takich jak choćby Chiny czy Indie, wzrastały nawet szybciej niż pensje menedżerów w najbogatszych krajach OECD. O ile globalizacja pozwoliła zmniejszyć dysproporcje dochodów w skali globu, o tyle towarzyszył jej wzrost nierówności dochodowych w poszczególnych krajach.

A w Polsce?

Pod względem nierówności dochodów Polska jest europejskim średniakiem. Różne wskaźniki pokazują, że skala nierówności dochodowych w Polsce maleje od dekady. Nierówności dochodowe w Polsce są obecnie wyższe niż np. w Czechach, na Słowacji czy w krajach skandynawskich, ale jednocześnie niższe niż chociażby w Estonii, Hiszpanii czy we Włoszech.

Naprawdę?

Tak. Zresztą na pewnym etapie rozwoju gospodarczego naturalne jest, że nierówności dochodowe się powiększają. Wskutek przywrócenia zasad wolnego rynku w Polsce 25 lat temu wreszcie zaczęły być doceniane ludzka przedsiębiorczość, talent i kwalifikacje. W efekcie osoby utalentowane, twórcze, pomysłowe zaczęły zarabiać więcej niż osoby pozbawione tych cech. To jest zdrowa sytuacja. Nierówności dochodów nie są niczym złym, o ile odzwierciedlają różny rozkład w społeczeństwie talentów, zdolności czy pomysłowości. Gdyby osoby ponadprzeciętnie twórcze nie miały szans na uzyskanie odpowiedniej gratyfikacji za swoją pracę, to ich bodźce do wykorzystywania swoich zdolności spadłyby do zera.

Z takimi nierównościami nie należy więc, twoim zdaniem, walczyć?

Nie, bo nie można zabijać bodźców do kreatywności. Kraje, w których twórcy czy przedsiębiorcy nie mają szans na uzyskanie odpowiedniej nagrody finansowej za osiągnięte efekty ich pracy, nie mają szans na szybki rozwój. Nie zapominajmy, że jedynym źródłem wzrostu dochodów w długim okresie są innowacje, które unowocześniają technologię produkcji. Co innego nierówności szans. Zadaniem państwa jest usuwanie wszelkich barier po to, aby ludzie o podobnych zdolnościach mieli zbliżone szanse na realizację swoich życiowych planów. Państwo powinno zapewniać dobry, efektywny system edukacji, który pozwala wyrównać szanse na rynku pracy dzieci, które urodziły się w rodzinach o różnym poziomie dochodu. Na marginesie dodam: to wcale nie musi oznaczać, że system edukacji musi być państwowy. Chodzi tylko o to, aby był efektywny.

Rozumiem. Tu nie ma sporu. Jednak przecież nierówności dochodowe na świecie, a coraz bardziej w Polsce, nie zależą tylko od nierównej dystrybucji talentów, ale od odziedziczonego kapitału. Leń i nieuk pozbawiony talentu może być jednocześnie bardzo zamożny dzięki wcześniejszej pracy swoich rodziców.

Nie widzę w tym nic złego. Dlaczego państwo miałoby ingerować w to, co rodzice planują zrobić z zarobionymi przez siebie pieniędzmi? Mogą zarówno wszystko skonsumować, jak i pozostawić część majątku swoim dzieciom. To powinna być ich indywidualna decyzja. Jeśli spadkobierca potrafi ten majątek pomnożyć, to bardzo dobrze, a jeśli go roztrwoni – to też jego prawo.

A ja bym się jednak upierał, że lepiej opodatkować taki odziedziczony majątek niż pracę.

Absolutnie nie. Ten majątek był przecież zgromadzony z dochodów, które wcześniej podlegały opodatkowaniu. Opodatkowanie spadków zachęca do konsumpcji, a nie do oszczędności. Jest zatem antyrozwojowe. Gromadzenie oszczędności jest niezwykle ważne dla wzrostu gospodarki, bo oszczędności finansują inwestycje.

ZAPAŚĆ DEMOGRAFICZNA

Pomówmy teraz o głównym problemie, jaki stoi przed rynkiem pracy w Polsce w perspektywie najbliższych kilkunastu lat. Pokolenie powojennego wyżu odchodzi na emeryturę i nie ma go kto zastąpić, bo pokolenie wchodzące na rynek pracy jest dużo mniej liczne. Politycy się tym nie przejmują i obiecują m.in. obniżenie wieku emerytalnego, a raczej powinni obiecywać krew, pot i łzy.

Tak, z prognoz demograficznych wynika jednoznacznie, że czekają nas głębokie zmiany w strukturze ludności. Pomimo stopniowego podwyższania wieku emerytalnego do 67 lat dla obu płci, w okresie najbliższych 25 lat z rynku pracy ubędzie mniej więcej 2,5 mln osób.

Inne kraje europejskie też będą miały podobny problem. Na przykład Niemcy.

Tak, ale w innych krajach w związku z tym podnosi się wiek emerytalny, a u nas politycy zapowiadają jego obniżenie. Gdybyśmy faktycznie cofnęli wiek emerytalny do poprzedniego poziomu, czyli do 60 lat dla kobiet i 65 lat dla mężczyzn, to ubytek rąk do pracy byłby prawie dwukrotnie wyższy i wyniósłby aż 4,5 mln osób. Brak tych 2 mln osób można by porównać do całkowitego wyludnienia się np. Warszawy lub województwo kujawsko-pomorskiego.

Rozumiem, że doprowadzi to do spowolnienia wzrostu gospodarczego, bo będzie mniej rąk do pracy.

Tak. Przeciwnikom podwyższania wieku emerytalnego warto uświadomić, że wyższy wiek emerytalny nie zapobiegnie, ale jedynie złagodzi spadek liczby osób w wieku produkcyjnym. Ten spadek nie tylko wpłynie na spowolnienie wzrostu gospodarki, naszych dochodów, lecz także pogorszy stan finansów publicznych.

Będziemy musieli płacić więcej na służbę zdrowia i emerytury.

Głównym wyzwaniem będzie utrzymanie systemu emerytalnego. Kurcząca się liczba osób w wieku produkcyjnym będzie musiała finansować świadczenia dla rosnącej grupy emerytów. Ale słusznie zwracasz uwagę na wzrost wydatków na opiekę zdrowotną związany z tym, że coraz dłużej żyjemy. Tego zagrożenia chyba się jeszcze nie docenia.

Czy możemy jakoś uniknąć wybuchu tej bomby demograficznej?

Aby tego uniknąć, musielibyśmy znacząco zwiększyć zarówno odsetek pracujących wśród osób w wieku produkcyjnym, jak i liczbę pracujących imigrantów. Doświadczenia innych krajów europejskich, takich jak np. Niemcy, Holandia, Dania czy Szwecja, pokazują, że zwiększenie stopy zatrudnienia jest możliwe, ale wymaga m.in. elastycznego rynku pracy, sprawnego systemu pośrednictwa pracy, silnych bodźców do podejmowania zatrudnienia, ograniczonego dostępu do zasiłków socjalnych czy wreszcie ograniczonych możliwości wczesnego przechodzenia na emeryturę. Wysokiej stopie zatrudnienia sprzyjają także zrównoważone finanse publiczne oraz przejrzystość i przewidywalność prawa, która wzmacnia bodźce sektora prywatnego do produktywnych inwestycji.

Wydaje się, że obecnie postulaty „zwiększenia stopy zatrudnienia” przegrywają ze społecznym oczekiwaniem na cofnięcie niepopularnej reformy emerytalnej wprowadzonej przez rząd PO i PSL-u.

Popularność nie może być miarą, według której oceniamy sensowność rozwiązań gospodarczych. Wysokie wydatki społeczne mogą być popularne, ale są zabójcze dla gospodarki. Perspektywa wysokich wynagrodzeń może być popularna, ale z tego kompletnie nic nie wynika. Niestety, populizm trafia na podatny grunt u ludzi, którzy nie chcą używać zdrowego rozsądku. Podwyższenie wieku emerytalnego było konieczne. W następstwie ograniczenia możliwości przechodzenia na wczesne emerytury i rozpoczęcia podwyższania wieku emerytalnego od kilku lat odnotowujemy systematyczny wzrost stopy zatrudnienia osób powyżej 55. roku życia. To zjawisko bardzo pozytywne. Uważam, że zamiast z pobudek czysto populistycznych mówić o obniżeniu wieku emerytalnego, powinniśmy rozważyć jeszcze szybsze jego podwyższanie, szczególnie w wypadku kobiet.

Czy rozwiązaniem problemu braku rąk do pracy może być ściągnięcie do Polski imigrantów zarobkowych?

Tak uważam. Niezależnie od innych reform powinniśmy otworzyć się na emigrację pracowników z innych krajów. Już dzisiaj pracodawcy w wielu branżach odczuwają olbrzymie braki kadrowe, a to zjawisko będzie tylko narastać wraz ze spadkiem liczby osób pracujących. Szeroko zakrojony program ściągania do Polski imigrantów mógłby istotnie poprawić naszą sytuację demograficzną, a tym samym wzmocnić fundamenty wzrostu gospodarki.

Ilu tych imigrantów powinniśmy przyjąć, żeby było to odczuwalne w kontekście sytuacji na rynku pracy?

Jeśli do Polski przyjechałoby ok. 750 tys. imigrantów, to liczba pracujących wzrosłaby o mniej więcej 5 proc. Patrząc na olbrzymią skalę prognozowanego spadku liczby pracujących w przyszłości, powinniśmy dążyć do tego, aby młodych imigrantów ściągnąć nawet trzykrotnie więcej. To będzie bardzo trudne, bo pod względem poziomu wynagrodzeń nie jesteśmy dla imigrantów krajem tak atrakcyjnym jak np. Niemcy, ale bezwzględnie warto iść w tym kierunku.

Ponad 2 mln imigrantów to dużo. Może jednak wystarczyłoby zmobilizować do pracy Polaków? Przecież spośród osób w wieku produkcyjnym pracuje niewiele ponad połowa.

Dziś spośród osób w wieku 15–64 lata pracuje 64 proc. Nawet jeśli osiągniemy poziom europejskich liderów, czyli Niemców, Duńczyków czy Szwajcarów, gdzie pracuje niewiele ponad 70 proc., to i tak liczba pracujących będzie się kurczyć. Nie należy więc bazować tylko na nadziei, że uda nam się wprowadzić reformy, które zwiększą liczbę pracujących Polaków. Równolegle powinniśmy tworzyć programy zachęcające do przyjeżdżania do Polski osoby z zagranicy.

Nie ma od tego odwrotu?

Nie ma.

Naszym zadaniem jest budować świat, a nie wznosić nowe mury – Przemówienie prof. Jeffreya Sachsa na Gali Zamknięcia EFNI 2015 :)

 

Liberté! Numer XXII

Problemy współczesnego świata rozrastają się na niespotykaną dotąd skalę, bo ani ich przyczyny, ani skutki nie ograniczają się tylko do miejsca występowania. Czy Europa jako centrum uniwersalnych wartości może się stać źródłem równie uniwersalnych rozwiązań?

To była najtrudniejsza debata przy kolacji, w jakiej kiedykolwiek brałem udział. I jest to z mojej strony wyraz wielkiego uznania dla EFNI, które stanowi okazję do wyjątkowego spotkania ludzi chcących poważnie i intensywnie dyskutować o najistotniejszych problemach naszego świata. Ogromnie się cieszę i jestem zaszczycony, że mogę w EFNI uczestniczyć. Chciałbym szczególnie podziękować Henryce Bochniarz za zaproszenie mnie na to wydarzenie, a także za całą jego ideę.

Wspaniale jest też zobaczyć wielu przyjaciół, których poznałem – muszę przyznać – 26 lat temu, kiedy to pierwszy raz odwiedziłem Polskę i ten jej region. Głęboko podziwiam wasze osiągnięcia. Być tutaj, widzieć ten piękny kraj i wszystko to, co osiągnęliście w ciągu ostatnich 25 lat to dla mnie czysta przyjemność. Byliście pionierami transformacji w Europie i inspiracją dla całego świata – i za to bardzo, bardzo wam dziękuję.

Ogromnie mnie ucieszyło, kiedy Henryka Bochniarz na samym początku swojego przemówienia kończącego EFNI wspomniała Jacka Kuronia, ponieważ był on nie tylko bohaterem Polski, lecz także moim osobistym bohaterem. I w pewnym sensie to on mnie w to wszystko wciągnął. Kiedy przyleciałem do Polski wiosną 1989 r., a było to w dniu podpisania porozumienia Okrągłego Stołu, zastanawiałem się nad kryzysem gospodarczym i możliwościami jego opanowania. Od razu zostałem zaproszony na wieczorne spotkanie do mieszkania Jacka Kuronia i zapewniam, że były to bodaj najbardziej niezwykłe trzy godziny w moim życiu. Oczywiście każdy, kto znał Kuronia, doskonale to zrozumie. Zacząłem opisywać mu swoje pomysły na transformację Polski, a on odpalał jednego papierosa od drugiego. Siedzieliśmy w tym malutkim mieszkaniu, które było tak zadymione, że ledwo go widziałem, a on co parę minut walił pięścią w stół i wołał: „Tak! Rozumiem! Tak! Rozumiem!”. I zadawał mi kolejne pytania, i kolejne, i kolejne, a ja gadałem i gadałem, na bieżąco wymyślając, jak powinna wyglądać transformacja Polski. A na koniec wieczoru Kuroń powiedział: „Proszę pana, proszę spisać plan dla Polski!”. Byłem trochę zaskoczony, ale odparłem: „Oczywiście, to będzie dla mnie zaszczyt. Jutro rano wracam do domu i za parę tygodni coś panu podeślę”. A on po swojemu walnął pięścią w stół i powiedział: „Nie! Chcę mieć ten plan na jutro rano!”.

Zarwałem w życiu parę nocy jeszcze jako student Uniwersytetu Harvarda i to też była zarwana noc. Poszliśmy do siedziby „Gazety Wyborczej”, która znajdowała się w pomieszczeniach dawnego przedszkola. Na drewnianej desce położonej na umywalce stał tam komputer IBM pierwszej generacji i na tym komputerze w ciągu sześciu godzin spisałem plan transformacji Polski. Gdy następnego dnia zawiozłem go Kuroniowi, on rzucił okiem i powiedział: „A teraz proszę to pokazać Lechowi Wałęsie”. I tak oto po raz pierwszy przybyłem do Gdańska i na Pomorze. Chciałbym w tym miejscu przywołać jeden przykład rozchwiania polskiej gospodarki latem 1989 r., co na pewno państwo pamiętają. Kupiłem bilet w dwie strony: Warszawa–Gdańsk–Warszawa, wymieniwszy najpierw na czarnym rynku dolary na złotówki. Za bilet w tę i z powrotem zapłaciłem trzy dolary…

Jacek Kuroń powiedział mi jedno: „Proszę pisać, co się panu podoba, ale podyktuję panu pierwsze zdanie. Ono ma brzmieć: «Oto plan powrotu Polski do Europy, do zjednoczonej Europy»”. I rzeczywiście podobnie brzmi pierwsze zdanie tego dokumentu. Podstawą mojej koncepcji przemian istotnie była zjednoczona Europa. Takie dostałem polecenie i na tym polegała rewolucja 1989 r.: na powrocie do Europy i na powrocie zjednoczonej Europy. Kiedy Henryka Bochniarz zacytowała dziś Jacka Kuronia, mówiąc, że zjednoczona Europa ma być krokiem w stronę zjednoczonego świata, pomyślałem, że to jest właśnie podejście w duchu Kuronia, błyskotliwe i w pełni słuszne, i stanowi doskonałe wprowadzenie do tych kilku kwestii, które chciałbym dzisiaj poruszyć. Albowiem istotnie sukces Europy jako zjednoczonej Europy, jak powiedział przed chwilą przewodniczący Donald Tusk, zależy również od silniejszego zjednoczenia i większej solidarności świata. I jak w 1989 r. projekt zjednoczonej Europy mógł się wydawać poza naszym zasięgiem – a było wielu pesymistów i cyników, którzy nie wierzyli nie tylko w zjednoczenie Europy, lecz także w reformę Polski – tak chcę dziś z tego miejsca powiedzieć, że możliwy jest też zjednoczony świat. Musimy dążyć do tego celu, nie traktując go jak idealistycznego marzenia, ale jako praktyczną i pragmatyczną ścieżkę, tak samo jak dążyliśmy do zjednoczonej Europy w roku 1989.

Przed nami stoi wiele zadań, a tymczasem Europa przeżywa kryzys: z powodu Grecji, z powodu Syrii, z powodu Ukrainy, z powodu afrykańskiej migracji. Jednak to wciąż Europa powinna stać na czele, a to dlatego, że ma największe doświadczenie związane z migracją i ewidentnie pozostaje najbardziej udanym projektem pod względem rozwoju gospodarczego i społecznego na świecie.

Co roku, wraz z dwoma innymi redaktorami, publikuję raport dotyczący poczucia szczęścia na świecie. Siedem krajów w pierwszej ósemce to kraje europejskie. Kanadzie udało się w tym roku wślizgnąć na miejsce piąte, ale poza tym jesteście na szczycie listy. Przestańcie więc się ciągle martwić, cieszcie się! Jeśli wziąć pod uwagę wszystkie kontynenty, to właśnie Europa łączy idee, których potrzebuje zjednoczony świat: idee dobrobytu gospodarczego, integracji społecznej i zrównoważenia środowiskowego. Te trzy idee stanowią filary tego, co Organizacja Narodów Zjednoczonych określa mianem zrównoważonego rozwoju. Pod koniec września 2015 r. – to był cudowny dzień – wszystkie 193 rządy Narodów Zjednoczonych przyjęły zrównoważony rozwój jako naczelną zasadę współpracy międzynarodowej na następne 15 lat. Był to w siedzibie ONZ dzień niezwykły, rozpoczął go papież Franciszek i zanim jeszcze ucichła owacja na stojąco, jaką zgotowali mu światowi przywódcy, wszyscy nie posiadali się już z radości. A kiedy papież zakończył swoje wystąpienie, międzynarodowa wspólnota przyjęła cele zrównoważonego rozwoju w postaci 17 globalnych zasad – wspólnych dla całego świata. Cele te obejmują dobrobyt gospodarczy, zwalczenie skrajnego ubóstwa do roku 2030, godną pracę dla wszystkich, integrację społeczną obejmującą równouprawnienie płci oraz powszechne przestrzeganie praw człowieka, a także zrównoważenie środowiskowe.

Wspaniałe jest to, że wszystkie 193 rządy zgodziły się przyjąć owe reguły. Zrobiły to dlatego, że przemawiają one do serc ludzi na całym świecie. Jednak prawda jest taka – i powiem to tutaj, bo nie powiedziałbym tego w tej samej formie na Zgromadzeniu Ogólnym – że są to cele Europy, które właśnie zostały powszechnie przyjęte na scenie ogólnoświatowej. Europa występowała na rzecz zrównoważonego rozwoju, odkąd tylko Gro Brundtland po raz pierwszy wprowadziła tę ideę do światowego programu działania. Jest to idea społecznej gospodarki rynkowej, która będzie obudowana wartościami, dbałością o interesy jednostki, zapewniająca powszechne dzielenie się korzyściami i chroniąca środowisko. To wspaniały program, Europa zaś powinna być ogromnie dumna, że oto teraz cały świat popiera cele, które od dawna stanowiły kwintesencję jej wartości.

Chciałbym podkreślić, że te nowe ramy w postaci celów zrównoważonego rozwoju zostaną poddane próbie – pierwszej naprawdę istotnej – już za kilka tygodni, ponieważ Cel 13 brzmi: „Zatrzymać zmiany klimatyczne spowodowane przez człowieka”. 1 grudnia wszyscy (wszystkie 193 rządy) pojedziemy do Paryża, aby po raz dwudziesty pierwszy podjąć próbę porozumienia w sprawie klimatu. Będzie to COP 21, czyli 21. Konferencja państw stron Ramowej konwencji Narodów Zjednoczonych w sprawie zmian klimatu. To nie jest dobry znak, że próbujemy już od 21 lat i wciąż nie udało nam się osiągnąć porozumienia. Ale pod koniec września powiedzieliśmy, że tym razem nam się uda, a jest to naprawdę nasza ostatnia szansa, żeby choć w pewnej mierze utrzymać bezpieczeństwo klimatyczne, ponieważ jeśli tym razem zawiedziemy, to wzrost temperatury, którego teraz nie umiemy nawet przewidzieć, z pewnością przekroczy stan, z jakim jesteśmy w stanie sobie poradzić.

Chcę zatem powiedzieć: mamy przed sobą ważne zadanie do zrealizowania w ciągu najbliższych tygodni, a Unia Europejska zawsze należała do najwierniejszych orędowników przeciwdziałania zmianom klimatycznym. To UE jako pierwsza zaproponowała harmonogram działań do roku 2050, to UE naciskała na porozumienie w sprawie klimatu. Teraz Chiny i Stany Zjednoczone wreszcie uzgodniły stanowiska. Prezydenci Xi Jinping i Barack Obama ponownie spotkali się w Białym Domu, podkreślając, że tym razem wreszcie mają zamiar osiągnąć porozumienie. Tym sposobem chęć porozumienia wyraziły największe regiony świata. Sytuacja wygląda bardzo obiecująco, ale to dopiero pierwszy krok do zapewnienia światu bezpieczeństwa. Zatem proszę, zwracam się tu do Przewodniczącego Rady Europejskiej Donalda Tuska – wiem, że jest pan całkowicie oddany tej sprawie i że Europa dalej będzie o nią walczyć – w Paryżu musimy zakończyć z sukcesem.

Teraz chciałbym się odnieść do tych wielkich wyzwań, przed którymi stoimy, przed którymi w szczególności stoi Europa, ponieważ zgodnie z moją filozofią – którą Henryka Bochniarz nazwała w swoim czasie chyba „arogancją” (i zapewne była to słuszna ocena; przepraszam za to 24 lata później) – są to problemy do rozwiązania. Być może jako Amerykanin po prostu nie mogę znieść myśli, że jakiegoś problem nie da się rozwiązać. Dlatego zawsze staram się znaleźć sposób, by ruszyć naprzód. Tak jak latem 1989 r. powiedziałem: „Nie ma problemu, dalej, naprzód, Polska da radę!”, a niektórzy z państwa mogą pamiętać, że kiedy ludzie mówili: „Nie, przecież toniemy w długach, Polska jest bankrutem! Co możemy zrobić?”, ja odpowiedziałem: „To żaden problem, potrzebujecie tylko siedmiu pocztówek, po jednej do każdego z krajów G7. Napiszcie im: «Nie mamy więcej długów, dziękujemy, teraz jest tu wolna Polska»”. No cóż, może nie całkiem tak to przebiegło, ale było blisko, ponieważ dług Polski został w ogromnym stopniu umorzony, co dało jej szansę na nowy początek, po którym nastąpiło cudowne 25 lat wzrostu gospodarczego.

Chcę powiedzieć, że wszystkie te poważne wyzwania, o których dyskutowaliśmy przez ostatnie dwa dni, też mają rozwiązania, i nie możemy, nie wolno nam postrzegać ich jako wydarzeń wobec nas zewnętrznych, które są nieuniknione, bolesne i w związku z tym muszą po prostu zostać zaakceptowane.

Zacznę od wyzwania wewnętrznego, jakim jest Grecja. Zawodowo zajmuję się narzekaniem, więc chciałbym przez chwilę ponarzekać na kryzys grecki. Grecja jest waszym partnerem w Europie. I bankrutem. Grecja jest bankrutem na takiej samej zasadzie, jak bankrutem była Polska w roku 1989. Grecja potrzebuje umorzenia długów tak samo jak potrzebowała tego Polska w roku 1989. Jednym z mądrych posunięć w Polsce w latach 1989–1990 było, za moją sugestią, umorzenie długu. A wdrożono to w ten sposób, że powiedziano: „Dobrze, umorzymy dług – zrobimy to w roku 1994. Ale najpierw przeprowadźcie reformy, a na koniec tego procesu dług zostanie umorzony”.

I taka jest moja rekomendacja w sprawie Grecji. Nadszedł wreszcie czas, żeby powiedzieć Grekom: „Tak, jest przed wami przyszłość. Macie wyjście z sytuacji. Wasze zobowiązania finansowe zostaną istotnie zmniejszone do poziomu, z którym będziecie mogli sobie poradzić. Będziemy waszym partnerem, pozostaniemy z wami solidarni, ale najpierw przeprowadźcie reformy. A gdy się z tym uporacie – stanowczo zobowiązujemy się, że z końcem tego procesu wasz dług zostanie umorzony”. O to chciałbym zaapelować. Jednym z powodów, dla których kryzys grecki tak bardzo zaprząta mi głowę, jest fakt, że Grecja to, szczerze powiedziawszy, maleńka gospodarka. Stanowi 2 proc. gospodarki Unii Europejskiej, ale UE zużyła 50 proc. swojej energii politycznej, by się z tym kryzysem uporać. Dlatego chciałbym, by kwestia Grecji została rozwiązana i odłożona na bok, tak aby móc się zająć wyzwaniami o wiele istotniejszymi. Taka jest moja pierwsza obserwacja.

Druga dotyczy kryzysu w Syrii. Oczywiście, kryzys w Syrii wywołali ludzie. Ale, tak na marginesie, po części jest to też kryzys ekologiczny. Od ponad dekady Syria dotknięta jest ekstremalną suszą, która swoje apogeum osiągnęła w latach 2006–2010, to była najpotężniejsza susza w całej nowożytnej historii tego kraju. Jest to objaw zmian klimatycznych. Zresztą cały basen Morza Śródziemnego znajduje się w kryzysie związanym z narastającą suszą. To susza spowodowała wewnętrzną migrację w Syrii na ogromną skalę. Migracja wraz ze wzrostem cen żywności doprowadziła do niepokojów, zaś Baszar Al-Asad brutalnie rozprawił się z demonstrantami. Wtedy Stany Zjednoczone oświadczyły: „Al-Asad musi odejść” i zaczęły wspierać powstanie, co doprowadziło do masowej rzezi i napływu uchodźców do Europy.

I to jest w skrócie cała tragiczna historia. Sądzę, że powinniśmy wyciągnąć z niej kilka wniosków. Oczywiście najistotniejszy jest taki, że jeśli nie uda nam się porozumieć w Paryżu, czeka nas coraz więcej napięć o podłożu ekologicznym. Ale wniosek polityczny jest, moim zdaniem, inny i chciałbym go teraz sformułować. Nie jest to myśl popularna, ale muszę ją wyrazić. Za każdym razem, kiedy Stany Zjednoczone mówią, że czyjś rząd musi odejść, kończy się to poważnymi kłopotami. Kiedy Stany Zjednoczone powiedziały: „Saddam Husajn musi odejść”, wznieciły pożar, który objął cały region. Kiedy Stany Zjednoczone powiedziały: „Muammar Kaddafi musi odejść”, skończyło się wybuchem w całej Afryce Północnej, który wciąż nie został ugaszony. A kiedy Stany Zjednoczone powiedziały: „Al-Asad musi odejść”, doprowadziło to do trwającej wciąż rzezi. Problem nie powstaje tylko po drugiej stronie – to po prostu paskudny zwyczaj mojego kraju, który nie powinien decydować o tym, kto rządzi w innych państwach. Europa też miała kiedyś taki zwyczaj. Myślę, że czas z niego wyrosnąć. Nie popieram Al-Asada. Ale jeszcze bardziej nie lubię zmian ustroju.

Prawda jest taka, że kryzys związany z uchodźcami z Syrii można rozwiązać tylko w jednym miejscu. Nie w Brukseli, nie w Europie, nawet nie w Syrii, ale w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Jest to jedyne forum na świecie zdolne do rozwiązania kryzysu w Syrii. Prawda jest taka – i zdaję sobie sprawę, że to nie będzie popularna opinia, ale i tak ją wypowiem – że Rosja ma poniekąd rację, protestując przeciw próbom usunięcia jej sprzymierzeńca przez Stany Zjednoczone. Tym, co podzieliło Rosję i Stany Zjednoczone w sprawie Syrii, są uporczywe starania USA, aby obalić syryjski rząd, który akurat jest sprzymierzeńcem Rosji.

Ale to nie Stany Zjednoczone powinny decydować o tym, kto rządzi Syrią. Rosja i Stany Zjednoczone, a także Francja, Wielka Brytania i Chiny, jako piątka stałych członków Rady Bezpieczeństwa, powinny były zorganizować w regionie opozycję wobec Państwa Islamskiego, które jest dla tego regionu prawdziwą katastrofą. Musimy uzyskać w Radzie Bezpieczeństwa polityczne porozumienie obejmujące Rosję, porozumienie nie jednostronne, ale będące kompromisem, tak aby walczyć z tym kryzysem właściwie, przeciwko tym barbarzyńskim, zbrodniczym dżihadystom, a nie obalać rządy w regionie, doprowadzając do coraz większej niestabilności. Jeśli USA i Rosja porozumiałyby się w tej sprawie, to mielibyśmy pokój. Kofi Annan był bardzo blisko osiągnięcia porozumienia w sprawie Syrii – to Stany Zjednoczone zaprotestowały. Powiedziały bowiem: „Nie, najpierw Al-Asad musi odejść”, niszcząc całe porozumienie.

Potrzebujemy zatem politycznego kompromisu, aby walczyć z realnymi problemami, a nie szamotać się jak dotąd. Stany Zjednoczone powinny wreszcie wyciągnąć odpowiednie wnioski. W ciągu ostatniego półwiecza próbowały obalić jakieś czterdzieści rządów na całym świecie. Prawie zawsze skutki były fatalne. Tak widzę rozwiązanie kwestii Syrii. Europa nie rozwiąże kryzysu syryjskiego w pojedynkę i wcale nie mamy tu do czynienia z kryzysem migracyjnym, to jest wojna, a wojna musi zostać zakończona środkami politycznymi i dyplomatycznymi na forum Rady Bezpieczeństwa ONZ.

Przejdę teraz z deszczu pod rynnę – chciałbym powiedzieć parę słów o Ukrainie. W 1989 r. spotkał mnie największy zaszczyt w życiu i karierze – pracowałem dla „Solidarności”. Dwa lata później Michaił Gorbaczow zwrócił się do mnie z prośbą o pomoc przy reformach w Związku Radzieckim. Następnie jego miejsce zajął prezydent Borys Jelcyn, współpracowałem wtedy z Jegorem Gajdarem. Chcę państwu krótko wyjaśnić jedną rzecz. Zaleciłem Rosji to samo co Polsce: umorzenie długu, wstrzymanie spłacania zadłużenia, zaleciłem finansowanie z Międzynarodowego Funduszu Walutowego, utworzenie funduszu stabilizacji wymienialności rubla (w zasadzie to ja wymyśliłem tę koncepcję). I proszę sobie wyobrazić, że każde z moich zaleceń dla Rosji zostało odrzucone przez rząd Stanów Zjednoczonych. Każde. Stany Zjednoczone były gotowe pomóc Polsce, ale w tym krytycznym momencie nie były gotowe pomóc Rosji. Rosja wciąż jeszcze była przeciwnikiem, podczas gdy Polska – sprzymierzeńcem. Mogę powiedzieć, że ćwierć wieku temu popełniliśmy fatalny błąd, ponieważ nie weszliśmy z Rosją na ścieżkę porozumienia w tej krytycznej chwili, kiedy Borys Jelcyn chciał stworzyć normalny kraj. „Normalny kraj – mówił mi wielokrotnie – chcę, żeby Rosja to był normalny kraj”. A Stany Zjednoczone odpowiedziały: „Nie, jesteście naszym przeciwnikiem. Jesteście po drugiej stronie. Nie pomożemy wam, to dla nas politycznie niekorzystne”.

Próbuję powiedzieć, że w pewnym sensie popełniliśmy błędy przyczyniające się do rozpoczęcia procesu, którego efekty widzimy dzisiaj. Osobiście uważam też – co znowu zostanie uznane za kontrowersyjne, wiem, ale i tak to powiem – że propozycja prezydenta Busha, by poszerzyć NATO o Ukrainę była pomysłem katastrofalnym. Każdy, kto zna historię Rosji, wie, że to był fałszywy krok. Jak mogliśmy to zrobić, jak mogliśmy postąpić tak prowokacyjnie? Moim zdaniem musimy zatem zdać sobie sprawę, że naszym zadaniem jest budować świat, a nie wznosić nowe mury. I chociaż sytuacja na Ukrainie jest tragiczna, a Rosja pogwałciła każdą z zasad prawa międzynarodowego, w dalszym ciągu nie możemy porzucać nadziei, że uda nam się z Rosją wypracować płaszczyznę porozumienia. I nie możemy budować nowych, grubych murów, które doprowadzą nas tylko do kolejnej katastrofy. Ta kwestia pozostaje dla mnie absolutnie jasna.

Ostatnim kryzysem, do którego chciałbym się odnieść, jest kryzys rozwijający się w wolniejszym tempie, ale bardzo realny dla Europy – kryzys migracji z Afryki. Sytuacja jest jasna. Afryka pozostaje najbiedniejszą częścią świata. Jednak sytuacja Afryki nie jest beznadziejna – w ciągu ostatnich 15 lat udało jej się osiągnąć pewien poziom rozwoju gospodarczego. Jest to w istocie drugi najszybciej rozwijający się region na świecie, ze wzrostem sięgającym 5,5 proc. rocznie. To wspaniałe wieści. Problem polega jednak na tym, że Afryka nie dość szybko reaguje na kluczowe wyzwania. Jednym z nich jest demografia. W latach 50. ubiegłego wieku populacja Afryki Subsaharyjskiej wynosiła 179 mln ludzi. Dzisiaj liczy ona miliard… Zatem od połowy ubiegłego wieku nastąpił pięciokrotny wzrost liczby populacji Afryki Subsaharyjskiej. A czy wiedzą państwo, jakie są przewidywania Organizacji Narodów Zjednoczonych co do populacji Afryki w roku 2100, jeśli obecny trend się utrzyma? Cztery miliardy ludzi. To będzie dopiero kryzys migracyjny. Ta sytuacja kompletnie przekracza nasze możliwości. Przekracza możliwości rozwoju Afryki, przekracza możliwości Europy.

O co tu chodzi? Chodzi o to, że współczynnik płodności w Afryce wynosi średnio pięcioro dzieci na kobietę. Jest to zdecydowanie najwyższy współczynnik płodności na świecie. Oznacza to dwukrotne podwojenie się populacji, o ile nie dojdzie do transformacji demograficznej. Co musi nastąpić, aby doszło do transformacji demograficznej, do dobrowolnego, szybkiego ograniczenia liczby urodzeń? Potrzeba jednego. Niesamowicie ważne jest, żeby każda afrykańska dziewczynka miała możliwość zdobycia porządnego wykształcenia, żeby każda afrykańska dziewczynka mogła chodzić przynajmniej do szkoły średniej, ponieważ będzie to absolutnie najszybsza i najpewniejsza oraz najbardziej zgodna z zasadami praw człowieka droga do transformacji demograficznej, która pozwoli afrykańskiej populacji ustabilizować się na poziomie dwóch, a nie czterech miliardów ludzi. I jest to sprawa kluczowa również dla dobrobytu Europy. Przede wszystkim jednak jest kluczowa dla dobrobytu Afryki.

Mam nadzieję, że Europa będzie dalej pełnić swą historyczną funkcję regionu oferującego pomoc zagraniczną – rolę najhojniejszej części świata. Apeluję do Europy, aby skoncentrowała swą pomoc zagraniczną na Afryce. Pozostaje ona największym nierozwiązanym wyzwaniem rozwojowym świata. Azja sobie poradzi, Ameryka Łacińska sobie poradzi. Pomóżcie Afryce wykorzystać okres, na jaki przyjęliśmy cele zrównoważonego rozwoju, i dokonać przełomu, aby skończyła ze skrajną biedą i osiągnęła transformację demograficzną, doprowadziła do niskiego wskaźnika urodzeń i ustabilizowała liczbę populacji w drugiej części stulecia. A najważniejszym zadaniem Europy jest zapewnić porządne wykształcenie afrykańskim dzieciom z tego pokolenia. Będzie to krok o najdalej idących skutkach, jaki może zrobić Europa na rzecz przełomu w Afryce oraz na rzecz swej własnej, długofalowej stabilizacji.

Sedno mojego przemówienia jest takie, szanowni państwo, że wszystkie te kryzysy można, moim zdaniem, przezwyciężyć. Fundamentalną prawdą pozostaje fakt, że Europa jest zamożna, Europa jest demokratyczna, Europa jest zjednoczona i oparta na wartościach, które stały się wartościami ogólnoświatowymi. Proszę państwa o przywództwo, ponieważ świat potrzebuje Europy, i to Europy pewnej siebie.

Potencjał polityki światowej – wywiad z Leszkiem Moczulskim :)

Marcin Celiński: Jaka jest pańska ocena sytuacji geopolitycznej Polski? Na ile zmieniła się ona w ostatnim dwudziestopięcioleciu i w jakiej skali możemy ją ocenić jako dobrą, a w jakiej skali jako złą? Co z tego wynika?

Leszek Moczulski: Sytuacja geopolityczna zmieniła się w niewielkim stopniu. Jest wyjątkowo dobra nie tylko dziś, lecz także w obliczu nadchodzących zagrożeń. Trudny okres dla Europy niewątpliwie się zbliża, ale my – z racji położenia – będziemy w lepszej sytuacji niż większa część Europy, zwłaszcza kraje śródziemnomorskie. Przed ćwierćwieczem nasza sytuacja dość raptownie uległa radykalnej zmianie. Niektórym trudno się do tego przyzwyczaić, gdyż ciągle żyjemy w cieniu krytycznego położenia geopolitycznego ostatnich kilku stuleci. W XVII w. znaleźliśmy się w kleszczach szwedzko-tureckich, później rosyjsko-pruskich czy niemieckich, wreszcie pod dominacją rosyjsko-sowiecką. Obecnie wracamy do stanu z połowy minionego tysiąclecia, choć w zupełnie innym charakterze. Wtedy byliśmy mocarstwem integrującym formalnie dwa państwa, a w istocie wcześniej istniejące cztery czy nawet pięć, o potencjale geopolitycznym, który zapewniał nam prymat w naszej części Europy. Dzisiaj taką potęgą nie jesteśmy, ale patrząc z perspektywy bezpieczeństwa państwa, znów aktualne stają się wersy z „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego: „Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna”. Aktualne napięcia na linii Polska–Rosja, elementy wojny propagandowej wokół agresji na Ukrainę nic istotnego nie zmieniają.

Nasza sytuacja się polepszyła, bo osłabła Europa, a stało się to głównie dlatego, że walczyła sama z sobą. Groźne dla nas wcześniej niebezpieczeństwa europejskie bardzo zmalały albo przestały istnieć. Kontynent, na którym nie są prowadzone działania wojenne, siłą rzeczy jest bardziej bezpieczny, a ten stan został radykalnie umocniony przez załamanie potęgi naszych agresywnych sąsiadów z czterech stron, choć pamiętamy tylko wschodniego i zachodniego. Niebezpieczeństwo z Zachodu pojawiło się później, bo dopiero w XVIII w., i już szczęśliwie minęło. Mocarstwo wschodnie przez trzy stulecia napierało na Europę i samo zniszczyło własną potęgę. Obecnie zmienia się w samoredukujące się geopolityczne vacuum, otoczone przez rzeczywiste mocarstwa, które niedawno weszły w sferę przyśpieszonego rozwoju. Chiny, Indie, rozpoczynający integrację świat islamski, ale także zjednoczona Europa to podmioty, które trzy–cztery pokolenia temu praktycznie jeszcze nie istniały, zaktywizowały się dopiero w latach życia ostatniej generacji. Takie generalne przeobrażenie relacji potencjałowych, gdy silna jest społeczna i indywidualna pamięć poprzedniego układu geopolitycznego, z ogromnym trudem przebija się do świadomości powszechnej, także polityków. Tworzy to pozornie niestabilną sytuację, w której możliwe są nieracjonalne zachowania polityczne, co może prowadzić do lokalnych nieszczęść. Ale ten czas szybko mija.

Europa po bardzo przykrych doświadczeniach szuka dla siebie formuły i zaczyna ją znajdować. Nie jest to jeszcze formuła w pełni świadoma, dochodzimy do niej metodą prób i błędów. Nie wystarcza wezwanie: „integrujmy się!”. Sama koncepcja integracji jest przecież wieloznaczna. I Karol Wielki chciał zintegrować Europę, co szybko doprowadziło do uformowania walczących z sobą państw narodowych – i Hitler chciał zintegrować Europę, co doprowadziło do jej katastrofy. Pomijając starożytność, mamy właściwie tylko dwa udane europejskie przykłady integracyjne: Wielką Brytanię oraz Pierwszą Rzeczpospolitą. Współczesna Unia Europejska, całkowicie tego nieświadoma, podąża drogą tej ostatniej. Przypomnijmy: Rzeczpospolita Obojga Narodów była dualistyczna tylko zewnętrznie. W rzeczywistości tworzyła federację ponad 70 sejmików, z których każdy w swojej ziemi czy w powiecie dzierżył cząstkę suwerenności, a reprezentanci wszystkich podejmowali jednomyślne decyzje w sprawach wspólnych. Tak zorganizowane państwo przez trzy stulecia działało zupełnie dobrze, póki nie pojawiły się przeważające zagrożenia zewnętrzne. Upadło, bo – w przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii – nie broniło go morze. UE docelowo będzie się składała z blisko 40 krajów członkowskich, a już przy sześciu w Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej były problemy. Największy kryzys, jaki dotknął integrację europejską, zdarzył się w początkowej fazie jej historii, gdy Charles de Gaulle zablokował możność podejmowania decyzji – czyli sparaliżował działalność formującej się dopiero wspólnoty. Nie oznacza to, że obecnym kryzysem UE nie należy się przejmować. Wszystkie trzeba rozwiązywać, lecz byłoby dobrze, gdyby Donald Tusk – nominalny prezydent tej wspólnoty – nie ograniczał się do zawierania kompromisów mających godzić różniące się w swoich dążeniach strony, lecz zainicjował prace, a co najmniej dyskusję nad świadomą i pełną formułą integracyjną. Dziś tonie ona w swarach euroentuzjastów i eurosceptyków – całkowicie nierozumiejących, że działają dokładnie przeciwko temu, co pragną osiągnąć.

Pomijając starożytność, mamy właściwie tylko dwa udane europejskie przykłady integracyjne: Wielką Brytanię oraz Pierwszą Rzeczpospolitą. Współczesna Unia Europejska, całkowicie tego nieświadoma, podąża drogą tej ostatniej.

Integracja to po prostu łączenie osobnych podmiotów, a w zasadzie cała historia Europy (Europy politycznej, Europy cywilizacyjnej, Europy kulturowej, Europy gospodarczej) to długi warkocz splotów i rozłączeń. Jedność kulturową, a także gospodarczą osiągnięto szybko, później polityka zaczęła tworzyć podziały. Nas interesują integracje i dezintegracje państwowe. Powodziły się na ogół integracje lokalne, aby osiągnąć stopień wystarczający do obrony przed innymi. Znacznie gorzej było z regionalnymi, a katastrofalnie z paneuropejskimi. Przyczyna była prosta – przez tysiąc lat, odkąd uformowała się geopolityczna Europa państw narodowych, głównym narzędziem integracji terytorialnych były: podbój, dominacja, narzucanie interesu silniejszego. To przesądzało o ich niepowodzeniu. Przymusowe integracje budzą opór. Silniejszy uważa swój interes za najważniejszy i narzuca swoją wolę innym, a słabsi się buntują. Jeżeli mają większość, łączą się i narzucają swoją wolę silniejszemu. Obie strony dochodzą więc do wniosku, że integracja zagraża ich żywotnym interesom. Tak wytwarza się nierównowaga uniemożliwiająca racjonalne funkcjonowanie wspólnoty i wymuszająca dezintegrację. Unia Europejska na razie uniknęła tego błędu. Spora w tym zasługa Niemiec, które ciągle jeszcze pamiętają, że w niedawnej przeszłości dwukrotnie chciały narzucić swoją hegemonię w Europie siłą, doprowadzając własny kraj do straszliwej katastrofy. Dziś zresztą nie ma w Europie państwa, które byłoby w stanie zdominować wszystkie pozostałe, lecz dyrektoriat trzech czy czterech wielkich jest możliwy. Niestety, powrotu tych złych formuł nie można wykluczyć. Możemy je nazywać integracją imperialną, ale przede wszystkim jest to integracja narzucona. Nie chodzi zresztą o samo preferowanie interesu najsilniejszych, tylko o lekceważenie potrzeb mniejszych państw, tych liczących mniej niż 10 mln mieszkańców. Stanowią one w UE większość – i nikt ich nie zatrzyma, jeśli będą chciały odejść. A to oznacza koniec paneuropejskiej integracji.

Czy taka rzeczywistość wyklucza dalszy rozwój integracji zmierzającej do przekształcenia związku państw w jedno państwo federalne? Na pewno nie. Łatwo sobie wyobrazić moment, gdy nadejdzie taki czas. Mówiąc obrazowo, wówczas, gdy Finów i Portugalczyków połączą nie tylko interesy, lecz także albo przede wszystkim poczucie wspólnego losu. Kiedy będą jednym narodem. Wymaga to czasu liczonego w pokoleniach, a wszelkie polityczne próby przyśpieszenia tego procesu tylko go hamują.

Euroentuzjaści pragną przekształcić UE w państwo federalne. Najprostszą drogą do tego ma być tzw. demokratyzacja Unii. Parlament UE, uznany za naczelny organ wspólnoty, byłby wybierany w wyborach powszechnych proporcjonalnie do liczby mieszkańców. Da to bezwzględną większość reprezentantom czterech najludniejszych państw i natychmiast uruchomi procesy dezintegracyjne. Wszystkie wcześniejsze wymuszone integracje tego doświadczyły. Eurosceptycy, obawiając się przyśpieszenia takiego rozwoju wydarzeń, pragną maksymalnie ograniczyć kompetencje wspólnych organów. Są przekonani, że bronią suwerenności państw członkowskich, ale w rzeczywistości osłabiają ich bezpieczeństwo w zglobalizowanym świecie. Przyda się im doświadczenie Rzeczpospolitej Obojga Narodów. W końcu XVIII w. modernizację ustrojową, dzisiaj również konieczną, przeprowadzaliśmy przed stworzeniem armii wystarczająco silnej, aby te przemiany obronić. Skutki są wiadome. Współcześnie, w ustawicznych starciach potężnych sił pojedyncze państwa mogą się okazać bezbronne. Dotyczy to zarówno konfliktów politycznych, jak i coraz częściej ekonomicznych. Największym niebezpieczeństwem jest samoizolacja.

Połączmy te dwa wnioski. Niepodległość wszystkich państw członkowskich stanowi gwarancję istnienia UE. W tym kontekście kryzysy wynikające z nadmiernego przyśpieszania integracji trzeba uznać za pożyteczne, natomiast przekazywanie organom wspólnym niektórych kompetencji rządów narodowych – w tym także dotyczących obrony – zapewnia suwerennym państwom bezpieczeństwo, jakiego same, w pojedynkę, nie są w stanie sobie zapewnić.

Niepodległość wszystkich państw członkowskich stanowi gwarancję istnienia UE. W tym kontekście kryzysy wynikające z nadmiernego przyśpieszania integracji trzeba uznać za pożyteczne.

No właśnie, ale Unia Europejska to taki projekt, który powstał w obliczu pewnych zagrożeń, wynikających choćby z tego, że małe państwa europejskie (one są wszystkie małe w zestawieniu z Chinami albo Stanami Zjednoczonymi) mają mniejsze możliwości oddziaływania i potrzebny jest związek ponad państwami narodowymi, żeby wytworzyć pewien potencjał. Jeśli chodzi o potencjał gospodarczy, to do jakiegoś stopnia już go wypracowaliśmy. Integracja gospodarcza została skonsumowana, ale pojawiają się wyzwania, które nas martwią bardziej bądź mniej, w zależności od poglądów, jak np. kwestia rosyjska. W tym momencie można zadać pytanie o politykę obronną i politykę zagraniczną, czyli – przyzna pan – podstawowe atrybuty suwerennego państwa.

Tak, to są podstawowe atrybuty, ale nie traktujmy ich absolutnie. I Unię Europejską, i NATO tworzą suwerenne państwa, ale jest między tymi organizacjami istotna różnica, obecnie jakby niedostrzegana. W środkach masowego przekazu raz po raz pojawiają się alarmy, że większa część respondentów jakiegoś kraju niechętnie patrzy na jego czynny udział w obronie innego państwa członkowskiego paktu. Nawet wybitni i inteligentni komentatorzy obawiają się dzisiaj, że w wypadku agresji rosyjskiej na kraje bałtyckie czy Polskę zachodni sojusznicy, przymuszeni przez własną opinię publiczną, ograniczą się do protestów. Otóż NATO jest tak pomyślane i zorganizowane, aby w wypadku agresji – głośny dziś art. V – nie reagować ani na opinię publiczną, ani na postulaty środków przekazu, ani na debaty parlamentarne, tylko działać automatycznie. Współczesne możliwości techniczne pozwalają zresztą, aby samo działanie było prawie niewidoczne, zaś jego skutki – bardzo wyraźne. Niedawny, ale ostatni z całej serii przykład to błyskawiczne obezwładnienie elektronicznego systemu dowodzenia armii Muammara Kaddafiego. Rosjanie określają to jako „doświadczenie libijskie”, szczególnie ważne przy przeprowadzanej obecnie generalnej przebudowie ich sił zbrojnych. Po prostu Kaddafi nagromadził dość petrodolarów, aby zakupić w Rosji najnowocześniejszy system elektronicznego kierowania operacjami. Gdy Organizacja Paktu Północnoatlantyckiego zdecydowała się na interwencję, w ciągu kilku godzin system libijski został obezwładniony. Po raz kolejny, poczynając od wojny nad Zatoką Perską, przez działania wojenne w Afganistanie i Iraku, amerykańska technologia militarna, bardziej nowoczesna, już na wstępie rozstrzygnęła losy konfliktu zbrojnego (gorzej, a nawet bardzo źle było w wypadku konfliktu politycznego). Modernizując armię, Rosjanie mają „libijski” problem; na pewno pracują nad lepszym systemem, lecz jak na razie zdecydowali się tak przebudować siły zbrojne, aby uzyskały pełną zdolność prowadzenia wojen lokalnych i regionalnych; konflikt z NATO nie jest rozważany. Środki przekazu mało o tym wiedzą; wolą pokazywać kolumny czołgów czy rakiety eksponowane na defiladach, albo – z większą częstotliwością – zbliżające się do granicy Donbasu.

Unia Europejska funkcjonuje na innej zasadzie. Decyzje podejmowane są wspólnie i jednomyślnie. Przedstawiciele suwerennych państw, ich rządy, które chcą wygrać następne wybory, bardzo liczą się z opinią publiczną, słupkami sondaży, naciskami środków przekazu oraz – oczywiście – debatami parlamentarnymi. Jest to prawie całkowite odwzorowania Sejmu Pierwszej Rzeczpospolitej. Posłowie ziemscy przybywali z dokładnymi instrukcjami swoich sejmików, mimo to w niektórych nadzwyczajnych kwestiach zwyciężała „cnota obywatelska” – rezygnowano ze sprzeciwu, przyłączano się do zdania większości. Dzisiaj rządy Austrii czy Węgier są niechętne sankcjom nałożonym na Rosję, lecz pod wpływem europejskiej opinii publicznej wstrzymują się od sprzeciwu. Weto jest jednak narzędziem dobrze znanym i bywało niejednokrotnie stosowane, także już w początkach funkcjonowania EWG. Sejm Rzeczpospolitej był bardziej wstrzemięźliwy; pierwsze skuteczne liberum veto padło po 150 latach funkcjonowania tej instytucji.

Sprzeczność pomiędzy funkcjonowaniem NATO i UE jest oczywista i bardzo niebezpieczna. W wypadku zagrożenia militarnego – a w perspektywie następnej dekady będzie ono bardzo poważne – może sparaliżować zdolność decyzji bloku euroatlantyckiego.

Stwierdźmy jasno: aby bronić zarówno cywilizacji zachodniej, jak i niepodległości krajów członkowskich UE, należy je chronić przed narastającymi wielkimi zagrożeniami, potrzebne są wspólne i potężne siły zbrojne. Działając pojedynczo, wszystkie państwa europejskie kolejno padną. Integracja militarna nie oznacza utraty suwerenności. Dowodzą tego liczne przykłady. Połączenie sił zbrojnych krajów zachodnich pod wspólnym dowództwem w końcowych latach II wojny światowej dało druzgocące zwycięstwo na froncie zachodnim (a pośrednio także na wschodnim) i w niczym nie ograniczyło praw suwerennych USA, Wielkiej Brytanii, Francji, Kanady, Południowej Afryki, Australii, Nowej Zelandii itd., a tylko ich niepodległość umocniło. Nie zależy ona bowiem od stopnia podziału kompetencji władzy państwowej pomiędzy organa narodowe i wspólne, tylko od źródła władzy. Jeśli pochodzi ona od wewnątrz – to państwo jest niepodległe, jeśli z zewnątrz – to zależne.

Stwierdźmy jasno: aby bronić zarówno cywilizacji zachodniej, jak i niepodległości krajów członkowskich UE, należy je chronić przed narastającymi wielkimi zagrożeniami, potrzebne są wspólne i potężne siły zbrojne.

Jednocząca się Europa bardzo długo była porozumieniem gospodarczym. Przypomnijmy, kiedy zaczęła być porozumieniem politycznym: otóż w czasach Ronalda Reagana, gdy w latach 80. zaostrzył się konflikt między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim. Europa Zachodnia bała się, że zostanie w ten konflikt uwikłana, i robiła wszystko, by w nim nie uczestniczyć. Niektóre kraje, takie jak Republika Federalna Niemiec w czasach kanclerza Helmuta Schmidta, zbliżały się do sytuacji pełnej neutralności. Zagrożeniem były i Związek Radziecki, i dezintegracja w obrębie EWG – to zagrożenie podziałało i wtedy pojawiła się koncepcja – już nie formalna, ale realna – żeby EWG przekształcić w Unię Europejską, żeby nadać wspólnocie mocniejsze ramy. Traktat z Maastricht miał być taką spóźniona próbą. Choć to nie całkiem się udało, to proszę spojrzeć, co było wcześniej, przed upadkiem ZSRR. Szukano własnej polityki, lecz nie w obliczu realnego zagrożenia, jakie mógł stanowić Związek Radziecki, tylko w warunkach zagrożenia sojuszniczego. USA były sojusznikiem, który zapewniał bezpieczeństwo Europy, lecz stanowcza polityka Waszyngtonu wobec agresywnej i hegemonistycznej polityki Sowietów budziła niepokój bronionych. Skoro bezpośrednio nie byli oni zagrożeni, postawę USA uznali za niebezpieczną dla siebie. Pytanie, czy tak odczuwane zagrożenie doprowadziłoby do wzmocnienia EWG/UE kosztem osłabienia NATO i jakie byłyby tego skutki. Zabrakło tego doświadczenia, bo zawalił się Związek Radziecki…

No, tego bym akurat nie żałował…

Ja oczywiście też tego nie żałuję, ale widzę korzyści z czynnika czasu w integracji. Doświadczenia na własnej skórze są konieczne, zwłaszcza gdy politycy nie są w stanie skorzystać z nauk słabo znanej im historii. A szkoda. Dzisiaj widać wyraźnie, że czołowi przywódcy UE nie sięgają wyobraźnią zbyt daleko i za szczyt polityki uważają administrowanie. Przerabialiśmy to już w naszych dziejach. Pierwsza Rzeczpospolita wyróżniała się rozwiniętym systemem demokracji, Jean-Jacques Rousseau uznał jej ustrój za doskonały, żyrondyści w okresie Wielkiej Rewolucji Francuskiej starali się go naśladować. Bardzo dobrze działał na dolnym poziomie, gdzie o wszystkich swoich sprawach rozstrzygali sami obywatele – na sejmikach tzw. gospodarczych i poza nimi, doraźnie. Na najwyższym szczeblu był jednak niezdolny do odpierania zagrożeń zewnętrznych. Gdzie Unia Europejska ma osiągnięcia? Na tym dolnym szczeblu. Poszczególne kraje, poszczególne społeczności – w Polsce widać to bardzo wyraźnie – naprawdę się wybijają. Mimo to niektóre tego nie potrafią, możliwości rozwojowe zjada im nadmierny skok konsumpcji, jutrzejszą sytość zamieniają na doraźny dobrobyt. Ale to wyjątki. Generalnie integracja przyniosła Europie widoczny postęp w demokracji, gospodarowaniu, warunkach bytowania. To wszystko skutki dobrego administrowania. Jest regres w rozmaitych dziedzinach, np. w kulturze, poziomie edukacji ogólnej, lecz ten regres jest spowodowany zupełnie czymś innym, nie ma nic wspólnego z integracją, wynika zaś z niesprzyjającej fazy przemian cywilizacyjnych.

Spokojne administrowanie – na poziomie zarządzania możliwościami i zasobami – wymaga spokoju zewnętrznego. Od ćwierćwiecza Europie nic nie zagraża, do żadnego wielkiego wstrząsu w rodzaju amerykańskiego 11 września nie doszło. Historia, która nie ma końca (chyba że przestanie istnieć czas), wypełniona jest jednak głównie przemianami i konfliktami, nie zna stanu bezruchu. Ta prawda wydaje się zapomniana. Od kilku pokoleń politycy europejscy przeobrazili się w administratorów. De Gaulle i Konrad Adenauer nie mają następców. Blisko pół stulecia o bezpieczeństwo Europy dbali Amerykanie, w ostatnim ćwierćwieczu groźby zewnętrzne zanikły, mężowie stanu postrzegający rzeczywistość z perspektywy globalnej przestali być potrzebni. Świat, jak zawsze, jest pełen konfliktów, lecz Europa izoluje się od nich, jak tylko potrafi. Luki w wyobraźni stają się niebezpiecznie duże. Pani kanclerz Angela Merkel – pierwsza osoba na europejskiej scenie politycznej – przyznała, że nie rozumie Władimira Putina. Nie chodzi o to, że nie rozumie postsowieckiego myślenia. To kaszka z mlekiem. Ona nie rozumie, jak polityk może myśleć kategoriami konfliktu, gdy przecież wszystko można rozwiązać kompromisem. To szkoła myślenia, która zrodziła się w latach 30. minionego wieku, w zgoła innych warunkach. Wówczas jednak demokracjom zachodnim brakowało siły, dzisiaj mają jej nadmiar. Administratorzy odrzucają jednak konflikt niejako doktrynalnie, gdyż utrudnia on lub wręcz uniemożliwia racjonalne zarządzanie.

Można powiedzieć, że konflikt ukraiński może być dla Europy darem niebios. Rosja to regionalne mocarstwo schodzące, niezdolne zagrozić Europie. Sytuacja jest dość bezpieczna, ale jakoś niepokojąca – a przynajmniej denerwująca. Łatwiej zrozumieć, że bez instytucjonalnego przygotowania do zduszenia, a przynajmniej powstrzymania zewnętrznego zagrożenia, może dojść do tragedii. Hulające po świecie konflikty wcześniej czy później zaczną się integrować. Już dzisiaj łatwo dostrzec, gdzie i dlaczego rodzą się zagrożenia. Można je dostrzegać bezpośrednio, choć występują w różnej skali – lokalnej czy kontynentalnej. Pojawiają się już nie jako groźba potencjalna, lecz na granicach UE. Widać je na Łotwie czy na Sycylii. Tymczasem – co pan już sam powiedział – Unia Europejska nie jest przygotowana ani do prowadzenia polityki zagranicznej, ani do prowadzenia polityki obronnej. Szkoda będzie, gdy z lekcji ukraińskiej nie wyciągnie głębszych wniosków odnośnie do własnych słabości.

Można powiedzieć, że konflikt ukraiński może być dla Europy darem niebios. Rosja to regionalne mocarstwo schodzące, niezdolne zagrozić Europie. Sytuacja jest dość bezpieczna, ale jakoś niepokojąca – a przynajmniej denerwująca.

Tutaj dochodzimy do innego kluczowego problemu. Zawodzi system powoływania władzy. Współcześnie w Europie w znacznym stopniu rządzą ludzie i środowiska, których to zadanie przerasta. Dominują politycy zaściankowi, którzy są nie tylko ślepi na zagrożenia zewnętrzne Europy, lecz także nie potrafią zrozumieć, na czym polega sens uczestnictwa ich krajów w UE. Gdy administracyjna obrona cech etnicznych wyrasta ponad problemy dobrego urządzenia Europy, polityka spada do grajdołka.

Źródła tego stanu rzeczy mają charakter uniwersalny, lecz można wskazać na kilka kluczowych czynników. To przede wszystkim gwałtowny, dziesięciokrotny wzrost liczby ludności świata w ciągu 250 lat – mniej więcej dziesięciu pokoleń. W połączeniu z rozwojem wolności i równości, uzyskiwaniem praw politycznych i zwykłych, ludzkich, świat się przeobraził. To generalnie zmiana bardzo korzystna, lecz ma również skutki uboczne. Równość uśrednia, podnosi dolny poziom i obniża górny. W krajach rozwiniętej cywilizacji, a zarazem najbardziej zamożnych, dominuje ten drugi proces. Doprowadził on już do ogromnego obniżenia standardów intelektualnych. To widać już nawet nie z pokolenia na pokolenie, ale z dziesięciolecia na dziesięciolecie. Dotyczy wszystkich, również zajmujących się sprawami publicznymi. Proszę spojrzeć na polityków europejskich czy polskich sprzed trzech pokoleń i na dzisiejszych. Są przyzwyczajeni i nauczeni obracania się w świecie stereotypów, a w następstwie przygotowani psychicznie, mentalnie, a także intelektualnie tylko do jednej formy polityki – w zakresie stosunków międzynarodowych jest to polityka porozumienia i kompromisu. Wobec konfliktu stają się bezradni. Widać to nie tylko w powstrzymywaniu Putina, lecz także – może nawet jeszcze wyraźniej – w rozwiązywaniu kryzysu greckiego. Dzisiejsi politycy europejscy nie potrafią się poruszać w sytuacji konfliktu – zarówno zbrojnego, jak i dyplomatycznego. Nie potrafią reagować i ocenić zagrożenia.

Kontynuujmy wątek przywódców i elit. Dyskutujemy w naszym środowisku o tym, co się stało, że ich w tej chwili nie mamy, że możemy o nich czytać w podręcznikach do historii, że nie znamy nikogo, kto mógłby do obecności w tego rodzaju podręcznikach aspirować. Wszyscy skupili się nie na rządzeniu, ale na bieżącym administrowaniu.

Jeżeli wyjdziemy poza politykę, jeżeli pan sięgnie do nauki, do kultury, do ekonomii, to zobaczy pan – choć może to nie będzie tak wyraźne – że tam jest to samo. Tych krytycznych uwag nie chciałbym ograniczać tylko do polityków. W naukach ścisłych badaczy i odkrywców coraz częściej zastępują techniczni racjonalizatorzy, a w humanistyce – przepisywacze. Finansowane ze środków publicznych wyższe uczelnie mają dostarczać kadr i innowacji prywatnej gospodarce (60 lat temu Komitet Centralny Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej za cel funkcjonowania szkolnictwa wyższego uznał dostarczanie kadr dla realizacji planu sześcioletniego; półanalfabeta Władysław Gomułka już tej bzdury nie powtórzył, choć realizował ją w praktyce). Ale wejdźmy na pańskie podwórko – środki masowego przekazu. Jak dalekie są one od XIX-wiecznego ideału wolnej prasy! Tam zaś, gdzie ta wolność istnieje rzeczywiście – na forach internetowych, w tzw. mediach społecznościowych, widzimy tylko jej karykaturę. Ilu pan dzisiaj wyliczy poważnych publicystów w Polsce? Czy trzeba wskazywać palcem prezenterów telewizyjnych, w dużej mierze kształtujących opinię publiczną, z widocznym znudzeniem podających informacje ważne, lecz ożywiających się natychmiast, gdy dotyczą one sportu albo rankingu piosenkarek?

No tak, ale to jest spowodowane umasowieniem się mediów. Zgadzam się z pańską tezą, że średnia bardzo się obniżyła…

…przynajmniej dzisiaj, bo nadchodzi lepszy okres. Eksplozja demograficzna rozpoczęła się w Europie – lecz w tejże Europie dobiegła końca. Przed początkiem następnego stulecia wygaśnie na całym globie. Prymat ilości zostanie zastąpiony dominacją jakości. Ludzkość przeżywała to już wielokrotnie. Przykładowo po załamaniu przyśpieszenia demograficznego w XIV w. Europa dość szybko weszła w epokę renesansu. Jeśli tylko zdołamy okiełznać narastające obecnie konflikty globalne, to czeka nas podobna przyszłość, w której jakość przeważy nad ilością.

Oczywiście, pojawią się nowe problemy. Zahamowanie przyrostu ludności, a nawet pewna redukcja zaludnienia świata przełoży się m.in. na koniec ustawicznego rozwoju gospodarczego. To nic nowego: znamy epoki historyczne, liczone w stuleciach, gdy ilościowy wzrost produkcji towarów i usług był niepotrzebny. Jedynym celem gospodarki jest zaspokajanie indywidualnych i zbiorowych potrzeb ludzi. Ekonomika wysunęła się na plan pierwszy, gdy trzeba było zapewnić środki przeżycia lawinowo powiększającym się populacjom. Przypuszczam, że pan jako liberał łatwo przyjmie tezę o błędzie pierworodnym myśli marksistowskiej. Karol Marks zbudował swoją teorię na ustaleniach Thomasa Malthusa, że liczba ludności wzrasta szybciej niż produkcja żywności. Prowadzi to do pauperyzacji najbiedniejszych, czyli proletariatu, a nawet braku środków do życia. Jedynym rozwiązaniem miała być redystrybucja dóbr. Ponieważ kapitaliści nie będą chcieli oddać zawłaszczonych środków produkcji, trzeba ich zlikwidować jako klasę. Uspołeczniona gospodarka pozwoli na sprawiedliwy rozdział dóbr. W czasie, kiedy żył Marks, zaludnienie świata ledwo przekraczało miliard. Teraz, proszę pana, jest nas ponad 7 miliardów. Proszę pomyśleć czy sama redystrybucja była w stanie zapewnić środki przeżycia tak gwałtownie rozradzającej się ludzkości? Oczywiście, że nie. To była ślepa uliczka. Tylko rozwój gospodarczy, ilościowy wzrost środków przeżycia zapewnił przetrwanie ludzkości, a także stopniowe jej wydobywanie z niedostatku.

Cóż jednak będzie, gdy boom ludnościowy się skończy? Już dzisiaj znaczna część środków produkcji jest niewykorzystywana. Blisko wiek temu gospodarka światowa została sparaliżowana kryzysem nadprodukcji – i te stany depresyjne zaczęły się powtarzać cyklicznie. Wzrost ilościowy przestaje być potrzebny, co spowoduje, że gospodarka z pozycji dominującej spadnie bardzo nisko. Dojdzie do tego w sytuacji społecznego przyzwyczajenia, że bez rozwoju gospodarczego świat nie może funkcjonować, a większa część ludzkości aktywna jest w tej właśnie dziedzinie. Nie chcę wdawać się w opis konsekwencji takiego stanu rzeczy. Zwrócę tylko uwagę, że do tej nowej sytuacji trzeba jakoś ludzi przygotować. Zwłaszcza w krajach rozwiniętych gospodarczo. Kreowanie popytu, sprowadzanie aktywności gospodarczej do spekulacji papierami wartościowymi to droga donikąd.

Mając takie doświadczenie historyczne, zapewne można znaleźć nowe obszary i nowe rynki, tak jak swego czasu zrobiła Hiszpania. Poradziła sobie z faktycznym bezrobociem wśród szlachty, kolonizując Amerykę Południową.

To zupełnie inne zagadnienie. Będziemy mieli do czynienia nie z koniecznością szukania nowych rynków zbytu ani nowych terenów aktywności społecznej, tylko z ilościowym nadmiarem produkowanych dóbr. Przekształcenie społecznych potrzeb z ilościowych na jakościowe zmieni to w niewielkim stopniu. Jeśli chodzi o ekspansję hiszpańską, to warto zauważyć, że masa energii społecznej skierowana za Atlantyk rzeczywiście stworzyła Amerykę Łacińską. Tyle tylko, że osłabiona tym wylewem potencjału Hiszpania sama się zawaliła.

W którymś momencie Ameryka Łacińska stała się dla Hiszpanów atrakcyjniejsza od Hiszpanii.

Nie. Chętnie wracają ci, których na to stać. Natomiast w Hiszpanii już w XVIII w. zabrakło energii społecznej. Energia społeczna została wyeksportowana. Proszę pomyśleć: to jest doświadczenie dla współczesnej Europy. Kierowanie energii na zewnątrz, poza Hiszpanię, przypomina współczesne wykorzystywanie rezerw tzw. krajów Trzeciego Świata. Europa czy też kraje cywilizacji zachodniej dość chętnie się w to wszystko angażują, lecz jest to eksport energii społecznej. Dla doraźnych korzyści gospodarczych osłabia się bazę.

Wróćmy na nasze podwórko. Przywołał pan cytat z „Wesela”. Pasuje on w tym momencie i do Polski, i do Europy, ale ja patrzę na ten obszar, który pan jeszcze kilkanaście lat temu w książce „Geopolityka: potęga w czasie i przestrzeni” określił jako próżnię, jeśli dobrze pamiętam, czyli przestrzeń między Polską a Rosją, mówimy o Białorusi i Ukrainie. W tej próżni coś nam się dzieje. Nie sposób przy tej „polskiej wsi spokojnej” zapomnieć o Donbasie…

Dziś ta luka strategiczna, ten pusty obszar geopolityczny to już przeszłość.

Co się z nim stało?

Przesunął się na wschód. Prawdziwa próżnia powstaje dzisiaj w Rosji. Niech pan spojrzy na otoczenie i bliskie sąsiedztwo tego kraju: Japonia, Korea Południowa, Chiny, Indie, Pakistan, Iran, Turcja, jednocząca się Europa. Wszystkie one mają potencjał większy albo przynajmniej taki jak rosyjski. Demograficznie Rosja się kurczy, jej otoczenie wschodnie i południowe ciągle jeszcze rośnie. Rosji jeszcze ustępuje być może Korea, lecz w najbliższym ćwierćwieczu, po nieuniknionym zintegrowaniu Korei Południowej z Północną, łączne zaludnienie tego kraju zrówna się z rosyjskim na poziomie ok. 120 mln. Proporcje gospodarcze są jeszcze gorsze. Charakterystyczne jest porównanie Produktu Krajowego Brutto Rosji i Korei Południowej. Przy wysokich cenach ropy naftowej rosyjski PKB jest wyższy, ale przy ich spadku relacja się zmienia. Korea ma rozwinięty nowoczesny przemysł, Rosja jest państwem surowcowym. Nie ma wątpliwości, kto tę rywalizację wygra. Porównania z innymi wskazanymi krajami nie wymagają wyjaśnień. Rosja jest najrozleglejszym państwem na świecie, lecz połowę jej terytorium stanowi wieczna zmarzlina, a blisko połowę pozostałych ziem porastają tundra i borealne lasy iglaste. Głównym brakiem jest niedostateczna do zagospodarowania tak rozległego kraju liczba ludności. Potężne Stany Zjednoczone posłużyły się milionami dobrowolnych emigrantów z Europy i niewolniczych z Afryki. Rosja próbowała to czynić zesłańcami syberyjskimi. Jeśli do tego dodamy, że ten kraj w minionych 250 latach więcej wydał na armię i zbrojne ekspansje niż na zagospodarowanie własnej ziemi, regres Rosji będzie bardziej zrozumiały. Apogeum potęgi Rosja osiągnęła dokładnie 200 lat temu, tuż po epoce napoleońskiej. Od tej pory przeżyła liczne, coraz gorsze załamania. Były one przerywane paroma wzniesieniami, lecz szczyt był za każdym razem niższy. Teraz powoli przekształca się w geopolityczne vacuum. Przykrywa to mocarstwową propagandą, lecz to nie starczy na długo. Po prostu tam, gdzie nie ma ludzi, gdzie jest ich coraz mniej – powstaje próżnia.

Kraje zaś, które wyodrębniły się z sowiecko-rosyjskiego imperium, okrzepły. Nadchodzi czas, w którym okrzepnie i Białoruś; już zaczyna zerkać na Zachód, a nieuniknione przemiany polityczne, proces zbliżania do Europy gwałtownie przyśpieszą. Prawdopodobnie Białoruś wejdzie do UE wcześniej niż parę razy większa Ukraina.

Kraje, które wyodrębniły się z sowiecko-rosyjskiego imperium, okrzepły. Nadchodzi czas, w którym okrzepnie i Białoruś; już zaczyna zerkać na Zachód, a nieuniknione przemiany polityczne, proces zbliżania do Europy gwałtownie przyśpieszą.

Proszę jednak spojrzeć, jak ta Ukraina błyskawicznie się wybiła! I jak cofnęła się Rosja. Niech pan sobie przypomni sytuację sprzed dwóch lat. Ukraina wydawała się wówczas krajem bez przyszłości, coraz bardziej rozkładającym się wewnętrznie, całkowicie zależnym od Moskwy. Jakoś uznawała to nawet Julia Tymoszenko, bohaterka pierwszego Majdanu. Rosja wracała do grona potęg. Miała udoskonalać stosunki z Niemcami, zresetować te ze Stanami Zjednoczonymi, pamiętamy uściski i uśmiechy Tuska i Putina na Westerplatte, prawda? Żyć nie umierać… Najważniejsze – globalny prestiż. Putin brylował na salonach, kierowane przez niego państwo było cennym partnerem politycznym i ekonomicznym głównych państw Zachodu. Właśnie w 2010 r. rozpoczął kompletną reorganizację i modernizację sił zbrojnych, siecią rurociągów pętał Europę, inicjował sojusz z Chinami jak równy z równym.

I co z tego zostało? Anektował Krym, ale utknął w Donbasie. Zdobycz niewielka i tylko czasowa, a koszty straszliwe. Prysnął mit Rosji jako współkonstruktora globalnego porządku, współkierownika światowej gospodarki. Państwo Putina znalazło się w politycznej i gospodarczej izolacji. Zachód obłożył je sankcjami, Chiny traktują je jak satelitę, dostawcę surowców za cenę ustalaną w Pekinie. Gospodarka się cofa, płaci wielka cenę za agresję. Spadek cen ropy opróżnia kasę. Odrobienie dotychczasowych strat wymaga wieloletniego wysiłku. Rosja znalazła się w politycznym, militarnym i gospodarczym impasie, a wyjście z tego coraz głębszego dołka wymaga całkowitej zmiany władzy. W tak nieprzyjaznej sytuacji Związek Radziecki od 1920 r. się jeszcze nie znalazł, bo w chwili największych załamań – w roku 1941 czy w roku 1991 pomocną dłoń podawała wielka Ameryka.

Wręcz przeciwny proces zachodzi na Ukrainie. Gdy Wiktor Janukowycz ugiął się przed Moskwą, przeciw hegemonii rosyjskiej wystąpili Ukraińcy. Majdan przetrwał i mrozy, i krew. Kolaborancka, złodziejska władza upadła. Niepodległa i demokratyczna Ukraina formuje się szybciej, niż my budowaliśmy Trzecią Rzeczpospolitą po roku 1989. W ciągu kilku miesięcy przeprowadzili wybory prezydenckie i parlamentarne, podczas gdy nam to zajęło dwa lata. Spuścizna zacofania, bezhołowia i korupcji jest na Ukrainie wielokroć większa, niż była w Polsce, lecz wola jej zwalczenia jest silniejsza niż u nas. Kraj ustabilizował się politycznie, szybko buduje siły zbrojne, reformuje administrację. Trudności przed nim olbrzymie, lecz wysiłek, by je pokonać, jest widoczny. Sytuacja się poprawia, nie pogarsza. Mimo kłopotów, mimo strat i problemów, z którymi sobie ciągle nie radzą. Proszę spojrzeć na Rosję, która Ukrainę miała praktycznie w ręku. I co jej zostało? Kłopot na karku.

Analizujemy sytuację, mierzymy potencjały, oceniamy skalę ryzyka i relacje sił. Ale liczą się imponderabilia. Ukraińcy upomnieli się o swój honor. Moc daje im determinacja przeważającej części narodu, podczas gdy Rosjanie potrafią tylko klaskać i narzekać. Potencjał moralny Ukrainy jest większy od materialnego. To dzięki niemu ten wcześniej marginalny kraj teraz przyciąga uwagę świata i wygrywa pojedynek z Rosją.

No właśnie, ale dyskusja o Wschodzie trwa nadal. Wspomniał pan o Westerplatte. To z tej okazji minister Radosław Sikorski opublikował duży tekst, w którym stwierdził, że tak naprawdę cała doktryna Jerzego Giedroycia, myślenie o współpracy ze Wschodem to przeżytek, archaizm, który trzeba odrzucić na rzecz porządnej koncepcji piastowskiej, w której z jednej strony współpracuje się z Niemcami, a z drugiej strony rozmawia z Rosją. Ostatnie wydarzenia wymusiły zmianę polityki, ale w Polsce wciąż trwa dyskusja dotycząca tego, czy mniejsze państwa powstałe po rozpadzie Związku Radzieckiego są naszymi partnerami, czy tylko niedodefiniowaną strefą buforową pomiędzy nami a prawdziwym naszym partnerem – Rosją.

Obok Ukrainy, Białorusi i Litwy Giedroyc widział jeszcze Rosjan. Przystosował koncepcję Józefa Piłsudskiego do rzeczywistości pojałtańskiej, którą uważał za trwałą. Jego wizję przyszłości tworzył humanistyczny socjalizm. Równolegle Giedroyc marzył o stworzeniu wewnątrzobozowej przeciwwagi. Dziś to pomysł przestarzały, a zawsze był nierealny. Co do Radka Sikorskiego, znam go od 1987 r. chyba. Poznałem go jeszcze jako młodego początkującego dziennikarza w Londynie, wrócił akurat z Afganistanu. Nauczył mnie pisać na komputerze. To bardzo inteligentny chłopak. Szuka wielkich koncepcji, co jest największą zaletą polityka. Przeszkadza mu jednak PRL-owskie wykształcenie, które daje właśnie takie efekty. To powszechna przywara społeczna, która zginie, dopiero gdy odejdzie tamto pokolenie. Sikorski przeciwstawieniu Polski piastowskiej i Polski jagiellońskiej nadał inne znaczenie: opcja zachodnia czy opcja wschodnia. Jednak potrafił zaangażować się w Partnerstwo Wschodnie, a później w obronę Ukrainy tak, jakby za rękę prowadził go Piłsudski. Nawiasem mówiąc, realizację koncepcji wyjścia na Wschód – czyli tzw. jagiellońskiej, zapoczątkował Kazimierz Wielki, który akurat był Piastem.

Dla publiczności symbole…

Prawdziwe pomagają zrozumieć, fałszywe ogłupiają. Proszę pomyśleć, to przecież o tym mówiliśmy przed chwilą. Zadania przerastają powołanych do ich wykonania. Patrząc na poziom byłych czy aktualnych europejskich ministrów spraw zagranicznych albo szefów parlamentów europejskich, tacy politycy jak Radosław Sikorski to czołówka – i to wcale nie jest komplement. Niech pan spojrzy choćby na tych nieszczęsnych Francuzów, na prezydenta, który już w chwili elekcji przegrywa następne wybory. Na męża stanu wyrasta pani, która myśli kategoriami sprzed prawie stu lat. Kraj pełen symboli, rewolucja bez morderstw, wielkość bez klęski, równość dla wszystkich – z wyjątkiem tych nierównych, tolerancja powszechna – ale nie dla odwołujących się do innych symboli. Czy należy się dziwić, że tam od kilkudziesięciu lat brakuje dojrzałego polityka?

Chcę nawiązać do możliwych czarnych scenariuszy dla Polski. Zakładając hipotetycznie, że UE jakoś się rozluźni, jakoś zdezintegruje – znane są choćby nastroje brytyjskie, a i Niemcom, jako najbogatszym krewnym, może się w którymś momencie znudzić – a w Stanach Zjednoczonych pojawi się prezydent, który obieca to, co Barack Obama, i zacznie to realizować, czyli skupi się na polityce wewnętrznej… Zgodzimy się zapewne, że NATO bez Stanów Zjednoczonych czy z małą aktywnością Stanów Zjednoczonych jest fikcją. W sytuacji jakiegoś zagrożenia ze Wschodu, ze strony Rosji, która jest państwem o strukturze gospodarczej państwa kolonialnego opartym na wpływach z surowców, z PKB faktycznie porównywalnym z niewielkimi krajami, no ale nadal mającym sporą liczbę czołgów, nadal mającym iskandery, głowice jądrowe, w związku z czym stanowiącym dla nas śmiertelne zagrożenie – to gdzie są strategie, gdzie jest plan B? Plan A znamy – on się wiąże z reakcją NATO i z UE. Jeżeli on z jakichś przyczyn nie zadziała, to czy jest plan B?

Nie podzielam pańskiego pesymizmu, jeśli chodzi o UE i o NATO. Zgadzamy się, że poziom przywódców, generalnie całej polityki systematycznie się obniża. Nie jest to jednak czynnik decydujący. Losy zaś tych wybitnych są bardzo pouczające. Wiemy, jak skończył Richard Nixon, najwybitniejszy z powojennych prezydentów USA. Wcześniej przeobraził system światowy z dualistycznego w trialistyczny, polityka w trójkącie Waszyngton–Moskwa–Pekin automatycznie tworzyła warunki do katastrofy ZSRR. Reagan potrafił to wykorzystać, wygrał dla Zachodu zimną wojnę – było to ostatnie wielkie zwycięstwo USA, choć przez bzdurną aferę Iran-contras niemalże spotkał go los poprzednika. Przypomnijmy wielkiego człowieka klęski – Napoleona Bonapartego – który o dwie głowy przerastał swoich przeciwników (niedawno minęła dwusetna rocznica bitwy pod Waterloo). Można przegrać jak Nixon i zapewnić zwycięstwo. Można wygrywać jak Bonaparte, aby doprowadzić do katastrofy, z której, prawdę mówiąc, Francja do dzisiaj się w pełni nie podniosła.

Reagan wygrał, bo konflikt czysto polityczny przekształcił w potencjałowy. Wywindował wyścig zbrojeń tak wysoko, że ZSRR musiał pęknąć. Taki skutek taką samą polityką mógł osiągnąć każdy z powojennych prezydentów amerykańskich. Nawet Gerald Ford, gdyby nie miał hamulca w postaci Henry’ego Kissingera – miłośnika Świętego Przymierza. Zapytałem go kiedyś, czy warto było przegrać wojnę w Wietnamie, aby pozyskać Chiny, ale zmienił temat rozmowy. No tak, decydował przecież prezydent.

Polityka światowa to gra potencjałów (krajowa zresztą też, tylko trochę innych). Amerykanie dysponowali tak ogromną przewagą nad Sowietami, że mogli to wykorzystać w każdej chwili. Nie wszyscy prezydenci to rozumieli, a pozostali nie chcieli rozumieć. Czuli się bezpiecznie, a ZSRR – panujący nad wschodnią częścią Europy i północną Azji – pomagał im utrzymać stabilizację światową. Status quo wydawało się wieczne, złamała je mała Polska. Sowieci po trzech dekadach zimnej wojny już wyraźnie osłabli, a do tego zaangażowali się gdzie indziej – i zabrakło im siły, aby przywrócić porządek u krnąbrnego satelity. Reagan, wybrany na prezydenta miesiąc przez stanem wojennym w Polsce, wykorzystał okazję. Nie była nią słabość sowiecka, tylko oburzenie zachodniej, a zwłaszcza amerykańskiej opinii publicznej na zdławienie Solidarności. Zapału na zwalczanie Imperium Zła starczyło na parę lat. Gdy wiosną 1987 r. – już po aferze Iran-contras – rozmawiałem z ówczesnym wiceprezydentem George’em Bushem, uprzedzał mnie, że system PRL-owski zliberalizuje się na pewno, lecz na niepodległość Polska nie ma co liczyć, bo najpierw musiałby upaść ZSRR – a to przecież niemożliwe. Już chciałem wykrzyknąć, że właśnie pada, lecz ugryzłem się w język. Wystarczy, że wariat, który przyjechał z Warszawy, rozpowiada o upadku komuny w Polsce za dwa–trzy lata, a jeśliby jeszcze zaczął wieścić, że marny los czeka takie wielkie mocarstwo, byłoby już za wiele! Cztery lata później Bush – już jako prezydent – 1 sierpnia 1991 r. w Kijowie zapewniał Radę Najwyższą Ukrainy o szczęśliwej przyszłości zdemokratyzowanego ZSRR. Pech, bo trzy tygodnie później ten sam organ ogłosił niepodległość.

Nie przejąłem się słowami Busha i widoczną zmianą polityki Waszyngtonu, bo uruchomiony potencjał prze dalej i ciężko go wyhamować. Zaatakowany automatycznie podejmuje obronę. Politycy mają ogromne możliwości: są w stanie uruchamiać potencjały geopolityczne swych państw oraz orientować je w pożądanym kierunku i wykorzystywać lepiej czy gorzej. Lecz te potencjały istnieją i funkcjonują niezależnie od nich. Mogą słabnąć i zanikać – lecz to wymaga czasu. ZSRR wyszedł z wojny jako jedno z dwóch supermocarstw, więcej – biegunów polityki światowej. Szybko podjął globalną rywalizację – co było działaniem ponad siły. Trzeba było jednak dwóch kolejnych pokoleń, aby doszło do katastrofy potencjałowej. To się nie dzieje z dnia na dzień.

Mogę być krytyczny wobec rzeczywistości politycznej, lecz jestem optymistą, gdyż potencjał geopolityczny krajów cywilizacji zachodniej nadal dominuje nad światem. Nie jest już tak wielki, jak sto dwa lata temu. Wówczas co czwarty mieszkaniec tej planety żył w Europie. Ogromna kumulacja energii społecznej w ciągu jakichś dziesięciu pokoleń doprowadziła do skoku cywilizacyjnego, który zmienił oblicze świata. Dzisiaj w geopolitycznej Europie bytuje mniej niż 10 proc. populacji światowej. Regres jest znaczny, lecz nie tragiczny. Zachód nadal dominuje – i nie widać odpowiednio silnego konkurenta. Ci, co mówią o Chinach, nie dostrzegają, że nieusuwalna sprzeczność pomiędzy systemem politycznym a systemem ekonomicznym wchodzi w stan krytyczny. Może uda się przekształcić Chiny ewolucyjnie – bo zmiany eksplozyjne byłyby bardzo kosztowne dla całego świata.

Niebezpieczeństwo tkwi gdzie indziej. Potężny Zachód wchodzi w niebezpieczną przełęcz. Przyrost energii społecznej jest bliski zera, gdy w innych rejonach świata będzie trwać jeszcze kilkadziesiąt lat. Nie naruszy to istotnie proporcji potencjałowych, gdyż wysiłkiem poprzednich pokoleń kraje euroatlantyckie wybiły się na dostatecznie wysoki poziom naukowy, gospodarczy i kulturowy, aby skutecznie zwielokrotnić moc energii społecznej. Problem stanowi różnica w dynamice. Przykładowo, od początków XX w. ludność krajów islamskich pomiędzy Atlantykiem a Indiami zwiększyła się dziesięciokrotnie – i nadal rośnie. Nie dysponują wystarczająco wielkim potencjałem geopolitycznym ani nie są w stanie powiększać go dostatecznie szybko. Stabilizacja pęka, rozpaczliwy ruch ogarnia miliony. Dzisiaj to problem, za jakieś dwadzieścia lat będzie śmiertelnym zagrożeniem. Nadchodzące dwie dekady tworzą margines naszego bezpieczeństwa. Jest dostatecznie szeroki, aby podjąć najrozmaitsze przeciwdziałania. Taki miecz Damoklesa nad głową z reguły ożywczo działa na polityków, prowadzi do brutalnej selekcji, wymusza szukanie rozwiązań. Sprawa Ukrainy, jak wspomniałem, to ważny sygnał ostrzegawczy.

Przejdźmy do wspomnianych przez pana szczegółów. Unia Europejska zrobiła parę poważnych błędów, nadmiernie, a często i bezmyślnie wychodząc do przodu. Teraz powinna się zatrzymać, dopasować projekty do możliwości krajów członkowskich oraz ich społeczeństw. Rozpad Unii nie grozi. Grecja jest najlepszym dowodem, że nawet buntujące się społeczeństwa nie chcą opuszczać ani UE, ani nawet Eurolandu, co nie przeszkadza być niezadowolonym. Skoro Bruksela tak chętnie dawała pieniądze i przyjmowała każde rozliczenie, czemu teraz tak rygorystycznie domaga się spłaty długów? Korzyści płynące z integracji są naprawdę znaczne, a ludzie przyzwyczaili się do nich tak dalece, że trudno sobie wyobrazić, aby chcieli rezygnować. Właściwie w imię czego?

Mieliśmy już rządy zdecydowanie antyunijnej partii w Austrii, lecz Austria jest krajem marginalnym. Co gdyby Marine Le Pen czy Nigel Farage nadawali ton polityce swoich krajów? Czy wówczas reszta państw UE miałaby siły i środki, żeby ratować projekt UE?

Czy pani Le Pen ogłosiłaby, że nie będzie dopłat dla rolników, że każdy musi granicę przekraczać z wizą i paszportem, opłacić cło itd.? Niektórzy politycy nie chcą integracji doktrynalnie, inni głoszą taki program, bo chcą pozyskać niezadowolonych wyborców. Tylko że w momencie, kiedy dochodzi się do władzy i chce się tę władzę utrzymać, nie sposób działać jawnie wbrew oczywistym interesom ludzi.

Czyli liczy pan na ucywilizowanie przez władzę?

Niekoniecznie ucywilizowanie, wystarczy zwykły instynkt samozachowawczy. Radykalizm jest przywilejem opozycji. Tak za każdym razem postępuje PiS. Uważa na przykład, że należy prowadzić „ostrzejszą politykę” w stosunku do Rosji. Nie bardzo wiem, co to znaczy „ostrzejsza polityka” w stosunku do Rosji. Głośniej na nich krzyczeć, używać mocniejszych słów? Przecież nie wypowiemy im wojny ani nie ogłosimy embarga na wszystkie ich towary, ani nie zabronimy eksportu naszych. Można skrajnie zaostrzyć propagandę, co im w niczym nie zaszkodzi, ale zaostrzyć politykę? Już jest wystarczająco ostra, wręcz wroga. O ile opozycja nie jest pociągana do odpowiedzialności za swoje żądania, o tyle rządzący za swoje już tak. Kaczyński nie wypowie wojny Rosji ani nie wyśle czołgów, by odbijały Krym, Marine Le Pen nie skieruje przeciwko sobie rolników, turystów, przemysłowców, rentierów, młodzież. Wie, że nie zdąży wystąpić z UE, bo wcześniej odbiorą jej władzę. Francuzi to potrafią.

Mówił pan o słabości elit europejskich. Obaj się zgodzimy, że potrzebujemy trochę lepszych elit, takich z szerszymi horyzontami, także w Polsce.

To kwestia stworzenia mechanizmu. Mówi się o kryzysie demokracji, lecz mamy do czynienia tylko z kryzysem instytucji demokratycznych. I nic dziwnego. To starocie, ukształtowane jeszcze w XIX, a nawet w XVIII w. Brytyjski system parlamentarno-gabinetowy, francuski model trójpodziału władz zostały stworzone w zupełnie innej rzeczywistości, dziś nie przystają do przekształconych społeczeństw. Ponadto wszystko w czasie ulega korupcji, zepsuciu. Co jest w Polsce władzą ustawodawczą? Nie sejm, bo sejm nie przygotowuje ustaw, ustawy przygotowuje rząd, a ludzie rządu w sejmie głosują za tymi ustawami. Sejm przestał być organem ustawodawczym, natomiast stał się nim rząd. Ale od kogo zależy los gabinetu? Od sejmu, a nawet od pojedynczego posła – jak było w wypadku gabinetu Hanny Suchockiej. Podobnie upadł rząd Leszka Millera. Bez głosowania prezydent Aleksander Kwaśniewski odebrał mu poparcie grupy posłów. Przy większej liczbie stronnictw w koalicji najważniejsza jest ta malutka partyjka pośrodku, gdyż to ona decyduje, komu oddać władzę. Tyle tylko, że sama nie jest w stanie przepchnąć żadnej ustawy. Podział władz miał ograniczyć kompetencje dziedzicznego monarchy, ale to się dawno skończyło. Dziś, co Konstytucja RP bardzo silnie podkreśla, wszystkie organa państwowe podlegają jedynej, zwierzchniej władzy narodu. Nie wolno jej ograniczać, pozbawiać uprawnień. Mamy trzecią władzę, wymiar sprawiedliwości w dwóch odmianach – oddzielną prokuraturę i oddzielne sądy. Patrząc trochę z boku i nieco krzywo – to samouzupełniające się zawodowe korporacje. Trudno tylko dopatrzyć się, w jaki sposób jest realizowana zwierzchnia władza narodu nad nimi. To zresztą nie dziedzictwo po brytyjskich wigach, tylko swojskim PRL-u.

Mówi się o kryzysie demokracji, lecz mamy do czynienia tylko z kryzysem instytucji demokratycznych. I nic dziwnego. To starocie, ukształtowane jeszcze w XIX, a nawet w XVIII w.

W XVIII w. życie toczyło się z szybkością dyliżansu, dzisiaj tempo nadaje łączność elektroniczna. Tylko procedura podejmowania kluczowych decyzji jest taka sama, a przestrzeganie weekendu pozostaje świętością. Proponowane modernizacje sięgają często do rozwiązań antycznych, bo takie są sławetne jednoosobowe okręgi wyborcze, w referendum zaś mają o tym rozstrzygać ludzie, którzy w większości nie wiedzą, że działają one przeciwnie niż projektodawcy przypuszczają. Właściwie trudno się dziwić. Od kierowcy autobusu, nim siądzie za kółkiem, wymaga się dłuższej praktyki i kilku trudnych egzaminów. Jest to konieczne, bo od jego umiejętności zależy bezpieczeństwo, a nawet życie 40 pasażerów. Za los 40 milionów odpowiedzialność można przekazać każdemu – zgodnie ze świętym prawem równości rozwiniętym twórczo przez niejakiego Lenina: nawet kucharka może być premierem.

Poczynając od trzeciej kadencji sejmu, wyniki wyborów w Polsce są wprost proporcjonalne do wydatków wyborczych poszczególnych list. Decydują pieniądze, a nie obywatele. Nie jest to sprzeczne z innym przekonaniem, że o wyniku wyborów decydują środki masowego przekazu z telewizją na czele. Teraz dowiadujemy się, że programy wyborcze są zbędne, bo zawierają same fałsze.

Właściwie trudno się dziwić, że elity polityczne zostały zastąpione przez klasy polityczne. Elity były przygotowane i miały wyrobione poczucie obowiązku. Klasa polityczna, tak jak klasa robotnicza, żyje ze swojej działalności. Nie jest to wartościowanie ludzi, dzielenie na lepszych czy gorszych – tylko wartościowanie funkcji publicznych. W tym wypadku decyduje interes wspólny, a nie jednostkowy. Jeśli tego nie zrozumiemy, gorszy pieniądz wypierać będzie lepszy – i na nic się zdadzą narzekania, że z kadencji na kadencję wybieramy coraz słabszych. To zresztą wcale nie jest takie oczywiste, bo resztki dawnych elit politycznych, zwłaszcza wykształconych w demokratycznej opozycji – przecież zaprzeczeniu oportunizmu – nadal funkcjonują. Kierunek procesu trzeba tylko odwrócić.

Najpilniejsza jest reforma systemu wyborczego. Mniej ważne, jaki system zostanie wybrany: proporcjonalny czy większościowy. Kluczową kwestią jest to, by obywatel miał pełną świadomość, kogo i po co wybiera. Wszystkie chyba wybory w Trzeciej Rzeczpospolitej miały jedną ujemną cechę: znaczna część głosujących na daną listę, jeśli ta okazała się zwycięska, w końcu żałowała swego wyboru. To spowodowało, że wszystkie rządy poza jednym były u władzy tylko przez jedną kadencję albo jeszcze krócej. W tym kontekście można powiedzieć, że z punktu widzenia interesu całej Rzeczpospolitej prawie wszystkie wybory były nieudane.

Przyczyny są dwie. Znaczna część wyborców nie wie, na kogo głosować, ale idzie do urny, twierdząc, że to obowiązek, i stawia krzyżyk przypadkowo. Druga grupa też nie wie, ale wierzy jakiemuś autorytetowi. Może nim być polityk albo sąsiad, sprzedawczyni w sklepie, ksiądz czy nauczyciel lub tylko twarz częściej pokazywana w telewizji, względnie inaczej propagowana przez środki przekazu. Takich wyborców jest chyba więcej niż połowa – i to oni głównie czują się zawiedzeni przez swoich wybrańców.

Uczestnictwo w wyborach to prawo, a nie obowiązek – mimo że łowiące głosy stronnictwa sugerują coś przeciwnego. Ludzie ulegają rzekomym autorytetom i oddają własny głos do dyspozycji innych. Masowość takich postaw rodzi głęboką przepaść pomiędzy oczekiwaniami wyborczymi a wynikami wyborów. Skutki stają się coraz bardziej opłakane.

Ograniczanie głosów przypadkowych i sugerowanych zdecydowanie poprawi jakość parlamentu. Można to osiągnąć różnymi metodami. Omawianie ich wychodzi poza zakres naszej rozmowy. Podobnie jak wskazywanie na cechy i umiejętności kandydata, niezbędne do wykonywania mandatu poselskiego. Generalnie chodzi o maksymalne ułatwienie wyborcy dokonania rzetelnego i racjonalnego wyboru. Trzeba likwidować uboczne wpływy na indywidualny wybór, tępić komercjalizację i reklamiarstwo kampanii wyborczych, rzetelnie informować o tym, co ważne w pracy parlamentarnej. Bez tego żadna reforma ustrojowa się nie powiedzie. W demokracji najważniejszy jest głos obywatela – od tego wszystko zależy. Jeśli chcemy żyć w państwie demokratycznym, to musimy walczyć o jakość tego głosu, o autentyczność indywidualnego wyboru.

Stoimy przed wyzwaniem. Dopóki nie zmienimy systemu, dopóty będziemy produkowali miałkich polityków i w najlepszym wypadku otrzymamy to, na co pozwalają ich szczytowe możliwości. Kierowcy autobusów, ta elita szos, nie mają się czego obawiać.

No ale wpadliśmy w pułapkę, bo ten system i tę konstytucję mogą zmienić tylko ci politycy, innych w Zgromadzeniu Narodowym nie mamy.

Wpadliśmy w pułapkę, ponieważ w okresie rządów AWS-u powstał, a za rządów SLD został umocniony system dotacji partyjnych. Kampanie wyborcze są coraz droższe, a subwencje budżetowe gwarantują, że dana partia po kolejnych wyborach znajdzie się w parlamencie. Tak powstał zamknięty klub stronnictw, które władzę przekazują sobie nawzajem. System zresztą sam się niszczy, bo członków ubywa tylko przez samokompromitację. Po kolei odchodzą albo stopniowo zanikają wszyscy. Teraz doszło do krytycznego momentu, bo zapewnione miejsce w klubie mają tylko dwie partie. Jednak sytuacja tak się ułożyła, że przegrywające stronnictwo pod ciężarem klęski najpewniej się rozsypie. Pozostanie więc tylko jedna partia, która będzie rządzić sama. Rządzenie wymaga jednak poparcia obywateli, bo jeśli oni stoją z boku i patrzą, co z tego wyjdzie, to kto będzie realizował projekty rządowe? Przyjmijmy, że zwycięska partia uzyska 50 proc. głosów przy 50-proc. frekwencji. Poparcie czwartej części obywateli budzi obawy co do skuteczności i trwałości rządu. Tak rodzi się pokusa rządów silnej ręki i otwarcia drogi do dyktatury. Bo jak inaczej mniejszość miałaby zachować władzę?

Doszedł nowy element. Nadchodzący krach klubu partii parlamentarnych widoczny jest gołym okiem. Na wpół świadoma reakcja społeczna jest natychmiastowa: „Dobić trupa, co nam tak długo zamykał drogę!”. Najbardziej dynamiczne, bo młode i niezadowolone środowiska zerwały się do ataku. Tyle tylko, że nie są to stronnictwa przygotowane do prowadzenia polityki czy rządzenia krajem. Na razie widać, że nie wiedzą, czego chcą, a jeśli wiedzą, to nie znają mechanizmów, jak to osiągnąć. Może potrafią się zorganizować, bo jeśli nie, to wniosą z sobą chaos. A ten również otwiera drogę do dyktatury.

Dyktatury się zresztą nie boję. W Polsce nie ma po prostu warunków, aby taki arbitralny system zaprowadzić. Obawiać się można tylko tego, że samo niedopuszczenie do dyktatury będzie zbyt kosztowne. A szkoda marnować uzyskany już dorobek. Tak wyglądają sprawy. Zobaczymy, czy październikowe wybory będą wystarczająco rozumne, aby sobie z tym poradzić.

Dyktatury się zresztą nie boję. W Polsce nie ma po prostu warunków, aby taki arbitralny system zaprowadzić. Obawiać się można tylko tego, że samo niedopuszczenie do dyktatury będzie zbyt kosztowne.

Tekst pochodzi z XXI numeru kwartalnika Liberté! „Jak uratować demokrację”. Styczeń/Marzec 2016. 

Miasta-państwa :)

Miasta-państwa istniały przez całą historię świata, istnieją nadal i miejmy nadzieję będzie ich coraz więcej. Polis tego typu mogą być cywilizacyjnie zintegrowane, tworząc jeden spójny kulturowo kraj – podobnie jak dziś Monako jest kulturowo zintegrowane z Francją, Andora z Katalonią, Liechtenstein ze Szwajcarią (czy nawet kantony wchodzące w skład Szwajcarii ze sobą), Watykan i San Marino z Włochami, Singapur z Malezją czy Hong Kong, Gibraltar i Malta ze Zjednoczonym Królestwem, a nawet Dubaj i inne emiraty ze sobą w ramach ZEA. Jeszcze silniej były zintegrowane strożytne polis greckie, średniowieczne księstwa Świętego Cesarstwa Rzymskiego czy renesansowe, włoskie komuny miejskie. Decentralizacja nie oznacza likwidacji pewnego jednolitego obszaru kulturowego, choć oczywiście daje możliwości większej różnorodności. Można być zjednoczonym w różnorodności i od mieszkańców danego regionu powinno zależeć z jaką kulturą chcą się identyfikować i integrować.

Gdańsk w XVII wieku
Gdańsk w XVII wieku

Pięć tysięcy lat temu wszystkie miasta rządziły się samodzielnie, a ich mieszkańcy sami stanowili i egzekwowali swoje prawo. W zasadzie pierwsze ludzkie cywilizacje wyłoniły się w postaci miast – najsłynniejsze to Jerycho (które nota bene prawdopodobnie było społecznością anarchistyczną) i sumeryjskie Uruk, Ur i Lagasz na terenie południowej Mezopotamii (gdzie wynaleziono pismo klinowe). Nawet starożytne imperia były silnie zdecentralizowane i na dobrą sprawę przypominały konfederacje autonomicznych państw podporządkowanych stolicy. U zarania imperiów zawsze było jakieś miasto-państwo: dotyczy to zarówno Rzymu, jak i Kartaginy. Cywilizacja starożytnego Egiptu zaczęła się od Teb i Memfis a cywilizację Fenicji zapoczątkował Tyr i Sydon. Najlepiej rozwiniętym cywilizacyjnie ośrodkiem w świecie starożytnym było miasto-państwo Ateny.

Mniej więcej do wieku XIV Europa była słabiej rozwinięta niż Chiny i Bliski Wschód, jednak czterysta lat później, to Europa zdominowała świat. Zmianę tę tłumaczy Eric Jones w swojej słynnej książce „The European Miracle” („Cud europejski”). Po upadku Rzymu na kontynencie europejskim nie zdołało się już rozwinąć żadne uniwersalne imperium. Od tego czasu zamiast doświadczać hegemonii uniwersalnego imperium, Europa stała się mozaiką królestw, księstw, wolnych miast, dominiów kościelnych i innych podmiotów politycznych.

W tym systemie próby łamania praw własności przez jakiegokolwiek władcę, jak zazwyczaj czyniono to w innych częściach świata, były wielką nierozwagą. W toku stałej wzajemnej rywalizacji książęta odkryli bowiem, że jawne wywłaszczenia, nadmierne opodatkowanie i blokowanie handlu nie mogły ujść bezkarnie. Karą było bowiem skazanie się na oglądanie względnego postępu gospodarczego swoich rywali, często wynikającego z przenoszenia się kapitału i kapitalistów do sąsiednich królestw. Owa możliwość „wyjścia”, ułatwiana przez geograficzną jednorodność i przede wszystkim podobieństwo kulturowe, była czynnikiem przekształcającym europejskie państwo w liberalnego stróża nocnego.

Teoria cudu europejskiego podkreśla przede wszystkim konkurencję lokalizacyjną małych jednostek politycznych na terenie Europy. Ponieważ różne jednostki polityczne były w niemal nieustannym wzajemnym konflikcie, aby przetrwać, każde z zachodnich państw, autonomicznych regionów i quasi-państewek musiało szybko adaptować innowację swoich rywali.

Dla przykładu na terenie Niemiec od podpisania traktatu westfalskiego w 1648 r. aż do wojen napoleońskich było około 234 „państw”, 51 wolnych miast i około 1500 niezależnych dworów rycerskich. Wśród tego bezliku niezależnych jednostek politycznych tylko Austria mogła być traktowana jako wielkie mocarstwo, i tylko Prusy, Bawaria, Saksonia i Hanower mogły być uznane za liczących się graczy politycznych. Z kolei w 1815 r. kongres wiedeński, który nastąpił po klęsce Napoleona, w zsadzie kontynuował post-rewolucyjną tendencję centralizacyjną i zredukował ilość niezależnych jednostek politycznych w Niemczech do 39.

Nic dziwnego, że to właśnie na terenie Niemiec w późnym średniowieczu narodził się potężny związek niezależnych, kupieckich miast – Hanza. Bogate miasta Związku Hanzeatyckiego były w stanie wystawiać większe i silniejsze armie zaciężne niż niektórzy monarchowie, polegający często na pospolitym ruszeniu szlachty. W szczytowym okresie rozwoju Hanza liczyła około 160 miast pod przewodnictwem Lubeki. Delegaci z miast hanzeatyckich zjeżdżali się co jakiś czas i opracowywali wspólną politykę (tzw. Hansetage).

W Polsce blisko związany z Hanzą był Gdańsk, który został wcielony do Polski 6 marca 1454 roku przez króla Kazimierza IV Jagiellończyka, na wniosek poselstwa Związku Pruskiego i po gdańskim powstaniu antykrzyżackim, udzielając mu jednocześnie przywileju bicia własnej monety (przywilej ten miał również Toruń). Gdańsk został zwolniony z prawa nabrzeżnego, a także dopuszczono przedstawicieli ziem pruskich do elekcji króla Polski. W 1457 – podobnie jak Toruń – miasto otrzymało tzw. Wielki Przywilej, zapewniający swobodny przywóz towarów Wisłą z Polski, Litwy i Rusi bez konieczności kontroli oraz inne przywileje, które miały wynagrodzić miastu wkład w wojnę trzydziestoletnią.

W 1525 miał miejsce tumult gdański – wystąpienie luterańskiego pospólstwa i plebsu przeciwko burmistrzowi Eberhardowi Ferberowi. Król Zygmunt August odpowiedział najpierw represjami, lecz później specjalnym dekretem tolerancyjnym dla Gdańska z 1557 uspokoił nastroje społeczne i położył kres walkom religijnym w mieście. Następnie sejm zatwierdził tzw. Konstytucje Gdańskie, które precyzowały zwierzchnie prawa króla polskiego i Rzeczypospolitej w Gdańsku oraz na morzu. Król Stefan Batory potwierdził przywileje miasta i rozszerzył tolerancję religijną na inne wyznania. Gdańsk stał się schronieniem dla obcokrajowców prześladowanych w swoich krajach za przekonania religijne, wśród których były osoby wybitne i uzdolnione. Dekret tolerancyjny był pierwszym tego rodzaju aktem prawnym w Europie.

Gdańsk pod panowaniem polskich królów cieszył się olbrzymią autonomią. Miał przywilej bicia swojej monety, odpowiadał za bezpieczeństwo całego regionu, odpowiadał za morską wymianę handlową, miał wyłączność praw miejskich w regionie, kontrolował port i udzielał obcym kupcom pozwoleń na prowadzenie handlu, wreszcie jego przedstawiciele brali udział w elekcji króla Polski. Dzięki swojej wolnej samorządności Gdańsk stał się dynamicznym ośrodkiem handlowym i posiadał rozległe kontakty handlowe z całą Europą. Jeśli historia Gdańska nas czegoś uczy, to właśnie tego, iż powinniśmy mu przywrócić utraconą władzę.

Jeśli spojrzymy na holenderskie miasta-państwa w XVI i XVII wieku, historia pokazuje nam, że nie były one samowystarczalne. Dla przetrwania były zmuszone do handlu, dlatego też ich polityka była bardziej otwarta i liberalna. Nie dziwi zatem, że po obaleniu hiszpańskich Habsburgów, Holandia stała się liberalną republiką. Trwał intensywny rozwój gospodarczy kraju, zwłaszcza części południowej. W XV w. kupcy niderlandzcy wyparli Hanzę z Morza Bałtyckiego. W XVI w. Antwerpia stała się europejskim centrum finansów. Rozwijały się porty, które dzięki związkom z Hiszpanią, mogły wziąć udział w handlu kolonialnym. W XVII w. nastąpił rozkwit gospodarczy, w wyniku którego Holandia stała się jednym z najbogatszych państw, a także potęgą morską i handlową Europy; była głównym pośrednikiem w wymianie między krajami leżącymi nad Bałtykiem a Europą Zachodnią i Europą Południową oraz koloniami. Kupcy holenderscy wypierali Francuzów z handlu z Lewantem, Portugalczyków z Afryki i Indii. Podjęli także ekspansję kolonialną w 1602 założyli Kompanię Wschodnioindyjską, a w 1621 Kompanię Zachodnioindyjską; nastąpił rozkwit nauki i sztuki, na który wpływ miał także napływ emigrantów (m.in. hugenotów z Francji oraz Żydów).

Odpowiedzią na obecne problemy gospodarek europejskich państw jest lekcja historii. Większość europejskich krajów nie funkcjonowała jako scentralizowane państwa aż do ich narodowej unifikacji między połową XIX a poczatkiem XX wieku w wyniku zidiociałego romantyzmu-nacjonalizmu i na przekór wszelkiemu zdrowemu rozsądkowi. Bez tego ciągu centralizacji nie byłoby zbrodni wieku XX. (Pozwolę sobie przypomnieć często pomijany fakt przez wszechobecnych etatystów: rządy w poprzednim stuleciu zabiły, jak szacuje amerykański politolog R. J. Rummel, około 262 milionów swoich własnych poddanych – pomijając zabitych w czasie wojen obywateli innych państw! Dla porównania, czarna śmierć zabiła około 100 milionów ludzi, a grypa hiszpanka około 50 milionów ludzi  – zatem nasze własne państwa są większym zagrożeniem dla naszego przetrwania niż pandemie. Bez tej XIX-wiecznej centralizacji nie byłoby XX-wiecznych totalitaryzmów, nie byłoby dwóch wojen światowych i oczywiście dzisiejsze państwa zachodnie byłyby zdecydowanie zdrowsze fiskalnie i prawdopodobnie nie popadłyby w obecny kryzys demograficzny, który zagraża ich przetrwaniu.)

Gdy porównamy dynamikę i bogactwo greckich i włoskich miast-państw z odpowiednikami ich obecnych impotentnych i skorumpowanych rządów narodowych, przewaga tych pierwszych jako model ustrojowy wydaje się dość oczywista. Wenecja, najdłużej istniejąca republika w historii świata, dlatego tak rozkwitła, bo była zmuszona do konkurencji z Genuą i Mediolanem. Miasta-państwa miały zrównoważone ustroje polityczne, nie popadające w skrajności ani demokracji totalnej, ani dyktatury. Politycznym modelem większości włoskich komun miejskich była Signoria, coś na kształt rządów kupieckiej arystokracji z elementami wyborów. Ustrój zdecydowanie zapewniający więcej swobody swoim obywatelom niż współczesna tzw. „liberalna” demokracja.

Pierwszy w historii cud gospodarczy miał miejsce w Grecji na przełomie VI i V wieku p.n.e. Był to właśnie okres powstawania i integorwania się ze sobą w luźny, nieformalny związek greckich polis – Aten, Koryntu, Teb i skolonizowanych przez Hellenów wybrzeży Azji. W owym czasie ludy greckie wyspecjalizowały się w czterech obszarach: rolnictwie, przetwórstwie spożywczym, górnictwie i produkcji ceramiki. Decentralizacja pociągnęła za sobą boom gospodarczy, a ten powiódł za sobą rewolucję technologiczną. Narzędzia z żelaza wyprodukowane w Grecji w VI wieku p.n.e. były tak zaawansowane, że służyły jeszcze długo potem do produkcji zbroi dla Rzymu i Egiptu ptolemejskiego.

Ożywiony handel łączył ściśle wszystkie części ojkumene (gr. obszar zamieszkany), zbliżał je, a w znacznej mierze także uzależniał od siebie. Człowiek interesu mógł wszędzie czuć się jak w domu: wszystkie monarchie hellenistyczne przeszły na gospodarkę pieniężną, zastępując nią barter, wszyscy królowie bili podobne monety, we wszystkich miastach greccy bankierzy chętnie wymieniali obce pieniądze.

Zapotrzebowanie na inwestycje w czasie boomu gospodarczego zaowcowało rozwojem finansów i bankowości. Bicie stabilnej monety w polis greckich ułatwiło handel pomiędzy kupcami z najdalszych zakątków świata helleńskiego. Dobrej jakości pieniądz – czego uczy nas tak historia, jak i ekonomia – umożliwił również oszczędzanie i inwestowanie w znacznie większym zakresie. Pogłębił się podział pracy doprowadzając do niebywałego wręcz w tamtych czasach dobrobytu. Bogate społeczeństwo uniezależniło się od patronatu władzy arystokracji rodowej i wzmocniły się relacje handlowo-obywatelskie między mieszkańcami.

Rozwój handlu doprowadził do integracji dialektów plemion greckich w jeden grecki język „handlowy” (Kojne). Była to w zasadzie pierwsza, strarożytna lingua franca obowiązująca na większości obszaru Morza Śródziemnego. Kojne stała się również narzędziem i zarazem najwymowniejszym wyrazem jedności kulturalnej całego świata hellenistycznego. U stóp Akropolu w Atenach, nad jeziorem Moeris w Egipcie czy też w Suzjanie nad Eufratem Grecy zachowują te same zwyczaje i sposób życia, modlą się do jednych bogów (choć oczywiście nigdy nie odmawiają należnej czci także bóstwo miejscowym), obchodzą podobne święta, czytają podobne książki, oklaskują te same sztuki w teatrze, a przede wszystkim tak samo wychowują młodzież. Hellenem był każdy, kto był nim z ducha i kultury, kto otrzymał helleńskie wychowanie, a pochodzenie i krew nie miały w tym świecie znaczenia. I to dziedzictwo, zapoczątkowane wymianą handlową plemion greckich, na zawsze już miało odmienić tożsamość Europy i zbudować fundamenty pod jej przyszły sukces.

Zróżnicowanie regionalne starożytnej Grecji z kolei wspomagało innowacje i popularyzację najlepszych wzorców. Będąc świadkami gospodarki Aten opartej na prywatnej własności i ścisłego kolektywizmu Sparty, zarówno Arystoteles, jak i Demokryt uznali, że ta pierwsza jest lepszą formą organizacji gospodarczej polis. Niemal cała starożytna Grecja w konsekwencji przyjęła za standard ochronę własności prywatnej swoich obywateli. Koncentracja bogactwa jednak nie umożliwiała bogatym stawać ponad prawem. W Atenach, greckiej ojczyźnie prywatnej własności, system prawny nie pozwalał na zróżnicowanie wyroków sądowych wedle posiadanej własności. Obywatele byli równi wobec prawa.

Podobnie w miastach-państwach renesansowych Włoch nie było jednego (one-size-fits-all) modelu politycznego dla wszystkich. Liberalna Florencja była inna niż despotyczny Mediolan, które z kolei jeszcze różniły się od małej i względnie niezależnej Lukki. Merkantylistyczna Genua była inna niż (względnie) wolno-handlowa Wenecja. Wszystkie miasta włoskie wiązała ze sobą konkurencja gospodarcza i polityczna o przewagę na półwyspie po tym, jak Święte Cesarstwo Rzymskie wycofało się z Italii w XIV wieku, pozostawiając kraj bez rządu centralnego. Konkurencja ta stała się źródłem rozwoju, dobrobytu i potęgi politycznej włoskich miast.

W owym czasie pierwszy raz w historii człowiek mógł awansować i zyskać status społeczny niezależnie od swojego urodzenia. Była to rewolucja, którą słynny szwajcarski historyk Jacob Burckhardt nazwał „narodzinami Jednostki”. Pierwsze pokolenie humanistów renesansowych, takich jak Leonardo Bruni, Francesco Barbaro, oraz Matteo Palmieri sławili dobrobyt materialny, jako warunek niezbędny dla rozwijania „aktywnej cnoty obywatelskiej”. Renesans włoski stworzył podwaliny pod współczesną koncepcję Homo oeconomicus, człowieka racjonalnie dbającego o interes własny.

Zmagania pomiędzy miastami-państwami doprowadziły do takiej konkurencji za granicą, że eksport zaczął przewyższać import. Nawet regionalni tyrani wspierali tę konkurencję. W krajach republikańskich, takich jak Florencja i anty-despotycznych i anty-imperialnych miastach toskańskich wytworzył się sojusz, który stał się również strefą wolnego handlu. Rozkwitła w tym czasie wymiana wełną, solą, jedwabiem, oliwkami, prowadząc jednocześnie do modernizacji transportu i podziału pracy. Wyłonił się indywidualny przedsiębiorca jako funkcja społeczna, która zastąpiła średniowieczne cechy rzemiosła.

Wymownym symbolem sukcesu włoskiego renesansowego miasta-państwa była Lukka. W przeciwieństwie do Pizy, Sieny, Perguii i innych większych miast toskańskich, Lukka nie poddała się dominacji Florencji czy Mediolanu i konsekwentnie budowała swoją niezależność gospodarczą w przemyśle jedwabnym. Przywódca Lukki, Paolo Guinigi, zmodernizował system bankowy, wspierał produkcję jedwabiu i handel marmurem z Carrarą. Jednocześnie prowadził efektywną dyplomację – czasami odpierając ataki, a czasami zawierając sojusze – z potężnym rodem Visconti z Mediolanu.

Model miasta-państwa nie znikł zupełnie z dzisiejszego świata. Oligrachiczne raje wolnorynkowe, jak Singapur i Hong-Kong oraz kontony Szwajcarii (zwłaszcza Zug) oparte na demokracji bezpośredniej są ich spadkobiercami. Niemal autonomiczne regiony, jak Bawaria w Niemczech, również są podobne. Wszystkie te kraje i regiony mają dobrze wykształconą populację, niską przestępczość i bezrobocie oraz skuteczne modele gospodarcze, przypominające wysokowykwalifikowane mikro-imperia gospodarcze.

Nawet współczesne Włochy mają swój odpowiednik miasta-państwa w postaci autonomicznej prowincji Tyrolu Południowego (Prowincja Bolzano). Przez 25 lat pełnił w nim swój urząd prefekt (Landeshauptmann) Luis Durnwalder (zasłużenie pobierając za to wyższą pensję niż prezydent USA). Na przełomie wieków Tyrol Południowy stał się jednym z najlepiej prosperujących regionów Włoch i całej Europy. Niemalże nie ma w nim bezrobocia i jest wolny od długu publicznego. PKB per capita jest wyższy o 30% niż średnia włoska i dwukrotnie wyższy niż PKB per capita Sycylii. Aby ukarać swój najzdolniejszy region za sukces gospodarczy i polityczny, rząd Włoch nałożył na Tyrol Południowy trybut: od 2010 roku musi oddawać bandyckiemu Rzymowi 10% swojego budżetu, czyli około 500 milionów euro. Miejmy nadzieję, że zachęci to Tyrolczyków do secesji.

Miasta-państwa są modelem niezależności i dynamizmu ekonomicznego i społecznego. Konkurencja regionalna, nieodzowność własności prywatnej, wolna przedsiębiorczość, ambitne i odważne, wizjonerskie plany rozwoju oraz przywództwo uczciwych, lokalnych polityków przyniosły miastom-państwom dobrobyt i międzynarodowy sukces. Najwyższa pora, żebyśmy skorzystali z lekcji historii i wyciągnęli wnioski.

Obecna struktura polityczna, spadek po tragicznym wieku XX-tym, jest dysfunkcjonalna. Choć niemal 3/4 rozwiniętych krajów jest zurbanizowana – dla przykładu, prawie 3/4 Amerykanów żyje w średnich bądź dużych miastach; podobnie jest w większości krajów Europy Zachodniej – a miasta są większe, bogatsze i liczebniejsze niż kiedykolwiek wcześniej, to większość ich władzy została wchłonięta przez państwa narodowe albo quasi-państwa ponad-narodowe (UE). Miasta zostały podprządkowane władzy centralnej.

Absurdy centralizacji jednak skłaniają coraz więcej ludzi do przemyślenia tej struktury. Coraz powszechniejszym poparciem, nie tylko wśród radykalnych liberałów, cieszy się idea delegacji władzy do niższych szczebli administracyjnych, zwłaszcza w przypadku dużych miast, które konkurują ze sobą na globalnym rynku. Zaskakujące, iż idea autonomicznych (eko-wege-bio-zrównoważonych) miast cieszy się nawet wśród wszelkiej maści hipsterstwa-lewactwa.

Zmiany widać nawet wśrórd mainstreamowych intelektualistów. Dla przykładu, miasta czarterowe czy statuowe, tj. formę specjalnych okręgów administracyjnych, które miałyby swoje niezależne od reszty państwa statuty prawne, odpowiadające na problemy społeczno-gospodarcze danego miejsca, zaproponował ekonomista amerykański Paul Romer (i podał przykład możliwości powstania takiego miasta w Hondurasie). Romer został zainspirowany w dużej mierze sukcesem gospodarczym Hong-Kongu: „świat potrzebuje nie jednego, a 100 Hong-Kongów”. Jeśli uda mu się przekonać polityków choć jednego państwa do tego typu projektu i odniesie on sukces, to efekt demonstracji może zachęcić resztę świata do decentralizacji i lokalne społeczności do walki o niezależność.

Potencjał polityczny autonomicznych miast jest ogromny: administracja miast działa efektywniej i taniej, decentralizacja prowadzi do większej róznorodności i daje większy wybór społeczeństwu jaki model miasta mu odpowiada najbardziej, różne struktury polityczne i reżimy regulacyjne konkurują ze sobą wyłaniając rozwiązania najbardziej efektywne. Struktura gospodarcza miast może być bardziej innowacyjna dzięki większej elastyczności regulacji władz miejskich od regulacji rządu centralnego. Najbardziej wrogi temu transferowi władzy zapewne będzie establishment polityczny istniejących państw narodowych.

W ostatnim czasie, w miejscu narodzin nowożytnego liberalizmu, Zjednoczonym Królestwie, rząd planuje przywrócić większą władzę miastom. Financial Times okrzykł te plany „Angielską rewolucją”. UN-Habitat, agenda ONZ ds. urbanizacji, w ostatnich latach zaczęła rekomendować rządom poszerzenie uprawnień władz miejskich. Coraz więcej mówi się o polityce zrównoważonego rozwoju na poziomie miast, a nie państw narodowych.

Ostatni raport OECD dot. globalnych trendów w edukacji twierdzi, że większość dużych miast ma więcej wspólnego ze sobą w kwestii problemów z systemem szkolnictwa niż z resztą swojego kraju. Duże miasta mają podobne problemy i odpowiedzi na te problemy ze strony lokalnych władz są bardziej pragmatyczne niż przesiąknięta ideologiczną walką polityka w parlamentach narodowych. To, co nie może zostać zaadoptowane z różnych przyczyn przez rząd PiS od rządu Torysów, może zostać zadoptowane przez władze Warszawy naśladujące władze Londynu. Problemy takie jak przestępczość zorganizowana, terroryzm, korki i komunikacja miejska, wywóz śmieci czy zamieszki uliczne to są zagadnienia znacznie istotniejsze dla dużych miast niż małych miasteczek i wsi, dlatego rząd centralny próbujący zadowolić wszystkich, z konieczności będzie prowadził do konfliktów między wsią a miastem.

Ani rząd brytyjski, ani ONZ, ani OECD nie kieruje się rzecz jasna ideałami libertariańskimi. Główne czynniki sprzyjające współczesnej decentralizacji i emancypacji miast to pieniądze, technologia i demografia. Miasta po prostu stały się głównymi ośrodkami światowego rozwoju gospodarczego, a przetrwanie każdej struktury politycznej jest bezpośrednio zależne od opodatkowania struktury gospodarczej. Duże populacje i silne gospodarki miast dają im silniejszą pozycję polityczną względem władzy centralnej państw narodowych.

We Francji i Japonii, dla przykładu, 3/4 wzrostu PKB w latach 2000-2010 przypisuje się dużymi miastom. Urbanizacja postępuje a siła gospodarcza megapolis, takich jak Meksyk, Seul, Delhi, Szanghaj czy Tokio, których aglomeracje mają populacje powyżej 20 milionów mieszkańców, będzie gigantyczna. Według McKinsey Global Institute w nadchodzącej dekadzie na ponad 600 największych miast będzie składało się 20% populacji i ponad połowa PKB świata. Już teraz miasta takie jak Nowy Jork mają większe PKB niż wiele innych krajów.

Ponadto globalne miasta stają się coraz bardziej podobne do siebie. Firmy, takie jak Starbucks, H&M czy Zara, zaczęły swoje funkcjonowanie od kilku sklepów w kilku miastach na początku tego wieku. Dziś są już we wszystkich większych miastach świata. W 1860 roku w Londynie zaczęto budowę pierwszego metra na świecie. Teraz jest ponad 100 sieci metra w 27 krajach-członków OECD. Miejskie wypożyczalnie rowerów zapoczątkowane w Kopenhadze w 1995 roku dziś mają naśladowców w ponad 600 miastach na całym świecie (najwięcej w Chinach; w Hangzhou dla przykładu jest 80 tysięcy rowerów miejskich). Globalne miasta stają się międzynarodowe. Restaruacje, języki, media lokalne, idee i mody stają się podobne na całym świecie.

Trendy globalne dotyczą w dużej mierze miszkańców wielkich miast. Zadłużenie gospodarstw domowych wzrasta w całym uprzemysłowionym świecie (na pierwszym miejscu jest Dania, co zwolennicy „modelu skandynawskiego” często przemilczają). Wiele z tego typu problemów można łatwiej rozwiązać na poziomie miast niż rządów centralnych. Historycznie to miasta były oazami rozwoju. Rządy centralne jedyne w czym były dobre, to organizacja dwóch wojen światowych i rujnowanie własnych obywateli opodatkowaniem, przeregulowaniem i biurokratyzacją (jak dowodzi zresztą świeży jeszcze przypadek Grecji). Globalne miasta i globalne firmy dają nadzieję na ograniczenie władzy rządów narodowych.

Jeśli rolą liberalnego rządu jest zachowanie bezpieczeństwa jednostki i jej mienia, to władza powinna być zorganizowana na jak najniższym poziomie. Nawet jeśli uważamy, że rola rządu jest większa niż liberalne pryncypia, to nadal rozsądnie jest zakładać, że miasta będą sprawniej wypełniały te zadania niż rządy narodowe. Ponadto miasta to aktywne oazy społeczeństwa obywatelskiego, gdzie rodzą się inicjatywy oddolne, aby sprostać zarówno problemom jego mieszkańców, jak i zaadresować problemy globalne. To w miastach rodzą się ruchy, które zmieniają świat.

Amerykański (socjaldemokratyczny!) think tank Brookings Institution wydał publikację pt. „Metropolitan Revolution”, dokumentującą przypadki, w których zmniejszenie wsparcia miast przez rząd federalny w czasie obecnego kryzysu finansowego spowodwało, iż miasta zaczęły same finansować rozwój budownictwa, infrastruktury, edukacji i technologii w niespotykanym dotychczas stopniu. Niektórym miastom, którym się to nie udało, jak np. Detroit, straciły panowanie nad swoimi finansami i pogrążyły się w kryzysie. Reszta miast natomiast silniej zintegrowała się z globalną gospodarką i innymi prosperującymi metropoliami.

Relatywnie szybkie wyjście Wielkiej Brytanii z globalnego kryzysu finansowego pod rządami konserwatystów, wprowadzających w życie politykę cięć wydatków i bilansowania budżetu, sprawiło, że władze miast zaczęły naśladować tę politykę. We Włoszech i Hiszpanii rządy centralne nie prowadziły tak liberalnych działań w odpowiedzi na recesję, ale ich miasta podobnie do brytyjskich starają się racjonalizować swoje budżety.

Podczas gdy Rzym nie może zapanować nad podstawowymi sprawami zarządzając budżetem centralnym, to bogatsza Wenecja protestuje, że płaci ponad 20 mln euro w podatkach federalnych więcej niż otrzymuje od Rzymu w postaci dóbr i usług. W konsekwencji w zeszłym roku przeszło 2 miliony mieszkańców Wenecji (89% populacji) zagłosowało za niepodległością miasta w niewiążącym i nieuznawanym przez Rzym referendum. Podobnie Katalonia płaci znacznie więcej Madrytowi niż uzyskuje z powrotem w postaci dóbr i usług i podobnie w listopadzie zeszłego roku lokalne władze zorganizowały niewiążące referendum, uznane za nielegalne przez hiszpański sąd najwyższy, w sprawie niepodległości. Około 80% Katalończyków opowiedziało się za wolnością. Paradoksalnie, w ostatnich latach jedynym legalnym referendum niepodległościowym był przypadek Szkocji w 2014 roku i za niezależnością zagłosowało jedynie 44,7% mieszkańców.

Miasta, które próbują się modernizować nigdyś prosiły o pomoc władze centralne, dziś coraz częściej zachowują się jak inwestorzy, zachęcając do zakładania firm pod ich „jurysdykcją”, aby firmy te rozwijały dobra i usługi na ich terytorium i wzmacniały ich markę na globalnym rynku miast. Inwestycyjną politykę miast widać zwłaszcza po kooperacji z gigantami IT, aby unowocześnić usługi miejskie (tendencja określana jako „Smart cities”). Rozwój technologii i informatyzacja usług finansowanych przez władze prowadzi do większej emancypacji i samoorganizacji społeczności lokalnych. Dla przykładu społeczności, które dążą do secesji od rządów centralnych używają ankiet internetowych do legitymizacji swoich argumentów za organizacją referendum w swojej sprawie.

Tendencja decentralizacyjna wydaje się globalna. W Europie niezależność i świetność miast i regionów jest w pamięci historycznej w wielu miejscach. W USA tradycja secesji jest żywa do dziś – ruchu libertariańsko-scesjonistyczne są prawie w każdym stanie, najsilniejszy prawdopodobnie w Teksasie. W 1969 r. Norman Mailer i Jimmy Breslin w swojej kampanii na burmistrza i wice-biurmistrza Nowego Jorku zaproponowali secesję miasta i utworzenie nowego, 51-ego stanu w ramach USA. W czerwcu zeszłego roku premier Indii po raz pierwszy w historii tego kraju zapowiedział politykę decentralizacyjną: trzeba „zakończyć politykę od góry do dołu i zacząć wprowadzać rozwój urbanistyczny zorientowany na ludzi”. Malezja planuje dalszą decentralizację swojej struktury politycznej. Nawet Chiny zmieniają swój stosunek do władz miejskich.

Zanim miasta zostały podporządkowane rządom centralnym, ich względna suwerenność w późnym średniowieczu pomogła przyciągnąć populację i bogactwo, a tym samym osłabić feudalną wieś oraz władzę centralną monarchy. Słynna bostońska Tea Party, która rozpocząła Rewolucję amerykańską, była protestem mieszkańców miasta wymierzonym w podatkowy ucisk monarszej władzy centralnej. Miejmy nadzieje, że i dziś rządy centralne nie będą miały zbyt wielkiej siły, żeby tę transformację zapoczątkowaną przez miasta powstrzymać. Miejmy nadzieję, że mieszkańcy miast zaczną się organizować politycznie przeciwko władzy centralnej. Dla prawdziwego liberała cała nadzieja na powstrzymanie marszu centralizacji politycznej pozostała w emancypacji miast i regionów.

Jak uratować demokrację? :)

Wystąpienie podsumowujące Igrzyska Wolności 2015

 

Jestem zaszczycony, że mogę się tutaj znaleźć. Pozwolę sobie zacząć od kwestii, która jest dla mnie bardzo istotna. Gdy otrzymałem zaproszenie na Igrzyska Wolności, miałem trzy powody, by owo zaproszenie przyjąć. Pierwszym jest oczywiście fakt, że od zawsze lubiłem Polskę, podobnie jak lubi Polskę wielu Bułgarów. Drugim, że od zawsze lubiłem konferencje, które odbywają się w przeddzień wyborów, ponieważ w tym okresie ludzie bywają na różne sposoby wrażliwi, są znacznie bardziej emocjonalni, rozmowy na konferencjach wchodzą na nieco inne tory, są o wiele bardziej interesujące. Istnieją dwa istotne elementy dotyczące wyborów oraz demokracji, które zazwyczaj schodzą na dalszy plan. Już na początku XIX w. zwrócono uwagę na fakt, że demokracja reguluje życie społeczne za pośrednictwem dziwnej kombinacji udramatyzowania lub trywializowania wszystkiego wokół. W przededniu wyborów zwykle mamy wrażenie, jakby nazajutrz miał nastąpić koniec świata – politycy powtarzają, jak to teraz jest źle lub jak wiele musi się zmienić, i naprawdę można poczuć w kościach, że nadchodzi jakaś dramatyczna, wręcz katastrofalna zmiana. Jednak już dzień po wyborach te same problemy zostają strywializowane. Podobnie jak wielu innych uważam, że ten rodzaj bardzo dziwnej zależności między dramatyzacją a trywializacją jest jedną z możliwych przyczyn tego, że wybory, w pewnym sensie nakręcając ten mechanizm, pozwalają nam jednocześnie mówić zarówno o zmianie, jak i o kontynuacji. Wybory to również czas, gdy społeczeństwo zostaje zmuszone do rozmów o przyszłości. Często robią to w głupi sposób – na przykład politycy obiecują rzeczy zgoła nierealistyczne. Niemniej skłaniamy się do podjęcia próby wyobrażenia sobie, jak nasze społeczeństwo będzie wyglądać za 5, 10 czy 15 lat. Z tego punktu widzenia wszelkie konferencje organizowane tuż przed wyborami zawsze mają nieco inną dynamikę. Trzecim powodem, by przyjąć zaproszenie na tę konferencję, była jej nazwa, Igrzyska Wolności. Nie wiedziałem do końca, kto za nią stoi, ale uznałem ją za ciekawą. Ostatnimi czasy (i dotyczy to zarówno polityki krajowej, jak i zagranicznej) wielu ludzi zadaje sobie pytania: „W co oni grają?” czy „W co pogrywają politycy?”. Bez wątpienia nie są to szachy – ich gra bowiem nie opiera się na racjonalnych, strategicznie zaplanowanych ruchach. Ale czy w takim razie to poker, gdzie każdy po prostu spekuluje, podejmując ryzyko, by osiągnąć ten lub inny cel, niejednokrotnie blefując? A może to po prostu znana nam z dzieciństwa gra w papier, nożyce, kamień i decyzje podejmowane są w odniesieniu do tego, co naszym zdaniem zrobią inni gracze? Problem z Igrzyskami Wolności jest taki, że nie sądzę, by miały one zmienić bieg wydarzeń czy choćby sposób, w jaki mówimy o demokracji.

Ratowanie demokracji, po pierwsze, brzmi dość patetycznie, po drugie, wierzę, że to raczej zadaniem demokracji jest uratować nas. Dodatkowo (i to może nawet ważniejsze) pojawia się tu założenie, że nawet jeśli rozmawiamy o kryzysie demokracji, to zakładamy, że kryzys ten ma wszędzie ten sam kształt. Czy tak właśnie jest?

Cztery, pięć lat temu słyszalne były w Europie głosy ludzi, którzy twierdzili, że problemem demokracji na szczeblu europejskim jest jej zbytnia ugodowość, brak radykalnej alternatywy, brak polaryzacji, wszyscy zaś politycy robią i głoszą to samo. Mówiono: „Potrzebujemy jaśniejszej alternatywy, możemy znieść trudniejsze życie, gdy tylko dostaniemy szansę prawdziwego wyboru”.

Gdybyśmy się udali do Stanów Zjednoczonych w czasie ostatnich dwóch, trzech lat, dowiedzielibyśmy się, że największym problemem demokracji jest… polaryzacja. Mamy na przykład poczucie, że członkowie Partii Demokratycznej i Partii Republikańskiej nie żyją w tym samym kraju, że w efekcie tej polaryzacji rząd właściwie staje się dysfunkcjonalny. Czy możemy użyć tego samego rozwiązania dla tak różnych problemów? Czy problemy demokracji w takich państwach jak Bułgaria czy Polska są takie same jak w Hiszpanii czy Grecji? Nie będę więc mówił o „ratowaniu demokracji”, chciałbym natomiast zastanowić się nad czymś innym. Postaram się pokazać, jak możemy przedstawić i prowadzić dyskusję na temat postrzeganego kryzysu demokracji w sposób, który nie będzie miał wydźwięku apokaliptycznego, ale będzie zmierzał do poprawy jej stanu.

Pierwsze pytanie, jakie chcę zadać, brzmi:

Czy demokracja kiedykolwiek nie znajdowała się w stanie kryzysu?

Jeśli przejrzymy prasę zachodnioeuropejską sprzed 20, 30 czy 40 lat, zauważymy, że dyskurs demokracji zawsze był dyskursem kryzysu. W latach 70. (po wydarzeniach roku 1968, po zakończeniu wojny w Wietnamie, przewinięciu się fal terroryzmu przez Niemcy Zachodnie czy Włochy) Willy Brandt, który pełnił wówczas funkcję kanclerza Niemiec, powiedział, że daje demokracji nie więcej niż 20, 30 lat, a po tym czasie świat zostanie całkowicie zdominowany przez dyktatorów – czy to komunistycznych, czy też wojskowych, tak czy inaczej demokracja nie przetrwa. Możemy zaobserwować, że krytyka demokracji o podobnym charakterze napływała zarówno z lewej, jak i prawej strony sceny politycznej. Teraz wspominamy, jak dobrze kiedyś funkcjonowała demokracja, szczególnie w latach 70. i 80. (i tyczy się to szczególnie zachodnich Europejczyków). Tak właśnie dziś postrzegamy funkcjonowanie demokracji z czasów zimnej wojny.

Jedną z przyczyn takiego myślenia jest fakt, że nas tam wtedy nie było. Jeśli jednak przyjrzymy się temu, jak ludzie wtedy żyli, co się wówczas działo, to dostrzeżemy poczucie, że demokracja nie spełnia swojej funkcji, że nie działa tak, jak powinna, że radzi sobie znacznie gorzej niż dyktatura.

Na przykład w roku 1982 (siedem lat przed upadkiem komunizmu) Jean-François Revel, jeden z wiodących francuskich politologów tamtego okresu, opublikował książkę pt. „Jak giną demokracje” i właściwie starał się udowodnić, że reakcja Zachodu na działalność Solidarności w Polsce pokazuje, jak słabe i niezdecydowane potrafią być demokracje, że na podstawie tego, co obserwujemy, ustrój demokratyczny nie ma szans na przetrwanie – ponieważ bardzo trudno w demokracji zdecydować, podjąć ryzyko, system jest zbyt skomplikowany, zbyt samokrytyczny, podczas gdy systemy dyktatorskie są znacznie lepiej zorganizowane, bardziej skłonne podejmować ryzyko. Powtarzano to na okrągło i dopiero gdy upłynęło trochę czasu, wydaje nam się, że 20 czy 30 lat temu było lepiej, demokracja kwitła, a dziś znajduje się w stanie poważnego kryzysu.

Na marginesie dodam, że nawet w Europie Wschodniej (cofnąłem się do tekstów pisanych o Polsce przez samych Polaków w latach 1993–1995) również podkreślano, że demokracja się nie sprawdza, że nastała kompletna defragmentacja, partie polityczne są nieudolne, wciąż toczy się walka „na górze”. Zwracam na to uwagę, gdyż chciałbym zaznaczyć, że nie ma innego sposobu mówienia o demokracji niż posługiwanie się dyskursem kryzysu. Na jakiś czas to uległo zmianie tylko po zakończeniu zimnej wojny. Część problemu, z którym się teraz borykamy, jest w dużej mierze związana ze sposobem, w jaki demokracja zaczęła mówić o sobie – o trwałym sukcesie i rozwiązaniu naszych problemów. Jednak to właśnie mówienie o kryzysie demokracji ma sens. I demokracje używają takiego właśnie dyskursu, ponieważ największą korzyścią systemów demokratycznych jest ich zdolność do autokorekty.

Pośród ludzi, którzy najostrzej krytykowali demokrację, znalazł się między innymi Winston Churchill, który stwierdził, że najlepszym argumentem przeciwko demokracji jest pięciominutowa rozmowa z przeciętnym wyborcą. Ten rodzaj strachu, że mając władzę, ludzie będą robili głupstwa, od zawsze towarzyszył demokracji. Nawet dziś, gdy podejmujemy dyskusję na temat demokracji, systemów autorytarnych i innych, powinniśmy pamiętać o tym, jak postępował w tej kwestii Arystoteles. Gdy opisywał problematyczne systemy, zawsze starał się traktować je parami. I tak na przykład podstawowe rozróżnienie, jakiego dokonał, dzieliło systemy na rządzone przez jednostkę, przez grupę lub przez wszystkich. Jego główne spostrzeżenie opierało się na założeniu, że gdy rządzi jednostka, to możemy mieć do czynienia z dobrze funkcjonującą monarchią albo tyranią. Mogą rządzić arystokratyczne grupy ludzi kompetentnych, nastawionych na dobro ogółu – wtedy taki system się sprawdza – a może zaistnieć reżim oligarchów, w którym grupa po prostu wykorzystuje większość. Nawet gdy danym krajem rządzi ogół społeczeństwa, to i tak jego rządy mogą się okazać mądre albo wręcz przeciwnie. Mówię tak, gdyż w roku 1989 wydarzyła się pewna istotna rzecz – i za część problemów, z którymi obecnie się borykamy, winię politologów. Mam na myśli to, że począwszy od roku 1989, a szczególnie w latach 90., zaczęliśmy posługiwać się skrajnymi uogólnieniami dotyczącymi demokracji oraz tego, co demokracja może wytworzyć.

W politologii mamy na przykład zjawisko określane mianem „teorii demokratycznego pokoju”, opierającej się na obserwacji (którą można łatwo potwierdzić empirycznie), że z zasady demokracje nie walczą między sobą. Na bazie tej obserwacji przyjmujemy założenie, że gdyby wszystkie kraje na świecie przyjęły ustrój demokratyczny, wojen nie byłoby w ogóle. Takie stwierdzenie jest jednak problematyczne z jednego prostego powodu: mamy zbyt mało przykładów krajów demokratycznych, abyśmy mogli wyciągać taki wniosek. Ponadto, co sami politolodzy udowadniają, jest dużo bardziej prawdopodobne, że wojnę rozpętają kraje przechodzące transformację ustrojową niż jakakolwiek już istniejąca demokracja czy też klasyczny reżim autorytarny. My jednak zaczęliśmy mówić o demokracji, jakby miała rozwiązać każdy problem, jaki tylko pojawi się na naszej drodze. I tak przedstawianie pozytywnych zależności między demokracją a mniejszym poziomem korupcji to jedno, ale już twierdzenie, że wystarczy przeprowadzić ponowne wybory, by uleczyć kraj z korupcji, to już inna historia. I zgoła nieprawdziwa. Dane empiryczne pokazują, że kraje demokratyczne lepiej radzą sobie gospodarczo niż reżimy niedemokratyczne – to jednak nie oznacza, że kraje niedemokratyczne nie odnotowują wzrostu gospodarczego, czego doskonałym przykładem są Chiny.

Możliwości demokracji zostały po prostu przecenione. Wytworzono całkowicie złudne przeświadczenie odnośnie do tego, za co demokracja jest, a za co nie jest odpowiedzialna – sądzę, że sami w znacznym stopniu wywołaliśmy ten kryzys, ponieważ odpowiedzią na szereg problemów, z którymi się teraz borykamy, jest dla nas zazwyczaj demokracja.

Jak rozwiązać problem globalnego ocieplenia? Zwiększmy zasięg demokracji uczestniczącej! Jak poradzimy sobie z kwestią wojny i pokoju? Zwiększmy zasięg demokracji uczestniczącej! Za każdym razem, gdy spotykamy się z pytaniami, na które jest tylko jedna odpowiedź, bądźmy świadomi, że albo coś jest nie tak z pytaniem, albo z odpowiedzią. Zwracam na to uwagę, gdyż w pewnym stopniu efektem tego zjawiska jest fakt, że – według mnie – umyka nam jeden z głównych powodów, dla których demokracja przez wszystkie te lata się rozprzestrzeniała. I dlaczego demokracja, lepsza niż jakikolwiek inny ustrój, pasuje do niektórych problemów współczesnego świata.

Czytałem ostatnio prace Jonathana Sacksa, cenionego współczesnego myśliciela, który stwierdza, że mamy więcej możliwości niż kiedykolwiek w naszej historii, ale brakuje nam sensu; że większość instytucji maksymalizuje liczbę naszych potencjalnych wyborów, lecz nie mówi, jak i co wybierać. Na przykład rynek pozwala na wybranie czegokolwiek, na co mamy ochotę, nie mówi nam jednak, co jest dla nas dobrym wyborem. Demokracja pozwala nam dokonywać różnych wyborów, sama instytucja demokracji nie mówi jednak, jak i co wybierać.

Żyjemy ostatnio w świecie bez „Dlaczego?”. Przestaliśmy zadawać pytania, dlaczego coś robimy, za to wszechobecne jest pytanie: „Jak?”.

Remedium na największe problemy mają być rozwiązania technologiczne. I to właśnie, jak już wspomniałem, jest powód dla którego demokracja się rozprzestrzenia i dla którego ludzie z różnych części świata (nawet rządzonych autorytarnie) nie próbują sprzedać swojego modelu jako tego skutecznego. Ani Chińczycy, ani Rosjanie nie przyjdą do nas i nie powiedzą, że system autorytarny jest lepszy niż demokracja.

Rosja oddala się od demokracji, podobnie jak Chiny, choć w inny sposób. Dlaczego Chiny, które od 40 lat sukcesywnie odnotowują robiący wrażenie wzrost gospodarczy, nie starają się wysłać modelu swojego ustroju na eksport? Oczywiście, próbowali rozprzestrzenić część ze swoich represyjnych praktyk, jednak to już zupełnie coś innego.

Uważam, że sytuacja wygląda następująco: współczesne społeczeństwo oraz społeczeństwo konsumenckie ogólnie – cały zamysł opcji, które są dla nas dostępne (na których opiera się światowa gospodarka), w efekcie w dziwny sposób powoduje u ludzi niezadowolenie. Im więcej mamy możliwości wyboru, tym bardziej jesteśmy niezadowoleni. Tak przecież właśnie funkcjonuje rynek: już w chwili, gdy coś kupujemy, jesteśmy z naszego zakupu niezadowoleni i rynek właściwie ma nadzieję, że kupimy coś jeszcze. Działa to do tego stopnia, że wiele sklepów pozwala na zwrot nabytego produktu w ciągu tygodnia od dnia zakupu, abyśmy mogli wówczas dokonać dodatkowych zakupów. Niezadowolenie nakręca społeczeństwo. Tylko demokracja może być odpowiedzią na to niezadowolenie.

W systemach autorytarnych wprowadza się zadowolenie, gdyż nie ma instrumentów, które pozwalałyby społeczeństwu reagować w chwilach niezadowolenia. Jak będą funkcjonować Chiny, jeśli wyobrazimy sobie, że wzrost gospodarczy się zatrzyma? Wiemy, że zasadność władzy w Chinach w znacznej mierze wynika z efektywności chińskiej gospodarki, oczywiście dla niektórych bardziej niż dla innych, jednak wzrost gospodarczy występuje. Co jeśli go nie będzie?

W wypadku Rosji to było jasne – jeśli mam być szczery, sądzę, że główną przyczyną wkroczenia wojsk rosyjskich na Krym pozostawał fakt, że Krym był dla Putina sposobem na zyskanie popularności i odwrócenie uwagi od wyników gospodarczych. Po zajściach na Krymie (do pewnego stopnia) poparcie dla prezydenta Putina nie jest już związane z tym, jak funkcjonuje gospodarka, w przeciwieństwie do tego, jak to było wcześniej, gdy reżim poprawiał ekonomiczny dobrostan społeczeństwa.

Dlatego też w chwili, gdy nie można być do końca pewnym, jak dobrych wyników gospodarczych należy się spodziewać, najpoważniejsze pytania brzmią: „Jak radzić sobie z niezadowoleniem społeczeństwa?”, „Jak uporać się z ludźmi, którzy nie są szczęśliwi?”. Na marginesie, nawet jeśli posiadają oni więcej dóbr i mają więcej możliwości wyboru, tym większe prawdopodobieństwo, że będą niezadowoleni.

I w tym zakresie demokracja dysponuje pewnym mechanizmem, zapewnia mianowicie możliwość zmiany rządu. Zmiana rządu z kolei wpłynie na zmianę nastawienia społecznego. Żaden z innych ustrojów nie daje takiej możliwości. I dlatego też ustroje autorytarne nawet jeśli są mądrze zorganizowane, dobrze rozwinięte technologicznie i nie stosują opresji względem jednostek, czują się niepewnie, właśnie dlatego, że w czasie kryzysu nie dysponują mechanizmami radzenia sobie z niezadowoleniem.

Jednocześnie, jeśli perspektywa ta jest słuszna, to klasyczna opozycja pomiędzy demokracją a ustrojami autorytarnymi nie pomoże nam w zrozumieniu tego, jak dobrze będą funkcjonować nasze społeczeństwa. Z łatwością przylepiamy systemom politycznym, które nam się nie podobają, łatkę „autorytarnych”, podczas gdy większość z nich to bardziej demokracje większościowe niż klasyczne ustroje autorytarne. Czy Turcja pod rządami Erdoğana jest przykładem reżimu autorytarnego? Czyż polityk ten nie został wybrany w wolnych i uczciwych wyborach, mając poparcie większości obywateli? Czy nie jest również prawdą, że ta większa część społeczeństwa stara się narzucić swoje poglądy i uznawane normy mniejszości? W zasadzie nikt nie życzyłby sobie być dziennikarzem w Putinowskiej Rosji, ale też nikt nie chce być dziennikarzem w Turcji Erdoğana, ponieważ liczba aresztowanych dziennikarzy w Turcji jest wyższa niż w Rosji. Zwracam na to uwagę, gdyż w pewien sposób znalezienie odpowiedzi na klasyczne pytania zadawane dotychczas („W jaki sposób ktoś doszedł do władzy?”, „Czy stało się tak na drodze wolnych wyborów, czy nie?”) nie wystarczają już, by zrozumieć istotę systemów politycznych, z którymi mamy do czynienia obecnie.

W czerwcu 2014 r. premier Węgier Viktor Orbán wygłosił słynne przemówienie o powstawaniu nieliberalnych demokracji, w którym stwierdził, że Zachód wraz ze swoją dekadencką kulturą upada, wskutek czego niedługo przestanie istnieć. Kontynuował, że Węgrzy powinni się rozejrzeć wokół, zwrócić uwagę na to, co się dzieje na Wschodzie, i próbować raczej iść w ślady skutecznych modeli takich państw jak Turcja, Singapur, Rosja czy Chiny. Najdziwniejszym aspektem owego wystąpienia jest to, że żaden politolog nie umieściłby wspomnianych przez węgierskiego premiera czterech państw w jednej grupie – Singapur jest bardzo klasycznym, merytokratycznym reżimem autorytarnym, Chiny i Rosja są, jakie są, a Turcja – jako konkurujący system demokratyczny – wciąż mocno ogranicza prawa mniejszości. Dlaczego zatem Orbán umieścił je obok siebie? I to perspektywa, którą pragnę zaproponować.

Jakiś czas temu słynny ekonomista z Uniwersytetu Harvarda, Dani Rodrik, przedstawił tzw. „paradoks globalizacji”. Stwierdził mianowicie, że większość rządów próbuje maksymalizować trzy aspekty: starają się być demokratyczne, zintegrowane ze światową gospodarką najbardziej, jak to tylko możliwe, i sprawować niezależne rządy. Problem z globalizacją – zdaniem Rodrika – polega na tym, że o ile możliwe jest wystąpienie dwóch z tych trzech elementów, to nie jest możliwe jednoczesne wystąpienie wszystkich trzech.

Może więc istnieć kraj demokratyczny i niezależny – na przykład Stany Zjednoczone. Może też istnieć kraj autorytarny i silnie zintegrowany ze światową gospodarką – na przykład Chiny – to pozwala mieć dobre wyniki gospodarcze, ponieważ prawa pracowników w ogóle nie są respektowane, i gdyby Marks jeszcze żył, zapewne powiedziałby, że poziom wyzysku w Chinach jest znacznie wyższy niż w jakimkolwiek kraju Zachodu. Można próbować być demokratycznym i silnie zintegrowanym – jak Unia Europejska, jednak dzieje się to kosztem niezależności. Uważam, że wiele państw to widzi m.in. dzięki kryzysowi ekonomicznemu. Podstawowy problem jest taki, że choć te trzy aspekty się nie łączą, to wszyscy politycy utrzymują – a przynajmniej starają się chociaż stwarzać takie pozory – że da się zrobić tak, by owe trzy aspekty jednak szły ramię w ramię.

Uważam, że to właśnie miał na myśli Viktor Orbán, a mianowicie: dobrą integrację ze światową gospodarką (60 proc. węgierskiego eksportu pochodzi z czterech niemieckich przedsiębiorstw – a zatem dla Węgier zamknięcie się byłoby skrajnie niepraktyczne) i postaranie się o bardzo dziwny rodzaj ustroju demokratycznego – demokrację bez pluralizmu: zdecydowana większość w parlamencie, która będzie tożsama z państwem, a jednocześnie opozycja postrzegana jako całkowicie pozbawiona sensu. To jedyny sposób, by takie państwo było konkurencyjne.

Z drugiej strony mamy reżimy autorytarne – i podkreślam, że większość z nich jest znacznie bardziej wyszukana, niż chcemy przyznać. Niekoniecznie zawsze chodzi tylko o ograniczanie – czasem raczej o uzyskiwanie od społeczeństwa tylu prawdziwych informacji, jak to tylko możliwe, przy jednoczesnym zakazywaniu mobilizowania się do podjęcia jakiejkolwiek akcji zbiorowej. Obecnie w Chinach nie ma problemu z indywidualną krytyką pewnych rozwiązań politycznych, a nawet konkretnych osób będących u władzy, o ile zrobi się to w mediach społecznościowych. Co więcej, chiński rząd ma na podorędziu tysiące ludzi, którzy pracują nad pozyskiwaniem i śledzeniem owych uwag i sygnałów, i na ich podstawie stara się wprowadzać pewne zmiany. W erze Facebooka nikt nie potrzebuje już funkcjonariuszy i informatorów, ponieważ ludzie sami dostarczają o sobie informacje każdego dnia. Gdy ktoś narzeka na niesprawiedliwość, rząd przyjmuje to do wiadomości i podejmuje pewne działania. Gdyby jednak ta krytykująca coś lub kogoś osoba poprosiła dwie kolejne, by się do niej przyłączyły i zaprotestowały wspólnie, to już ich post czy blog zostanie zablokowany, a one mogą trafić do aresztu. Nowe technologie dają reżimom autorytarnym możliwości, których wcześniej nie miały, w zakresie pozyskiwania informacji pochodzących z rzeczywistych działań jednostek, a nie wynikają z pośrednictwa policji – jednak z drugiej strony nie ma przyzwolenia na organizowanie się. Nie jest zatem największym problemem, że autorytaryzm zastąpi demokrację w czasie, gdy demokracja znajduje się w stanie kryzysu, ale to, jakie będą proporcje pomiędzy wolnością a kontrolą w samym ustroju demokratycznym.

Przejdźmy do ostatniego punktu mojego wystąpienia. Dobrze wiemy, że nie powinniśmy próbować znaleźć jednej globalnej odpowiedzi i wierzyć, że będzie ona miała charakter czysto ideologiczny. Demokracja jest ustrojem, który w znacznej mierze opiera się na równości doświadczeń jednostek. Nie chodzi o to, że wszyscy jesteśmy w tej samej mierze mądrzy, zamożni czy dobrzy. Problemem systemów demokratycznych jest to, że każdy człowiek ma unikalny zbiór doświadczeń – dlatego też każdy będzie wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, co jest dla niego dobre.

Wielu ludzi, łącznie ze mną, uważa, że przypadek Polski jest przykładem jednej z najbardziej niezwykłych historii ostatnich 25 lat (zarówno pod względem politycznym, jak i ekonomicznym). Jednak podobnie jak wielu innych uważam, że rządy PiS-u w latach 2005–2007 też się do tego stanu przyczyniły – przede wszystkim dlatego, że ludzie zdali sobie sprawę, co im się w nich nie podobało. W rezultacie społeczeństwo czegoś się nauczyło. Jak będzie sobie radził nowy rząd? Nie wiem, ale wierzę, że jeśli nie damy ludziom możliwości podejmowania złych decyzji politycznych – jeśli zaczniemy się obawiać, że ludzie popełnią błąd (a przecież popełniamy błędy nieustannie!) – będziemy chcieli temu zapobiegać i uratujemy demokrację – to dla demokracji nie będzie to wcale mniejszym złem, gdyż może przynieść skutki jeszcze gorsze niż niektóre wybory dokonywane przez społeczeństwo.

Jak zatem uratować demokrację?

Sądzę, że każdy, kto pojawia się nagle jako orędownik demokracji, prawdopodobnie dużo bardziej ją skrzywdzi, ponieważ wierzy, że to właśnie on wie lepiej niż ktokolwiek inny, co należy zrobić. Wierzę, że powinniśmy dać społeczeństwu możliwość popełniania błędów, by mogło z nich wyciągać wnioski. Niektóre błędy mogą być bolesne, niektóre pewnie zapoczątkują taką wersję rzeczywistości, która niekoniecznie nam się spodoba. Tak jednak przecież właśnie od zawsze działała demokracja! I od czasu do czasu, gdy uznajemy coś za błąd, powinniśmy mieć świadomość, że jest to błąd prawdopodobnie z naszego punktu widzenia, a nie z perspektywy kogoś innego.

Zakończę, przywołując pewien film, i postaram się pokazać, że choć wielu ludzi ostro krytykuje demokrację czy też liberalizm, to nikt nie ma lepszej alternatywy. Nikita Michałkow – znany rosyjski reżyser i jednocześnie bliski przyjaciel rosyjskiego prezydenta – stworzył w roku 2007 film pt. „Dwunastu”. Film ten jest bardzo istotny, ponieważ jest on przeróbką jednego z najsłynniejszych filmów amerykańskich z lat 50. pt. „Dwunastu gniewnych ludzi”, który jest z kolei traktowany jako laurka na cześć liberalizmu. „Dwunastu gniewnych ludzi” to opowieść o ławie przysięgłych składającej się właśnie z dwunastu osób, które mają podjąć decyzję, czy portorykański chłopak jest faktycznie winny zabójstwa, o które został oskarżony. Sytuacja wyglądała jasno i wszyscy byli przekonani, że po piętnastu minutach zapadnie werdykt. Jedenastu ławników było gotowych podjąć decyzję po wysłuchaniu zeznań pierwszego świadka, jednak jedna osoba ma wątpliwości. I ta jedna osoba zaczyna zadawać pytania. Przez cały film da się zaobserwować, jak godzina po godzinie, wskutek racjonalnych argumentów owego ławnika, pozostałe jedenaście osób zmienia zdanie i dochodzi do wniosku, że oskarżony jest jednak niewinny. Była to zatem niejako opowieść o liberalizmie, która pokazuje, że pojawienie się wątpliwości i fakt, że mamy prawo nie zgadzać się z ogólnie przyjętą opinią, pomaga nam dojść do prawdy ostatecznej. Michałkow zaś stworzył film, który opowiada historię ławników, którzy starają się udowodnić winę młodego Czeczena oskarżonego o zabójstwo przybranego ojca. Historia jest taka sama – jedenastu ławników jest przekonanych o jego winie i od razu chcą wysłać chłopaka do więzienia, jednak jedna osoba (były oficer KGB) zaczyna zadawać pytania. Obrady kończą się decyzją uniewinniającą. Oczywiście, chłopak faktycznie nie był winien zabójstwa, a oskarżenie rzucili ludzie, którzy – mimo protestów chłopaka i jego ojca – próbowali przejąć kontrolę nad budynkiem, gdyż chcieli przeprowadzić jakieś roboty budowlane, a nie mogli ruszyć z projektem. Jednak ten były oficer KGB stwierdza, że wcale nie będzie głosował za uniewinnieniem, ponieważ jeśli to zrobi, ludzie, którzy chłopaka wrobili, będą go chcieli zabić. Są zatem dwie opcje: albo powinno się chłopakiem zaopiekować, albo wysłać do więzienia, ponieważ to jedyny sposób, by utrzymać go przy życiu.

Przywołuję ten film, ponieważ traktuje on właśnie o podstawowym problemie dotyczącym demokracji. Wszyscy jesteśmy gotowi krytykować demokrację i liberalizm i wsadzić je do więzienia, ponieważ to jedyny sposób, by zagwarantować im przetrwanie. Ja jednak nie uważam, by był to mocny argument.

Nieprzyjemna woń reform :)

Tekst pochodzi z XX numeru Liberté! „O naprawie Rzeczpospolitej”, dostępnego w sklepie internetowym Liberté! oraz za pośrednictwem prenumeraty.

 

Zmagania Trzeciej Rzeczpospolitej z systemem edukacji narodowej przypominają trochę pogoń Achillesa za żółwiem znaną z jednego z paradoksów Zenona z Elei. Chociaż Achilles biega dwa razy szybciej od żółwia, to jednak zawsze będzie się znajdował za żółwią skorupą, niezależnie od tego, że odległość między nimi w nieskończoność będzie się zmniejszać. Podobnie jest z naszą edukacją: kolejni ministrowie przekonują, że potrzeba tylko kilku drobnych zabiegów, żeby dokończyć, poprawić bądź doszlifować reformę przeprowadzoną przez Jerzego Buzka i Mirosława Handkego w roku 1998. Tylko kilka drobnych zabiegów i już wkrótce ów stan permanentnej reformy zostanie skutecznie zakończony. Niestety, trwa to już ponad 15 lat i końca nie widać, a przy każdym kolejnym zabiegu pojawiają się nowe problemy.

Hasło reform w edukacji budzi już nawet nie strach czy gniew, ale wręcz śmiech. Jeszcze jakiś czas temu w kontekście zmian edukacyjnych rodzice werbalizowali swoje niezadowolenie bądź poczucie zagubienia i niepewności. Symbolem tego poczucia pozostaje znane całej Polsce małżeństwo, które stworzyło niewielkie, acz głośne towarzystwo ludzi na tyle zamożnych i świadomych, aby pozwolić sobie na wypromowanie oddolnej inicjatywy, której celem byłoby wymuszenie na ministrze edukacji wstrzymania objęcia obowiązkiem szkolnym dzieci sześcioletnich. Trudno jednak doszukać się aktualnie większych i poważniejszych inicjatyw obywatelskich w zakresie kształtu polskiego systemu szkolnictwa. Jeszcze jakiś czas temu przynajmniej nauczyciele – protestując bądź zgłaszając swoje wątpliwości co do planowanych zmian – dawali wyraz swemu zainteresowaniu. Dziś środowisko nauczycielskie jest raczej ospałe, a całą swą ospałością daje wyraz bardziej bezradności i rezygnacji niż niezadowoleniu.

Z edukacji nie uczyniono tym samym – pomimo wielu politycznych deklaracji – obszaru o szczególnym znaczeniu dla państwa. Media masowe chętniej zajmują się zbrojeniowymi złudzeniami naszych polityków, którzy w kontekście wojny we wschodniej Ukrainie czują się zobowiązani do zabrania głosu w tej sprawie. Przez ostatnie kilka lat przeciętny Polak miał więcej okazji, by stać się specjalistą od przepisów regulujących funkcjonowanie lotnictwa cywilnego, od momentu rzekomego uprowadzenia dziecka do osadzenia zabójczyni w zakładzie karnym niemalże codziennie towarzyszył Katarzynie W., brał udział w sesjach fotograficznych pani premier, a wcześniej wsłuchiwał się w opowieści o sekcjach zwłok w wykonaniu tejże, tylko w roli pani minister… Ten przeciętny Polak oglądał już buty Jarosława Kaczyńskiego, dresik Anny Grodzkiej, jadłospis Radosława Sikorskiego, zdjęcia z podróży lotniczych Adama Hofmana, szpitalną piżamkę Leszka Millera, ale o stanie polskiej edukacji dowiadywał się czegokolwiek jedynie w trakcie medialnych ubolewań nad kolejną maturalną porażką polskiej młodzieży bądź podczas przerwy świąteczno-noworocznej, kiedy to okrutni i pozbawieni empatii nauczyciele odmówili (sic!) stawienia się w szkole. Ot, cała nasza edukacja.

Start: Reforma Handkego i Buzka

Najsmutniejsze jednak jest nie to, że właściwie w Trzeciej Rzeczpospolitej – wyłączając oczywiście okres przygotowań i wdrażania reformy edukacyjnej Handkego – brak jakiejkolwiek dyskusji, której nadrzędnym celem byłoby ustalenie, jaki kształt ma mieć system edukacyjny w Polsce oraz jakie mają być efekty jego funkcjonowania, ale to, że debata ta została zastąpiona stanem permanentnej reformy rozpoczętej w roku 1998. Kolejne kroki, tudzież etapy (choć akurat samo domniemanie, że wszystko to składa się na jakąś jedną spójną wizję reformy systemu edukacyjnego przeprowadzanego systematycznie i sukcesywnie nie ma żadnych podstaw) z reguły nie były poprzedzone konstruktywną rozmową z całym środowiskiem zainteresowanym oświatą. Wprowadzanie w życie zmian w prawie oświatowym i organizacji systemu edukacji narodowej z reguły odbywało się ad hoc i w sposób pozostawiający wiele do życzenia, bez prowadzenia odpowiedniej polityki informacyjnej oraz troski o tych, którzy konsekwencje zmian muszą ponieść w największym stopniu, czyli uczniów. Ponadto nie dokonywano nigdy rzetelnych badań efektów wprowadzanych zmian, a przywoływanie przez kolejnych ministrów wyrywkowo i często bezmyślnie wyników badań PISA czy raportów OECD trudno nazwać szczątkową chociażby formą ewaluacji.

Historia zmian edukacyjnych w Trzeciej Rzeczpospolitej rozpoczęła się oczywiście od niezwykle istotnego procesu, jakim było przejmowanie szkół przez samorządy terytorialne, a wtedy konkretnie przez gminy. Od 1993 r. samorządy gminne miały prawo do dobrowolnego przejmowania szkół podstawowych, zaś od roku 1996 wprowadzono obowiązek takiego przejmowania. W roku 1999 – w ramach reformy administracyjnej kraju sprzężonej wówczas z reformą edukacyjną rządu Buzka – szkoły podstawowe i gimnazja znalazły się przy gminach, natomiast szkoły ponadgimnazjalne zostały przekazane nowo utworzonym powiatom. Wraz z przejmowaniem szkół przez jednostki samorządu terytorialnego nałożono na samorządy obowiązki związane z finansowaniem szkolnictwa, co sfinalizowano sformułowaniem zasad naliczania części oświatowej subwencji ogólnej dla jednostek samorządu terytorialnego.

Sam fakt przekazania szkół samorządom terytorialnym nie może chyba budzić żadnych wątpliwości. Proces ten był istotnym krokiem w decentralizacji zarządzania oświatą w Polsce i pozwolił wziąć odpowiedzialność za jakość i kierunki rozwoju szkolnictwa wspólnotom lokalnym. Zabieg ów na pewno pozwolił szkoły doinwestować i zmodernizować, choć należy zdawać sobie sprawę z faktu, że proces ów odbywał się i nadal odbywa nierównomiernie, a jego przebieg jest uzależniony od zamożności samorządu i światłości lokalnych elit politycznych. Co prawda nadal toczą się dyskusje, czy słusznie szkoły ponadgimnazjalne w miastach niebędących miastami na prawach powiatu znalazły się pod zarządem samorządów powiatowych, a nie miejskich, ale chyba z dzisiejszej perspektywy okazuje się, że nie musi to rodzić większych problemów, jeśli sąsiadujące samorządy mają wolę i zdolność współpracy. Natomiast dla uczniów i rodziców – jak się wydaje – kwestia, który samorząd jest organem prowadzącym danej szkoły, pozostaje zazwyczaj bez znaczenia.

Więcej wątpliwości – żeby nie użyć sformułowania „nieustanne wątpliwości” – budzi już sam strukturalny aspekt reformy edukacji przygotowanej przez Mirosława Handkego, ministra edukacji narodowej w latach 1997–2000 w rządzie Jerzego Buzka. Zlikwidowano wówczas system opierający się na ośmioklasowej szkole podstawowej, a stworzono sześcioklasową podstawówkę i trzyletnie gimnazjum. Trzyletnie zasadnicze szkoły zawodowe zostały przekształcone w szkoły dwu- bądź trzyletnie, czteroletnie licea ogólnokształcące – w szkoły trzyletnie, pięcioletnie technika – w czteroletnie. Oprócz tego w miejsce dawnych liceów zawodowych powołano nowe twory – trzyletnie licea profilowane.

Najważniejszym i chyba jedynym niekwestionowanym sukcesem reformy strukturalnej, która weszła w życie 1 września 1999 r., było wydłużenie okresu faktycznej obowiązkowej edukacji szkolnej młodzieży z ośmiu do dziewięciu lat (6 lat podstawówki i 3 lata gimnazjum). Ustawa o systemie oświaty (art. 15 ust. 2) precyzuje, że obowiązek nauki obejmuje edukację między 6. a 18. rokiem życia, obowiązek szkolny dotyczy zaś edukacji w szkole podstawowej i gimnazjum, czyli po ich ukończeniu młody człowiek może dowolnie wybrać nie tylko szkołę ponadgimnazjalną, lecz także jakąkolwiek formę edukacji publicznej czy niepublicznej dopuszczonej przepisami prawa.

Żeby jednak unaocznić sobie ów permanentny stan reformy edukacyjnej w Polsce od tamtego czasu, trzeba przyjrzeć się całej „reformatorskiej” machinie, jaka wówczas – 1 września 1999 r. – została rozpędzona. Przekształcenia o charakterze strukturalnym dotknąć musiały wszystkich szkół i placówek w kraju. W pierwszej kolejności trzeba było podjąć decyzję, które szkoły podstawowe zostaną w nowym systemie zreformowanymi sześcioklasowymi podstawówkami, a które przekształcone zostaną w gimnazja. Retoryka reformatorów budowała wizję nowo powoływanych gimnazjów jako kontynuacji tradycji szkół gimnazjalnych uruchamianych w roku 1932 w ramach reformy oświaty przygotowanej przez Janusza Jędrzejewicza. Ówczesne czteroletnie gimnazjum po dziś dzień kojarzy się z doskonałą edukacją i głębokim wychowaniem patriotycznym, stąd też nie ma się co dziwić, że dyrektorzy szkół podstawowych zaczęli walczyć ze sobą o to, żeby dostąpić swoistego awansu, jakim miało być właśnie przekształcenie w gimnazjum. Oczywiście zapomniano zupełnie, że gimnazja przedwojenne nie miały charakteru powszechnego, ale elitarny, podczas gdy szkoła współczesna ma raczej iść w kierunku – jak zresztą zakładano – egalitaryzacji kształcenia i wychowania. Retoryka świetlanej przyszłości wykształconych gimnazjalistów działała i kusiła, a wielu jej uległo!

Nowa/stara klasa nauczycielska

W toku przekształceń strukturalnych musiało dojść do przesunięć zatrudnieniowych. Największym problemem okazali się nauczyciele szkół średnich (teraz ponadgimnazjalnych), których część nie mogła pozostać w swoich dotychczasowych miejscach zatrudnienia. Z ogólniaków miał zniknąć jeden rocznik młodzieży, czyli de facto liczba młodzieży licealnej musiała w perspektywie trzech lat skurczyć się o 25 proc. Podobnie zresztą w technikach i większości szkół zawodowych. Część tych nauczycieli musiała szukać dla siebie miejsca przede wszystkim w gimnazjach, co w środowisku niejednokrotnie było traktowane jako swoista degradacja.

Zupełnie odwrotnie rzecz się miała z nauczycielami podstawówek, którzy mieli zostać oddelegowani do pracy w gimnazjum. Taka zmiana miejsca zatrudnienia była traktowana z kolei jako swoisty awans. Cały czas naiwnie wyobrażano sobie reaktywację gimnazjum w wersji Jędrzejewiczowskiej. Miesiące targów, sporów i kłótni między dyrektorami, nauczycielami i samorządowcami nie zawsze skutkowały realizacją zamierzeń ministra Handkego (przede wszystkim zaś celem była racjonalizacja siatki szkół). W niektórych samorządach terytorialnych echa tych sporów odbijają się jeszcze teraz, czyli ponad 15 lat po wdrożeniu reformy. Nie zawsze nowa struktura terytorialna sieci szkół odpowiadała założeniom reformy, częściej stanowiła zgniły kompromis między ambicjami politycznymi lokalnych działaczy i zawodowymi ambicjami określonych środowisk nauczycielskich. W niektórych wypadkach organizacja sieci szkół już dziś nadawałaby się do poprawki, a niektórzy nauczyciele gimnazjalni z wdzięcznością przyjęliby ofertę pracy w szkole podstawowej.

Duch reformy strukturalnej zakładał również wprowadzenie nowego systemu awansu zawodowego nauczycieli, który w założeniu w większym stopniu miał odpowiadać rzeczywistemu zaangażowaniu nauczycieli w wykonywanie swoich obowiązków zawodowych. Miał to być system motywujący, a ta kluczowa motywacja miała się sprowadzać – jak nietrudno się domyślać – do finansów. Wprowadzone w roku 2000 nowe szczeble awansu zawodowego nauczycieli miały przynosić nauczycielom kolejne stopnie zaszeregowania finansowego. Absolwent szkoły wyższej miał rozpoczynać staż w szkole jako nauczyciel stażysta. Po odbyciu dziewięciomiesięcznego stażu musiał stanąć przed szkolną komisją kwalifikacyjną, która na podstawie analizy jego dorobku przeprowadzała z nim rozmowę na temat jego działalności w okresie stażu. Takim sposobem stażysta miał szansę stać się nauczycielem kontraktowym. Ten zaś po odbyciu kolejnego stażu, tym razem trwającego 2 lata i 9 miesięcy, miał stanąć przed komisją powoływaną przez organ prowadzący szkołę, która przeprowadzała egzamin pod kątem wymagań określonych w odpowiednim rozporządzeniu ministra. Nauczyciel kontraktowy stawał się wówczas mianowanym, czyli – jak mawiają niektórzy – „nietykalnym”, gdyż z tym stopniem awansu zawodowego uzyskiwał szereg uprawnień i przywilejów, między innymi tych, które utrudniają jego zwolnienie z pracy (choć – wbrew temu, co twierdzą niektórzy – zwolnienia nie uniemożliwiają). Wreszcie po kolejnym niespełna trzyletnim stażu nauczyciel stawał przed komisją kwalifikacyjną powoływaną przez organ sprawujący nadzór pedagogiczny, czyli kuratorium oświaty, które z kolei nadawało stopień nauczyciela dyplomowanego.

Przepisy te – z niewielkimi zmianami dotyczącymi procedur i wymaganej dokumentacji – obowiązują do dziś. Z założenia na każdym etapie awansu zawodowego nauczyciel musi się wykazać odpowiednim dorobkiem, zaś wymagania co do niego zostały dookreślone w rozporządzeniu. Niestety w pierwszych latach obowiązywania nowych zasad opracowywanie dorobku przez nauczycieli opierało się przede wszystkim na produkcji ton papieru, w których zamieszczano opisy, sprawozdania, zdjęcia i notatki z rozmów z uczniami, przygotowywanych walentynek czy pogawędek z młodzieżą podczas tzw. godzin wychowawczych. Rzeczywiste sukcesy o charakterze naukowym i dydaktycznym mieszały się z wątpliwymi co do poziomu realizacji i wpływu społecznego działaniami podejmowanymi przez tych, którym zwyczajnie zależało na jak najszybszym zapewnieniu sobie podwyżki.

System awansowania nauczycieli w praktyce stał się jedynie formalnością, gdyż sito rekrutacyjne właściwie nie istniało, a odmowy nadania stopnia nie dość, że były rzadkością, to niejednokrotnie kończyły się na mało przyjemnych procedurach (czasem i procesach) odwoławczych. Jeśli awans zawodowy jest tylko kwestią czasu i zależy od ilości wyprodukowanego papieru zadrukowanego literami, to czy taki system można nazwać motywującym? De facto nie ma on nic wspólnego z awansem sui generis, albowiem unika różnicowania na lepszych i gorszych, bardziej i mniej skutecznych, mniej i bardziej pracowitych. Nie chodzi, rzecz jasna, o to, by zamienić szkołę w korporację, ale dysproporcje w zaangażowaniu w pracę wśród nauczycieli – co wielu z nich werbalizuje dość głośno i nazbyt często – są znaczne i jak zwykle to nie ci lepsi są beneficjentami profitów i przywilejów.

Stopień nauczyciela dyplomowanego miał być zwieńczeniem kariery nauczycielskiej. Mieli go otrzymać jedynie ci najlepsi, tylko ci z namacalnymi i niekwestionowanymi sukcesami na polu naukowym, dydaktycznym czy opiekuńczo-wychowawczym. I początkowo – w pierwszych latach działania systemu awansu – rzeczywiście tak było. Z czasem jednak okazało się, że słabsi gonią lepszych, z tym że niekoniecznie w zaangażowaniu w pracę, ale w produkcji dokumentacji dorobku. To z reguły wystarczało.

Nowelizacją Karty nauczyciela wprowadzono jeszcze tytuł honorowy profesora oświaty nadawany przez ministra edukacji na wniosek specjalnie do tego powołanej Kapituły do Spraw Profesorów Oświaty. Kandydat na profesora oświaty musi posiadać co najmniej 20-letni staż w zawodzie nauczyciela, w tym 10-letni jako nauczyciel dyplomowany, a oprócz tego powinien wykazać się znaczącym i uznanym dorobkiem zawodowym. Tytuł honorowy profesora oświaty nie jest traktowany jako szczebel awansu zawodowego, oprócz jednorazowej gratyfikacji finansowej nie przynosi on więc nauczycielowi zmiany finansowego zaszeregowania i rzeczywiście pozostaje tytułem dość elitarnym ze względu na przyznawanie go mniej więcej dwudziestu nauczycielom rocznie. Jednakże obowiązujące w kuratoriach oświaty procedury przekazywania i kwalifikowania wniosków o nadanie tytułu profesora oświaty pozostają nader ogólne i „rozciągliwe”, a reguły gry trudno nazwać klarownymi. Mimo to ten honorowy element systemu awansu – choć przecież będący w rzeczy samej niezależnym od procedur awansowych – wydaje się tą częścią machiny wprowadzonej rzeczoną reformą, który w największym stopniu spełnia swoją funkcję: zakłada bowiem honorowanie najlepszych i nielicznych, a zamiast ślepego „równania do dołu” gwarantuje ekskluzywizm i elitarność.

Co do zasady jednak nowy system awansu zawodowego nie do końca spełnił swoją funkcję. Jeśli bowiem każdy bez większego problemu i szczególnego zaangażowania może pokonać w minimalnych terminach wszystkie szczeble, to oznacza, że system zwyczajnie nie działa. Młodzi – niejednokrotnie trzydziestokilkuletni – nauczyciele dyplomowani osiągają najwyższe laury nauczycielskie, przez co ich motywacja ginie pod ciężarem chwały najwyższego zaszeregowania finansowego. Brak kolejnej motywacji finansowej oraz brak dalszych możliwości awansu nie działają motywująco także na tych, którzy pracują z radością, a szkoła jest dla nich zwieńczeniem marzeń zawodowych. Tak przecież nie może być! Człowiek trzydziestokilkuletni dopiero zaczyna swoją karierę zawodową, a tymczasem w branży nauczycielskiej może już osiągnąć jej szczyty! Ministerstwo powinno poważnie wziąć pod uwagę rewizję niespełniającego swoich funkcji systemu awansu (ale pozostawić honorowy tytuł profesora oświaty w bieżącym kształcie). Szkoda, że nie pomyślano wcześniej, by stopień nauczyciela dyplomowanego przyznawać tymczasowo (przykładowo na 5 lat), po czym wymagany byłby kolejny staż i kolejna procedura kwalifikacyjna, dzięki czemu ciągłe samokształcenie nauczycieli zostałoby wymuszone przepisami.

Zupełnie nic nowego nie wymyślono w sprawie kształcenia nauczycieli. Dziś właściwie nauczycielem w Polsce może być każdy, kto ukończy kierunkowe (bądź pokrewne) studia wyższe oraz studium pedagogiczne, czyli nabędzie uprawnienia pedagogiczne. Powołane w toku reformy Jędrzejowiczowskiej, a istniejące do roku 1963 licea pedagogiczne – choć były „zaledwie” średnimi szkołami zawodowymi – dawały nieporównywalnie większe kwalifikacje do wykonywania zawodu nauczyciela niż współczesne studia uniwersyteckie w połączeniu z rodzącymi się jak grzyby po deszczu pedagogicznymi studiami podyplomowymi prowadzonymi przez mniej lub bardziej „dystyngowane” uczelnie państwowe czy prywatne. Brak dziś wyższych szkół pedagogicznych z prawdziwego zdarzenia, w których kształcenie podporządkowane byłoby właśnie dążeniu do przygotowania dobrych nauczycieli. Brak nowoczesnych i elitarnych centrów ustawicznej edukacji nauczycieli, które pozwalałyby na permanentne dokształcanie się przedstawicieli tej profesji, bo przecież w orientacji w tej tak szybko zmieniającej się rzeczywistości to właśnie nauczyciel powinien wyprzedzać ucznia i być o krok przed nim. Tymczasem nasz system skutkuje tym, że z dokształcania i rozwijania kompetencji nauczycielskich korzystają przede wszystkim nauczyciele realizujący staże na kolejne szczeble awansu zawodowego, zaś nauczyciele dyplomowani – choć przecież mieli być elitą elit – korzystają z tych możliwości najmniej.

Za godny powtarzania, propagowania i może częściowego przeszczepienia uznaje się duński system kształcenia nauczycieli, w którym odrębne trzyletnie instytuty pedagogiczne kształcą nauczycieli przedszkolnych, czteroletnie specjalne kolegia przygotowują nauczycieli szkół podstawowych, a w toku sześcioletnich studiów uniwersyteckich wzbogaconych 120 godzinami praktyk w każdym roku przygotowywani są nauczyciele szkół średnich. Studia pedagogiczne obejmują nie tylko kształcenie specjalistyczne, lecz także ogólnopedagogiczne, przede wszystkim zaś rozwijają talenty pedagogiczne, wrażliwość psychologiczną, uczą metodyki wychowania, a także poprawiają znajomość języka obcego. Niezwykle rozbudowany i wkomponowany w system awansu zawodowego oraz wynagradzania nauczycieli jest również system edukacji podyplomowej i kursów dokształcających. Większość z nich organizuje Wyższa Szkoła Nauczycielska w Kopenhadze specjalizująca się właśnie w obsłudze i kształceniu nauczycieli. Tak ukształtowany system sprawia, że nabór do zawodu nauczyciela w Danii nie może być przypadkowy, gdyż obwarowany jest szeregiem wymogów, które musi spełnić kandydat na nauczyciela. Trwa to z reguły minimum trzy lata, czyli absolwent szkoły średniej, już po maturze, musi zdecydować się na obranie ścieżki kształcenia w kierunku przygotowania nauczycielskiego.

Mirosław Handke doskonale zdawał sobie sprawę z konieczności zmian w kształceniu i przygotowaniu nauczycieli, dlatego reforma awansu zawodowego została sprzężona z całą reformą oświaty. W wywiadzie udzielonym jednej ze stacji radiowych w roku 2006 były minister edukacji mówił tak: „Musielibyśmy powiedzieć o systemie przygotowania, kształcenia nauczycieli, systemie motywacji, o selekcji do tego zawodu. To nie jest prosty zawód. To jest powołanie”. Często w toku dyskusji na temat nauczycieli – ostatnio chociażby podczas grudniowej przerwy świątecznej – zapomina się o specyfice tego zawodu będącego właściwie profesją, aktywnością o szczególnym znaczeniu społecznym.

Upadki pięknych idei

Chociaż system awansu zawodowego nauczycieli okazał się de facto porażką, to jednak kluczowe okazuje się zawsze dostrzeżenie tego faktu, a w dalszej kolejności przygotowanie działań zaradczych i naprawczych. Niestety również w tym zakresie Ministerstwo Edukacji Narodowej okazuje się nosicielem immanentnej niemocy ewaluacyjno-korekcyjnej – nie bez powodu klasyk znający instytucje polskie od podszewki mówił, że „państwo działa tylko teoretycznie”. Brak w Polsce albo odwagi, albo determinacji, albo rozumu, żeby wszelkie wprowadzane zmiany poddawać gruntownemu prześwietleniu, a w efekcie wprowadzać do nich korekty czy też innego rodzaju działania naprawcze. Sztandarowymi przykładami pomysłów reformatorów szkolnictwa, które okazały się totalnym fiaskiem, ale nieprędko podjęto decyzje o wycofaniu się z nich bądź o ich naprawieniu, okazały się: po pierwsze, powołane w miejsce niejednokrotnie bardzo dobrych liceów zawodowych licea profilowane, po drugie zaś, wprowadzona w 2005 r. nowa formuła ustnego egzaminu maturalnego z języka polskiego, czyli tzw. prezentacja maturalna.

Porażka liceów profilowanych była oczywista dla nauczycieli w nich zatrudnionych już po ukończeniu pierwszego cyklu kształcenia w tych szkołach, czyli w roku 2002. Wynikało to z tego, że kształcenie ogólne przygotowujące do egzaminu maturalnego na takich samych zasadach jak w liceach ogólnokształcących zostało uzupełnione kształceniem ogólnozawodowym. Co ważne, absolwenci liceów profilowanych nie uzyskiwali żadnego zawodu, lecz jedynie ogólne kompetencje w zakresie wybranego profilu (ekonomiczno-administracyjny, elektroniczny, elektrotechniczny, mechatroniczny, rolniczo-spożywczy, socjalny, transportowo-spedycyjny, usługowo-gospodarczy, chemiczne badanie środowiska, kreowanie ubiorów, kształtowanie środowiska, leśnictwo i technologia drewna, mechaniczne techniki wytwarzania, zarządzanie informacją). Już to stanowiło dla wielu młodych absolwentów zaskoczenie będące, rzecz jasna, zazwyczaj efektem niedoinformowania. Ponadto realizacja podstawy programowej kształcenia ogólnego i jednoczesne przygotowanie do egzaminu maturalnego w połączeniu z elementami kształcenia zawodowego okazało się nieefektywne. Licea profilowane po wejściu w życie w roku 2005 zasad regulujących przeprowadzanie egzaminów maturalnych staczały się po równi pochyłej: notowano coraz gorsze wyniki matur w szkołach tego typu i coraz wyższy współczynnik oblewających egzaminy. Wszystko to sprawiło, że z dniem 1 września 2012 r. szkoły te zaczęto wygaszać i nie przeprowadzono do nich naboru, ostatecznie przestały one istnieć 1 września 2014 r.

Potrzeba było 15 lat, by przychylić się do nawoływania środowiska nauczycielskiego, które od samego początku domagało się przemyślenia i poprawienia formuły liceum profilowanego. Jak to zwykle bywa (nie powiem: „jak to w Polsce zwykle bywa”), założenia były szczytne, bowiem chodziło o połączenie wykształcenia ogólnego z ogólnym przygotowaniem zawodowym, dzięki któremu przyszły absolwent mógłby po maturze podjąć albo specjalistyczne studia zawodowe czy uniwersyteckie, albo zdecydować się na jakąś inną formułę kształcenia pomaturalnego czy policealnego. Jak można było wyczytać w ówczesnej podstawie programowej liceów profilowanych celem było także „tworzenie warunków do organizacji i prowadzenia kształcenia ogólnozawodowego, z uwzględnieniem zastosowania technologii informatycznej”, a także „przygotowanie do działań przedsiębiorczych i możliwości podejmowania własnej działalności gospodarczej lub pracy w przedsiębiorstwach”. Idea stworzenia formuły szkoły kształtującej w młodych ludziach szereg kompetencji miękkich, które w przyszłości staną się dla nich przepustką albo do dalszej edukacji, albo do założenia własnej działalności gospodarczej, była wartościowa, jednak może nazbyt naiwna. Licea profilowane okazały się marnymi kopiami ogólniaków usiłującymi udawać technika, do których trafiała młodzież z reguły lepiej nadająca się do szkół zawodowych.

Niewypałem, który doczekał się dłuższego życia, acz dogorywał już od kilku lat, okazała się maturalna prezentacja w ramach matury ustnej z języka polskiego. W roku szkolnym 2014/2015 przeprowadzono pierwszy egzamin według poprawionej formuły, nawiązujący w pewnym stopniu do egzaminu ustnego z czasów tzw. starej matury. Prezentacja maturalna z języka polskiego musiała być przeprowadzona dziesięciokrotnie, żeby Ministerstwo Edukacji Narodowej wycofało się z tego pomysłu, który – pozwolę sobie przypomnieć – również od samego początku był krytykowany przez środowisko nauczycielskie, w szczególności zaś przez nauczycieli języka polskiego będących jednocześnie egzaminatorami. Jednakże i w tym wypadku intencje reformatorów były jak najbardziej czyste i – kolejny raz – szczytne. W prezentacji wybranego zagadnienia literacko-naukowego zdający egzamin maturalny miał się wykazać zdolnościami komunikacyjnymi, umiejętnościami retorycznymi i kulturą słowa, sama zaś prezentacja miała być jedynie kwintesencją jego systematycznej półrocznej pracy udokumentowanej złożonym wcześniej konspektem i bibliografią. Czym się stał egzamin maturalny w tej formule? Wylęgarnią patologii usankcjonowanych przepisami prawa. Na masową skalę rozwinął się handel gotowymi prezentacjami i wątpliwej jakości usługami internetowych quasi-przedsiębiorców. Uczniowie zaś w sposób płynny zostali wchłonięci przez tak zorganizowany system, dawali wyraz swojemu postępującemu lenistwu i szli na łatwiznę. Kolejny raz ideał sięgnął bruku. Aż dziw, że dopiero po 10 latach ministerstwo podjęło decyzję o rezygnacji z tego absurdalnego eksperymentu, który powinien być przerwany po maksymalnie dwóch edycjach.

Głębsza refleksja nie została jednak jak dotychczas podjęta w kwestii podnoszonych przez środowisko nauczycielskie problemów obecnych w szkołach gimnazjalnych. W opinii publicznej, a także według części środowisk politycznych, gimnazja okazały się kolejną – jeśli nie największą – klapą reformy oświaty. Wskazuje się na szereg problemów wychowawczych, z jakimi borykają się nauczyciele tych szkół, podkreślając przede wszystkim kwestię „trudnego wieku” gimnazjalistów i kłopotów towarzyszących „wydobywaniu się z dziecięctwa”. Temu wydobywaniu się z dziecięctwa niejednokrotnie towarzyszą narkotyki, alkohol, dopalacze, a ostatnio także coraz częściej przemoc psychiczna, seksualna czy też cyberprzemoc. Krótko mówiąc, wszystko, co złe, dzieje się w gimnazjum i pochodzi z gimnazjum.

Niektóre środowiska polityczne mamią nas populistycznymi hasłami odwrócenia reformy edukacyjnej, przywrócenia ośmioklasowej szkoły podstawowej. Takim sposobem wszystko miałoby wrócić do dawnego porządku. Tymczasem niewielu – jak się wydaje – dostrzega, że ten nowy porządek został nie tylko zdeterminowany kształtem polskiego systemu szkolnictwa, ale w zdecydowanie większym stopniu jest wykwitem współczesnej kultury, w której ogromną rolę odgrywają media i komercjalizacja; kultury, w której tabu nie istnieje, seks i erotyka są na wyciągnięcie ręki, a młody człowiek zagubiony w tej skomplikowanej rzeczywistości czasami nie potrafi znaleźć oparcia nawet w swoich najbliższych, tak skupionych na karierze i zarabianiu pieniędzy. Problemy naszych gimnazjalistów są niestety w mniejszym stopniu wynikiem struktury polskiego szkolnictwa, a w większym stopniu odpowiedzią na współczesność.

Pomstowanie na gimnazjalną porażkę zupełnie nie znajduje swojego odzwierciedlenia w badaniach Programu Międzynarodowej Oceny Umiejętności Uczniów (PISA) przeprowadzanego na 15-latkach, a koordynowanego przez Organizację Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD). Jak pokazują wyniki PISA z roku 2013, polscy gimnazjaliści znajdują się w czołówce europejskiej we wszystkich poddawanych ocenie umiejętnościach (czytanie, umiejętności przyrodnicze, umiejętności matematyczne), a wyprzedzają nas takie zamożna kraje europejskie jak Liechtenstein, Szwajcaria czy Finlandia, które od lat znajdują się w czołówce tego rankingu. Ostatnie wyniki pokazują, że w Polsce od 15 lat mamy do czynienia z systematycznym podnoszeniem się wszystkich badanych kompetencji, a w ostatnich latach dostrzegalny jest także wzrost liczby uczniów z najlepszymi wynikami i jednocześnie spadek wyników najsłabszych. Wszystko wskazuje na to, że sukcesem reformy okazało się wyrównanie poziomu kształcenia polskich nastolatków niezależnie od miejsca, w którym podejmują oni naukę. Dzięki temu wszyscy uczniowie gimnazjów mają równe szanse na dobre przygotowanie do egzaminów kończących szkołę oraz w rekrutacji do szkół ponadgimnazjalnych. Czy więc to nie wystarczy, żeby obronić ideę gimnazjum?

To chyba jednak trochę za mało. Ewidentny sukces w kształtowaniu kompetencji kluczowych, dostrzegalny w badaniach PISA, niekoniecznie musi iść w parze z sukcesem wychowawczym i w tym wypadku chyba rzeczywiście nie idzie. Problemy wychowawcze, z którymi borykają się nauczyciele w szkołach gimnazjalnych, są równie ewidentne i nawet bardziej namacalne. Autor reformy edukacyjnej minister Handke twierdzi, że nie można mówić o klęsce idei gimnazjum. Jego zdaniem odpowiedzialnością za te problemy należałoby obarczyć tych, którzy zepsuli jego reformę w samym momencie jej krystalizowania się. Jak wskazuje były minister, „istotą gimnazjum było oddzielenie od szkoły podstawowej, ale skierowane wyraźnie na szkołę licealną. Stąd […] zakaz łączenia gimnazjów ze szkołą podstawową”. W zamierzeniu – jak wskazuje minister – chodziło o system 6+6, czyli gimnazja miały tworzyć klasy licealne tam, gdzie nie było liceum, z kolei tam, gdzie były mocne licea, miały one tworzyć klasy gimnazjalne.

Gimnazja istniejące przy szkołach średnich nigdy nie stałyby się gettami problemów młodzieży dojrzewającej – wręcz przeciwnie, starsi koledzy nie dość, że budziliby respekt, to jednocześnie stawaliby się pozytywnym wzorcem zachowań, co zapewne odgrywałoby szczególną rolę w liceach cieszących się bardzo dobrą opinią. Duch reformy zakładał oddzielenie od siebie sześcioletniej edukacji dziecięcej od sześcioletniej edukacji młodzieżowej, co znowu zostało zaprzepaszczone głównie z powodu politycznych interesów lokalnych liderów pragnących zaspokoić oczekiwania rodzimych środowisk. Bo przecież znajdujące się w jednym zespole szkoła podstawowa i gimnazjum de facto niczym się nie różnią od dawnej ośmioklasowej szkoły podstawowej, a nie o to w reformie chodziło!

Centralizacja w służbie jakości i transparentności

Na rok 2002 planowano wprowadzenie nowej formuły egzaminu maturalnego z obowiązkowym egzaminem maturalnym z matematyki. Miało to być finalizacją procesu związanego z przekształcaniem szkolnictwa polskiego, gdyż właśnie w tym roku pierwsi absolwenci kończyliby zreformowane trzyletnie licea. Tymczasem od samego początku lewicowa opozycja hucznie protestowała przeciwko nowej maturze, zaś po przejęciu władzy przez koalicję Sojuszu Lewicy Demokratycznej, Unii Pracy i Polskiego Stronnictwa Ludowego, kiedy to ministrem edukacji narodowej została Krystyna Łybacka, natychmiastowo przyjęto przepisy wykonawcze odraczające nową formułę egzaminu, a dla uniknięcia ewentualnych protestów dano chętnym uczniom możliwość zdawania matury także według planowanych nowych zasad. Działania Łybackiej wyraźnie pokazały schizofrenię polskich elit politycznych w zakresie polityki edukacyjnej oraz brak politycznego konsensusu w tych sprawach. Nowa minister wolała wykonać krok wstecz, zamiast skupić się na działaniach informacyjnych i pomocowych, dzięki którym egzamin w nowej formule mógłby jednak zostać przeprowadzony. Dezorientację wprowadzoną przez nową ekipę rządową, nawet jeśli była spowodowana wieloma głosami środowiska nauczycielskiego, uczniów i rodziców, trudno scharakteryzować jako działanie naprawcze. Łybacka zwyczajnie postanowiła schować głowę w piasek.

Nie dość, że zaczęto polską szkołę i jej otoczenie przyzwyczajać do permanentnego stanu tzw. reformy, to o samej reformie każde środowisko polityczne mówiło innym głosem, a głos ów był niejednokrotnie tożsamy z głosem środowiska wspierającego aktualnie rządzącą ekipę polityczną. Ministerstwo edukacji pod kierownictwem Łybackiej przesunęło reformę egzaminu maturalnego o trzy lata. Co istotne, matura od tamtego czasu bynajmniej nie osiągnęła swojego finalnego kształtu. W roku 2009 rozpoczęto wprowadzanie w gimnazjach nowej podstawy programowej, co poskutkowało pewnymi zmianami w egzaminie kończącym gimnazjum. Rocznik zreformowanej podstawy programowej w 2015 r. przystąpił do matury w formule dostosowanej do nowej podstawy programowej w liceum. Zniknęła możliwość zdawania przedmiotu wybranego (historia, biologia, fizyka, geografia, wiedza o społeczeństwie itp.) na poziomie podstawowym, uczeń będzie go mógł zdawać wyłącznie na poziomie rozszerzonym. Odpowiednie sylabusy zostały zaprezentowane uczniom w ostatnich możliwych terminach, dlatego tegoroczni abiturienci dopiero po pierwszej klasie dowiedzieli się, jak mniej więcej (sic!) będzie wyglądał ich egzamin maturalny. Czy nowa (choć właściwie trzeba by powiedzieć: najnowsza) matura zda egzamin? Tego dowiemy się pod koniec czerwca, kiedy maturzyści odbiorą swoje zaświadczenia z wynikami egzaminów.

Tymczasem jednak – po doświadczeniach próbnego egzaminu maturalnego przeprowadzonego w grudniu na podstawie arkuszy przygotowanych przez Centralną Komisję Egzaminacyjną – nauczyciele i uczniowie mają wielkie obawy. Arkusze maturalne właściwie ze wszystkich przedmiotów zostały odebrane przez środowisko jako znacznie trudniejsze od tych z lat ubiegłych. Sposób punktowania zadań promuje uczniów bardzo dobrych lub wybitnych, a dyskryminuje przeciętniaków, którzy popełniając jeden błąd w kilkuelementowym zadaniu, mogą nie uzyskać za nie żadnych punktów. Nauczyciele na własną rękę i z pewnym wsparciem niektórych wydawnictw przygotowywali młodzież do tego, co może się okazać wielką niespodzianką.

Jeśli rzeczywiście wyniki tegorocznych maturzystów będą dużo gorsze od ubiegłorocznych, wówczas okaże się, że miejsca na obleganych kierunkach medycznych, prawniczych czy politechnicznych zajmą ubiegłoroczni abiturienci, którym wtedy nie udało się przekroczyć progów wymaganych przez uczelnie. Oczywiście uczelnie nie mają zielonego pojęcia, że tegoroczne i ubiegłoroczne wyniki egzaminów maturalnych de facto są wynikami niepoddającymi się porównaniu, bo czy ktoś słyszał, aby w tym roku ze względu na zmiany formuły rozszerzonego egzaminu maturalnego któraś z polskich uczelni dokonywała jakichkolwiek korekt w zasadach rekrutacji na studia wyższe? Nauczyciele przedmiotów maturalnych doskonale zdają sobie sprawę, że tegoroczne 50 proc. na maturze rozszerzonej bynajmniej nie musi znaczyć to samo co ubiegłoroczne 50 proc. Kolejny raz otrzymujemy dowód, że koordynacja działań między różnymi instytucjami naszego państwa szwankuje, a rozdzielenie ministerstwa edukacji od ministerstwa nauki zakrawa na absurd.

Tegoroczna, najnowsza formuła matury – w szczególności chodzi oczywiście o maturę rozszerzoną z wybranych przedmiotów – miała być podsumowaniem licealnego cyklu kształcenia wedle nowej podstawy programowej i na nowo rozpisanych siatek godzin. Nowa organizacja pracy w liceum niestety również pozostawia wiele do życzenia. Pierwsza klasa liceum stanowi bowiem dokończenie programu etapu gimnazjalnego (za tym pomysłem przemawia wiele argumentów), zaś realizacja przedmiotów rozszerzonych odbywa się w klasie drugiej i trzeciej (taki dwuletni kurs przygotowawczy do matury na podstawie przeładowanych wytycznych podstawy programowej, których nie sposób dobrze przyswoić w czasie założonym w rozporządzeniu).

Pod względem programowym od prawie 3 lat mamy więc w Polsce do czynienia z czteroletnimi gimnazjami i dwuletnimi liceami. Tylko czekać, aż któryś z ministrów wpadnie na pomysł przełożenia struktury programowej na strukturę organizacyjną polskiego szkolnictwa, co będzie musiało skończyć się katastrofą dla wielu bardzo dobrych liceów ogólnokształcących nieprowadzących własnych oddziałów gimnazjalnych. Nie jest to bynajmniej sprawa abstrakcyjna, bo – jeśli dobrze sobie przypominam – w którymś z dokumentów Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji pod kierownictwem Michała Boniego wprost była o tym mowa. Boże, chroń nas przed dalszym rozmontowywaniem edukacji ponadgimnazjalnej!

W obliczu reformy programowej kolejny raz wylano dziecko z kąpielą. Celem było bowiem wyjście naprzeciw oczekiwaniom szkół wyższych, które od lat podkreślają, że próg zdawalności matury (30 proc. punktów) jest zdecydowanie zbyt niski, zaś poziom licealistów, nawet tych zdających maturę rozszerzoną, pozostawia wiele do życzenia. Mamy już liczne przykłady uczelni, które we wrześniu, przed rozpoczęciem roku akademickiego organizują dla nowo przyjętych studentów korepetycje wyrównujące ich kompetencje. Jakkolwiek tego typu działanie uczelni wyższych uznać należy za chwalebne i godne naśladowania, to jednak niekoniecznie maturze w najnowszej postaci uda się zaradzić wskazywanemu problemowi.

Potwierdzeniem niech będzie następująca kwestia. Otóż ministerstwo wprowadziło obowiązek zdawania przez ucznia szkoły licealnej egzaminu na poziomie rozszerzonym z przynajmniej jednego przedmiotu. Świetny pomysł, który na pewno należałoby uznać za krok w kierunku podnoszenia poziomu kształcenia przyszłych studentów. Niestety nie wprowadzono żadnego procentowego pułapu zdawalności tego egzaminu, przez co wystarczy, że abiturient pojawi się na egzaminie, pokwituje odbiór arkusza maturalnego, rozpakuje go i zakoduje. Oddawszy pusty arkusz, będzie wiedział jedno: zdał maturę rozszerzoną, na 0 proc., ale jednak zdał! Czy w takim razie obowiązek zdawania matury rozszerzonej z przynajmniej jednego przedmiotu nie jest z założenia fikcją? Ilu lat potrzebować będzie ministerstwo edukacji, żeby wycofać się z tego absurdu?

Sam fakt wprowadzenia w 2005 r. egzaminów zewnętrznych, czyli matury sprawdzanej niezależnie przez egzaminatorów utworzonej Centralnej Komisji Egzaminacyjnej i zreorganizowanych Okręgowych Komisji Egzaminacyjnych zasługuje na pochwałę. Egzaminy nie są już sprawdzane w szkołach, a ich wyniki są porównywalne – tylko dzięki temu szkoły wyższe (poza kierunkami o szczególnych wymaganiach) zrezygnowały z egzaminów wstępnych i przeprowadzają rekrutację na podstawie wyników egzaminu państwowego. Choć założenie było takie, że wszystkie wyniki zostaną opublikowane i każdy będzie mógł porównać szkoły pod kątem ich efektów kształcenia widocznych przez pryzmat egzaminu maturalnego, to jednak po dziś dzień znalezienie wyników matur uczniów konkretnej szkoły jest niemal niemożliwe. Wyniki matur publikują jedynie szkoły najlepsze, które mają się czym chwalić. Inni zasłaniają się danymi osobowymi (choć przecież nikt nie oczekuje publikacji imiennie konkretnych wyników) lub obrażają się, jeśli ich porównywać z lepszymi.

Jak jednak pokazuje ostatni raport Najwyższej Izby Kontroli, również w systemie organizacji egzaminów zewnętrznych można znaleźć mnóstwo mankamentów. Błędy w sprawdzaniu arkuszy, źle naliczane punkty, niewyciąganie konsekwencji wobec popełniających błędy egzaminatorów, niewypracowanie systemu analizy efektów i wyciągania wniosków z wyników egzaminów przez zarządzających oświatą. Pokazuje to wyraźnie, że politycy kierujący szkolnictwem unoszą się nieprzerwanie w przestrzeni iluzji, a reformy przygotowywane wybiórczo, niedokańczane, psute i niedopracowane często zaczynają żyć własnym życiem w oderwaniu od początkowych celów i motywów, jakie leżały u ich źródeł.

Brak odpowiedzi na niż demograficzny

Wreszcie – jak pokazują ostatnie lata – brakuje jakiegokolwiek kompleksowego programu zarządzania polską oświatą w dobie niżu demograficznego. Oczywiście, teraz to już raczej zbyt późno na jakikolwiek program, jednak przez ostatnie lata cała filozofia walki z niżem polegała na jednym: na likwidacji szkół. Polscy politycy, zarówno ci na szczeblu centralnym, jak i politycy lokalni przyjęli niezwykle prostą perspektywę spoglądania na logikę zarządzania edukacją: logikę pani księgowej. Trudno nazywać taką logikę kapitalistyczną czy neoliberalną, albowiem ogranicza się ona wyłącznie do zliczania cyferek i powtarzania niczym mantry formułki „Nie opłaca się”. Tymczasem żeby coś nam się opłaciło, to najpierw trzeba zainwestować. Przedsiębiorca, który chce w przyszłości dorobić się majątku, musi najpierw na określone działanie albo wydać swoje oszczędności, albo zapożyczyć się w banku. Podobnie jest przecież z edukacją: jeśli w nią nie zainwestujemy, to nie wyedukujemy młodych ludzi. Jeśli nie podniesiemy poziomu kształcenia, to nie wychowamy kreatywnych i prorozwojowo nastawionych pracowników. Wydawałoby się to całkiem oczywiste, jednak wśród naszych włodarzy kierujących się logiką pani księgowej niestety tak nie jest. Zachęcam więc, żeby nasi premierzy, ministrowie, prezydenci, burmistrzowie i wójtowie przesiedli się do tanich samochodów, wtedy może zrozumieją, że tanie rzadko jest dobre. Jakim więc sposobem coraz tańsza edukacja ma być edukacją coraz lepszą?

Likwidowanie kolejnych szkół i przekazywanie ich organizacjom pozarządowym oczywiście bardzo często ma swoje uzasadnienie, jednak w sytuacji, kiedy motywem takiego postępowania jest wyłącznie nieudolność władz samorządowych, należy takie działanie bezwzględnie potępić. To rolą władz samorządowych jest podejmowanie działań mających na celu utrzymanie racjonalnej i zarazem korzystnej dla obywateli siatki szkół. To rolą władz samorządowych jest poszukiwanie dodatkowych form finansowania prowadzonych przez nie placówek. Niestety, część gmin i powiatów nawet nie próbuje pozyskiwać pieniędzy unijnych, dzięki którym udałoby się chociaż w jakimś stopniu i na pewien czas uniknąć radykalnych działań w lokalnej oświacie, a już na pewno można by rozszerzyć ofertę dydaktyczną czy też podnieść poziom szkolnej infrastruktury.

Jeśli samorządowcy nie mają tak szerokich horyzontów, by samodzielnie wpadać na podobne pomysły, to zachęcam, aby uczyć się od najlepszych bądź zatrudniać kompetentnych urzędników, którzy są w stanie nauczyć się skutecznego pozyskiwania pieniędzy. Ponadto szkoła jako budynek wraz z całą jej infrastrukturą nie musi przecież pełnić wyłącznie funkcji edukacyjnych. Współpraca z organizacjami pozarządowymi oraz przedsiębiorczością prywatną daje możliwość pozyskiwania dodatkowych pieniędzy z najmu pomieszczeń, sal konferencyjnych czy infrastruktury sportowej. Wymaga to jednak przedsiębiorczego myślenia i działania urzędników samorządowych, dla których likwidacja placówki będzie zawsze – bo tak powinno być – ostatecznością.

Niż demograficzny powinien być asumptem do podnoszenia poziomu kształcenia. To nie likwidacja szkół i oddziałów powinna być pierwszą odpowiedzią na zmniejszającą się liczbę młodych Polaków. Powinno się zmierzać raczej w kierunku zmniejszania liczebności oddziałów klasowych, w których praca okazywałaby się bardziej efektywna, wówczas – chyba nikt nie ma co do tego żadnych wątpliwości – i realizacja założeń podstawy programowej przebiegałaby jeszcze skuteczniej. Nie zamierzam się nawet wdawać w tym miejscu w próby udzielenia odpowiedzi na nieschodzące z ust polityków pytanie: „A skąd na to wziąć pieniądze?”. To rolą władzy jest udzielenie na to pytanie odpowiedzi! Narzekać na niedobór pieniędzy potrafi każdy, a polityk i urzędnik mają wykroczyć poza to narzekanie i znaleźć sposób na uruchomienie dodatkowych źródeł finansowania, jeśli finansowanie państwowe czy samorządowe jest niewystarczające. Chciałbym choć raz posłuchać w czasie kampanii wyborczej nie o tym, co politycy mi dadzą „za darmo” po tym, jak wykradną mi z kieszeni kolejne złotówki, ale o tym, skąd wezmą dodatkowe pieniądze, żeby nie trzeba ich było wyciągać od podatnika.

Kiedy minister Katarzyna Hall wprowadziła konkursy na finansowanie olimpiad przedmiotowych, czyli tych form naukowej już aktywności młodzieży, dzięki którym wielu młodych Polaków może już w liceum rozwijać swoje akademickie pasje, tłumaczyła, że chodzi o racjonalizację i uporządkowanie tego sektora działalności edukacyjnej. W efekcie doprowadzono zwyczajnie do obcięcia finansowania i likwidacji szeregu wieloletnich inicjatyw umacniających w młodzieży chęć nauki, samorozwoju i przygotowujących ich do podjęcia studiów wyższych. Zastanawiające jest, czym wspieranie finansowe sportowców – którego rzecz jasna nie jestem przeciwnikiem – różni się od wsparcia finansowego młodych chemików, biologów czy historyków? Z perspektywy społecznej i rozwojowej trzeba by wręcz uznać, że to stypendium dla chemika, biologa czy historyka z większym prawdopodobieństwem przełoży się w przyszłości na rozwój gospodarczy czy technologiczny niż wspieranie finansowe biegacza czy koszykarza. Tymczasem nie widziałem jeszcze, żeby pan prezydent czy pani premier brylowali w głównym wydaniu „Wiadomości”, „Informacji” czy „Faktów” w otoczeniu laureatów olimpiady biologicznej, matematycznej czy wiedzy o Polsce i świecie współczesnym. A to właśnie tej młodzieży w przyszłości zapewne któryś z kolejnych panów prezydentów będzie wręczał tytuł profesorski. W polityce niestety zwycięża tani populizm i prymitywna demagogia, a naszym ograniczonym intelektualnie elitom należałby się raczej jakiś dotkliwy pakiet kar cielesnych niż kolejny artykuł, którego z dużym prawdopodobieństwem nie przeczytają.

Edukacja niemedialna

Mirosław Handke w przywoływanym już przeze mnie wywiadzie przekonuje: „Edukacja jest rzeczą zbyt skomplikowaną i delikatną, tu nie ma prostych rozwiązań. Dramatem jest, jeśli w edukację wchodzi polityka”. Nie do końca jednak trzeba się z profesorem zgodzić. Edukacja – jeśli mamy utrzymać edukację publiczną i powszechną – zawsze będzie zarządzana przez polityków i finansowana z pieniędzy, o których decydować będą właśnie politycy. Rzecz w tym, aby osoby prywatne, wspólnoty lokalne i organizacje samorządowe nie dały politykom wolnej ręki w decydowaniu o sprawach dotyczących oświaty. Angażowanie się w oddolne inicjatywy i protesty, a także wywieranie różnych form nacisku na naszych polityków to jedyne sposoby, dzięki którym edukacja nie zostanie pozostawiona wyłącznie politykom. W tym kontekście akcja zorganizowana przez państwa Elbanowskich jest chyba pierwszą na tak dużą skalę tego typu akcją obywatelską. Szkoda tylko, że to inicjatywa o charakterze antyedukacyjnym, u której podstaw leży niezdolność do systemowego spojrzenia na kształcenie młodego człowieka i niezrozumienie społecznego oraz kulturowego znaczenia edukacji narodowej.

Problemy edukacyjne niestety rzadko są na tyle medialne, aby trafiać do czołówek serwisów informacyjnych i porywać tłumy. Dlatego właśnie problematyka edukacyjna pojawia się w mediach standardowo dwa razy w roku: w czerwcu, kiedy to publikowane zostają wyniki egzaminów maturalnych (wtedy media i politycy standardowo wyrażają swoje ubolewanie z powodu obniżającego się poziomu kształcenia i wzrastającej liczby oblewających egzamin), oraz we wrześniu, kiedy to dzieci i młodzież ruszają do szkoły (wtedy media i politycy werbalizują swoje niezadowolenie z powodu wysokich kosztów szkolnej wyprawki i podręczników). Możliwe że tematyka edukacyjna w następnych latach pojawiać się będzie jeszcze w grudniu, kiedy to media i politycy dają wyraz swemu zatroskaniu losem biednych dzieci, które zostają w domu bez opieki (wtedy to przypomina się społeczeństwu, jak to paskudnym i leniwym nauczycielom nie wystarczają dwa miesiące wakacji letnich i dwa tygodnie ferii zimowych, a żądają jeszcze wydłużonej przerwy świąteczno-noworocznej).

Medialne są rzecz jasna również sześciolatki, których problem podbudowano już tyloma emocjonalnymi interpretacjami, że kolejne wałkowanie tego tematu w tym miejscu nic nowego nie wniesie. W sprawie sześciolatków jedno jest faktem: jest to kolejna sprawa, w której uwidacznia się ignorancja rządzących i urzędników, którzy we właściwym czasie i w odpowiednim zakresie nie podjęli się organizacji szerszej akcji informacyjnej, a za kontrolę przygotowania szkół do realizacji tego działania zabrali się poniewczasie. Tym sposobem tak ważna dla polskiego systemu edukacyjnego sprawa, jak wysłanie sześciolatków do szkoły, zamiast symbolem wyrównywania szans edukacyjnych, stała się symbolem omnipotencji bezlitosnego państwa, które zabiera dzieci ich rodzicom.

Części opinii publicznej nie przekonuje nawet to, że – jak podkreśla Mirosław Handke – „te sześciolatki de facto były już w szkole, tylko ona mieściła się w przedszkolu. Obserwowałem to na własnych wnukach. Zerówka to obecna klasa pierwsza”. Największym dramatem jest jednak pani Karolina Elbanowska siedząca w miejscu prezydenta, która potrafiła przeprowadzić gigantyczną batalię pod hasłem niepuszczania dzieci do szkoły i budowania atmosfery nieufności do całego środowiska szkolnego. Niewielu osobom spoza świata polityki w Trzeciej Rzeczpospolitej tak skutecznie udało się wzbudzić w polskim społeczeństwie przekonanie, że szkoła to anachronicznie zorganizowane więzienie, w którym zamęcza się biedne dzieci. Niewielu osobom spoza świata polityki udało się uczynić tyle zła dla wizerunku polskiej szkoły i całego polskiego systemu edukacji. Nie zmienia to faktu, że pani Elbanowska to nic w porównaniu z większością naszych polityków i włodarzy, dla których edukacja to w pierwszej kolejności zbyt duży wydatek. Obawiam się, że rację ma Handke, wskazując, że w aktualnym zarządzaniu polską edukacją „nie widać żadnego systemowego działania, nie widać pomysłu na edukację, […] działań stricte merytorycznych, ale jedynie rozporządzenia, które są wygodne z tych czy innych względów politycznych”. Nieprzyjemna woń ciągłych reform – bez pomysłu, bez sensu, bez wniosków.

Polska zwyczajna nienormalność – rozmowa Tomasza Chabinki z Janem Sową :)

Panie profesorze, kiedy w Polsce będzie wreszcie normalnie?

To ciekawe pytanie, bo tłumaczy, dlaczego w Polsce non stop coś się reformuje. Mocniejszą wersją określenia „normalnie” jest „jak w cywilizowanym kraju”. Kiedy coś w Polsce nie działa, to często można usłyszeć, zwłaszcza w mediach, że „w cywilizowanym kraju to nie do pomyślenia”.

O jaki to kraj chodzi, tego nigdy się nie doprecyzowuje, ale na pewno nie chodzi o Chiny, Indie czy kraje Ameryki Południowej, chociaż bez wątpienia istnieją cywilizacje: chińska, hinduska czy latynoamerykańska. To sformułowanie odnosi się więc przeważnie do państw należących do głównego nurtu kultury zachodniej.

Historycznie rzecz biorąc, Polska to nazwa pewnej formacji, która definiowała się poprzez odrębność od Zachodu. Kiedyś zamiast kapitalizmu kupieckiego i rewolucji przemysłowej mieliśmy system folwarczny, zamiast monarchii absolutystycznej – demokrację szlachecką. Dziś zamiast świeckiego państwa mamy specyficzny układ Kościoła i władzy. Na pewno nie jest to państwo wyznaniowe, takie jak na przykład Mauretania czy Iran, ale nie jest to też państwo laickie. To jest państwo, w którym konkordat jest niezgodny z konstytucją, a więc mamy do czynienia z państwem dualistycznym, stojącym w rozkroku.

Odpowiedziałbym więc prowokacyjnie, że w Polsce nigdy nie będzie normalnie. Jeżeli miałoby być normalnie, to Polska musiałaby przestać być Polską. Ewentualnie zachowalibyśmy samą nazwę, która oznaczałaby wtedy coś zupełnie innego.

Ale przecież – tak przynajmniej się wydaje – jeszcze przed II wojną światową było normalnie, a większość problemów, z którymi borykamy się obecnie, ma swoje źródła w zmianach, do których doszło między rokiem 1939 a 1989.

Wciąż mieliśmy wówczas relikty feudalizmu. Nawet sąsiednie Czechy były wtedy zupełnie gdzie indziej, nie mówiąc o Francji czy krajach Europy Północnej. Studia Józefa Obrębskiego na Polesiu pokazują, że wciąż istniał wówczas świat niewolniczo-feudalny. Nie wiem zatem, czy to było „normalnie”.

My mieliśmy relikty feudalizmu, ale Zachód miał swoje kolonie, przeniósł tę strukturę i wynikające z niej problemy na zewnątrz.

Tak, zgoda, ja też nie jestem jakimś bezkrytycznym apologetą nowoczesności. Państwa zachodnie mogły wyeksportować pewne negatywne konsekwencje swojego rozwoju wewnętrznego. Polska takich możliwości nie miała, bo swoją kolonię – Ukrainę – straciła wcześniej. Przez długi czas to tam eksportowano negatywne konsekwencje działania modelu folwarcznego. Ukraińcy wciąż świetnie to pamiętają i nie mogą tego Polakom wybaczyć.

Dwudziestolecie międzywojenne to był taki kocioł. Trudno mówić o normalności, ale na pewno zdarzały się próby normalizacji, jak na przykład systematyczne inwestycje gospodarcze w COP-ie. Od mojego kolegi Piotra Korysia, socjologa i ekonomisty, wiem jednak, że wszystkie te próby były zbyt słabe, podejmowane za późno i nieudolne.

Ciekawe były dla mnie reakcje na książkę Andrzeja Ledera ze strony apologetów dwudziestolecia, którzy podkreślają impulsy reformatorskie po prawej stronie. Mówi się, że w 1941 r. miały się odbyć wybory parlamentarne, w których wystartować zamierzała cała plejada postępowych polityków. Wyciąga się też list Edwarda Rydza-Śmigłego, w którym pisał, że trzeba znieść resztki pańszczyzny i uwłaszczyć chłopów. Porównajmy to z rzeczywistością: pierwszą ustawę wprowadzającą reformę rolną obalono jako niezgodną z konstytucją, a druga okazała się w dużej mierze nieskuteczna. Według szacunków do roku 1939 tylko 20% gruntów zostało rozparcelowanych zgodnie z tą ustawą. Nie jestem więc przekonany, czy zwolennicy Drugiej Rzeczpospolitej mają rację.

Ale można też sięgnąć nieco głębiej, do czasów Pierwszej Rzeczpospolitej. Wydaje się, że wtedy byliśmy nie tyle normalnym krajem, ile krajem wyprzedzającym swoją epokę, z demokracją szlachecką, gdzie król był praktycznie równy szlachcie i gdyby nie te wstrętne zabory, to prawdopodobnie po dziś dzień nieślibyśmy sztandar postępu…

Traktowanie demokracji szlacheckiej jako prekursorki nowoczesnej demokracji jest wielkim nieporozumieniem. Ona ma przecież o wiele więcej wspólnego z demokracjami antycznymi, na przykład demokracją grecką, niż z demokracją nowoczesną.

W nowoczesnej demokracji, jak to ujmuje Konstytucja RP, posłowie są przedstawicielami narodu, nie swoich wyborców, ich głos jest więc wolny. W Pierwszej Rzeczpospolitej było zupełnie inaczej, bo posłowie byli związani instrukcjami sejmikowymi. Byli też związani instrukcjami, które przekazywali im w nieformalny sposób różni możnowładcy.

Pamiętajmy też, że z definicji demokracja szlachecka była zamknięta, a nowoczesna demokracja jest otwarta. Pierwsze demokracje przedstawicielskie w XVIII w. są wciąż zamknięte na poziomie praktyki, są natomiast całkowicie inkluzywne na poziomie ideałów. Dominują sformułowania „wszyscy”, „każdy” i tak dalej.

Demokracja szlachecka taka nie jest. Wypełnia miejsce władzy w bardzo szczelny sposób, stawiając tam kolektywne ciało szlachty. Wyraźnie określono, że tylko szlachta jest pełnoprawnym uczestnikiem i beneficjentem tego systemu. Wiadomo zresztą, że Polak to szlachcic. Można odwołać się do Claude’a Leforta i jego „pustego miejsca władzy”. Tego miejsca ewidentnie nie było. Nie ma żadnej sensownej linii ewolucji, która rozwinęłaby demokrację szlachecką w ustrój demokratyczny we współczesnej postaci.

A co z Konstytucją 3 maja?

Konstytucja 3 maja jest efektem wpływów zachodnich. Środowisko „Monitora” stanowili reformatorzy, którzy jeździli na Zachód. Szlachta zresztą robiła, co mogła, żeby wpływ myśli zachodniej ograniczyć. Jerzy Jedlicki w swojej książce „Jakiej cywilizacji Polacy potrzebują: studia z dziejów idei i wyobraźni” zwraca uwagę, że szlachta bardzo ściśle broniła wszystkich swoich praw i tylko w jednej kwestii żądała ograniczenia samej siebie. Żądała mianowicie zakazu podróży dzieci szlacheckich na Zachód, bo wracały stamtąd „zepsute”. Podobną sytuację mamy teraz. Program Erasmus ma gigantyczny wpływ modernizacyjny na Polskę, na pewno większy niż różne projekty stymulowane przez rząd.

Konstytucja 3 maja to triumf tego oświeceniowego, zachodniego dyskursu. Ona kończy z porządkiem szlacheckim, wycina wszystkie jego filary. Kończy się liberum veto, wolna elekcja, ale nie ma w niej żadnych autonomicznych polskich idei. Przede wszystkim naśladuje to, co dzieje się na Zachodzie, nie jest wynikiem naszej wewnętrznej formacji. Jeśli Konstytucję 3 maja uznać za triumf polski szlacheckiej, to Okrągły Stół trzeba by nazwać triumfem PRL-u.

Czy wobec tego istnieje możliwość stworzenia autonomicznego pojęcia normalności dla Polski, bez odwoływania się do wzorców zachodnich, z uwzględnieniem „dziedzictwa chrześcijańskiego”? Na przykład: „sprawne państwo – tak, zgnilizna moralna (np. prawa dla osób LGBTQ) – nie”.

Bardzo dobrą koncepcję nowoczesności, która świetnie się w tym kontekście sprawdza, ma Fredric Jameson. Według niego nowoczesność składa się z dwóch komponentów: modernizacji – czyli wszystkich kwestii infrastrukturalnych i organizacyjnych – oraz modernizmu – czyli pewnego zestawu wartości emancypacyjnych, które dotyczą sposobu funkcjonowania jednostek.

Projekt konserwatywnej modernizacji, bo tak naprawdę o nim mówisz, to pomysł, by mieć samą modernizację bez modernizmu. Musimy się zmodernizować i być silni, by Zachód niczego nam nie narzucił. Musimy być potęgą gospodarczą, żeby nie być zmuszonym do podpisania Karty praw podstawowych UE. Bo jak będziemy słabi, to nas zdominują i narzucą swoje zgniłe wzorce.

Można próbować coś takiego osiągnąć, ale wątpię, czy to się okaże skuteczne. Weźmy na przykład kwestię praw kobiet. Bez wątpienia kapitalistyczny rynek pracy jest czynnikiem emancypacyjnym. Po prostu rozbija tradycyjny sposób istnienia rodziny będący podstawą dla patriarchatu, który zakłada, że kobieta siedzi w domu, opiekuje się dziećmi, gotuje i sprząta, a mężczyzna idzie do pracy. Ponieważ kapitalizm stwarza ekonomiczną konieczność pracy jednej i drugiej osoby, to podstawowy argument „Skoro ja pracuję i przynoszę pieniądze, to ty siedź cicho i mnie słuchaj” zostaje wytrącony z ręki. A nie da się stworzyć nowoczesnej, wydajnej gospodarki, w której pracują wyłącznie mężczyźni.

Czy Japonia nie jest kontrprzykładem? To chyba gospodarka dosyć nowoczesna, a struktura feudalna i patriarchalna wciąż się tam utrzymują.

Japonia niesamowicie się w XX w. zreformowała społecznie i kulturowo. Rzeczywiście, pewne elementy dawnej formacji kulturowej wciąż trwają, ale widać, jak negatywny wpływ mają na sytuację Japonii. Problemy gospodarcze, cała historia z awarią elektrowni atomowej w Fukushimie… Ludzie na wysokich stanowiskach zawalili, a ci, którzy byli ich podwładnymi, po prostu respektowali te decyzje, nie chcieli ich podważać. Nie jestem absolutnie zwolennikiem całkowitego determinizmu, że nadbudowa dostosowuje się w pełni do bazy, ale wydaje mi się, że uczestnictwo w globalnym kapitalizmie wymusza jednak określone przemiany społeczne.

Jest jeszcze jedna kwestia. Japonia to o wiele bardziej zamknięty system. To jednocześnie wyspa i cywilizacja. Polska nigdy nie była wyspą. Cywilizacją, co prawda, starała się być – mam na myśli całą formację sarmacką – ale ten projekt został przekreślony. W tym momencie nie mamy zasobów, które by pozwoliły całkowicie odciąć się od tych przemian.

W Warszawie tylko połowa par zawierających związek małżeński bierze ślub kościelny. To jest proces, który – jeśli nic gwałtownie się nie zdarzy – będzie postępował. Całkowicie oddolnie, często zupełnie nieświadomie, nie ze względu na jakiś odgórny cel emancypacyjny, ale po prostu ze względu na praktykę życia i funkcjonowania.

Jeżeli chodzi o autonomiczny polski projekt, który mógłby się jakoś wygenerować, to trzeba pamiętać, że nowoczesność to nie jest zestaw gotowych reguł, których należy przestrzegać. Michael Foucault w tekście „Czym jest Oświecenie?” wraca do rozważań Immanuela Kanta z końca XVIII w. i pokazuje, że nowoczesność to gotowość nieustannej rewizji tego, co się robi, ze względu na warunki, w których się działa. Taka skierowana na samego siebie refleksyjność i gotowość do rewizji wszystkiego na podstawie danych, które mamy. Albo – mówiąc po heglowsku – próba przemyślenia aktualności.

Może w takim razie powinniśmy przemyśleć nowoczesność w taki (prawicowy) sposób:

Prawa człowieka są OK, prawa kobiet też są akceptowalne, ale nie ulegajmy temu zachodniemu feminizmowi trzeciej fali, bo przyjdą islamiści i nas zjedzą”?

Janusz Korwin-Mikke usiłował niedawno w Parlamencie Europejskim wejść do frakcji z holenderskimi eurosceptykami, którzy jednak powiedzieli mu coś takiego: „W wielu kwestiach się z tobą zgadzamy, ale mamy jeden problem: jesteś homofobem. Tolerancja wobec homoseksualizmu to jest wartość kultury europejskiej przeciwko islamowi, w związku z tym nie chcemy być z tobą w koalicji”. Środowisko LGBTQ jest coraz lepiej widoczne, więc teza, że to są degeneraci, którzy psują społeczeństwo, się nie utrzyma. Demonizacja była możliwa w czasach, kiedy te osoby musiały się ukrywać. A teraz weźmy takiego Roberta Biedronia, który jest po prostu grzecznym, dobrze wychowanym i chodzącym w garniturze młodym człowiekiem.

Kościół w Polsce, w przeciwieństwie do Kościoła na przykład niemieckiego, postawił na absolutną konfrontację z nowoczesnością. Nie chce ustąpić ani kroku, broni Okopów Świętej Trójcy. Wszędzie dookoła widzi zło. Z jednej strony Polska w wielu aspektach przypomina kraj wyznaniowy, a z drugiej strony Kościół uważa, że żyje w czasach apokalipsy i rządów Szatana. Ma syndrom oblężonej twierdzy i wydaje mi się, że się na tym przejedzie.

Teoretycznie istnieje środowisko skupione wokół „Znaku”, „Tygodnika Powszechnego” czy „Gazety Wyborczej”, ale nie jestem pewien, czy rzeczywiście ma siłę, by zmodernizować polski Kościół.

Czas, gdy to środowisko było opiniotwórcze, się skończył, to już przeszłość, choć w latach 90. „Gazeta Wyborcza” rzeczywiście dyktowała, co ludzie mają myśleć. Szkoda, że nie zastanowiła się wówczas, czy rzeczywiście „bezrobotni są nierobotni” i tak dalej, bo wtedy mielibyśmy dzisiaj zupełnie inną sytuację.

Rzeczywiście, tradycyjne media tracą swoją siłę, partie też jej chyba nie mają. Kto więc w najbliższych latach będzie kształtował dyskurs?

Będziemy mieli sytuację znacznie bardziej amorficzną, bez wyraźnego centrum.

Zostaniemy z polityką ciepłej wody w kranie, z duopolem PO i PiS na scenie politycznej i będziemy tak trwać?

Wydaje mi się, że bardzo dużo zmieni się na skutek przemiany pokoleniowej. Trzy czwarte, może nawet 90 proc. głównych rozgrywających to ludzie, którzy zaczynali swoją karierę w PZPR-ze albo Solidarności. Politycy postsolidarnościowi często płacili za swoje zaangażowanie ogromną cenę, ich postawa była heroiczna.

Ławki rezerwowych tych partii są bardzo słabe. Dzisiaj elity partyjne są kształtowane przez działania koniunkturalne. Kto jest gotów, by przez 10 lat dawać się wykorzystywać w młodzieżówce jakiejś partii, ten awansuje. To produkuje takich miałkich osobników jak Adam Hofman czy Sławomir Nowak.

Dzisiejsi przywódcy – Bronisław Komorowski, Donald Tusk, Jarosław Kaczyński, Antoni Macierewicz – w pewnym momencie skończą się w sensie biologicznym. Nie sądzę, żeby zostali zastąpieni przez kogoś, kto będzie w stanie utrzymać formacje polityczne w dzisiejszym kształcie. To będzie moment na jakąś zmianę w polityce i wydaje mi się, że mówimy tu o perspektywie najbliższych 20 lat.

A jaka przyszłość czeka lewicę? Czy jest szansa, że pojawi się jakaś znacząca siła, która będzie promować postulaty gospodarcze? Skupi się na prawach pracowniczych czy związkowych?

Wydaje mi się, że lewicowy sposób myślenia przebija się do głównego nurtu myślenia ekonomicznego. Na przykład raport i prognoza OECD ogłoszone pod koniec listopada 2014 r. Mówi się tam o zagrożeniu stagnacją w Europie, a recepty szuka się – co wydaje mi się bardzo obiecujące – po stronie pobudzenia popytu.

To fundamentalne przekształcenie tego, co znaliśmy do tej pory, czyli skupienia się na podaży. Neoliberalizm należy do grupy ekonomii podażowych, które zakładają, że problemy w gospodarce zawsze należy rozwiązywać przez skupienie się na stronie podażowej, ułatwiać życie przedsiębiorcom i producentom, bo to oni tworzą miejsca pracy. Teraz zaczyna się przebijać do powszechnej świadomości, że ludzie mają za mało pieniędzy, a skoro tak, to nie kupują, a gdy nie kupują, to nie można produkować i mamy deflację. Jeżeli natomiast kupują to…

produkty ze Wschodu, z Chin

Dokładnie. I to też nie tworzy miejsc pracy w Europie. Mainstreamowe organizacje zaczynają zauważać, że problemem jest niedostateczny popyt – to jest „lewicowy” sposób patrzenia na gospodarkę. Używam określenia „lewica” ostrożnie, bo podobnie jak Alain Badiou uważam, że jest to dzisiaj nazwa problemu, a nie rozwiązania.

Ta cała formacja koniunkturalistów z post- czy neosocjaldemokratycznych partii, która nazywa się lewicą, to nie jest żadna lewica – Tony Blair i Gerhard Schröder dobrze symbolizują ten upadek. Sam paradygmat polityki gospodarczej, odwołujący się do klasycznego socjalizmu czy keynesizmu, również wydaje mi się wątp-liwy. Tak samo myślą radykalni krytycy marksistowscy tacy jak Michael Hardt czy Antonio Negri.

Ten ostatni napisał zresztą książkę „Goodbye, Mr Socialism”, w której mówi między innymi, że trzeba wyjść poza opozycję państwo–rynek i szukać gdzieś indziej. Jego zdaniem – uważam, że ma rację – rozwiązanie kryje się w innym paradygmacie gospodarczym, w dobrach wspólnych.

Jest też głośna, pisana z pozycji nie neomarksistowskich, ale socjaldemokratycznych książka Thomasa Piketty’ego. Jednak to wszystko dzieje się na Zachodzie, a w Polsce ton debacie ekonomicznej wciąż nadaje środowisko skupione wokół Leszka Balcerowicza.

Tak? A mnie się wydaje, że nawet „Gazeta Wyborcza”, która kilka lat temu „broniła profesora”, dzisiaj podchodzi do jego tez z rezerwą. Mówi coś w stylu: „Co innego Balcerowicz historyczny, z którym się zgadzamy i któremu dużo zawdzięczamy, a co innego Balcerowicz dzisiaj” i że gdyby dzisiaj „stary Balcerowicz” usłyszał „młodego Balcerowicza”, toby się za głowę złapał i uznał go za lewicowego dziwaka. Balcerowicz nie ma już tej siły co kiedyś. Widać to po tym, co się stało z OFE. Przecież Balcerowicz i jego Forum Obywatelskiego Rozwoju zrobili, co mogli, żeby tę reformę powstrzymać.

Problemem jest to, że nie ma kogoś, kto mógłby go zastąpić. To podejście fundamentalizmu rynkowego i ekonomii podażowej naprawdę bardzo skutecznie zdominowało dyskurs. A nie da się wciąż przywoływać w kontrze Tadeusza Kowalika. Potrzeba jakieś młodej, charyzmatycznej i inteligentnej osoby. Takiego polskiego Piketty’ego.

SLD chyba też nie zmieni się na tyle, by pojawili się tam tacy ludzie.

SLD jest formacją skończoną. Największym nieszczęściem, które się przydarzyło polskiej lewicy w ciągu ostatnich 10 lat, jest to, że nie dobito tego ugrupowania w momencie, kiedy można je było dobić. Niestety, część towarzyszek i towarzyszy wolała podlansować się wtedy, symbolicznie wyciągając rękę do SLD. I tak na przykład „Krytyka Polityczna” w swoim czasie przyczyniła się do utrzymania autorytetu tej partii.

Kto przejmie dotychczasowych wyborców lewicy? Jakieś nowe środowisko polityczne? Partia chadecka?

Myślę, że ostatnie wybory samorządowe dobitnie pokazały, że lewicowe hasła będą przenikać do mainstreamu. Pamiętam z protestów Occupy taki slogan: „Politicians don’t lead, they follow”. Politycy głównego nurtu po prostu przechwytują hasła, które stają się chodliwe, i wykorzystują je do tego, żeby zwiększyć swoją popularność. Joanna Erbel przegrała wybory z kretesem, ale nie można tego powiedzieć o jej ideach, bo sporą część podchwycił zespół Hanny Gronkiewicz-Waltz.

Warto przyglądać się ruchom miejskim, które często uciekają od tradycyjnych podziałów politycznych. Z jednej strony na kwestie dotyczące własności, przestrzeni publicznej czy reprywatyzacji potrafią patrzeć oczami Henriego Lefebvre’a czy Davida Harveya. Z drugiej strony dystansują się wobec polityki, mówią, że obchodzą ich konkretne sprawy – miasto – a to, co ktoś uważa o aborcji, to jego sprawa.

Lewica powinna też przyjrzeć się wysypowi ruchów politycznych po prawej stronie, politykom, którzy nie boją się politycznej niepoprawności i mówią to, co uważają za słuszne. Powinna się od nich uczyć. Nie szukać w środku, nie mówić tylko tego, co spodoba się przeciętnemu czytelnikowi „Gazety Wyborczej”, bo to droga donikąd. Centrum jest niesamowicie zagęszczone. Zamiast tego należy – jak zrobił to na przykład Bush – pójść do ekstremów.

Wyborcy coraz chętniej będę głosować na populistów, na przykład na Prawo i Sprawiedliwość.

Trzeba zrobić coś, żeby ludzie biedni przestali być biedni, a nie tylko starać się im wmówić, że są biedni ze swojej własnej winy. Być może nie mają takich środków symboliczno-dyskursywnych, żeby z tym walczyć, ale gdy przyjdzie populista, to na niego właśnie zagłosują, bo to będzie ktoś, kto ich potraktuje podmiotowo, kto zaprzeczy, że są winni swojej własnej biedy. Oni się z taką osobą utożsamią, tak po prostu działa demokracja.

Dlaczego najbardziej prorynkowe reformy wprowadzały rządy, które miały oparcie w związkach zawodowych? Najpierw Solidarność, która przecież mówiła o „socjalizmie z ludzką twarzą”, a wprowadziła plan Balcerowicza, później cztery wielkie reformy rządu AWS-UW i wspomniany już PiS.

I rząd SLD, który po wygranych wyborach w roku 2001 chciał likwidować bary mleczne i sklepy z odzieżą używaną…

Wydaje mi się, że to wszystko jest konsekwencją bardzo głębokiej transformacji, która dokonała się równolegle w Solidarności i w PZPR-ze w drugiej połowie lat 80. Gdyby nie było dekady lat 80., gdyby Okrągły Stół nastąpił zaraz po strajkach sierpniowych, żylibyśmy w zupełnie innej rzeczywistości.

Niestety, stan wojenny zdał egzamin, spełnił swoją funkcję. Zniszczył Solidarność jako gigantyczny, oddolny, horyzontalny ruch społeczny. Solidarność, która po stanie wojennym się powoli odradza i wraca formalnie w roku 1986, jest zupełnie inną formacją.

Program I Krajowego Zjazdu Delegatów NSZZ Solidarność z września–października 1981 r. to był dokument naprawdę radykalnie lewicowy, wręcz komunistyczny. W ogóle nie pojawia się w nim słowo „kapitalizm”. Robotnicy chcieli po prostu, by władza ludowa zrobiła to, co deklarowała: państwo dla klasy robotniczej. Równe, sprawiedliwe i demokratyczne. I by to oni mogli rządzić tym państwem zamiast zwyrodniałej elity.

Po stanie wojennym wiele się zmieniło. Radykalnie zmieniła się też elita partyjna. Jadwiga Staniszkis, z której wieloma opiniami się nie zgadzam, przeprowadziła trochę rzetelnych badań i pokazała, jak w drugiej połowie lat 80. nastąpiło uwłaszczanie elity partyjnej. Zakładowi sekretarze, dyrektorzy przedsiębiorstw zaczynają bardzo szybko prowadzić swoje biznesy.

W roku 1989 po jednej stronie jest Solidarność – występująca nie jako związek zawodowy, lecz jako ruch normalizacyjny żądający skopiowania zachodnich rozwiązań, po drugiej Partia, w której też nie ma żadnych ideowców, którzy wierzyliby w socjalizm, tylko sami pragmatycy, którzy chcieliby modelu chińskiego, czyli liberalizacji gospodarczej, ale gdyby mogli utrzymać władzę. To się nie udaje, więc chcą pozostawić władzę, ale zachować jak najwięcej wpływów. Kiedy takie dwie strony spotkały się, żeby negocjować, to rezultatem nie mogła być żadna „trzecia droga”.

Czy gdyby się to nie stało, żylibyśmy dziś w drugiej Szwecji?

Być może żylibyśmy w świecie globalnie innym. To radykalnie rynkowe przekształcenie bloku postsowieckiego miało gigantyczny wpływ na legitymizację pewnego typu polityki gospodarczej. W „Końcu historii” ten ówczesny triumfalizm świetnie ujął Francis Fukuyama. Okazało się, że wolny rynek, własność prywatna i nieskrępowana przedsiębiorczość wygrały. Droga obrana wówczas przez Polskę i resztę obozu postradzieckiego była najlepszym empirycznym dowodem. Nie było już co o tym gadać, tylko trzeba było brać się do roboty i wcielić tę politykę w życie.Myślę, że to był moment o znaczeniu analogicznym do tego, jakie przypisuje się rewolucji na Haiti. Ona przyjęła ideały rewolucji francuskiej i uczyniła je w ten sposób uniwersalnymi. Pokazała, że nie są one wzorcem rozwoju konkretnego społeczeństwa, tylko wyrażają dążenie ogólnoludzkie. Ludzie w zupełnie innym kontekście chcą tego samego. Identyczną rolę dla neoliberalizmu odegrało przekształcenie Europy Środkowej w bloku postsowieckim.

Polska w ten sposób naprawdę zyskała miejsce w historii powszechnej. Gdyby ten region wybrał jakąś inną drogę i ona zakończyłaby się sukcesem – co mogłoby się zdarzyć, nie mówię, że na pewno by się zdarzyło – to krajobraz instytucjonalny na świecie byłby zupełnie inny. W tym sensie Polska nie byłaby drugą Szwecją, bo Szwecja pełni dziś funkcję takiego kuriozum, na które można popatrzeć i ze zdziwieniem powiedzieć: „O, jest taka Szwecja z równym społeczeństwem i tempem wzrostu na poziomie Stanów Zjednoczonych”.

W którą stronę powinniśmy zatem spoglądać, szukając zmian na lepsze?

Stawiałbym na Amerykę Łacińską jako takie koło zamachowe, awangardową przestrzeń wyprowadzającą ku przyszłości jakieś nowe rozwiązania.

Bardziej w kierunku radykalnej demokracji czy autorytaryzmu?

Zdecydowanie w kierunku radykalnej demokracji. Urugwaj to państwo – mówiąc po heglowsku – prowadzące ludzkość do przodu. Wystarczy spojrzeć na fantastyczne zdjęcie przedstawiające prezydenta Urugwaju czekającego na wizytę u lekarza w zwykłej kolejce. Nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie tego ani w Europie, ani w Stanach Zjednoczonych, ani w Chinach, ani w Rosji, nigdzie. Warto dodać, że to nie był element żadnej kampanii wyborczej, tylko coś, co wyszło zupełnie naturalnie.

Oczywiście, w Ameryce Łacińskiej są też ogromne nierówności społeczne, system bywa często bardzo opresyjny. Jest jednak przestrzeń, w której mogą się narodzić nowe idee społeczne.

Europa jest zrezygnowana, zmęczona tym wszystkim, co się tu wydarzyło, i napakowana infrastrukturalnie. Chiny w ciągu najbliższych lat zaczną pewnie dominować gospodarczo, ale to kraj z ogromnymi napięciami wewnętrznymi. Stany Zjednoczone nie są zaś wcale tak innowacyjne, jak by się wydawało. Po prostu mają pieniądze, by ściągać najlepszych naukowców z całego świata i na tym budować swój wzrost. W Ameryce Łacińskiej jest natomiast mnóstwo młodych ludzi, jest niesłychana energia. Jeśli uda się jeszcze trochę podnieść poziom życia, wyeliminować radykalną biedę i zainwestować w infrastrukturę, to ten rejon stanie się laboratorium przyszłości.

Artykuł pierwotnie został opublikowany w XX numerze drukowanego wydania Liberté!

Czy Europa ma jeszcze geopolityczne znaczenie? – rozmowa Macieja Nowickiego z François Heisbourgiem :)

Miałem przyjemność spotkać François Heisbourga pod koniec 2012 r. na konferencji organizowanej przez Institut für die Wissenschaften vom Menschen. Mówił wówczas o słabnącej sile Unii Europejskiej, wskazywał także, że Rosjanie będą się starali szukać naszych czułych punktów i nie omieszkają ich wykorzystać. W tym czasie największą bolączką Unii pozostawała Grecja, dziś Rosjanie ów najsłabszy punkt umiejscowili na Ukrainie. Czy zatem Europa ma jeszcze ważne geopolityczne znaczenie?

Chciałbym nieco przeformułować zadane mi pytanie, a mianowicie: „Czy Europa nadal jest najważniejszym geopolitycznie obszarem świata?”. Odpowiedź mogłaby brzmieć: na pewno nie. Lecz Europa nadal, wraz ze Stanami Zjednoczonymi stanowi największą gospodarkę na świecie. Choć Amerykanie na każdym kroku przypominają nam – i robią to nie bez powodu – że nasze wydatki na obronę nie są wystarczające, to tak naprawdę nadal stanowią one około 20 proc. światowych wydatków na zbrojenia. Istnieje także pewne niepodważalne znaczenie naszego położenia. Mam w zwyczaju przyglądać się światu zarówno pod kątem geograficznym, jak i historycznym. Sądzę, że także pierwszej z tych perspektyw nie powinno się pomijać, ponieważ – chcąc nie chcąc – stanowimy pomost między Wschodem a Zachodem, a także między Północą a Południem. To daje nam szczególne znaczenie i w stosunku do kontynentu euroazjatyckiego – występujemy tu jako sojusznik Stanów Zjednoczonych – i wobec wpływów rozmaitych państw w Afryce. Pewien paradoks obecnie polega na tym, że choć siła Europy słabnie, częściowo zyskuje ona na znaczeniu w obliczu osłabienia innych globalnych graczy.

Po pierwsze, zyskujemy w obliczu izolacjonistycznych postaw USA. Kiedy ostatni żołnierz amerykański w 2016 r. opuści Afganistan, będzie to pod względem symbolicznym równie ważne, jak odlot ostatniego helikoptera opuszczający amerykańską ambasadę w Sajgonie w roku 1975. Z tym wyjątkiem, że w tamtym czasie wciąż trwała zimna wojna i Europa ciągle była kluczowym aktorem geopolitycznym. Musimy zmierzyć się także z problemem malejącego znaczenia USA jako światowej potęgi. Oczywiście, możemy chcieć zapewnienia ze strony Stanów Zjednoczonych – a one będą chciały nas o tym zapewnić – że Sojusz Północnoatlantycki nadal istnieje, niemniej obserwując obecną sytuację, należy przypuszczać, że Stany Zjednoczone będą zmniejszały swoje wpływy w Europie. By więc zachować równowagę w kwestii obronności, sami będziemy musieli zrobić więcej.

Po drugie, względnie zyskujemy na znaczeniu w efekcie wzrostu Chin, jest to niejako skutek uboczny rosnącej chińskiej potęgi. Stany Zjednoczone sygnalizują, że kładą nacisk na politykę w Azji Wschodniej, i to jest dość logiczne. Ekonomiści twierdzą, że w tym roku Chiny wyprzedziły już Stany Zjednoczone w zakresie mocy zakupowej, a niedługo to samo stanie się z kursem wymiany walut. Stany Zjednoczone nie mogą uniknąć utrzymywania kluczowych relacji z innymi supermocarstwami, tak jak w czasach zimnej wojny nie mogły uniknąć stosunków ze Związkiem Radzieckim, które przyćmiewały wszystko inne. Europejskie wsparcie dla Stanów Zjednoczonych w regionie Morza Południowochińskiego jest szalenie istotne zarówno dla USA, jak i dla nas. Siła, którą dzięki temu zyskuje Europa, jest produktem słabości Ameryki wobec Chin.

Po trzecie, niemniej istotna pozostaje kwestia Rosji. Rosja nie jest już supermocarstwem, ale jedynie dużą potęgą. By uczynić pewne porównanie, dysponuje jedną czwartą ludności Unii Europejskiej, jedną szóstą jej gospodarki i jedną trzecią unijnych wydatków na obronę. Jednak zarazem jest to największy kraj na świecie, dysponujący zasobami energetycznymi pozwalającymi na bycie drugim największym eksporterem gazu i ropy. Co nie mniej ważne, Rosja ma swój własny projekt systemu wartości, a więc społeczny konserwatyzm Putina. Gdy przyjrzymy się kontekstowi osiemnastowiecznemu, wydaje się, że Rosja przypomina ówczesne Prusy. Prusy nie były wielką potęgą względem standardów monarchii francuskiej czy imperium ottomańskiego, ale stanowiły dość duży problemem dla innych państw w tej części Europy. Tak samo sytuacja wygląda obecnie z Rosją. Nie ma powodu, dla którego Europa nie mogłaby sobie poradzić ze swoim wschodnim sąsiadem. Rosja nie jest krajem rosnącym, osiągnęła limity w eksporcie ropy i gazu i okazała się niezdolna do ekonomicznej dywersyfikacji. Modernizacja tego kraju także z różnych względów wydaje się porażką i nie zanosi się na to, by względy te w najbliższym czasie miały odejść w niebyt.

Wobec nakreślonej sytuacji zadajmy pytanie: „Co powinniśmy robić?”. Przede wszystkim musimy traktować poważnie samych siebie, mówiąc zaś „siebie”, mam tutaj na myśli Unię Europejską. Stoimy przed Rosją, która jest śmiertelnie poważna. Rosjanie wiedzą, czego chcą, są bardzo profesjonalni na wielu poziomach, mają wizję, mają wartości, wydaje się, że do pewnego stopnia dysponują może nie tyle strategią, ile jakimś planem. Są jednak bardzo dobrzy na poziomie operacyjnym i taktycznym. Okazują się niewiarygodnie sprawni w zakresie użycia broni, jaką jest tak ważna w dzisiejszych czasach informacja. Musimy zatem podjąć środki odpowiednie do tego, z kim chcemy się zmierzyć, i spróbować osiągać minimum jakości drugiej strony. Rosjanie nie dysponują atutami, które mogłyby się podobać – reprezentują społeczny konserwatyzm, autorytaryzm, ekspansjonizm – projekt Putina to zdecydowanie nie nasza bajka. Jednak nastawienie Rosjan i powaga tego podejścia są tym, czego powinniśmy się od nich nauczyć.

Co to oznacza w praktyce? Przede wszystkim musimy pokazać prezydentowi Putinowi, iż art. 5 traktatu waszyngtońskiego nie jest martwym zapisem. Pozwala on nam zdecydować, że we Wschodniej Europie znajdą się kontyngenty żołnierzy, okręty, flota powietrzna. To nie jest takie trudne. Nie jest to także, jak się wydaje, kwestią liczb – zapewne wszyscy znamy słynny aforyzm Winstona Churchilla, który zapytany o to, ilu potrzeba amerykańskich żołnierzy, żeby obronić Europę, odpowiedział, że tylko jeden, i to najlepiej martwy. Nie wiem, czy ta anegdota jest prawdziwa, ale uzmysławia nam, co jest w tym momencie niezbędne. Czy faktycznie tak znacznym problemem byłoby umieszczenie 150 żołnierzy w bazach rotacyjnych w Estonii? Czy problemem byłoby wprowadzenie większej liczby okrętów na Morze Czarne? Materialnie nie stanowi to żadnego problemu, pozostaje jedynie pytanie, kto to zrobi. Kto, oprócz krajów bałtyckich, faktycznie byłby skłonny to zrobić? Czas jednak, by 28 członków NATO zachowało się poważnie. W przeciwnym razie nasz „partner” Putin będzie miał prawo uznać, że skoro nie traktujemy poważnie samych siebie, istnieją nikłe szanse, że będziemy poważni względem Ukrainy. Na powagę powinna zdobyć się Europa, ale powinny to również zrobić Stany Zjednoczone. Barack Obama popycha do granic możliwości brak powagi w kwestii rosyjskiej. Można być bowiem potraktowanym poważnie tylko wtedy, gdy jest się zdolnym do użycia siły.

Prezydent Putin przyjechał do Monachium 7 lat temu. Słuchałem jego przemówienia. Było bardzo chłodne, jego niebieskie oczy były zimne. Mówił nam bez żadnych sentymentów, że bilans równowagi sił musi być dla niego lepszy, przekonywał, żebyśmy wzięli pod uwagę jego interesy, bo nasza przyszłość energetyczna zależy także od Rosji. Co od tamtej pory zrobiliśmy? Niemcy zamykają elektrownie atomowe, wy nadal jesteście niezwykle uzależnieni od rosyjskiego gazu, Bułgaria również. Brytyjczycy coś tam zrobili, ale ogólnie to żałosny przykład braku działania w okresie 7 lat od tamtego ostrzeżenia. Nie możemy powiedzieć, że Władimir Putin nas nie ostrzegł. On jest chorobliwie poważny, my nie. Powaga dla nas oznacza również umiejętność wsłuchania się w przeciwnika.

Kolejny punkt. Musimy rozpocząć pracę z Amerykanami w kwestii chińskiej. Myśląc o regionie, musimy jednocześnie myśleć globalnie. Trzeba nam myśleć o szerszych stosunkach ze Stanami Zjednoczonymi w sprawach wschodnioazjatyckich, bo są one dla nas zasadnicze. Inaczej Amerykanie nie zaangażują się bardziej w sprawę obrony Europy. Mieliśmy taki epizod 40 lat temu, w latach 60., kiedy Kongres wywierał nacisk na Europejczyków, by wspierali wojnę w Wietnamie, i groził wycofaniem części sił amerykańskich z Europy. W tym czasie obecność Związku Radzieckiego w Europie była bardzo wyraźna, więc amerykańska egzekutywa bez problemu mogła ten pomysł wzajemności storpedować. Tak już jednak nie jest. Nie tylko Kongres, lecz także każdy w USA będzie myślał w kategoriach wzajemności tego, co my zrobimy z USA albo przeciwko nim w Azji Wschodniej, i tego, co Amerykanie zrobią dla nas w kwestii wspomnianego art. 5.

Punkt ostatni to Ukraina. Putin jest realistą – wydaje się, że wie, jak daleko może się posunąć. Dokładnie wymierzył owe proporcje w kwestii Krymu czy na wojnie w Gruzji. Kiedy jednak poczuje, że opór jest ostry i trudny, będzie musiał się dostosować. Nie zrezygnuje ze swojej wizji, swojego celu, ale wycofa się jak ślimak do skorupki, zanim znowu rozpocznie działania. Nie jesteśmy pozbawieni możliwości działania, bo Ukraina istnieje. To, że ona istnieje nie tylko jako efekt rozpadu Związku Radzieckiego, jako zestaw linii na mapie, ale istnieje jako kraj i jako naród, może być największym odkryciem ostatnich kilku miesięcy. Jeśli poprzemy Ukrainę, jeśli zapewnimy jej pomoc ekonomiczną, polityczną, dyplomatyczną itd., to są szanse, że będziemy w stanie odwieść Putina od agresywnych planów. Tylko jeśli będziemy poważni, możemy osiągnąć sukces w zmuszeniu ślimaka do pozostania głęboko w jego skorupce. Voilà!

 

Miejmy nadzieję, że ślimak pozostanie w swojej skorupie, choć nie jesteśmy tego wcale tacy pewni. Ktoś wczoraj zapytał: „Co Putin musi zrobić, żeby Europa zareagowała w bardziej asertywny sposób?”. Gdzie według pana przebiega ta krytyczna, czerwona linia?

Istnieje wiele błędnych wyobrażeń na temat tego, jakie są reakcje na stres. W stresie możemy reagować indywidualnie lub zbiorowo, bardzo odważnie albo tchórzliwe. Nie jest jednak tak, że ktoś w sytuacji stresowej automatycznie działa odważnie, bardziej poważnie i kreatywnie. W Unii Europejskiej istnieje poczucie, że potrzeba nam ogromnego szoku, ogromnego kryzysu. Wtedy nagle staniemy się odważni, mądrzy i kreatywni. To błąd.

Przeżyliśmy duży szok – kryzys ekonomiczny.

Stały się dwie rzeczy: jedną z nich jest kryzys finansowy – wrócę do niego za moment, a drugą to, że gdy powtarzamy takie frazesy, wtedy popadamy w tarapaty. Spójrzmy na pokolenie naszych rodziców i dziadków, na II wojnę światową. To była właśnie sytuacja, która wystawiła ludzi na ostateczną próbę. Kto przeszedł tę próbę pomyślnie, kto zdał ten test, a kto nie? Kiedy patrzę na tę sytuację, zadaję sobie pytanie, jak ja bym się zachował. Szczerze odpowiadam: nie mam pojęcia. Więc gdy politycy czy analitycy twierdzą, że w obliczu wielkiej próby staną się odważni, kreatywni i mądrzy, to nie możemy pokładać w tym zbytniej pewności. Moment, w którym powinniśmy być mądrzy, odważni i kreatywni jest wtedy, kiedy wymaga tego sytuacja. Nie należy czekać na kryzys. Jeśli ktoś zakłada, że kryzys załatwi za niego sprawę, to się głęboko myli. Bardzo obawiam się takiego stawiania sprawy. Często słyszy się to w Brukseli, że musimy zobaczyć, jak daleko Putin się posunie, wtedy pojawi się wielka szansa, Europa się zjednoczy i da sobie radę. Owszem, ale przecież do wspomnianej przemowy Putina doszło 7 lat temu. To była ta próba. Czy zdaliśmy ten egzamin? Nie zdaliśmy go. Nic z tym nie zrobiliśmy. Niedawno Siergiej Karaganow, który współpracował z Putinem, w swoim artykule dokonał porównania współczesnej Rosji i Niemiec z lat 30. XX w. Stwierdził, że to jest już inny kraj, który zyskał wolność i może grać według swoich reguł. Rosja to właśnie robi.

Co do kryzysu finansowego – świat stanął w jego obliczu na przełomie lat 2008 i 2009. Do końca 2009 r. na całym świecie poradzono sobie z bezpośrednimi symptomami kryzysu. Choć wiele problemów pozostało nierozwiązanych, to wszyscy wrócili na ścieżkę wzrostu: Japonia, Stany Zjednoczone, Chiny. System światowy w zasadzie w roku 2009 zadziałał. Grupa G20 została przywrócona i wszyscy razem poszli w tym samym kierunku. W 2010 r. popełniliśmy w Europie wszystkie błędy, które zostały popełnione przez polityków i bankierów w roku 1929. Tymczasem na świecie zastosowano niekonwencjonalne metody po to, aby odzyskać tendencję wzrostową. Ten sposób postępowania – amerykański, chiński, japoński – jest dużo bardziej humanitarny, dużo bardziej efektywny niż europejski sposób z lat 30. XX w. Strefa euro jeszcze nie odzyskała poziomu PKB z roku 2007. Straciliśmy całe sześć lat. Polska jest wyjątkiem. Nie należycie do strefy euro i jesteście jedynym krajem Unii Europejskiej, który nigdy nie miał ani jednego kwartału, w którym odnotowano by ujemny wzrost gospodarczy. Wszystkie inne kraje poradziły sobie w tej sytuacji znacznie gorzej.

Jeśli mowa o art. 5 traktatu waszyngtońskiego, to co on tak naprawdę oznacza?

Putin doskonale rozumie, gdzie są granice. Może to jest wynik kultury KGB, nie wiem. On wydaje się osobą opowiadającą się za minimalnym użyciem sił. Kiedy musi stawić czoła jakieś sytuacji, nie zapyta, ile mamy sił do wykorzystania, ale jak można sobie poradzić przy minimalnym użyciu siły. To jest zupełne przeciwieństwo doktryny Powella. W wypadku Krymu użycie siły okazało się niezwykle skuteczną, efektywną operacja. Udało się to zrobić praktycznie bez rozlewu krwi, w ciągu dwóch tygodni. Putin zawłaszczył to miejsce w idealnym stanie, nietknięte, bez użycia siły.

Jeśli chodzi o art. 5… Czy znają państwo powiedzenie: dobroczynność zaczyna się od samego siebie? Jeśli przekonujemy Putina, że wcale nie wierzymy, że mamy obronić samych siebie, Putin nie uwierzy, że będziemy w stanie pomoc Ukrainie. Tak więc najlepsze, co możemy zrobić, to zaangażować jak największą liczbę krajów NATO, aby pokazać Putinowi, że stać nas na prawdziwą powagę. Art. 5 to tak naprawdę pierwszy krok. Trzeba pokazać, że traktuje się sytuację na Ukrainie poważnie. Ukraina ma prawo do otrzymania pełnego wsparcia jako suwerenne państwo. Przecież Finlandia i Szwecja otrzymały od Zachodu broń w czasie zimnej wojny, aby móc bronić suwerenności, aby zachować neutralność. Ukraina nie powinna być traktowana w inny sposób. Zachód ma różne programy wsparcia dotyczące policji, ochrony, ale nie ma powodu, dla którego nie powinno to również obejmować wojska. To najlepszy sposób przekazania Ukrainie wsparcia z Zachodu. Nic by się nie wydarzyło, gdyby Ukraińcy nie pokazali, że chcą i są gotowi walczyć za swój kraj. Jestem przekonany, że Zachód zrobił źle, radząc Ukrainie, by nie prowokowała walk na Krymie. Należy pokazać, że to, co się stało, było niezgodne z wolą kraju, który nazywa się Ukraina.

Postawmy się na moment w sytuacji Putina. On widzi jakieś oddziały z USA, Francji, jakieś oddziały w Estonii, ruchy wojsk na Morzu Bałtyckim, cztery jednostki na Morzu Czarnym i kontrole przestrzeni powietrznej na wschód od NATO. A gdzie są inne aktywa NATO? To bardzo niebezpieczna sytuacja, która może spowodować poważne błędy w jego strategicznych kalkulacjach. Ich skutki mogą być dla nas opłakane.

Wspomniał pan o Obamie. Czy mógłby pan powiedzieć kilka słów o jego niedawnym przemówieniu w Warszawie? Było takie pocieszające. Mówił o tym, że my Polacy zawsze walczyliśmy o wolność, zapewniał, że nigdy nie będziemy sami. Czy to coś znaczy?

Byłbym bardziej zbudowany, gdyby Obama nie wspominał o miliardzie dolarów, ale naciskał na Europejczyków, by zaczęli być poważni. Zrozumiałbym, gdyby powiedział, że to, czy położy kasę na stole, zależy od tego, co nasi europejscy sojusznicy chcą zrobić, by zareagować adekwatnie do tej kwoty. Miliard dolarów to niewiele. Byłbym spokojniejszy, gdyby Obama zaproponował znaczącą kwotę i zapytał, czy jesteście w stanie się dołożyć, zaś konkretne rozmowy zaplanował na szczyt NATO we wrześniu tego roku. To tak naprawdę przyciągnęłoby naszą uwagę, ale tego właśnie Obama nie zrobił.

Wyniki Frontu Narodowego uzyskane w wyborach do Parlamentu Europejskiego wydają się przerażające. W jakim stopniu jest to głos protestu, a w jakim stopniu jest to implozja partii narodowej?

Gdyby rok temu przystawił mi pan pistolet do czoła i kazał postawić na wynik wyborów we Francji w roku 2017, obstawiałbym, że Marine La Pen nie wygra. Dziś sytuacja wygląda zgoła inaczej. La Pen otrzymała 20 proc. głosów, podczas gdy liczba wyborców, który wstrzymali się od głosu, była niemal równa rezultatom wyborów z roku 2009. Wówczas Front Narodowy zdobył jedynie 8 proc. Nie tyle zatem Front Narodowy uzyskał przyzwoitą część głosów, ile głosy rozłożyły się szeroko i równo. Kolejną sprawą, która – jak się wydaje – ma znaczenie, jest to, że partie prawicowe we Francji są w stanie stałego upadku. Trzej poprzedni premierzy próbują zablokować powrót Nicolasa Sarkozy’ego na scenę polityczną, ten zaś myśli o tym bardzo poważnie, a wszystko to dzieje się na tle skandalu dotyczącego finansowania kampanii wyborczych. Partie prawicowe mogą jeszcze zmobilizować siły do roku 2017, ale nie jest to oczywiste. Wyborcy mogą uznać, że ci politycy już mieli swoją szansę.

Możecie z pewnością przeczytać o tym, że gospodarka francuska nie radzi sobie dobrze, ale jednak wciąż radzi sobie tak jak średnia strefy euro. Francuskich wyborców bardziej oburza brak kontroli nad tym, jak kraj jest zarządzany, niż rzeczywiste wskaźniki gospodarcze. Mamy do czynienia z poważnym kryzysem społeczno-politycznym, może nawet najgorszym od maja 1978 r. Wówczas załamanie to było znacznie bardziej spektakularne, ale krótsze. Jeśli do roku 2017 lewica nie odzyska swojej wiarygodności, to może dojść do sytuacji, w której w pierwszej turze wyborów Marine La Pen okaże się numerem jeden. W drugiej turze może się jej natomiast przysłużyć niewielka frekwencja. Front Narodowy nie jest miłą partią – posłużę się tu łagodnym określeniem. Le Pen jest zaś autorytarna i konserwatywna.

W ostatniej książce zatytułowanej „La fin du rêve européen” mówi pan, że euro to rak, który wykańcza Europę. Trzeba z nim skończyć. Może kiedyś do niego powrócimy, ale po ustabilizowaniu gospodarki. Czy mógłby pan powiedzieć na ten temat coś więcej?

Krótko rzecz ujmując: euro funkcjonuje jako jedyna waluta w obszarze ekonomicznym, który nie ma charakteru federalnego. By waluta mogła sprawnie funkcjonować, potrzebny jest rząd, który będzie w stanie utrzymać odpowiednią politykę fiskalną, a my takiego rządu nie mamy. Uważam, że ogromnym błędem było założenie, że strefa euro stworzy bliższą unię w kontekście politycznym. Nie krytykuję tych, którzy chcieli z jednej strony stworzyć unię polityczną, a z drugiej strony – unię monetarną. To była znakomita idea! W pewnych krajach to się sprawdza, ponieważ istnieje tam silny rząd federalny z ministerstwem skarbu oraz podstawą podatkową, która jest bardzo silna. My nie mamy takiej podstawy, mamy za to jedną walutę, która po prostu w tym wypadku nie działa. Nie produkuje wzrostu, lecz jedynie bezrobocie i różnice pogłębiające się w ramach poszczególnych krajów unijnych. Dlatego jestem przeciwko euro i z uwagą patrzę na niemieckie, francuskie czy włoskie inicjatywy wyrażające dążenia do rozbicia strefy euro i powrotu do reżimu niemonetarnego.

Początkowo, kiedy wysuwałem taką tezę, to słyszałem: „Chcesz zniszczyć wspólny rynek”. Czy jednak Szwecja cierpi, będąc poza strefą euro? Nie. Radzi sobie lepiej niż Finlandia, która jest w strefie euro. Czy Wielka Brytania cierpi z powodu sytuacji zagranicznej, która jest określona przez jedną walutę? Nie. Wielka Brytania radzi sobie dobrze i potrafi przyciągnąć inwestorów. Rozumiem, że dla niektórych krajów wejście do strefy euro może być kuszące ze względów strategicznych. Jednak, szczerze mówiąc, Polska również dobrze sobie radzi bez euro, więc z gospodarczego punktu widzenia lepiej się z jego przyjęciem nie śpieszyć.

Rozmowa została przeprowadzona w Łodzi podczas „Igrzysk Wolności” – wydarzenia związanego z obchodami 25. rocznicy wyborów z 4 czerwca 1989 r., zorganizowanego przez Fundację Industrial w dniach 4–8 czerwca 2014 r.

Jak zarobić na globalizacji? :)

Potrzeby Łodzi na tle potrzeb kraju wymagają jeszcze większego wysiłku. Monokultura przemysłowa miasta sprawiła, że transformacja ustrojowa 1989 r. oraz przeobrażenia polityczne i gospodarcze lat 90. w Polsce i na świecie podcięły ekonomiczne podstawy jego egzystencji i rozwoju. Potrzebna jest nowa wizja Łodzi XXI wieku. Fakt,  że w wyniku wojny materialne straty miasta były stosunkowo niewielkie, a straty intelektualne olbrzymie, doprowadził po roku 1945 do bezmyślnej eksploatacji zasobów miasta bez należytej dbałości o bieżące utrzymanie i konieczne nakłady. Własność prywatną niszczyła polityka narzucona przez władze komunistyczne. Własność publiczna, stanowiąca w Łodzi zdecydowaną większość infrastruktury miasta, bo za taką uważana była własność pożydowska i poniemiecka, traktowana była przez lata po macoszemu i przez władze, i przez mieszkańców jako własność niczyja. Transformacja nie poprawiła sytuacji, lecz ją skomplikowała, tworząc węzeł gordyjski w ustalaniu praw własności, odpowiedzialności finansowej i rozliczeń, a także pole działania dla kombinatorów i oszustów. Wszędzie brakowało środków i ręki prawdziwego gospodarza. W rezultacie Łódź trapią te same problemy, co resztę kraju, ale w jeszcze większym stopniu: trzeba tego zagubionego w środku Europy, zaniedbanego olbrzyma postawić na nogi, bo dawne – wielki masowy przemysł włókienniczy – mu odpadły i w poprzedniej postaci nie odrosną. Proponowane przez aktualnych decydentów lekarstwo jest to samo co dla całego kraju: innowacje! Przypomina się sytuacja z lat 70., kiedy decydenci PRL-u w rozpaczliwym poszukiwaniu sposobów na ratowanie walącej się gospodarki widzieli zbawienie w dochodach z… biotechnologii. Stała się ona istotnie dźwignią rozwoju, ale krajów wysoko rozwiniętych, zdolnych do szybkiego przetworzenia pomysłów na wdrożenia i masową produkcję opartą na sprawnym marketingu. Nasze doświadczenie wskazuje, że polscy wynalazcy albo szybko sprzedawali pomysł za grosze, albo byli świadkami wykorzystania ich przez innych bez rozliczenia, z reguły nie w Polsce. Dlatego nadzieja na wykorzystanie innowacyjnych rozwiązań jako źródła przyszłych wielkich dochodów kraju (a w tym Łodzi) będzie złudna bez prawnych, administracyjnych i finansowych usprawnień mechanizmów wdrożenia. Ponadto innowacje przemysłowe to nie sposób na bezrobocie. Realizują je błyskotliwe umysły, komputery i nowoczesne maszyny, a bezrobotne są masy przeciętnych, zwykłych ludzi. Sposobem na bezrobocie mogą być dopasowane do indywidualnych zdolności, rozbudowane usługi wymagające indywidualnego wysiłku. Postępująca szybko globalizacja – wynik skrócenia mierzonej w jednostkach czasu odległości między ludźmi – stwarza ogromne możliwości do świadczenia wzajemnych usług na styku kultur i obyczajów. Powinniśmy wykorzystać zdolności językowe Polaków i przedsiębiorczość naszej młodzieży, co stwarza unikalną okazję do wykorzystania Polski jako łącznika kultur. Dlatego zainicjowane przez autora przed 20 laty, choć powstałe formalnie dopiero w roku 2006, Towarzystwo Integracji Transportu (początkowo jako Towarzystwo Popierania Budowy Centralnego Portu Lotniczego) ma na celu przekonanie decydentów kolejnych władz centralnych i lokalnych, że położenie Polski predestynuje ją do roli łącznika Europy ze zglobalizowanym światem.

Dlatego do rozpaczy doprowadza nieporadność i wycofywanie się kolejnych ekip rządowych z realizacji projektów budowy sieci Kolei Dużych Prędkości i wielkiego Centralnego Portu Lotniczego. Poza brakiem środków finansowych na obie wielkie inwestycje  (chociaż nie powinny i nie muszą nimi być ani krajowe środki budżetowe, ani fundusze unijne!) istnieje jedna olbrzymia bariera psychologiczna blokująca realizację obu projektów: przeciwnicy budowy CPL i KDP pytają, czy Polakom jest potrzebna kolej o prędkości ponad 300 km/h i czy LOT zagospodaruje port lotniczy na 150 mln pasażerów rocznie (średnio 300 tys. na dobę)? Odpowiedź brzmi oczywiście – nie!

Ale kto powiedział, że KDP i CPL ma być dla Polaków? I że mają być zbudowane za polskie czy unijne pieniądze?

90 proc. pasażerów w KDP i 95 proc. lądujących na CPL to będą Chińczycy, Hindusi, Brazylijczycy, Filipińczycy, Meksykanie i wszyscy inni –  Afrykanie, Azjaci, Amerykanie czy Polinezyjczycy, których interesy, ciekawość czy potrzeby kulturalne skierują do Europy.

Dlaczego do Polski, a nie do Turcji, Francji czy Niemiec? Dlatego, że u nas może być taniej, wygodniej, milej – jednym słowem bardziej opłacalnie. Ponadto lotniska Europy Zachodniej przyszłego ruchu – zwłaszcza między Azją i Europą – nie pomieszczą, a spośród możliwych nowych lokalizacji w Europie równina mazowiecka między Warszawą i Łodzią jest dla wielkiego portu lotniczego najlepsza  –  na skrzyżowaniu przyszłych tras KDP i autostrad prowadzących ze wschodu na zachód i z północy na południe. I to na polskiej ziemi, za co Polacy będą pobierali opłaty, zaś pewna część tranzytowych pasażerów skorzysta z naszych usług albo nawiąże kontakty biznesowe  lub kulturalne z Polską. Chyba że boimy się Czarnego Luda (była kiedyś taka zabawa). Wtedy trzeba by się otoczyć przed obcymi czymś w rodzaju Wielkiego Muru Chińskiego!

Na budowie bramy wjazdowej do Europy w postaci Centralnego Portu Lotniczego zintegrowanego z systemem Kolei Dużych Prędkości i autostrad najbardziej skorzystają oba sąsiednie miasta: Warszawa i – przede wszystkim – Łódź. To ona jest miejscem skrzyżowania autostrad A1 i A2. To ona jest ostatnią metropolią przed rozwidleniem KDP na trasy prowadzące do Europy Północno-Zachodniej (przez Poznań i Berlin) oraz do Południowo-Zachodniej (przez Wrocław i Pragę), a przyszły dworzec Łódź Fabryczna będzie w odległości 30 min od dworca pod terminalem CPL. Tym, którzy się boją, że zaleje nas „żółta rasa” autor powiada: wymieszanie ras, kultur, religii i stylów życia jest nieuniknione. Nie zablokujemy łączności internetowej, nie zniszczymy dreamlinerów i airbusów, wyspy Fidżi będą coraz bliższe przedmieść Warszawy i Łodzi. Trzeba się uczyć języków, a wszyscy – od Mongolii po Patagonię – będą się uczyć tego samego: global english – wspólnego języka ludzkości. Rozmaitość ras, kultur, obyczajów, religii narosła przez tysiące wieków na skutek praktycznie nieskończonej mierzonej w jednostkach czasu odległości między skupiskami pierwotnych plemion ludzkich. Ze wzrostem szybkości komunikacji międzyludzkiej te wszystkie różnice będą coraz szybciej znikać, chyba że w obronie przed utratą swoich „kultur czy religii wysadzimy się wraz z matką ziemią w powietrze”. Od tego zależy, czy na podbój Marsa i reszty kosmosu nasze dusze wyruszą nadal w materialnej powłoce czy jedynie w postaci wirtualnej. Wyrażając optymistyczną nadzieję, że do tego nie dojdzie, autor zaproponował w 2013 r. władzom Łodzi i regionu kilka specjalności, które mieszkańcy – obok „innowacji” w technologiach – mogliby w niedalekiej przyszłości, po wybudowaniu bramy wjazdowej do Europy (CPL i KDP), oferować (odpłatnie!) przybyszom z innych kontynentów. Oto propozycje:

Projekt długofalowej działalności prorozwojowej „Sposób na Łódź”

Założenia:

  1. Prawidłowy rozwój ekonomiczny, kulturowy i społeczny regionu łódzkiego i Łodzi wymaga wypełnienia pustki po przemyśle włókienniczym inną działalnością, będącą trwałym źródłem dochodów i masowego zatrudnienia.
  2. Postęp w dziedzinie komunikacji elektronicznej i techniki transportu sprawia, że źródeł dochodów należy poszukiwać – obok aktywności na skalę lokalną, regionalną, krajową i europejską – w  kontaktach globalnych.
  3. Głównym przedmiotem wymiany z zagranicą – z uwagi na ogrom konkurencji i słabe umiejętności we wdrażaniu – nie mogą być produkty przemysłowe (z wyjątkiem nowatorskich wynalazków będących na krótko hitem na rynku), lecz usługi.
  4. Zapotrzebowanie na usługi świadczone odpłatnie na rzecz cudzoziemców przez mieszkańców regionu i Łodzi stanie się źród-
  5. łem wielkich dochodów pod warunkiem oferowania konkurencyjnych cen, wysokiej jakości usług i ich unikalnego charakteru, a zwłaszcza atrakcyjnej dla usługobiorcy formy, odmiennej niż w jego rodzinnym kraju z uwagi na różnice w kulturze, tradycji, wiedzy lub warunkach klimatycznych. Szczególne znaczenie będzie miała gościnność i serdeczność budująca przyjazne stosunki między usługodawcami a usługobiorcami, które zadecydują o jakości wzajemnych relacji w przyszłości.
  6. Inicjując budowę systemu usług ukierunkowanych na przedstawicieli bogacącej się klasy średniej krajów w fazie szybkiego wzrostu gospodarczego, należy początkowo skoncentrować wysiłki na jednym kraju i na usługach wybranych na podstawie racjonalnych przesłanek. Po nabraniu doświadczeń należy je rozszerzyć na inne kraje.
  7. W przedstawionej propozycji na początku działalności krajem z wyboru będą Chiny, a rodzajem usług – turystyka kwalifikowana i wyspecjalizowany zespół firm typu atelier mody.

z13133779AA,Na-konferencji-mozna-bedzie-dowiedziec-sie-jak-naw

Wybór oparto na następujących przesłankach:

(a) Krajem, w którym w ciągu ostatnich 20 lat nastąpiło najszybsze bogacenie się mieszkańców i przyrost klasy średniej, są Chiny. Tam też przewidywany jest najszybszy wzrost w najbliższych latach.

(b) Bilans handlu zagranicznego Polski z Chinami jest wyjątkowo niekorzystny i znalezienie ekwiwalentu dla rosnącego importu jest sprawą szczególnie pilną.

(c) Umowa o partnerstwie strategicznym, podpisana w grudniu 2011 r. przez prezydentów obu krajów wymaga  pilnie uzupełnienia postanowień ogólnych działaniami praktycznymi.

(d) Rosnąca gospodarcza i polityczna pozycja Chin sprawia, że budowa obustronnie korzystnej współpracy gospodarczej oraz wynikające w konsekwencji tej współpracy zbliżenie polityczne zwiększy znaczenie strategiczne Polski w Unii Europejskiej. W wymiarze globalnym Polska – jako członek Unii Europejskiej – może ze względu na swoje położenie i istniejące powiązania odgrywać w przyszłym układzie sił podobną rolę, jaką Finlandia odgrywała po II wojnie światowej w rozgrywkach między ówczesnymi blokami. Rolę, która być może w przyszłości ułatwi rozwiązywanie antagonizmów w drodze współpracy zamiast konfrontacji.

(e) Sprawa jest pilna. Nawiązać aktywną współpracę należy już teraz, póki Chinom się to jeszcze opłaca (w ramach poszukiwania „bramy do Europy”). Bierność i odkładanie działań sprawi, że Chiny wybiorą inne kraje jako bramę do współpracy z Europą, a w kontaktach z nami wystąpią wyłącznie w roli hegemona.

(f) Dla nowo wzbogaconych członków chińskiej klasy średniej o różnorodnych zainteresowaniach zawodowych i hobby możliwość turystycznego zwiedzania Europy Środkowej w wersji opisanej niżej stanowić będzie nie lada atrakcję. Co prawda przedstawiciele najbardziej rozwiniętych ośrodków Chin, dzięki swemu bogactwu i przedsiębiorczości, zwiedzają już dziś cały świat, ale do zagospodarowania zostają milionowe rzesze nowobogackich w prężnie rozwijających się prowincjach chińskich, które mają duże ambicje lokalne i cieszą się znaczną autonomią gospodarczą.

(g) Aktywność Chińczyków, ich znany pęd do wiedzy i ciekawość świata sprawiają, że drogą do rozbudowy wzajemnych przyjaznych relacji powinna być mądrze zorganizowana turystyka kwalifikowana, która umożliwi nawiązanie znajomości między ludźmi o podobnych zainteresowaniach życiowych, zawodowych oraz podobnym hobby. Nawiązane tą drogą znajomości, głębsze niż przy typowym, turystycznym zwiedzaniu, posłużą jako podstawa przyszłych relacji biznesowych oraz jako narzędzie marketingowe popularyzujące region łódzki i Łódź w prowincjach chińskich.

(h) Należy skojarzyć i wykorzystać znaną przedsiębiorczość, pomysłowość i dobry gust Polaków – a zwłaszcza Polek – w dziedzinie ubioru, z łatwą do przewidzenia psychologiczną konsekwencją wzbogacenia i swobody podróży Chińczyków i Chinek, zmuszanych przez dziesięciolecia do mundurowego, ukrywającego indywidualność stylu ubierania się. Łódź i region łódzki powinny wykorzystać swoją tradycję odzieżową oraz specjalizacyjne kierunki łódzkiej ASP i politechniki, związane z włókiennictwem i modą, do wylansowania – we współpracy z odpowiednimi kręgami zawodowymi Chin (zwłaszcza prowincji) – mody dopasowanej do mentalności i tradycji chińskich, ale podkreślającej indywidualność klienta. Dotyczy to zwłaszcza kobiet i dzieci (psychologia matki). W Łodzi powinien powstać zalążek zagłębia mody, wyspecjalizowanego w wymyślaniu i lansowaniu stylów specyficznie dopasowanych do psychologii wzbogaconych Chińczyków.

Kto stwierdzi, że do takich zamierzeń nie ma ani w Łodzi, ani w regionie środków czy podstaw, powinien zauważyć, że z początkiem XIX w. nie było w regionie łódzkim ani śladów włókiennictwa, ani fachowców, ani kapitału. Kiedyś – na wzór twórców Łodzi z tamtych czasów – trzeba zacząć. Wtedy, nie mając nic poza pomysłem, oparto się na Niemcach, Żydach i Rosjanach (!). Dlaczego teraz nie oprzeć się na Chińczykach, Hindusach i Brazylijczykach? Czemu – obok Łodzi Czterech Kultur przeszłości –  nie zbudować Łodzi Czterech Kultur przyszłości? Dla dzieci szkolnych i bezrobotnej młodzieży – we współpracy z ambasadami Chin, Indii i Brazylii – powinno się stworzyć w Łodzi centrum nauki języków: chińskiego, hindi i portugalskiego (obok angielskiego jako języka międzynarodowego) – które za 10 lat otworzy im bramy do karier zawodowych we współpracy z ówczesnymi potęgami globalnymi, a w chwili obecnej otworzy im perspektywy na przyszłość.

(i) Z inicjatywy regionów łódzkiego i mazowieckiego należy nawiązać kontakt z Chińczykami, aby – w zamian za wieloletnią koncesję na użytkowanie – zbudowali w ciągu kilku lat wielkie lotnisko międzynarodowe dla Europy Środkowej na pograniczu województw mazowieckiego i łódzkiego (tzw. Centralny Port Lotniczy) oraz sprzężoną z nim nowoczesną linię kolei dużych prędkości (KDP) zwaną linią Y, która połączy Warszawę z Poznaniem i Wrocławiem przez Łódź, o której mówi się i którą planuje od lat, a na którą nie ma pieniędzy ani Polska, ani Unia Europejska.

Chiny są obecnie światowym liderem w budowie KDP (ostatnio uruchomili na trasie Pekin–Kanton pociągi przebywające 2,3 tys. km w 8 godz.), a także lotnisk. Głównym użytkownikiem lotniska za kilkanaście lat będą mieszkańcy Azji. Wiarygodne prognozy mówią, że w roku 2030 do Europy przybywać będzie około 500 mln mieszkańców Azji (a tym samym milion wielkich maszyn pasażerskich rocznie!). Temu najazdowi nie podołają ani porty lotnicze, ani niebo Europy Zachodniej, lecz jedynie nowe porty zbudowane w mniej zaludnionych regionach Europy Środkowej, skąd podróżni z całego świata będę docierać siecią KDP do wybranych miejsc docelowych w Europie.

(j) Linia Y będzie w przyszłości fragmentem globalnej sieci Kolei Dużych Prędkości: odcinek Warszawa–Łódź–Poznań projektowanej trasy Pekin–Paryż–Londyn.

Oddając Chinom w koncesję miejsce na Centralny Port Lotniczy i linię Y, uzyskamy za 30–40 lat do naszej wyłącznej dyspozycji bramę do Europy: lotnisko na 100 mln pasażerów rocznie oraz ważny fragment globalnego systemu kolei dużych prędkości.

Do tego mogą i muszą doprowadzić przede wszystkim władze i mieszkańcy województwa łódzkiego i Łodzi, którzy, obok mieszkańców województwa mazowieckiego i Warszawy, najbardziej skorzystają z realizacji projektu.

Dla orientacji czytelnika, jakie można zastosować rozwiązania i co się w tych sprawach aktualnie dzieje na świecie, przytoczę przykładowo kilka materiałów zebranych przez członków Towarzystwa Integracji Transportu.

Ze znaczących analiz instytucji zagranicznych:

Informacja prasowa Światowej Organizacji Turystyki Narodów Zjednoczonych [United Nations World Tourism Organization UNWTO Press Release]  z 4 kwietnia 2013 r.:

„Wydatki Chin na podróże zagraniczne osiągnęły 102 mld dol. w 2012 r., co daje im pierwsze miejsce wśród rynków turystyki wyjazdowej w świecie pod względem wydat­ków. Inne rynki wschodzące, jak również większość tradycyjnych rynków turystyki wyjazdowej, także odnotowały dodatnie wyniki w 2012 r.”.

„W ciągu ostatniej dekady Chiny były i nadal są najszybciej rosnącym rynkiem turystyki wyjazdowej na świecie. Dzięki szybkiej urbanizacji, rosnącemu dochodowi netto i rozluźnieniu restrykcji w podróżach zagranicznych liczba międzynarodowych podróży Chińczyków urosła z 10 mln w 2000 r. do 83 mln w roku 2012. Również wydatki zagraniczne chińskich turystów zwiększyły się niemal ośmiokrotnie od 2000 r. Wspomożeni przez zyskującą na wartości chińską walutę, chińscy podróżni wydali na turystykę zagraniczną rekordową kwotę 102 mld dol. w 2012 r., czyli 40 proc. więcej niż w 2011 r., kiedy wydali byli 73 mld dol.”.

„W wyniku nieustannego wzrostu Chiny wydały w 2012 r. najwięcej pieniędzy na międzynarodową turystykę na świecie”.

Odnotujmy:

  • Chiny zwiększyły pięciokrotnie wydatki na zagraniczną turystykę między rokiem 2005 a 2012.
  • Wzrost wydatków chińskich między rokiem 2011 (72,6 mld dol.) a rokiem 2012 (102 mld dol.) wyniósł 40 proc. (a z 2010 r. na 2011 r. o 32 proc).
  • W 2012 r. Chiny wyprzedziły dwóch innych potentatów: Niemcy i USA.
  • Rekordowy, pięciokrotny  wzrost  odnotowała w tym okresie również Brazylia.
  • Udział Chin w globalnym rynku w 2012 r. był czteroipółkrotnie wyższy od udziału Brazylii.  Ponieważ ludność tych dwóch państw w roku 2012 znajdowała się mniej więcej w tej samej proporcji, wydatki na podróże zagraniczne w przeliczeniu na mieszkańca były zbliżone.
  • Dwuipółkrotny wzrost wydatków w okresie 2005–2012 odnotowała Rosja.
  • W podobnej proporcji urosły wydatki Australii.
  • Suma wydatków Chińczyków na podróże zagraniczne w 2013 r. (102 mld dol.) podzielona przez liczbę podróżnych (83 mln) daje imponującą kwotę 1446 dol. na osobę.
  • W 2013 r. podróżowało za granicę (83 mln/1340 mln) około 6,2 proc. ludności Chin.

Komentarz

W okresie od 1950 do 2030 r. Europa była i będzie najczęściej odwiedzanym kontynentem.  W roku 2030 do Europy przyjedzie 744 mln mieszkańców pozostałych kontynentów.

Inne godne zaufania źródła prognozują, że w 2030 r. aż dwie trzecie światowej klasy średniej mieszkać będzie w Azji. Można założyć, że w podobnej proporcji będą oni wśród 744 mln osób odwiedzających Europę. Projekcje te pokrywają się z przewidywaniami, że w roku 2030 Europę odwiedzi od 300 do 600 mln Azjatów.

Opisane wyżej możliwości, aby zamienić je w rzeczywistość, wymagają zgodnej współpracy i porozumienia czynników politycznych i gospodarczych Warszawy i Łodzi oraz władz centralnych w możliwie najkrótszym czasie. W przeciwnym razie skorzystają na tym inni. Turcja – na pograniczu Azji, Afryki i Europy – już podjęła się budowy lotniska na 150 mln pasażerów rocznie. Niezbędną współpracę na decydentach wymusić powinno młode pokolenie w swoim najlepiej rozumianym interesie.

Tekst został zamieszczony w XVII numerze „Liberte!”.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję