Przedszkolaki Europy. Małolaty w starym burdelu – Tadeusza Konwickiego rozważania o Polsce i Polakach :)

by Wikipedia
by Wikipedia

Pod koniec lat 80. XX w. utrwalił się wizerunek Tadeusza Konwickiego jako pisarza uważnie przyglądającego się polskiemu społeczeństwu, opisującego polską świadomość narodową, a jego książki zaczęto utożsamiać „z najbardziej bojowym nurtem literatury nieoficjalnej”[1]. Jak to się stało w przypadku autora, który do niedawna z pełnym grozy zdumieniem i z politowaniem kartkował powieści traktujące o uświęconej martyrologii własnego narodu, który zamierzał żeglować wysoko, w wysterylizowanej aurze uniwersalnego obiektywizmu, który myślał zajmować się człowiekiem i jego duszą? Co poprzedziło dzień, w którym przeczytał pierwszą recenzję, która go nazwała literatem polskim, zatopionym w polskości, ograniczonym przez polski zaścianek? Wtedy jeszcze roześmiał się szczerze i serdecznie, uważając to za oczywiste nieporozumienie, ale niedługo potem w tym tonie zaczęli się wypowiadać wszyscy niemal krytycy. Śmiech zastąpiło zdumienie: Jak to się stało, że jestem autorem polskich książek, złych czy dobrych, ale polskich? Dlaczego przyjąłem rolę, której przed wiekami się wyrzekłem? Kto mnie, Europejczyka, nie, obywatela świata, kto mnie, esperantystę, kosmopolitę, agenta obcego mocarstwa Uniwersalności Losów, kto mnie przemienił, jak w złej bajce, w zacietrzewionego, ciemnego, wściekłego Polaczka?[2]…

 

„Stałem się jednym z niewielu wolnych ludzi w Polsce”

W wieku osiemnastu lat, tuż po maturze, latem 1944 r. Tadeusz Konwicki wstępuje do wileńskiego oddziału partyzanckiego Armii Krajowej i bierze udział w akcji „Burza”. Gdy nie udaje się przejąć Wilna i miasto opanowują Rosjanie, większość oddziału zostaje wywieziona do obozów albo rozbrojona i rozproszona. Konwicki jednak od listopada 1944 r. do kwietnia roku 1945 bierze udział w partyzantce antybolszewickiej, ale już 9 maja z fałszywymi dokumentami wraz z innymi członkami oddziału przedostaje się do Białegostoku, skąd trafia do Krakowa. Po latach będzie wspominać, że gdy pokolenie powojenne wchodziło w życie, to od razu chciało coś znaczyć, mimo panującego dookoła chaosu i niezorganizowania[3]. Jednocześnie nikt nie miał pretensji do rządu, że brakuje miejsc pracy. O posadę trzeba się było starać, więc jej znalezienie traktowano jako naprawdę ważne wydarzenie. Nie wyrobiło się jeszcze w społeczeństwach samopoczucie paniczyków, którym wszystko trzeba było […] zorganizować[4]. Konwicki podejmuje pracę w lewicowym „Odrodzeniu” – piśmie redagowanym przez Karola Kuryluka i Jerzego Borejszę, jednym z najważniejszych tygodników inteligencji i – jak twierdzi – najlepszym tygodniku literackim w Polsce. Ponoć od dawna chciał zostać dziennikarzem, gdy dziennikarstwo nie było jeszcze splamione polityczną służalczością i zawierało elementy walki o coś lepszego[5]. W roku 1947 redakcja przenosi się do Warszawy, a wraz z nią przeprowadza się Konwicki i w wieku 22 lat dostaje przydział na mieszkanie, choć mieszkań brakowało nawet dla ministrów[6]. O Kuryluku będzie mówić po latach, że wywarł na nim największy wpływ dziennikarski i że uważa go za kontynuatora dokonań Mieczysława Grydzewskiego – redaktora naczelnego „Wiadomości Literackich”.

W 1948 r. powstaje powieść „Rojsty” (zostanie opublikowana dopiero w roku 1956) – literacki obraz przekształcania się partyzantki pod koniec wojny w grupy o charakterze bandyckim, w których trwa wyścig o to, kto wykona więcej wyroków, w grupy, które nie cofną się nawet przed gwałtem na dziecku. W poczynaniach oddziału brak natomiast jakichkolwiek planów, celu, wiary w działania, a bohaterowie nie są zdolni do zaangażowania się. „«Rojsty» mogłyby być czwartą, niegroteskową już częścią «Ferdydurke», której akcja – po szkole, domu Młodziaków i dworku ziemiańskim przenosi się do lasu”[7], pisze Przemysław Czapliński. Powieść stanowi także oskarżenie modelu wychowawczego Drugiej Rzeczpospolitej, który całe pokolenie wyposażył w skłonność do porównywania swojego postępowania do wzorców literackich i do przejmowania narzuconych ról społecznych (katolika, patrioty itp.), których odgrywanie zapewniało aprobatę otoczenia[8].

O powodach przystąpienia do komunizmu opowie wiele lat później w „Kalendarzu i klepsydrze”. Otóż po wojnie cały gniew chce obrócić tylko przeciw sobie i tylko przeciwko swoim: Nagle rozwścieczył mnie conocny sen o Polsce – Chrystusie Narodów, rozwścieczyła ewangelia narodowa wieloksiągu romantycznego. Chciałem natychmiast i demonstracyjnie zamazać szybę w oknie, które pokazywało całą moją przeszłość i skomplikowany mój rodowód (s. 17–18). Nabiera wtedy wstrętu do inteligenckości i idzie szukać praproletariackiego źródła. Kiedy indziej mówi, że do partii został wciągnięty przez tych, których irytowało, że inni pisarze już w niej są, a on jakby nadal trzyma się na uboczu[9].

Do końca okresu stalinowskiego Konwicki pisze trzy powieści afirmujące nowy porządek. Krytycy podkreślają w nich próbę wyzbycia się siebie i potrzebę akceptacji przez zbiorowość. Chyba najciekawszą z nich jest „Z oblężonego miasta”. Treścią powieści jest monolog bohatera – Porejki – który opowiada swoje życie dwóm pracownikom urzędu emigracyjnego w jednym z państw Zachodu: urodził się w 1926 r., został wychowany w tradycji katolickiej, walczył w AK, a po wojnie zaczął sympatyzować z komunizmem. (Są to bardzo czytelne wskazówki autobiograficzne. Autobiografizm zresztą ułatwiał Konwickiemu pisanie[10]. Czapliński nazywa to nawet mitobiografizmem). Nie mógł jednak w całości zaakceptować nowego ustroju, nie wstąpił do partii, a podczas pobytu na Zachodzie prosi o azyl polityczny. „Porejko prosi o azyl, a jednocześnie chwali komunizm. Powinien żałować pierwszej zdrady i stwierdzić, że nadeszła chwila powrotu do – niegdyś porzuconej – tradycji, ale tego nie czyni. Powinien uznać, że decyzja złożenia prośby o azyl jest moralnie słuszna, a tymczasem dalej uważa się za zdrajcę […]. Konwicki usiłował zatem pogodzić rzeczy nie do pogodzenia: obronę słuszności idei komunizmu z obroną prawa do indywidualnego wątpienia”[11]. Warto dodać, że sam Konwicki z okazji wyjazdu na Zachód nie skorzysta… Od października 1949 r. do kwietnia roku 1950 pracuje natomiast w Nowej Hucie, gdzie kopie tunele pod drogi. W ogóle młodość Konwickiego jest naznaczona ciężką pracą fizyczną: ścina drzewa i piłuje pnie na deski, jest tynkarzem, ślusarzem i stolarzem, a nawet elektrykiem[12].

W połowie lat 50. zostaje radnym Warszawy, pracuje w komisji edukacji, gdzie – co ciekawe – sprzeciwia się bezstresowemu wychowaniu[13].

Okoliczności przełomu październikowego zmuszają wielu pisarzy, którzy współtworzyli socrealizm, do wytłumaczenia się i zaprezentowania usprawiedliwienia. Pierwszych obrachunków ze stalinizmem dokonują ci najgłębiej z tą ideologią związani. Jedni sugerują, że zła nie dostrzegali (Adam Ważyk), drudzy, że choć je dostrzegali, nie mogli o nim mówić (Kazimierz Brandys), jeszcze inni, że byli pod wrażeniem zła w masce dobra (Jerzy Andrzejewski)[14]. Konwicki żadnych wyjaśnień składać nie zamierza. Rok 1956 przyjmuje z rezerwą, nie chce ani nie potrafi się zmienić i zacząć udawać kogoś innego. Buntuje się przeciwko temu, że z dnia na dzień wszyscy pieriekinulis. Patrzyli na mnie jak na frajera: „Ty wierzyłeś?” […]. Wobec tego poczułem się w obowiązku, aby to wszystko wziąć na siebie[15]. Odrzuca wtedy literaturę i zaczyna zajmować się filmem, co uznaje za rodzaj reinkarnacji[16]. Być może istotny wpływ na tę decyzję i to porównanie miała niedawna wizyta autora w Chinach i Japonii.

Dopiero w roku 1959 ukazuje się „Dziura w niebie”, a po niej „Zwierzoczłekoupiór” (wyd. 1969 r.) i „Kronika wypadków miłosnych” (wyd. 1974 r.), czyli opowieści o wtajemniczeniu w życie, odzieraniu z tajemnicy świata[17] i poszukiwaniu w dzieciństwie wartości, których pozbawiona jest dorosłość. Bohaterowie trzech kolejnych: „Sennika współczesnego” (wyd. 1963 r.), „Wniebowstąpienia” (wyd. 1967 r.) oraz „Nic albo nic” (wyd. 1971 r.) budzą się do nowego, niechcianego życia[18]. Jest to próba udzielenia odpowiedzi na pytanie, „czy człowiek, który doświadczył rozpadu moralnych i ideologicznych usprawiedliwień zła, zdoła obudzić się z koszmaru winy”[19]. Postaci kreowane przez Konwickiego nadal bardziej niż przez teraźniejszość są określane przez przeszłość (przedwojenną, partyzancką, stalinowską), starają się zrozumieć, dlaczego wyrządzili zło lub chociaż uzyskać za nie przebaczenie. W latach 1958–1972 powstaje też pięć filmów („Ostatni dzień lata”, „Zaduszki”, „Salto”, „Matura”, „Jak daleko stąd, jak blisko”). Od „Salta” niektórzy oczekują pamfletu na polskość, tymczasem Zbigniew Cybulski wypowiada na końcu dość zaskakujące: „Wszyscy jesteśmy tacy sami”…

Jest rok 1964, wybuchają protesty przeciw zaostrzeniu cenzury („List 34”). Konwicki, chociaż należy do partii, od podpisania kontrlistu skutecznie się wymiguje i solidaryzuje z tymi, co protestują. Dwa lata później zostaje zawieszony w prawach członka PZPR za podpisanie listu protestacyjnego przeciw usunięciu z partii Leszka Kołakowskiego. Po latach przyznaje: Po 1968 r. stałem się jednym z niewielu wolnych ludzi w Polsce. […] Dość powiedzieć, że skąd można było – wyrzucono mnie, więc przestałem się czegokolwiek bać i pragnąć[20].

W roku 1976 Konwicki podpisuj apel do sejmu PRL-u o powołanie komisji poselskiej do zbadania przebiegu strajków oraz metod represji wobec robotników i członków KOR-u, a w roku 1977 – skierowany do ministra sprawiedliwości List siedemnastu – protest przeciw akcji zatrzymań i przesłuchań wśród członków KOR-u. Nie podpisuje zaś żadnego protestu przeciw projektowi poprawek do Konstytucji PRL-u (zakładających wpisanie do niej wiodącej roli PZPR-u i wieczystej przyjaźni z ZSRR). Twierdzi, że podpisywanie listów mu zbrzydło. Prawdopodobnie kieruje się tym, że jest wystarczająco skompromitowany, by proponować rozwiązania polityczne[21], i przyjmuje zasadę, że nie będzie podpisywać listów ideologiczno-politycznych, tylko te o charakterze humanitarnym albo te, które mogą przysłużyć się sprawie[22]. Uważa, że z reżimem, który przyzwyczaił się do tych listów i już na nie tak histerycznie nie reaguje, trzeba walczyć inaczej, że należy spróbować radykalniejszych środków. Do wydawnictwa Czytelnik zostaje złożony tekst „Kompleks polski”. Autor nie zgadza się jednak na wprowadzenie zmian wymaganych przez cenzurę (usunięcia wszystkiego, co dotyczy Związku Radzieckiego) i ostatecznie książka ukazuje się w Niezależnej Oficynie Wydawniczej w 1977 r. – dzięki zastosowaniu techniki offsetowej – w nakładzie 3,5 tys. egzemplarzy. Rozpoczyna się prywatna walka pisarza z reżimem. W maju 1977 r. autor dostaje tzw. „zapis na nazwisko” – zakaz druku swoich utworów. Mimo to podczas jednego ze spotkań autorskich Jacek Kuroń nazywa Konwickiego tchórzliwym autorem, który boi się pisać prawdy[23]. Poruszony tą złośliwości Konwicki pisze „Małą apokalipsę” (1979 r.), po której trudno go już było przeskoczyć w agresji wobec PRL-u. Tryptyk, którym zapewnia sobie ogromną popularność, zamyka powieść „Rzeka podziemna, podziemne ptaki” (1984 r.). Tym samym utrwala się wizerunek pisarza politycznego, celnie diagnozującego stan społecznej świadomości.

W 1980 r. zostaje członkiem Komitetu Obrony Więzionych za Przekonania, ale – po nieudanym eksperymencie z partią – nie wstępuje do Solidarności, twierdząc, że każdej formacji politycznej przewodzi grupka fanatyków[24].

„Wam się wydaje, że jesteście pępkiem świata”

Tadeusz Konwicki urodził się w Nowej Wilejce na Wileńszczyźnie w 1926 r. W tym czasie żyli tam obok siebie Polacy, Białorusini, Żydzi, Niemcy, Litwini, Rosjanie i Tatarzy. Jego ojciec był polskim rzemieślnikiem, a matka pochodziła z drobnej szlachty litewsko-białoruskiej. Mówił więc o sobie, że został ulepiony z trzech glin, zahartowany w piekle trzech żywiołów i pijał wodę z rzeki, która przepływała przez kilka krajów. Na dodatek w Kolonii Wileńskiej – gdzie mieszkał – mieszały się z sobą różne warstwy społeczne: trochę ludzi biednych, sporo urzędników i wysokiej inteligencji.

Ludzie, których tam poznał, z jednej strony byli życzliwi i serdeczni, z drugiej strony utrzymywali emocjonalny dystans[25]. Twierdzi, że odziedziczył z krwią przodków wileńską perfidność[26], do cech osób stamtąd pochodzących zalicza także samowystarczalność[27] i wstydliwość[28]. Mówi, że wilnianin to także człowiek honoru[29]. Wileńszczyzna miała ponadto zaostrzać widzenie[30] pewnych spraw. Jedną z najistotniejszych cech, które go ukształtowały, jest na pewno to, że – jak twierdził – wilnianie mogą dawać sobie chodzić po głowie długo, ale jak się zaprą, to już nikt nie potrafi nimi miotać[31]. Rygorem wileńskim jest istnieć, ale nie za wszelką cenę[32]. Pytany o to, czy skoro wszyscy znani ludzie pochodzący z Wileńszczyzny są jednocześnie genialni i dziwaczni, on także czuje się litewskim dziwakiem, odpowiada, że raczej kosmopolitą…

W nowej ojczyźnie – Warszawie – czuje się trochę cudzoziemcem, cudzoziemcem w zakresie myśli, upodobań, miar estetycznych i duchowych sympatii[33]. Będąc przejazdem […] – pisze – niczego […] od was nie wymagam i nie przedkładam żadnych żądań[34]. Dlatego tym bardziej warto słuchać, co ma do powiedzenia na temat Polski i Polaków.

Wspomniany wcześniej tryptyk można by nazwać kluczem do polskości. Konwicki ma świadomość, że jeśli chodzi o rozważania na temat charakteru Polaków, mieszkając w Polsce, nie może być kimś w rodzaju Gombrowicza, że mógłby pozwolić sobie na jeszcze więcej goryczy tylko wtedy, gdyby wyjechał za granicę: Zwróćcie uwagę, że od dwóch stuleci cała lepsza albo prawdziwsza literatura polska powstała z dala od Polski. Od Mickiewicza do Gombrowicza. Rodziła się tam, gdzie nie było polskiego kołtuna, rodzimego idioty, natrętnego dewota narodowego. Że tylko tam polski pisarz mógł władać swobodnie piórem, mówić śmiało o własnym społeczeństwie i o sobie[35]. Ma jednak odwagę tłumaczyć Polakom – przynajmniej tym, którzy chcą go słuchać – że nie są takimi wspaniałymi wojakami, jak to sobie kiedyś ustalili, że niezbędne dla zdrowia psychicznego jest zaprzestanie podziwiania siebie[36], ma odwagę przekonywać, że trzeba stawiać opór nawet wtedy, gdy wiadomo, że się nie uda, że przyjdzie zapłacić za to najwyższą cenę[37].

Bohaterowie „Kompleksu polskiego” (m.in. Tadeusz Konwicki, Kojran – człowiek, który po wojnie chodził za Konwickim z rozkazem, Duszek – oficer UB, który przesłuchiwał Kojrana i konfident Grzesio) czekają pod sklepem „Jubiler” na obrączki. Okazuje się jednak, że zamiast złota do sklepu trafiają rosyjskie samowary. Z powodu zmęczenia Tadeusz Konwicki dostaje zapaści i trafia na zaplecze sklepu, gdzie wdaje się w romans z ekspedientką. Kolejkowa wspólnota rozstaje się wieczorem, przebaczywszy sobie wszystkie winy. W akcję powieści wplecione są także rozważania narratora starającego się wypowiedzieć prawdę o polskich kompleksach. Fabuła jest wzbogacona o dwa opowiadania: pierwsze dotyczy historii pułkownika Mineyki, dowodzącego ochotnikami podczas powstania styczniowego, którzy uciekają z pola bitwy, zostawiając dowódcę samego, drugie zaś dotyczy Romualda Traugutta, który obejmuje dowództwo nad powstaniem, mimo świadomości nieuchronnej klęski, co ma świadczyć o powtarzalności tego wzorca w polskim wykonaniu. Nieokreślone są w powieści ani pora dnia (przed południem jest ciemno jak wieczorem), ani pora roku (tego samego dnia jest siarczysty mróz, po czym nastaje wiosenna odwilż). „Nieokreśloność wkracza również na obszar etyki i zaraża ją relatywizmem – komentuje ten zabieg Przemysław Czapliński – wszyscy w tym świecie tworzą jakąś wspólnotę podejrzanych […]. W tym podejrzanym wspólnictwie zacierają się kategorie etyczne i status moralny postaci – «ubek» […], oczekując na przebaczenie od akowca […], chodzi z nim na wódkę, i nie wiadomo już, który z nich jest oprawcą, a który ofiarą […]”[38]. Kontury świata się rozmywają, ponieważ zbiorowość traci cechy narodu. Społeczeństwo się rozpada, bo jego członkowie trwają w przekonaniu, iż nie ponoszą winy za swoje życie. „A skoro są niewinni i bezsilni, wobec tego zarówno wina, jak i siła znajdują się poza nimi”[39]. Słowa narratora: Chcę być winnym najprościej. Chcę być winnym wobec nieznanych ludzi Czapliński interpretuje w ten sposób, że pisarz ma obowiązek ukazywania rzeczywistości reżimu i likwidowania złudzeń: „Najpierw więc powinniśmy wyrzec się złudzenia, iż cierpienie niewoli jest cnotą; po wtóre, że historia w którymkolwiek momencie oszczędzi nam tych cierpień; po trzecie, że za cnotę cierpienia zostaniemy wynagrodzeni; po czwarte, że istnieją pewne wiecznotrwałe cechy – polskość, poczucie tożsamości narodowej – które tworzą samoczynny mechanizm broniący nas przed wynarodowieniem”[40]. Podstawową prawdą, jaką zdaniem Czaplińskiego miał wyrazić Konwicki, była ta, że ukazując cenę wolności i kształt zniewolenia, pisarz niezależny „daje czytelnikowi prawo wyboru oceny własnej sytuacji, a zatem czyni go na powrót gotowym do przyjęcia wolności”.

Aura jest podobnie nieokreślona w „Małej apokalipsie” (beznadziejny dzień jesienny; wiatr, może jeszcze letni, może już zimowy), która rozpoczyna się tym, że do głównego bohatera Tadeusza K. przychodzą dwaj opozycjoniści i proponują, by jeszcze tego samego dnia wieczorem spalił się pod gmachem Centralnego Komitetu Partii, co – ich zdaniem – miałoby wstrząsnąć ludźmi zarówno w kraju, jak i za granicą i ujawnić winę powszechną, grzech obojętności. Bohater musi się więc zastanowić, czy może ocalić honor za życia. Państwo bankrutuje, rząd negocjuje w sprawie sprzedania województwa zielonogórskiego, trwa wyprzedaż przedsiębiorstw państwowych, Polska kandyduje do wstąpienia do ZSRR: Grzech przybrał ciało cnoty. […] Zło […] stało się dobrem (s. 152) i spowszedniało, cały świat jest dwuznaczny (s. 119). Członkowie opozycji to są tacy sami aparatczycy jak państwowi (s. 33), są wydzieliną tego systemu, żebrem z ciała tej tyranii (s. 117), na dodatek oficerowie bezpieki siebie również uznają za opozycjonistów – jeden z nich mówi do bohatera: Pan jest opozycjonistą negatywnym, a ja pozytywnym. Pan odwala ceremoniał, nadbudowę, formę estetyczną, ja pragmatyzm, codzienność, funkcjonowanie struktury. Aleksander Fiut zauważa, że w scenach inwigilacji, sprawdzania dokumentów, spotkań z patrolami „Konwicki daleki jest od prostego, a stanowiącego wygodne moralne alibi […] podziału na «my» i «oni» – bezbronne ofiary i okrutnych, bezwzględnych prześladowców, niewinny naród i «pachołów reżimu»”. Co więcej, autor unika zarówno karykaturowania, jak i demonizowania policji: „Ludzie aparatu przemocy to w jego utworach kość z kości, krew z krwi tego narodu – całkiem szarzy, przeciętni Polacy”[41]. W „Małej apokalipsie” Konwicki wraca do jednego z głównych tematów swojej twórczości – do „losów polskiego inteligenta, który nie chce, by ktokolwiek – szlachetny czy nieszlachetny – wykorzystywał go do swoich celów. Powieść stawała się w ten sposób szyderczym, socjologicznym modelem mechanizmu wpychania jednostki przez patriotyczną garstkę, zresztą dość podejrzaną, w rolę «osobnika narażającego się władzy». Ci, którzy walczyli o wolność, skłonni byli też odbierać wolność innym”[42]. Między innymi z tego powodu zecerzy NOW-ej mieli ponoć odmówić składania tekstu…

W kolejnej części tryptyku – „Rzece podziemnej, podziemnych ptakach” – świat jest już jednak wyraźnie podzielony i trwa wojna rządu z narodem, a pomiędzy obywatelami powstały bariery niedające się pokonać, zrodziło się poczucie wrogości, powstało wrażenie obcości. Akcja rozpoczyna się 13 grudnia 1981 r. „Gdyby autor «Kompleksu…» pozostał wierny swojej poetyce prezentowania świata – pisze Czapliński – to w «Rzece…» stan wojenny po prostu by nie nastał: żadna z milicyjnych suk nie ruszyłaby z miejsca, żaden z karabinów nie wyplułby z siebie kuli. Ale stan wojenny nastał, więc paszkwil i groteska straciły rację bytu”[43]. Bohater o imieniu Siódmy próbuje uniknąć aresztowaniem i ucieka z matrycami grafomańskich wierszy ukrytymi w torbie. W wyniku postrzału zostaje zraniony w pośladek i trafia do szpitala. Udaje mu się jednak zbiec, wędruje po mieście, aż wreszcie w hotelu umiera na zawał serca. I znów, mimo zmian poetyki, największymi wrogami Polaków okazują się Polacy (s. 107): Najlepszych, jak zawsze w tym kraju, czeka zagłada […]. Pójdą do więzień, do podziemia, pod kule. Zeżre ich samotność, rak, zgryzota. Nawet nie znajdą tego pocieszenia, że ktoś ich pamięta, że ich ofiara będzie przykładem i natchnieniem […]. To już nie ojczyzna Łukasińskich i Trauguttów. To kraina Chlestakowych (s. 102). Zagraniczny dziennikarz mówi Siódmemu: […] wam się wydaje, że jesteście pępkiem świata […], że świat padnie przed wami na kolana i przez kilkadziesiąt lat będzie podziwiał waszą piękność, wasz rozum i waszą odwagę. Wy jesteście jak dzieci. Łakniecie podziwu, oklasków, prezentów. A tu już ekspiruje wasz czas. Odegraliście swoje jasełka i kurtyna spadnie za miesiąc albo za trzy miesiące. Pojawi się nowa Polska […] w Południowej Ameryce, w Afryce albo w Azji, i ja tam zaraz pomknę z nowym ładunkiem sympatii, serdeczności i obietnic do nowej niePolski, która będzie się nazywać Salvador, Ghana albo Kampucza. Ja już siedzę na walizkach, blisko drzwi, żeby być blisko szatni, pierwszy chwycić płaszcz i uciekać w tę stronę, gdzie przemieści się chmura z cienkim deszczem współczucia bogatych dla biednych, zdrowych dla chorych, szczęśliwych dla nieszczęśliwych (s. 132). Siódmy słyszy także: Jesteście przedszkolakami Europy. Małolatami w starym burdelu (s. 29).

Za książki wydane w drugim obiegu Konwicki nie pobiera honorarium[44]. Niektórzy pisarze i krytycy uważali, że cenzura w tamtym czasie doskonaliła talenty pisarzy, gdyż zmuszała ich do jeszcze większego wysiłku intelektualnego, uczyła subtelności sformułowania, a jeśli kogoś niszczyła, to tylko grafomanów. Konwicki nie ukrywa, że nie mógł narzekać na cenzurę, zapewnia, że gdy się napisało coś ważnego, cenzorzy przymykali oko, że zawsze umiał znaleźć aparat artystyczny, by przekazać to, co chciał[45]. Twierdzi jednocześnie, że w podziemiu także istniała cenzura, cenzura pewnych środowisk, pewnych orientacji politycznych, że „Mała apokalipsa” także została ocenzurowana ze względu na pewne kwestie towarzyskie![46]…

Wielokrotnie krytykowany przez środowisko Konwicki odpowiada w „Pamflecie na siebie”: Czy przypadkiem kompleks niższości nie jest ojcem ambicji? […] Podlegają jej szczególnie wolne zawody. Ospałe i gnuśne środowisko literackie podskórnie buzuje jak wulkan. Podlega niewidocznym potężnym ruchom tektonicznym. Czasem tylko gdzieś coś pęknie i wtedy wylewają się wodospady wściekłości, jadu, nienawiści wyprodukowanej przez niespełnione ambicje (s. 73).

Wolność nazywa Konwicki nie tylko kompleksem, lecz także polską obsesją[47]. W pierwszej części omawianego tryptyku politycznego czytamy: Są narody z fartem, z łutem szczęścia, robiące zawrotną karierę, i są narody pechowcy, nieudacznicy, łazarze. […] My dobrze wiemy, co i dlaczego. Nasi historiozofowie opukali dokładnie kręgosłup naszej historii. Wydobyli na jaw wszelkie ułomności, wady, zwyrodnienia. My wiemy, że nas zgubiła złota wolność. Dzikie zwariowane przywiązanie do swobód pojedynczego obywatela, do autonomii i niepodległości człowieka. Nasza cała bieda z tej rozpasanej wolności. Nasza cała Golgota z tej niewczesnej erupcji indywidualizmu. Nasza cała niepewność jutra z tej niewytłumaczalnej inklinacji do rozpasanego, niczym nieskrępowanego „ja” przeciwstawionego „nam”, „wam” oraz „im”. Jak złym uczniom, jak osłom z ostatniej ławki, jak chuliganom podmiejskim stawiają nam za przykład brodaci mędrcy historiozofii naszych wzorowych sąsiadów, którzy zamiast pławić się w wolności, czynić z wolności bóstwo i religię, budowali silne despotyczne państwa, organizmy oparte na tyranii, na zajadłej przemocy państwa nad bezradną jednostką, na kulcie miażdżenia pojedynczego człowieka w imię ludobójczych celów molochów mocarstwowych. Nasza historia zazdrości sąsiadom ucinanych głów, państwowego bezprawia i ostatecznego zniewolenia istoty myślącej, zwanej przez biologów, braci historyków, homo sapiens. […] A do diabła […]. Czy mamy się wstydzić umiłowania wolności? Choćby to była wolność głupia, wariacka, totalna, anarchiczna, zaściankowa, choćby to była wolność wiodąca do zguby? […] Ale gdybyśmy byli nawet zdyscyplinowanym, karnym, mrówczym społeczeństwem rodzaju anglosaskiego, czyż zachłanny despotyzm nas by oszczędził, czyż agresywny totalitaryzm sąsiadów nie poćwiartowałby naszego trupa na kawałki? Bo szlachetność ulegnie zawsze nikczemności, bo cnota padnie do stóp zbrodni, bo wolność zginie z rąk niewoli. Choć można również powiedzieć, że prawość pokona grzech, że dobro zwycięży zło, że wolność zatriumfuje nad niewolą. Ale pamiętajmy, że dobro jest powolne jak obłok na niebie, a zło jest szybkie jak piorun (s. 88–90).

Jako osoba pochodząca z Wileńszczyzny autor „Kompleksu polskiego” uważa, że kibicując polskiej społeczności, ma prawo bronić jej przed utratą tożsamości i przed aneksjami rosyjskimi, bo widzi je znacznie lepiej niż inni[48]. Czym hipnotyzuje Rosja biednych „priwislinców”? – zastanawia się w „Pamflecie na siebie”. – […] Może rozmachem gigantycznego kontynentu. […] Może splotem myślowych wątków azjatyckich, bizantyjskich i europejskich. Może ekstremalnością reakcji na dobro i zło. Może jakimś wspaniałym manichejskim fałszem, którym jest przepojona sztuka rosyjska […]. Ale też ci zarażeni Rosją […] [odgrywali] pozytywną rolę w naszym życiu umysłowym. Mieli oczy otwarte, niezaślepione parafiańskim nacjonalizmem. Byli wyczuleni na obecność w naszym państwie tych wschodnich czy prawie wschodnich mniejszości. Przeciwstawiali się zapyziałej reakcyjności. Lecz ten przenikliwy ogląd naszych tutejszych spraw odbywał się jakby z najwyższej wieży kremlowskiej. Kto wie, czy fascynacja Rosją nie wynika z faktu, że tak bardzo w gruncie rzeczy jesteśmy do nich, a oni do nas podobni. Że nasze grzechy w nich się ustokrotniają, a ich podniosłe zalety w nas dziwnie karleją. Jednakże ta bliskość duchowa może się dla nas okazać fatalna. […] Wysadziliśmy w powietrze Rosję radziecką, żeby przytulić się do Rosji mesjanistycznej i nieodgadnionej (s. 51–53).

W wywiadzie dla czytelników rosyjskich, w rozmowie z Ksenią Starosielską Konwicki powtarza tezę o podobieństwie obu narodów: Polacy mają ciekawy stosunek do Rosji; wydaje się, że […] są nastawieni antyrosyjsko, a w rzeczywistości istnieje coś takiego, jak skryta sympatia, odczucie przynależności do jednego towarzystwa […]. Widzę między nami wiele wspólnego; przy czym, gdyby zapytać, czy to Rosjan, czy to Polaków – jedni i drudzy będą zaprzeczali jakiemukolwiek podobieństwu: i charakterów, i mentalności. Ale ja będę obstawał, że mamy bardzo wiele podobnych cech, mimo że nasze kraje tak znacznie różnią się rozmiarem, a […] [polska] kultura bliższa jest zachodniej. Społeczeństwo polskie – w dobrym tego słowa znaczeniu – jest nieco anarchiczne, a i rozwój demokratycznych stosunków społecznych zaczął się […] [w Polsce] kilka wieków wcześniej, za co zresztą zapłaciliśmy utratą niezawisłości. Niemniej nie narusza to wspólnoty[49]. Jest też jeszcze coś, co – jak się zdaje – łączy oba narody: Zagłuszyć się. Ale jak się zagłuszyć? Jest stary polski narkotyk, pół litra czystej. […] Staropolska maczuga do ogłuszania, starożytna mizerykordia, dobijająca na kilka godzin zranionych w pojęciach moralnych, ugodzonych w poczucie honoru i godności, zarażonych śmiertelnie gangreną chaosu i beznadziei. W taki sposób zagłuszaliśmy się przez wieki od czasów pierwszych królów polskich[50].

Konwicki nie zgadzał się jednak z polską inteligencją, naiwnie wierzącą, że demokratyczna Rosja Polsce nie zagrozi[51]. W „Małej apokalipsie” pisał: Prawdziwym niebezpieczeństwem dla Polski nie jest żadna sowiecka Rosja, będzie nim dopiero Rosja demokratyczna, rozwinięta cywilizacyjnie, która wessie nas Polaków jak elektroluks pajączka (s. 34).

Jednej z najbardziej przejmujących diagnoz polskiego społeczeństwa, a może zmian, jakie się w nim dokonują, przeprowadza Konwicki w roku 1989, po premierze filmu „Lawa”, który nie zyskał spodziewanej aprobaty: W 1968 ludzie za „Dziady” gotowi byli oddać życie, a w 1989 roku nie bardzo spieszyli się, by pójść oglądać je w kinie[52]… Po latach dodaje jeszcze: wtedy, żeby mieć sukces, trzeba się było uwijać koło Wałęsy, latać ze sztandarem, w prezydiumach zasiadać, pokazywać się i lansować swój towar. Umarłbym ze wstydu, gdybym miał coś takiego robić[53]. Filmy „Dolina Issy”, „Lawa” i powieść „Bohiń” były swego rodzaju pożegnaniem pisarza z Litwą, chyba tym istotniejszym, że władze radzieckie przez lata nie życzyły sobie, by odwiedzał „Wileńszczyznę”[54]…

„Im bardziej człowiek uprawniony do moralizatorstwa, tym bardziej tego unika”

Chciałem porozmawiać z Tadeuszem Konwickim o jego decyzjach i tych fragmentach twórczości, które – moim zdaniem – mówią coś ważnego o tym, jakim jesteśmy społeczeństwem, chociaż doskonale zdawałem sobie sprawę, że na Wileńszczyźnie zadawanie pytań było nietaktem towarzyskim, że sam Tadeusz Konwicki, mimo że często spotykał się z ludźmi o interesujących biografiach, żadnych pytań im nie zadawał, że nigdy nie lubił się mądrzyć, a samochwalstwa, które też zresztą uznawał za wadę Polaków, wprost bał się bardziej niż NKWD. Nie zamierzałem eksponować Tadeusza Konwickiego jako mędrca, czego również nie znosi. Bardzo mi natomiast zależało na rozmowie o tych trudnych często kwestiach z osobą, która nigdy niczego od nikogo nie oczekiwała, nikogo o nic nie prosiła, nikomu nie służyła; z kimś, kto czuł się wolnym człowiekiem. Do wywiadu nie doszło, bo Tadeusz Konwicki uznał, że brakuje mu już sił na tak długą rozmowę, jakiej oczekiwałem. Na szczęście do bogatej twórczości autora „Małej apokalipsy” można sięgać bez ograniczeń…

Panie Tadeuszu, dziękuję za tę naszą kilkuminutową rozmowę, choć tylko telefoniczną. Zapamiętam ją na długo z kilku przynajmniej powodów… I będę trzymał Pana za słowo…



[1] P. Czapliński, Tadeusz Konwicki, Poznań 1994, s. 181.

[2] T. Konwicki, Kompleks polski, Warszawa 1989, s. 80–81.

[3] W pośpiechu: Tadeusz Konwicki rozmawia z Przemysławem Kanieckim, Wołowiec 2011, s. 37.

[4] Tamże, s. 95.

[5] S. Bereś, Pół wieku czyśćca: rozmowy z Tadeuszem Konwickim, Londyn 1986, s. 21.

[6] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 286–287.

[7] P. Czapliński, Dz. cyt., s. 17–18.

[8] Inna powieść należąca do nurtu rozrachunków inteligenckich – „Jezioro Bodeńskie” Stanisława Dygata, przyjaciela Tadeusza Konwickiego, z 1946 r. – również miała ukazywać psychologię pragnień, przeżyć i niemocy młodego człowieka, który dorastał przed wojną i który również przybiera rozmaite maski i pozy. Wyobcowanie i bezradność polskiej inteligencji i jej uległość wobec propagandy ukazuje także „Sprzysiężenie” Stefana Kisielewskiego z roku 1949.

[9] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 63.

[10] S. Bereś, Dz. cyt., s. 9–10.

[11] P. Czapliński, Dz. cyt., s. 34–35.

[12] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 38.

[13] T. Konwicki, Pamiętam, że było gorąco; rozmowy prowadzili Katarzyna Bielas i Jacek Szczerba, Kraków 2001, s. 58.

[14] Zob. P. Czapliński, Dz. cyt., s. 38–39.

[15] S. Bereś, Dz. cyt., s. 111.

[16] Tamże, s. 75.

[17] Zob. P. Czapliński, Dz. cyt., s. 55.

[18] Zob. Tamże, s. 67.

[19] Tamże, s. 72.

[20] S. Bereś, Dz. cyt., s. 198.

[21] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 282.

[22] Tamże, s. 281.

[23] Tamże, s. 166.

[24] Tamże, s. 66.

[25] S. Bereś, Dz. cyt., s. 171.

[26] T. Konwicki, Pamiętam, że było gorąco, Dz. cyt., s. 99.

[27] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 62.

[28] Tamże, s. 81.

[29] T. Konwicki, Pamiętam, że było gorąco, Dz. cyt., s. 16.

[30] S. Bereś, Dz. cyt., s. 71.

[31] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 204.

[32] Tamże, s. 282.

[33] T. Konwicki, Kalendarz i klepsydra, Warszawa 1989, s. 172.

[34] Tamże, s. 173.

[35] T. Konwicki, Nowy Świat i okolice, Warszawa 1986, s. 31.

[36] S. Bereś, Dz. cyt., s. 57.

[37] Tamże, s. 58.

[38] P. Czapliński, Dz. cyt., s. 144.

[39] Tamże, s. 145.

[40] Tamże, s. 148.

[41] A. Fiut, Konwickiego quasi-traktat o ubecji, [w:] Kompleks Konwicki: materiały z sesji naukowej zorganizowanej w dniach 27–29 października 2009 roku przez Wydział Zarządzania i Komunikacji Społecznej UJ oraz Wydział Polonistyki UJ, red. A. Fiut, T. Lubelski, J. Momro, A. Morstin-Popławska, Kraków 2010, s. 79–80.

[42] S. Chwin, Samobójstwo altruistyczne w Małej apokalipsie Tadeusza Konwickiego, [w:] Kompleks polski, Dz. cyt., s. 61.

[43] P. Czapliński, Dz. cyt., s. 162.

[44] S. Bereś, Dz. cyt., s. 207.

[45] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 12.

[46] T. Konwicki, Pamiętam, że było gorąco, Dz. cyt., s. 107.

[47] S. Bereś, Dz. cyt., s. 122.

[48] Tamże, s. 177.

[49] H. Gosk, Zaczynając od Rojstów i Władzy… Tadeusza Konwickiego spotkania z Imperium, [w:] Kompleks Konwicki, Dz. cyt., s. 28.

[50] T. Konwicki, Pamflet na siebie, Dz. cyt., s. 91.

[51] S. Chwin, Dz. cyt., s. 59.

[52] T. Konwicki, Pamiętam, że było gorąco, Dz. cyt., s. 181.

[53] Tamże.

[54] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 123.

Olejnik z Palikotem, Pochanke ze Schetyną, czyli fotoradarów ciąg dalszy :)

Kilka dni temu pisałem o poniedziałkowym programie Tomasza Lisa. Jako że polskie media przez ostatni tydzień zapomniały o niemal wszystkim poza fotoradarami, szybko okazało się, że argumentacja, którą posługuje się redaktor naczelny „Newsweeka” ma swoich wiernych zwolenników wśród polityków oraz dziennikarzy.

Dla jasności – uważam, że o przepisach drogowych w Polsce należy rozmawiać nie tylko w kontekście karania kierowców: uporządkować znaki drogowe, zmienić niektóre ograniczenia prędkości oraz zlikwidować absurdalnie umiejscowione fotoradary. Jednak to w jaki sposób rozmawiają o tym polskie media, tak naprawdę przekreśla szansę na jakąkolwiek zmianę. Jeśli w trzech programach publicystycznych („Tomasz Lis na żywo”, „Kropka nad i” oraz „Fakty po faktach”) słyszymy wyłącznie powtarzane z ust do ust miejskie legendy, to oznacza, że nie możemy liczyć na żadną merytoryczną dyskusję.

http://www.flickr.com/photos/66462425@N07/7663810672/sizes/m/
by Better Driving Please

We wtorek (dzień po programie Tomasza Lisa) gościem Moniki Olejnik w „Kropce nad i” był Janusz Palikot. Zaproponował sposób walki z fotoradarami: maski Donalda Tuska, Jacka Rostowskiego oraz Sławomira Nowaka, które rozda kierowcom, aby mogli ukryć się przed złowrogimi fotoradarami. Bardzo się cieszę, że lider Ruchu Palikota użył właśnie masek, w tym przypadku wyjątkowo symbolicznych. Oglądaliśmy to już w filmie „Na fali”, w którym czterech przestępców ubranych w maski prezydentów Stanów Zjednoczonych okradało banki. Mam nadzieję, że Janusz Palikot w równie happeningowy sposób poradzi społeczeństwu, jak omijać inne przepisy prawa. Ciekawe też, czy polityk pomyślał o tym, że być może dzięki jego metodzie pozbawienia prawa jazdy mógłby uniknąć przyszły sprawca śmiertelnego wypadku drogowego. Panie pośle, prosimy o więcej przykładów takiej odpowiedzialnej polityki oraz lewicowej wrażliwości.

Janusz Palikot w doskonały sposób uargumentował swoją propozycję: „nie może być tak, że facet, który raz w tygodniu lata do pracy samolotem, będzie rozstrzygał o tym, jak ciężkie jest życie kierowcy w Polsce”. Oczywiście, wywód ten nie ma logicznego sensu, ponieważ fakt, że ktoś lata raz w tygodniu samolotem, nie wyklucza tego, że jest również kierowcą. Zresztą, Palikot kilkukrotnie podczas rozmowy mieszał się w sprawie tego, czy Donald Tusk kieruje samochodem jako premier, o tych tabloidowych rozważaniach nie warto pisać. Jednak, nawet przyjmując tę retorykę, aż boję się pomyśleć, o ilu podobnych rzeczach musi decydować premier, który – chociażby – nigdy nie przeprowadzał operacji, a ma wpływ na tysiące chirurgów!

Następnie Janusz Palikot podparł się statystyką: według niego osiemdziesiąt procent wypadków powodowanych jest albo przez pijanych kierowców, albo przez rajdowych kierowców. Ze względu na (wyjątkowo specjalistyczne) określenie „rajdowy”, podane dane trudno zweryfikować. Według opracowania Komendy Głównej Policji „Wypadki drogowe w Polsce w 2011 roku”, nietrzeźwi kierowcy uczestniczyli w 12,4 procentach wypadków. Janusz Palikot – oraz wszystkie osoby, które wypowiadają się na ten temat – powinien wiedzieć, że do jednej statystyki nie można wrzucać wpływu alkoholu oraz prędkości, ponieważ brak trzeźwości nigdy nie jest bezpośrednią przyczyną wypadku. Taką może być np. nieprawidłowa zmiana pasa ruchu lub nadmierna prędkość. Według tego samego opracowania KGP w 2011 roku nadmierna prędkość była przyczyną 28,5 procent wszystkich wypadków spowodowanych przez kierujących.

Nawet, przyjmując najbardziej korzystne dla Janusza Palikota rozwiązanie i dodając obie te liczby (a przecież na pewno znaczna część kierowców, która nie dostosowała prędkości do warunków jazdy, była jednocześnie nietrzeźwa) – wychodzi nam 40,9 procent. Skąd zatem absurdalna liczba 80 procent, przytoczona przez Palikota? Nie wiadomo, najprawdopodobniej pochodzi stąd, skąd większość argumentów, które pojawiają się w mediach przy okazji dyskusji o fotoradarach.

Lider Ruchu Palikota opowiedział o pomyśle, częściowo znanym już z programu Tomasza Lisa. Zaapelował, żeby pieniądze pozyskane z mandatów były przeznaczane na kampanie społeczne, promujące bezpieczne zachowanie na drogach. Według niego dzięki takim kampaniom we Francji spadła liczba wypadków (swoją drogą – także nie wiem, jak Palikot to sprawdził, nie ma skutecznej metody, żeby jednoznacznie zweryfikować, dlaczego wypadków jest mniej). Nie wiem, czy Palikot, który od trzech kadencji jest posłem, naprawdę nie wie, że przygotowanie budżetu nie działa w tak prosty sposób, czy jego populizm wspiął się na takie wyżyny, które trudno już nawet zrozumieć.

Chwilę później poznaliśmy także najczęstsze – według polityka – przyczyny, z powodu których Polacy dostają mandaty: na krzywej drodze ustawiane są ograniczenia do 20, 30 i 40 km/h. Bardzo rzadko widzę główne drogi (a nie ukrywajmy – na takich najczęściej mierzona jest prędkość), na których jest ograniczenie do 30 lub 40 km/h. Zawsze jest tego jakiś konkretny powód – nie krzywa droga, jak twierdzi Palikot, tylko np. pobliska szkoła, ponieważ takie ograniczenia znajdują się właściwie tylko w obszarze zabudowanym. Ograniczenie do 20 km/h to już naprawdę wyjątek – ustawiany tylko w przypadkach remontów (często zbyt długo po ich zakończeniu), osiedli mieszkaniowych lub nieutwardzonej drogi, która kurzy się, przez co mieszkańcy proszą o ustawianie bardzo niskiego limitu prędkości. Mierzenie prędkości we wszystkich tych przypadkach (czy to przez policję, czy to przez fotoradar) jest sytuacją naprawdę rzadko spotykaną. Dlatego wmawianie społeczeństwu, że mandaty to wyłącznie skutek takich ograniczeń jest wyjątkowo cyniczne. Gdy następnym razem jakiś polityk będzie opowiadał takie historie, naprawdę warto żeby wcześniej zastanowił się nad kilkoma tysiącami osób, które co roku giną na polskich drogach.

Wątek ograniczeń był zresztą dłuższy – Palikot ponarzekał także, że jest bardzo mało miast, w których przez cały czas jest ograniczenie do 50 km/h – „najczęściej te ograniczenia są znacznie większe”. I znów, wnioski polityka, to raczej refleksje wysnuwane podczas podróży po Polsce niż efekt jakiejkolwiek analizy. Zwiększanie ograniczeń najczęściej wynika bowiem np. z bliskości szkoły lub rynku (w wielu miejscowościach droga przechodzi przez rynek i ścisłe centrum) lub – po prostu – dużej liczby śmiertelnych wypadków. Rozumiem, że Ruch Palikota w takich sytuacjach nie starałby poprawić bezpieczeństwa? Zresztą, obwinianie tego, że na jakiejś drodze ograniczenie wynosi 40 a nie 50 km/h świadczy także o całkowitym niezrozumieniu zasad projektowania dróg. Do skracania czasu podróży służą drogi ekspresowe i autostrady, ewentualnie obwodnice miejscowości. W przypadku mniejszych dróg absolutnym priorytetem powinno być bezpieczeństwo mieszkańców, a nie fakt, że przejeżdżający przez tę miejscowość kierowca zaoszczędzi trzydzieści sekund, jadąc dziesięć kilometrów szybciej.

Monika Olejnik – na szczęście, przeprowadzająca rozmowę w zupełni inny sposób niż Tomasz Lis – wspomniała o tym, co w poniedziałek najbardziej emocjonowało dziennikarza TVP: uniknięciu punktów karnych, gdy zapłacimy więcej. Żeby mieć czyste sumienie, napiszę jeszcze raz: niekoniecznie więcej, po prostu maksymalną stawkę mandatu. Głównym celem tego przepisu nie jest unikanie przyznawania punktów karnych, chociaż rzeczywiście wielu kierowców w ten sposób oszukuje państwo.

„Niech sobie premier nawet w ogóle nie jeździ samochodem, tylko niech się nie wypowiada na temat spraw, których kompletnie nie zna” – mówi Palikot, po czym dodaje, że w Polsce większość znaków jest ustawionych wbrew zdrowemu rozsądkowi. Oczywiście, to wiatr, wiejący w żagle, kierowców, którzy myślą: „ja nie łamię przepisów, to przepisy są złe/drogi zbyt dziurawe/autostrad za mało”. Co prawda, polityk nie będzie już się tym przejmował, ponieważ o swoich słowach nie będzie najprawdopodobniej pamiętał chwilę po wyjściu ze studia. Palikot, który krytykuje innych za wypowiadanie się na tematy, o których nie mają pojęcia, trudno nawet komentować – w kontekście całej rozmowy brzmi to po prostu jak dowcip.

Zdaniem polityka najbardziej w Polsce pomoże wybudowanie dróg oraz prowadzenie kampanii społecznych. Problem w tym, że najważniejsze drogi już zostały wybudowane albo właśnie się budują, może stwierdzić to każdy, kto zgłębi ten wątek chociażby na tyle, żeby na Wikipedii spojrzeć na mapkę dróg ekspresowych oraz autostrad i porównać ją do stanu z 2007 roku. Warto też spojrzeć, jakie odcinki zostaną oddane przez najbliższe dwa lata. Przeświadczenie Palikota o działaniu kampanii społecznych – jak już pisałem – trudno w jakikolwiek sposób zweryfikować. Podobnie nie da się jednoznacznie powiedzieć, czy liczbę ofiar zmniejszają cokolwiek innego, np. przydrożne krzyże lub fotoradary. Przede wszystkim jednak powinniśmy wyjść z założenia, że jedno nie wyklucza drugiego, a kampanie społeczne można przeprowadzać przy jednoczesnym egzekwowaniu obowiązującego prawa.

W rozmowie pojawia się też kolejny wątek, który ostatnio jest bardzo często eksploatowany przez media – mandatów jako sposobu na zwiększenie finansów państwa. Od doświadczonych polityków – jak Palikot – wymagałbym więcej zrozumienia, że takie zarzuty (półtora miliarda to na tle całego budżetu suma relatywnie niewielka) są absurdalne. Niestety, politykowi wystarcza wniosek, że w polskich fotoradarach chodzi tylko o „zagrabienie pieniędzy od obywateli”.

W tej fazie rozmowy temat półtora miliarda złotych wracał jak bumerang – tym razem podrzuciła go Monika Olejnik, proponując, aby pieniądze były przeznaczone na budowę dróg. Palikot podchwycił ten wątek i poprosił, żeby Donald Tusk zobligował się, że wyda te pieniądze co do złotówki. Dziennikarce i politykowi umknął istotny szczegół: Polska wyłącznie na budowę dróg przeznacza wielokrotnie więcej. Nie mówiąc już o innych wydatkach częściowo związanych z bezpieczeństwem dróg: policji, innych służbach, edukacji, etc. I – znów – dziwić może to, że dziennikarka i polityk traktują budżet, jak miejsce, w którym można konkretne dwieście złotych z mandatu przeznaczyć na kupno czterech łopat, za pomocą których będzie się budowało autostradę.

Jednak, gdy myślałem, że usłyszałem już wszystko, Palikot powiedział rzecz, która pozostałe zdystansowała o kilka długości – zaproponował, aby państwo wypłacało (oczywiście ze słynnej puli półtora miliarda złotych) nagrody dla kierowców, którzy nie łamią prawa. Ta propozycja może konkurować wyłącznie z zaproponowanym przez Tomasza Lisa (i nie tylko – o tym w dalszej części tekstu) systemem mandatów bez kar finansowych. Mam nadzieję, że kolejne nagrody Palikot wypłaci mężom, którzy nie biją żon oraz wszystkim obywatelom, którzy nie kradną?

Na tym skończyła się część rozmowy poświęcona fotoradarom. Później mogliśmy usłyszeć wypowiedzi Janusza Palikota na szereg innych tematów. Ciekawe, czy pozostałe refleksje Janusza Palikota oparte są na równie merytorycznej wiedzy oraz dogłębnej analizie, jak w przypadku fotoradarów?

Niestety, na tym się nie skończyło – dwa dni później Justyna Pochanke w „Faktach po faktach” rozmawiała z Grzegorzem Schetyną. Tutaj znów obejrzeliśmy popis populizmu i niewiedzy – niestety, z obu stron, także posła Platformy Obywatelskiej. Dziennikarka (podpierając się być może tymi samymi statystykami, o których mówił Tomasz Lis) stwierdziła, że większość Polaków jeździ przyzwoicie. Co ciekawe, słowo „większość” jest w dyskusji o fotoradarach kluczowe – dokładnie tak samo mówił Palikot o znakach: „większość z nich ustawiona jest wbrew zdrowemu rozsądkowi”.

Pochanke zasugerowała (tradycyjnie), że akcja Sławomira Nowaka wynika z troski o budżet. Gdybyśmy porównali budżet Polski do miesięcznego budżetu domowego, to kwota, którą państwo zamierza uzyskać z mandatów (półtora miliarda złotych) wynosi 15 złotych dla osoby, która zarabia 3000 złotych netto. Dodajmy, że ta przykładowa osoba jednocześnie bardzo wysoki kredyt do spłacenia. Czy to naprawdę oszczędność, która w takiej perspektywie wydaje się istotna? Według dziennikarzy i niektórych polityków – najwyraźniej tak, ponieważ teorię o uzupełnianiu budżetu dzięki mandatom wygłaszali oni w minionym tygodniu dziesiątki razy.

Przez ostatni tydzień słyszeliśmy coraz bardziej nieprawdopodobne historie związane z tą kwotą – m.in. że teraz policja specjalnie będzie łapała więcej kierowców, żeby nie stracić pieniędzy. Po pierwsze – w 2012 roku w budżecie przewidziano niewiele mniejszą kwotę, której nie udało się zrealizować. Po drugie – prognozowanie jest bardzo ważną częścią zarządzania państwem. Władza musi prognozować dziesiątki rzeczy, począwszy od liczbę chorych na grypę, skończywszy na ilości powstających firm. Nikt nikomu nie zarzuca, że władza wymaga w ten sposób, żebyśmy masowo chorowali (albo zakładali firmy). Jestem jednak przekonany, że w przypadku odwrotnej sytuacji (tj. braku pewnych prognoz) opozycja krytykowałaby rząd za to, że nie potrafi nawet przewidywać, co stanie się w najbliższej przyszłości.

Zgodnie z nową tradycją polskiego dziennikarstwa, Justyna Pochanke postanowiła zaproponować własną reformę ruchu drogowego – ironicznie zaproponowała, żeby rząd wprowadził wszędzie ograniczenie do 30 km/h, a wtedy nikt się nie zabije. Zarzut mija się z faktami i realnymi działaniami, które miały miejsce przez ostatnie lata – m.in. podniesieniem dozwolonej prędkości na drogach ekspresowych oraz autostradach.

Następnie dziennikarka analizowała, co wpłynęło na zmianę opinii Donalda Tuska, który jeszcze sześć lat temu mówił, że: „tylko facet, który nie ma prawa jazdy może wydawać takie pieniądze na fotoradary, a nie na drogi”. Być może, gdyby dziennikarze (nie tylko Justyna Pochanke, ten zarzut powtarzany jest przez wielu z nich) zajrzeli do internetu, zamiast powielać kalki, zorientowaliby się, że w dzisiejszych realiach wypowiedź Donalda Tuska jest nieaktualna. Dróg jest coraz więcej, a liczba ofiar wypadków – niestety – wzrasta (wyjątkiem jest 2012 rok).

W tym momencie Grzegorz Schetyna postanowił przyłączyć się do najgłośniejszego chóru zeszłego tygodnia. Stwierdził, że „za przekroczenie prędkości o 12, 15 km/h są już bardzo wysokie kary”. Dodał też, że we Francji jest inaczej, ponieważ do 15 km/h jest ostrzeżenie lub kara do 10 euro. Natomiast powyżej 50 km/h – 3 tysiące euro.

Przeanalizujmy tę wypowiedź po kolei. Za przekroczenie prędkości, o których mówił Schetyna, można w Polsce dostać… od 50 do 100 złotych mandatu! Wartość pieniędzy jest subiektywna, ale – w porównaniu do innych państw – na pewno nie są to „bardzo wysokie kary”. W niemal każdym europejskim kraju otrzymalibyśmy zdecydowanie wyższy mandat. Przytoczony przykład Francji jest bardzo efektowny, jednak całkowicie nieprawdziwy. Za przekroczenie prędkości do 19 km/h we Francji płaci się 72 lub 135 euro, powyżej 50 km/h – 1700 euro. Skąd więc wziął się przykład, o którym mówił Schetyna? Nie wiadomo. Z ciekawości sprawdziłem też poprzednie stawki mandatów we Francji, jednak – niestety – również nijak mają się do tych, które były wicepremier podawał za przykład.

W Polsce wielu kierowców twierdzi: „ja nie przekraczam prędkości, jadę jedynie piętnaście kilometrów więcej niż można, jechanie tyle to nie jest łamanie przepisów, łapcie tych wszystkich piratów, a ode mnie się odczepcie!”. Policjanci wielokrotnie udowodniali, że piętnaście kilometrów to czasami bardzo dużo – wystarczy sprawdzić, jak wydłuża się droga hamowania przy prędkości np. 50 i 65 km/h. Schetyna, mówiąc o karaniu wyłącznie za duże przekroczenie prędkości, promuje taki sposób myślenia.

Po wysłuchaniu interesującej historii o Francji, Justyna Pochanke postanowiła zrewanżować się własnym pomysłem. Zresztą, pomysłem, który już raz słyszeliśmy: zlikwidowanie kar finansowych i pozostawienie wyłącznie punktów. Uzasadnienie: „pirat zapłaci, jak chce”. To nic, że wszystkie kraje idą w przeciwną stronę – zwiększania stawek mandatów. To nic, że najbezpieczniejsze (pod względem ruchu drogowego) kraje to te, gdzie kary finansowe są najwyższe. To nic, że stwierdzenie „pirat zapłaci, jak chce” nie ma żadnego sensu – skąd wniosek, że ktoś, kto jeździ niebezpiecznie, musi być bogaty? 90 km/h w obszarze zabudowanym można jechać też fiatem 126p. Nie zważając na to wszystko, Justyna Pochanke stwierdziła, że ta, nadzwyczaj awangardowa, metoda sprawdzi się właśnie w Polsce.

Wymagam od mediów i polityków opozycji, żeby przyjrzały się programowi poprawy bezpieczeństwa drogowego, który proponuje rząd. Wystarczy spojrzeć na liczbę ofiar wypadków drogowych, żeby zobaczyć, że to absolutnie najważniejszy temat współczesnej Polski. Chciałbym, aby obserwatorzy życia politycznego oraz sami politycy potrafili wskazać, co można zrobić, aby w przyszłych latach można było uratować więcej Polaków, którzy poruszają się po drogach.

Właśnie dlatego nie potrafię zrozumieć, dlaczego ten temat stał się wypadkową najgorszych cech polskiej polityki oraz dziennikarstwa: populizmu, płytkości osądów, a przede wszystkim – opowiadania widzom wielu, zasłyszanych gdzieś lub wymyślonych podczas programu, dyrdymałów. Naprawdę, średniej wielkości miejscowość, która co roku znika z mapy Polski, zasługuje na znacznie większy szacunek. Nie zdziwmy się, jeśli za kilka lat liczba ofiar nie spadnie, a kierowcy będą ubierali maski, żeby nikt ich nie złapał; twierdzili, że piętnaście kilometrów więcej niż ograniczenie to żaden problem i we Francji za to płaci się dziesięć euro; opowiadali o dwunastu fotoradarach na Słowacji oraz żądali, aby państwo zlikwidowało kary finansowe za łamanie przepisów i wprowadziło nagrody dla kierowców, którzy nie przekraczają prędkości.

Główne problemy polityki społecznej w Polsce – debata :)

JEREMI MORDASEWICZ: Dla mnie najbardziej istotna jest korelacja funkcjonowania rynku pracy i gospodarki. W Polsce pracuje zaledwie 60% osób w wieku produkcyjnym. Ci którzy pracują, pracują stosunkowo długo (czyli tu już rezerw nie ma), ale produktywność to jest w tej chwili około 61% średniej produktywności w UE. Jeżeli chcielibyśmy szybciej tworzyć miejsca pracy i dać zatrudnienie tej 2.5 milionowej rzeszy ludzi nie mogących znaleźć pracy, (młodzież, osoby po 50-tce chcące dalej pracować, ukryte bezrobocie na wsi: 1.5 mln ludzi), musielibyśmy znacząco zwiększyć poziom inwestycji. Obecnie inwestujemy około 20% PKB, to są łącznie inwestycje krajowe i zagraniczne. Żeby rynek pracy dobrze funkcjonował, ludzie mieli pracę i realizowało się hasło „więcej pracy, mniej zasiłków”, musimy zwiększyć zapotrzebowanie na pracę (a nie ma innego na to sposobu niż inwestycje: utworzenie jednego miejsca pracy w Polsce to ok. 150 tys. zł). Musimy zwiększyć też podaż pracy, czyli oddziaływać na trzy czynniki. Motywację, kwalifikacje, zdrowie. Analizując politykę społeczną trzeba ją brać przez pryzmat tych wymiarów. Sprowadzać, czy danego rodzaju polityka społeczna zwiększa, czy zmniejsza motywację do pracy. Czy pogarsza, czy polepsza stan zdrowia. Czy, co niesłychanie istotne, zachęca do podnoszenia kwalifikacji, czy zniechęca. Przykładem niech będzie polityka wobec wsi. Mamy dylemat: jak pomagać mieszkańcom biednych gmin rolniczych w Polsce. Istnieje duża różnica miedzy dużymi aglomeracjami miejskimi, a regionami rolniczymi. Jak pomagać wsi, gdzie dochód w gospodarstwa rolniczego jest mniejszy niż gospodarstw pracowniczych w miastach-jak im pomóc? Dziś pomoc polega na transferze prawie 40 mld zł rocznie. Są to bezpośrednie dopłaty do rolnictwa, KRUS, inne programy. Jak owe 40 miliardów podzielimy przez 2 miliony gospodarstw, to mamy ok. 20 tys. na gospodarstwo i skłonność ludzi do ludzi do sprzedaży gospodarstw i przenosin do miast jest bardzo mała. Spowolniliśmy proces odchodzenia od rolnictwa i przechodzenia ludzi do wyżej produktywnych sektorów gospodarki oraz ze wsi do aglomeracji miejskich. Skutek? Z punktu widzenia gospodarczego oczywiste jest, że kapitał ma płynąć tam, gdzie przynosi najwyższą stopę zwrotu. Jeżeli szybko chcemy stawać się zamożni, to powinniśmy go lokować w przemyśle farmaceutycznym, lotniczym, telekomunikacyjnym. Kierowanie pieniędzy na wieś nie ma najmniejszego sensu. Produktywność tej grupy jest ok. 5 razy mniejsza, niż innych. 15% ludzi wytwarza tam niecałe 4% PKB. Z gospodarczego punktu widzenia, to marnowanie pieniędzy. Ze społecznego, czy to daje dobre rezultaty? Nie! Powstrzymaliśmy przejście osób z rolnictwa do produktywniejszych sektorów, bo jak ktoś dostaje średnio 20 tys. rocznie na gospodarstwo, to czemu miałby się przenosić, gdzie taką premię uzyska? A my moglibyśmy to zrobić inaczej, ułatwić tymi pieniędzmi, zachęcić do zmiany sektora na bardziej wydajny. Dając te pieniądze uzyskujemy to, że nikt nie chce sprzedawać gospodarstw. Średnie gospodarstwo w Polsce to 8 hektarów- czasem 4 (Podkarpacie), czasem 15 (ziemie zachodnie). Nie możemy prowadzić konsolidacji gospodarstw rolnych, mimo, że byśmy chcieli, żeby w rolnictwie pracowało 3x mniej ludzi, a reszta zasiliła inne sektory. Nie możemy tego zrobić, bo nikt nie chce sprzedawać ziemi. Wyobraźmy sobie, że te same pieniądze adresujemy do dzieci wiejskich, które dostaną dobre wykształcenie już od przedszkola (a nie od szkoły podstawowej). Chodzi o to, żeby wyrównać na stracie możliwości wszystkim. Rozumiem przez to finansowanie ludzi zajmujących się opieką w szkołach, finansowanie dożywiania, pomocy dydaktycznych, dojazdów, kursów dla młodzieży starszej, internaty (bo potrzebna nam koncentracja szkół).Pozwoliłby to młodzieży dziś kończącej szkoły rolnicze lepiej być przygotowanym do różnego rodzaju pracy. 2 lata temu my mieliśmy problemy z zatrudnieniem 150 młodych ludzi w okolicach Ostródy. Przez 2 lata szkoliliśmy te osoby ponosząc koszty, bo oni są nie zatrudnialni w gospodarce XXI wieku. Następnie, chcąc przenieść 2-3 miliony ludzi do dużych miast, które nie mając dopływu rąk i głów do racy, powinniśmy rozwijać czynszowe budownictwo mieszkaniowe. Żeby pracownicy mogli podążać za pracą. W Polsce zasoby czynszowe (na wynajem) wynoszą zaledwie 13%, gdy w Niemczech to 40%. Będąc liberałem jestem za tym, by mnie opodatkować i coś dotować. Ale z sensem. Te same pieniądze, lepiej wydane, dałby by nam ogromne przyśpieszenie. Obecnie młodzież wiejska, gorzej wykształcona, musząca podejmować czasochłonne dojazdy do pracy-marnuje się. Jest to sposób na przyśpieszenie rozwoju i jednoczesne wyrównywanie szans. Bo my, inwestorzy nie pójdziemy na tereny wiejskie. Jak ktoś mi mówi, że będzie ściągał do wschodniej Polski inwestycje, mówi głupstwa. Tak jest na całym świecie, szansę rozwojową mają duże aglomeracje. Wynika to m.in. z tego, że mając miasto, gdzie jest 100 fabryk, a jedna z nich padnie, to pozostałe 99 bez problemu przejmie ludzi. W mieście gdzie jest 1-2 fabryki, ich upadek jest jego końcem. A firmy upadają co kilka, kilkanaście lat i zawsze tak będzie. Z drugiej strony pracodawcy muszą mieć dopływ pracowników i szansę ich pozyskiwania z roku na rok. Cały czas musimy mieć możliwość zatrudniania i zwalniania kolejnych osób, zapotrzebowanie zmienia się. Będąc liberałem i przedsiębiorcą nie mam nic przeciw prowadzeniu polityki społecznej, jeżeli będzie ona racjonalna.

KRYSTYNA SZAFRANIEC: Ja pracuję w instytucie rolnictwa PAN i też mam coś na uwagi Pana Mordasewicza do powiedzenia. Transfer z rolnictwa, do powiedzmy usług nie jest taki prosty. Jest też przecież bardzo ważny czynnik kulturowy i społeczny. On się w tej racjonalności nie odnajduje. Ale zgoda, że jest parę przesłanek, które czynią tę wypowiedź bardzo racjonalną. Dam przykład, ja robię badania od połowy lat 90-tych, pytając wiejską młodzież (uczniowie szkól średnich): „kim chciałbyś być, gdy dorośniesz, gdzie chciałbyś mieszkać”. To w jednym z badań, w którym uczestniczyło 6 tys. uczniów szkół średnich wiejskich, dwie setne procenta zadeklarowało, że chciałoby być rolnikiem. 7 osób. Na pytanie gdzie chcieliby mieszkać 20% mówiło, że chce mieszkać na wsi. Dziś po 10 latach w podobnym badaniu zainteresowanie zawodem rolnika jest na niezmienionym poziomie. Krótko mówiąc, zainteresowanie profesją rolnika jest praktycznie zerowe. Natomiast wzrasta chęć mieszkaniem na wsi. Jest zatem problem rynku pracy na obszarach wiejskich, a nie nimi zainteresowania. Wiem, co mówią ekonomiści, ale gdybyśmy rozważali możliwość stworzenia rynku pracy poza wielkimi aglomeracjami, to ludzie młodzi wyobrażają sobie mieszkanie na obszarach wiejskich. Przenoszenie ludzi do dużych miast stwarza problem absorpcji wielu mieszkańców wsi w mieście. Swego czasu zajmowała się tym Prof. Lena Kolarska-Bonińska, gdzie w publikacji dla Instytutu Spraw Publicznych eksperci wskazują, że zmiana miejsca zamieszkania ludności wiejskiej zderza się z realiami kulturowymi, społecznymi i edukacyjnymi. Ponieważ to nie jest kwestia chęci i przymusu ekonomicznego, by ludzi ze wsi wyprowadzić. Oni muszą mieć pewien określony poziom kompetencji. Pan Mordasewicz powoływał się na przykład z okolic Ostródy, tak, ci ludzie są tak wykształceni, że ze swymi kompetencjami w mieście nie tworzą konkurencji żadnej. Zgadzam się, że czas na racjonalną wizję, ale zwracam uwagę, że będzie to proces długotrwały i trudny. Trzeba będzie zmienić budżet polityki społecznej w finansowaniu różnych sektorów, w tym edukacji. Trzeba zmienić reguły gry. Zwróćmy uwagę, że polska szkoła odtwarza nierówności społeczne. Także w mieście. Zróbmy coś, żeby ci przesunięci z obszarów wiejskich byli konkurencyjni, żeby mogli sprzeda
ć gospodarstwo, kupić mieszkanie, znaleźć pracę. Moja wiedza wskazuje na to, że racjonalny pomysł Pana Mordasewicza jest trudny społecznie, ale kiedyś musimy zacząć poważnie traktować wieś. Potrzebna jest decyzja co do celów kierunkowych, ale ja się zgadzam z Panem Mordasiewiczem i od czegoś trzeba zacząć. Natomiast odnośnie raportu o młodych Polakach, którym się zajmowałam. Raport, który napisałam, powstał w związku z pytaniem o to, gdzie tkwią zasoby modernizacyjne Polski, którymi można by się posłużyć, żeby zrealizować projekt modernizacyjny, jaki powstał w zespole Michała Boniego. Celem było wskazanie w kraju, który nie ma zbyt wielu zasobów, zawłaszcza infrastrukturalnych, materialnych, zasobów, jakie można by zaangażować w modernizację. A jednocześnie byłoby to bez dodatkowych kosztów, dawało szansę posiadanym już potencjałom. Boni wpadł na pomysł, że takim potencjałem jest młodzież. Obraz młodzieży jest tak stereotypowy, że zanim chciał sobie odpowiedzieć na to pytanie , zaprosił ekspertów, żeby na początek odpowiedzieli na pytanie bardziej zasadnicze : „kim są młodzi Polacy?”. Po pierwszych analizach, jakie prezentowałam w Kancelarii Premiera, szukających tego, co młodzież ma, co jest potencjałem nie tylko na rynku pracy, ale ogólnospołecznym, doprowadziłam do pewnej sytuacji. Michał Boni usiadł zmartwiony przy stole i zapytał: „No dobrze, Pani Profesor, my tu szukamy potencjału wśród młodych. A Pani tyko o problemach, gdzie tu jest ten potencjał?”. Był przerażony, bo jakiego tematu ja bym nie ruszyła: edukacji, rynku pracy, zakładania rodziny, stylu życia, zdrowia, spójności społecznej-wszędzie były problemy. Moja odpowiedź była uspokajająca i prosta. Potencjał młodych wyraża się w ich aspiracjach życiowych, tego co chcą w życiu zrobić ze sobą i w ich kompetencjach. Raport, który powstał z pytania o zasoby i potencjał młodego pokolenia, w gruncie rzeczy stał się raportem o problemach. Jest to pewne odbicie ogólno społecznych problemów, bo młodzi najszybciej wyczuwają na własnej skórze różnego typu napięcia, sprzeczności, problemy. A dorośli się do nich przyzwyczajają i udają, że nie są one tak bolesne, jakby się wydawały. Jakie problemy są szczególnie ważne? Wszystkie o jakich mowa w raporcie. Do rekomendacji zaproponowałam jednak ministrowi Boniemu szczególe pochylenie się nad trzema obszarami. Edukacja. Mimo wielu sukcesów, jakimi Polska się chwali, np. wysokim wskaźnikiem solaryzacji, najszybszej dynamiki przyrostu osób kształcących się na wyższych uczelniach (choć wg moich i CBOSu badań następuje wychłodzenie tego trendu, w związku z dewaluacją dyplomów), jest to szczególnie potrzebujący naszych polityk społecznych obszar. Mimo wysokich wskaźników, jakość edukacji jest bardzo wątpliwa. Na każdym szczeblu. Przykładowo chwalimy się przyrostami pewnych wskaźników w badaniu elementarnych kompetencji młodzieży poniżej szczebla szkoły wyższej GIZA. Tak, są pewne przyrosty dobrych wyników. Ale w moim raporcie, w rozdziale o edukacji wyeksponowałam na podstawie tabel gizowskich, że polska młodzież ma bardzo krótkie ramie ilustrujące bardzo wysokie sukcesy w testach, a bardzo długie ramię w ocenach najgorszych. To ostatnie ramię jest krótsze niż kilka lat temu, ale ciągle długie. W innym wykresie GIZA pokazującym zależność statusu pochodzenia a kapitałem kulturowym i karierami edukacyjnymi. Są państwa, gdzie ta zależność jest mało widoczna. Kanada, kraje skandynawskie, Australia i inne. Polska jeśli ma dobre wyniki, to w grupie młodzieży mającej tzw. dobry kapitał kulturowy. Edukacyjna wartość dodana szkoły jest niewielka w stosunku do tego, co młodzież już do niej przynosi ze sobą. Jest walka polityczna o to, czy nauczyciele polscy są dobrzy, czy źli. Premier Tusk się kłóci z badaniami OECD, czy nauczyciele polscy pracują dużo, czy mało, źle, czy dobrze. Uważam, że dużo w tym takich czarów przedwyborczych, bo trzeba by zmienić wiele. Jako nauczyciel akademicki widzę to, że przychodzi tzw. młodzież „gorsza”, ale jeśli ona uważała w liceum, że studiowanie niewiele znaczy, to ja niewiele mogę zrobić. Problemem jest też nie sprofilowanie studiów wyższych pod rynek pracy. Myślenie uczelni oraz studentów, że przyjście studenta po wiedzę kończy się na dyplomie i cześć. A dziś czasy są takie, że w dynamicznie rozwijającym się świecie przyjście na studia jest podstawą zaledwie wiedzy i pomocą w zdobyciu umiejętności kształcenia. Pozwala to się rozeznać w niszach rynku pracy, łączenie pracy ze studiowaniem, by się przekonać przy zetknięciu z rynkiem pracy, że trzeba składać swoją karierę na zasadzie klocków lego i dokładania do niej krótkich kursów (np. rocznych na uczelni), staży i tak dalej. Ten zasób młodych ludzi będzie coraz istotniejszy. Muszą się nauczyć wyczuwać miejsca gdzie można bezpiecznie się skierować, jak saperzy. Wymaga to nieustannej diagnozy rynku pracy i korekty własnych kompetencji. Oni ciągle myślą, że studia przygotowują do zawodu. Otóż obecnych trendach mówienie, że „wykonuję pracę niezgodną z zawodem” jest anachroniczne. Dziś studia nie przygotowują do zawodu, przygotowują do uczenia się do zawodu. Do różnych zajęć. Zwróćmy uwagę, że Amerykanie nie pytają się „jaki jest Twój zawód”, tylko ” czym się zajmujesz”. Ale ta umiejętność wykorzystania różnych wariantów edukacji zależą od tego, czy uczelnie są w stanie zaadaptować się do nowych wyzwań. Ja uważam, że zdolność adaptacji młodych ludzi do zmian jest znacznie wyższa niż zdolność uczelni, które są twierdzami broniącymi się przed jakąkolwiek zmianą. Dalej, kwestia kształcenia zawodowego. Ono zupełnie leży, bo kiedyś w strachu przed bezrobociem wymyślono, że antidotum to matura i studia. A zatem odeszliśmy od kształcenia zawodowego, co trzeba odwrócić (oczywiście w nowych realiach). A zatem same sukcesy edukacyjne pokazują też jak dużo jest do zrobienia. W kwestii rynku pracy mam satysfakcję, że media po spotkaniu w Kancelarii Premiera odnośnie naszego raportu, zaczęły mówić o tzw. „umowach śmieciowych”. To przyszło z Zachodu, gdzie były one sposobem na uchronienie się przed lawinowo rosnącym bezrobociem. Miała to być furtka uelastyczniająca system zatrudnienia. Za tym poszły podwójne regulacje prawne. Jedne dla umów stałych, drugie dla umów czasowych. Powstał dualny rynek pracy i oczywiście ów tymczasowy sektor absorbował głównie ludzi młodych. Wywołało to zachowania pracodawcy z zerowym zainteresowaniem kapitałem ludzkim, rozwojem zawodowym, szkoleniami, bo są to mało inwestowane stanowiska pracy. I do tego gorzej płatne, ok. 1000 zł (badanie Polskie Forum HR). Chociaż to się tak do końca nie przekłada, bo GUS wyliczył, że średni dochód młodego gospodarstwa w 2010 roku wynosił średnio więcej niż średni dochód reszty społeczeństwa. Mimo wysokiego wskaźnika zatrudnienia tymczasowego. To oznacza, że młodzi harują jak wół. Na kilku etatach od świtu do nocy na kontraktach. Niektóre środowiska sobie to chwalą, dla pewnej kategorii ludzi takie umowy to jest pewien plus, bo mogą sobie poeksperymentować, wykonywać zawody twórcze, być rozchwytywanym. Generalnie jednak niestabilność zatrudnienia jest większą zmorą dla młodych ludzi niż bezrobocie. Kolejnym obszarem jest sfera życia prywatnego, czynnik demograficzny. Dziś demografia ma wymiar polityczny, ekonomiczny, to przerażająco więcej dylematów, zwłaszcza dla kobiet. Rynek pracy, wsparcie zatrudnienia kobiet i macierzyństwa, to obszary, w których wsparcie jest szalenie istotne.

JAROSŁAW MAKOWSKI: Odniosę się do sformułowania Pana Mordasewicza „bogactwo narodu”. Problem polega na tym, że dziś już nie ma bogatych narodów, są bogaci ludzie. Narody są biedne, państwa bankrutują. Problem w tym, co uświadamiają nam „oburzeni” i okupanci Wall
Street, że proporcje bogactwa wynoszą 1 do 99. Szczególnie mocno odczuwamy to po kryzysie 2008 roku, gdzie sprywatyzowano zyski, a uspołeczniono straty. Mówiąc o polityce społecznej. Nadal mam wrażenie, że mimo zmiany nazw w Polsce nadal mówi się o polityce zapomogi, socjału, to jest polityka socjalistyczna. To poniekąd zrozumiałe, bo kiedy przechodziliśmy z komunizmu do gospodarki kapitalistycznej potrzebny był pewien rodzaj parasola dla tych, którzy w wyniku transformacji wyskoczyli z systemu. Stąd Jacek Kuroń, jego słynne zupy, on był symbolem. Rzecz w tym, że ta polityka ma się nadal dobrze, mimo, że minęło już 20 lat. Poza językiem trzeba też zmienić sposób pojmowania polityki społecznej. I teraz trzy obszary problemowe. Po pierwsze, polityka społeczna musi być aktywna. Skończmy z tą pasywną filozofią zapomóg, socjału, etc. Jeżeli państwo coś daje, musi też wymagać. Bo jeżeli nie będzie wymagać, to następuje dziedziczenie biedy, braku kompetencji, itd. Po drugie wielość instytucjonalna. Dziś polityka społeczna nie może się opierać jedynie na państwie. Organizacje pozarządowe dużo lepiej wykonują pewne czynności niż państwo, w związku z tym uważam, że nie ma powodu, by państwo miało na politykę społeczną monopol. Nowoczesne państwo jest partnerem dla organizacji pozarządowych. Po trzecie, elastyczność narzędzi w polityce społecznej. Dotychczas panowało przekonanie, że elastyczny musi być obywatel. Ja uważam, że przychodzi czas, kiedy to również państwo musi być elastyczne. Jeżeli państwo wymaga od ludzi, żeby byli mobilni, elastyczni, dokształcali się, to prowadzenie polityki społecznej musi korelować z tego typu wzorcem działania. Tym bardziej, że żyjemy w świecie charakteryzującym się kategoriami ryzyka i niepewności. W dzisiejszym świecie starego długoterminowe straciły na wartości. Nie twierdzę, że możemy sobie pozwolić na luksus nieposiadania strategii długoterminowej, lecz w obecnych czasach my nie wiemy co będzie za tydzień, a co dopiero za 10 lat. Świat w którym żyjemy się kończy. Dlatego zmiany, które musimy przeprowadzić nie będą konsekwencją naszego namysłu. W tym momencie zostaliśmy przyparci do muru z przeświadczeniem, że niewidzialna ręka rynku działa. W moim odczuciu ostatnie dwa lata pokazały, że jako „niewidzialna” faktycznie nic nie reguluje. W mojej wizji polityki społecznej państwo nie jest silne, ale jest w działaniach skuteczne. Nie chodzi mi o państwo silne siłą służb specjalnych, siłą CBA, wojska, itd. Państwo skuteczne jest szybko reagującym na otaczające zmiany. Pomaga ludziom, gdy dzieje im się krzywda. Krótko mówiąc, jest to państwo efektywne. Nie musi być molochem, ale niech ma silny korpus urzędniczy, potrafi dostosować, być elastyczne. Niech reformy nie zabierają dużej ilości czasu. To jest różnica między państwem silnym, a skutecznym. Marzy mi się państwo, które powie: „chcesz być bogaty, bądź bogaty, chcesz być biedny, bądź biedny, ale my Ci stworzymy warunki, byś mógł się z tej biedy wydostać”. Państwo ma być narzędziem, które pomaga realizować nasze aspiracje, dążenia, marzenia. Jeżeli mówię o takim państwie, to mam na przykład na myśli to, żeby było regulatorem prawdziwego wolnego rynku, bo twierdzę, że dziś takiego brak. Bo państwo jako skuteczny regulator ma unieważniać wszystkie kartele, jakie dziś rządzą Polską. Od akademików zaczynając, na chłopach kończąc. Gdybyśmy mieli skuteczne państwo, to dałoby sobie ono z nimi radę. Odniosę się jeszcze do wsi, o której mówił Pan Mordasewicz. Przywołał Pan metaforyczną fabrykę, mówiąc, że jak ona padnie, to jest to katastrofa. Lecz to jest rozumienie fabryki XIX wieczne, gdzie prząśniczki jadą ze swymi dywanami, firankami. Według mnie nie ma już tego typu fabryk. Ja myślę, że dziś można założyć firmy operujące nowymi technologiami, Internetem. Szeroko pasmowy Internet w moim rozumieniu niweluje wykluczenie terytorialne, jego zapewnienie to rola państwa. Zbudujmy w końcu drogi! Co pozwoli zmniejszyć wykluczenie terytorialne też. Ja myślę, że potencjał młodzieży zależy od tego, czy wyrównamy im szansę, a fundamentalnym tego narzędziem jest Internet. Ilość wygrywanych przez młodych Polaków informatyków konkursów międzynarodowych, pokazuje, że jeśli mamy taki sam start, jak ludzie z Ameryki, Indii, to jesteśmy konkurencyjni. Nie zbudujemy już marki typu Mercedes. Ale w momencie, gdy podpinamy się pod Internet i mamy równy start, jesteśmy równie konkurencyjni z Zachodem. Marzy mi się państwo silne skutecznością działań i regulacji, czyniące sprawiedliwość. JAKUB WYGNAŃSKI: Podzielam pogląd, że państwo jest za słabe. Jest taka subtelna różnica między rozległością państwa, paternalizmem, ambicjami, a czymś co ono robi dobrze. Jeśli coś, czym państwo się zajmuje mogą zrobić inne osoby, instytucje wspólnoty, nie tylko rynek, to powinno się zrobić z tego użytek. A jak już coś robi, niech robi to dobrze- będzie świadome i muskularne. Istnieje odwieczny dylemat: co jest warunkiem czego? Społeczeństwo obywatelskie warunkiem państwa, czy na odwrót. I moje pokolenie przyzwyczaiło się do myśli, że to gra o sumie zerowej. Że silne społeczeństwo było potrzebne, by przewrócić państwo, a z kolei zbyt silne państwo oznacza słabe społeczeństwo obywatelskie. Po 20 latach siłowania się jest słabe państwo i słabe społeczeństwo. Paradoks polega na tym, że one potrzebują siebie, by się wzmacniać. Istotą tej relacji powinno być zaufanie. Tak sobie nie ufamy, jak nie udamy instytucjom. Jak to zmienić? Bardzo trudno. Popieram liberałów, mówiących, że istnieje zaufanie tam, gdzie jest stabilność. Nie przeceniam organizacji pozarządowych, mówiących, że mogą dużo, choć nie dano im takiej szansy w Polsce. W wielu dziedzinach nie dorównują skalą i nie mogą zastępować państwa. W edukacji to są pojedyncze procenty. A z drugiej strony mamy przykład 300 organizacji, jakie przejęły w praktyce opiekę nad bezdomnymi, co jest obligatoryjnym obowiązkiem gmin, ale bardzo chętnie oddane. Ale oni i tak muszą się prosić o wsparcie, choćby opłacenie prądu. Państwo słabo ceni kompetencje organizacji pozarządowych. Mówiąc o organizacjach zajmujących się równoważeniem nierównowag społecznych widzimy, że nie przebiły one się. Mimo tego, że państwo w konstytucji ma zasadę pomocniczości, mimo naszej wiary w samoorganizację. Do tej pory opowieść o pomocniczości była raczej elementem politycznej poprawności, teraz będzie wynikać z konieczności. Zasada pomocniczości nie polega na tym, że państwo nie pomaga i ucieka, zostawiając organizacje ze wszystkimi problemami. Problem w narracji jest to, że kontekst społecznego współdziałania jest rzadko przywoływany. Nasze debaty są strasznie płytkie, bo jak na przykład mówimy o służbie zdrowia, to albo państwowe równa się dziadowskie, a prywatne równa się, że Ci bez odpowiedniej sumy na karcie nie zostaną obsłużeni. Kwestia uspołecznienia praktycznie nie istnieje w narracji. W koncepcji wolność-równość- braterstwo zapominamy o właśnie braterstwie. Kategoria braterstwa może być traktowana jako kompletnie pięknoduchowska, albo taka jakiej naprawdę w tej chwili potrzebujemy, czyli współodpowiedzialności. Nigdzie na świecie nie rozwiązuje się problemów tylko i wyłącznie przez państwo, pobierając odpowiednio dużo pieniędzy na cele. W tej chwili nawet państwa socjaldemokratyczne nie są w stanie udźwignąć wyzwania, jakie stoi przed Europą, z różnych względów. Nie zrobią tego, bez wprowadzenia trzeciego współczynnika, jakim jest współodpowiedzialność. Również mam wrażenie, że za mało mówimy o dylemacie między dystrybucją, rynkiem, a wymianą. Byłem na ogłoszeniu raportu, o którym była mowa i płyną z tego optymistyczne wnioski. Pierwszym jest to, że wszyscy rozumiemy, iż spadnie na nas „siwa lawina”. Trze
ba by przyjąć, że polska młodzież oprócz inwestycji w edukację, potrzebuje też kapitału społecznego. Musi przejść z myślenia indywidualnego na kooperatywne. Nie widzę przykładów na to, że młodzież potrafi coś zrobić razem. A pojedyncze budujące epizody, np. wygrany konkurs zdolnego informatyka nie zmieniają tego. Także w tej debacie między republikanizmem a liberalizmem brakuje najważniejszego wątku komunitariańskiego, jaki ja odczytuję za najważniejszy. Mało się mówi, że w relacjach z państwem powinna być swego rodzaju równowaga uprawnień i zobowiązań. Nienawidzimy państwa, jesteśmy wobec niego nielojalni, ale bardzo dużo od niego oczekujemy. Polska flaga, hymn, to jakaś hipostaza, a w kategoriach codzienności słabo wszystko działa. Potrzeba nam w polityce społecznej silnego przywództwa, b y coś zmienić. Przykładowo w polityce odnośnie młodzieży powinniśmy stworzyć oddzielne ministerstwo młodzieży, rodziny i seniorów. Patrzymy horyzontalnie, a wiele rzeczy jest w silosach, a przez to jest niewidzialnych. Dzieci bardzo małe należą do ministerstwa zdrowia, a wcale ich nie powinno tam być. Jesteśmy przyuczeni do prymitywnego odbioru przez pryzmat piramidy Maslowa, a wszystko jest dziś daleko bardziej skomplikowane. Wiele problemów nie powstaje w stanach w których się znajdujemy, ale w momencie ze stanów tych wyjścia. Mamy instytucje, które adresują opiekę nad dziećmi w domach dziecka, lecz problem pojawia się w dniu tego domu opuszczenia. Większość problemów, to problemy przerwania ciągłości i nie mamy żadnych instytucji działających przekrojowo. Wiele problemów to problem nadmiaru, a nie niedomiaru, np. nadmierna konsumpcja, a nie głód. My w pomocy społecznej nie zauważamy potrzeb równości, sprawiedliwości, podmiotowości, rzeczy ważniejszych niż materialnych np. jedzenia. A nasze ministerstwa są kompletnie anachroniczne i materialistyczne. Musimy też po 20 latach wykształcić nowe mechanizmy dialogu polityków. Fantastyczny pomysł Komisji Trójstronnej, gdzie wentylowano napięcia między związkami, pracodawcami, rządem, w tym momencie jest kompletnie nieadekwatny. Nie wiadomo jak przekładać, artykułować potrzeby społeczne, jak Komisja ma artykułować np. głos konsumentów?

Zapis wystąpienia na Liberalnej Szkole Polityki Społecznej zorganizowanej przez „Liberté!” przy wsparciu Fundacji Batorego oraz Forum Rozwoju Edukacji Ekonomicznej 22-23 października 2011 w Jachrance.

 

„Święty Mikołaj nie żyje!” :)

Problem starzenia się społeczeństwa w kontekście funkcjonowania systemu emerytalnego

Na początku chciałbym wyjaśnić tytuł artykułu. Słowa bezczelnie przywłaszczyłem sobie z wypowiedzi Profesora Marka Góry, z seminariów poprowadzonych w ramach Szkoły Liberalnej Polityki Społecznej. Przywłaszczyłem? Tak, mimo że nie jestem ich autorem, to jak najbardziej się z nimi zgadzam. Myśl, że istnieje Święty Mikołaj, który do końca naszego życia będzie dawał nam pieniądze na życie funkcjonuje w głowach wielu osób. Świadomość tego, że może jednak on już nie żyje pojawia się w niewielu głowach, i to tylko w grupie racjonalnie myślących osób. Co gorsza, ktoś się za niego nadal podszywa, i mimo że nie ma wąsów i długiej brody, jesteśmy święcie przekonani, że to jest ten sam Mikołaj, który przez lata dawał nam pieniądze, i że on nadal z nami jest! Nie dajmy jednak się omamić, ten Mikołaj nie daje pieniędzy z własnej kieszeni (poprzedni w sumie też tego nie robił), ten Mikołaj bezczelnie okrada ludzi pracujących, ludzi, którzy zamiast odkładać fundusze na starość, zmuszani są do utrzymywania innych, ale nie w ramach solidarności społecznej, bardziej w ramach wyzysku.

Problematyka starzenia się ludności jest w ostatnich latach jednym z ważniejszych problemów zarówno ekonomicznych, społecznych, demograficznych, jak i socjologicznych, czy też psychologicznych. O jej wysokim znaczeniu świadczy chociażby fakt, że jest ona jednym z problemów debat polityków i naukowców. Samemu problemowi poświęca się co raz więcej uwagi, co wynika z faktu, że zarówno w Polsce, jak i Europie zmienia się struktura demograficzna, której efektem jest coraz większa grupa osób w wieku poprodukcyjnym, co prowadzi nie tylko do co raz większego obciążenia ludności w wieku produkcyjnym, ale również do niewykorzystania osób, które chociaż wiekowo przechodzą w stan dezaktywizacji, mogłyby dalej funkcjonować na rynku pracy.

W Polsce, tak jak i w Europie, zauważalne jest starzenie się społeczeństwa. Wzrostowi ilości osób w wieku poprodukcyjnym (powyżej 65 lat w przypadku mężczyzn, i powyżej 60 lat w przypadku kobiet), towarzyszy spadek ilości osób w wieku produkcyjnym, a dodatkowo spada ilość urodzeń. Sytuacja taka jest szczególnie niebezpieczna z punktu widzenia finansów państwa, a w perspektywie również z punktu widzenia możliwości systemów emerytalnych. Szacuje się, że w roku 2030 w wieku produkcyjnym będzie 57,8% całej populacji, a w roku 2060 odsetek ten spadnie o kolejne 10 punktów procentowych. Dzisiaj w Polsce w wieku produkcyjnym jest 64,5% osób, można zatem zauważyć, jak poważny problem szykują nam za kilka lat politycy myślący w kategoriach krótkoterminowych. Takie zachwianie proporcji ludności w wieku produkcyjnym w stosunku do udziału osób w wieku poprodukcyjnym i przedprodukcyjnym może spowodować dalekosiężne konsekwencje. Jedną z nich jest bankructwo systemu emerytalnego, a w konsekwencji okaże się, że dzisiejsza młodzież nie otrzyma żadnego zabezpieczenia na starość. Kiedy pokolenie osób starszych w państwie socjalnym się podwaja może doprowadzić do ekonomicznego bankructwa.

Demografowie oraz politycy różnych opcji alarmują, że procesy zachodzące we współczesnym świecie powodują stałe starzenie się społeczeństwa. Co raz mniej rodzących się osób i co raz dłuższy okres życia prowadzą do zmian w strukturze zawodowej ludności. Mimo że problem postawiony jest w podobny sposób istnieją różne jego rozwiązania. Istotnym problemem jednak nie jest nadmiar rozwiązań, ale udawanie, że „jakoś to będzie”, lub że „to problem kolejnych rządów, a nie naszego”. Poszczególne rządy mają poważny problem z powiedzeniem ludziom prawdy, że „oszukujemy was, bo chcemy rządzić kolejną kadencję”. Z drugiej strony dajemy sobie wmówić, że problem nie istnieje. Nie upominamy się o przedstawienie jasnej i klarownej sytuacji, co z naszymi pieniędzmi? Gdzie one są? I przede wszystkim, czy w ogóle się znajdą za 20, 30, czy 40 lat, kiedy nasze pokolenie przestanie być aktywne zawodowo.

Starzenie się ludności oznacza, że część ludzi żyje dłużej, co niewątpliwie jest sukcesem, jednak wiąże się to również z faktem, że grupa ta co raz dłużej pobiera zasiłki emerytalne. To wydłużenie czasu życia w dłuższej perspektywie destrukcyjnie będzie wpływać na cały system emerytalny, a tym samym dla całej gospodarki. Starzenie się społeczeństwa można połączyć z przeciwnym zjawiskiem, a mianowicie „odmładzaniem” się ludzi starszych (w wieku poprodukcyjnym). Dzisiejsi emeryci w niczym nie przypominają emerytów sprzed 30, czy nawet 20 lat. Z reguły są to osoby bardziej sprawne, w sile wieku. Ich wiek skazuje ich na dezaktywizację, ale ich siły i możliwości sugerowałyby coś przeciwnego. Osoby te bardzo często byłyby w stanie dalej na pełnych prawach funkcjonować na rynku pracy. Mimo że słyszą, że brakuje im wielu umiejętności, to sami sobie doskonale zdają sprawę, że dobrze wywiązują się z obowiązków, a ich długoletnie doświadczenie zawodowe i życiowe pozwala im na radzenie sobie w trudnych sytuacjach.

Profesor Góra zwraca uwagę, że kiedyś funkcję Świętego Mikołaja pełniła renta demograficzna, a osoby starsze mogły być finansowane z budżetu osób w wieku produkcyjnym. Jednak tak jak kiedyś na system emerytalny składała się znaczna grupa osób pracujących, to teraz z każdym rokiem składających jest coraz mniej, zwiększa się za to liczba osób, dla których pieniądze są zbierane. Można zauważyć, że jeśli pokolenie emerytów się rozrasta, to fakt ten w istotny sposób uderza w podstawy ekonomiczne państwa, a w efekcie może przyczynić się do jego niewydolności finansowej.

Wobec powyższego rozwiązań jest kilka – pierwsze to cięcie wydatków na świadczenia emerytalne – jednak to jedno z trudniejszych rozwiązań. Trudno będzie wytłumaczyć, że emerytura, na którą pracowaliśmy całe życie teraz nie starcza na przeżycie całego miesiąca. Drugie rozwiązanie to wydłużenie okresu pracy, a tym samym późniejsze przechodzenie na emerytury. Z drugim pomysłem związana jest koncepcja całkowitej likwidacji sztywnego wieku emerytalnego. Zdaje sobie sprawę, że pomysł ten może być bardzo kontrowersyjny. Koncepcja ta związana jest z określeniem minimalnego wieku uprawniającego do otrzymywania świadczenia emerytalnego (np. 62 lata, tak jak w Finlandii), które uprawniałoby do emerytury na najniższym poziomie (tak jak w Kanadzie – Old Age Security), a następnie zachęcanie ludzi do dalszej pracy i inwestowania we wcześniejszym wieku w ramach różnego typu funduszy emerytalnych. Jednak tutaj pojawia się kolejny problem, jak nauczyć ludzi oszczędzać, czy też inwestować na przyszłość? Profesor Góra zwraca tutaj uwagę na pułapkę oszczędzania, jeśli sami oszczędzamy wówczas nasza sytuacja będzie lepsza, ale jeśli oszczędzają wszyscy, to korzystniejsza sytuacja wcale nie musi być osiągana przez wszystkie grupy. Dodatkowo dalsza praca wiązałaby się ze zwiększeniem świadczenia emerytalnego w wieku, w którym byśmy przechodzili na zasłużony odpoczynek.

Istotnym problemem koncepcji oszczędzania jest fakt, że w młodym wieku rzadko społeczeństwo myśli o przyszłości. Nie wiele osób jest skłonnych do oszczędzania, w taki sposób, aby w późniejszym wieku poprawić sobie sytuację materialną. Podczas dyskusji w ramach warsztatów Szkoły Liberalnej Polityki Społecznej, część osób doszła do wniosku, że wobec niechęci do oszczędzania rząd powinien prowadzić dwutorową politykę starzenia (nie starości!), która polegałaby na działaniach antycypacyjnych związanych z uczeniem, jak żyć w przyszłości – z jednej strony, oraz działaniami interwencyjnymi wobec osób starszych – z drugiej. W ramach pierwszego kierunku działań potrzebne są programy związane z polityką edukacyjną skierowane do osób młodych, wskazujące na konieczność oszczędzania i inwestowania w własną przyszłość. Drugi z kolei nurt związany jest z działaniami interwencyjnymi, które muszą korelować z zasadą rosnącego wsparcia – początkowo wyłącznie w ramach najbliższych, później również poprzez pomoc otoczenia, a dopiero na sam koniec związane z interwencją państwa. Stworzony musi zostać system monitoringu potrzeb opieki, a państwo powinno wkraczać wówczas, gdy jest niezbędne. Podczas tego stopniowego wycofywania niezbędne jest zachęcanie ludności do aktywizacji, w tym między innymi do działań związanych z przekazywaniem własnych doświadczeń.

Ustalanie sztywnego wieku emerytalnego nie ma odzwierciedlenia w dzisiejszych czasach. Początkowo zakładano, że okres życia po przejściu na emeryturę powinien wynosić około 10 lat. Obecnie przewidywalne dalsze trwanie życia znacznie się wydłużyło, a w kolejnych latach przyjmuje się, że przeciętna długość życia będzie w dalszym ciągu ulegać poprawie, a w 2035 roku mężczyźni będą żyli ponad 77 lat, a kobiety prawie 83. Dalsze wydłużanie się wieku, przy jednoczesnej niskiej dzietności w znaczącym stopniu będzie konstytuować funkcjonowanie systemu emerytalnego. Konieczne jest zatem uelastycznienie systemu emerytalnego. Jednym z elementów może być zniesienie pułapu dodatkowego przychodu możliwego do uzyskania przez emerytów. Ma to zasadnicze znaczenie przy podejmowaniu decyzji o pozostawaniu na rynku pracy. Obawy przed utratą lub wstrzymaniem świadczeń sprzyja rezygnacji z dorabiania. Pojawiające się opinie, że dzięki szybszemu przechodzeniu na emeryturę osoby starsze nie zabierają miejsc pracy młodym, co z gruntu rzeczy jest fałszywe. Po pierwsze nie jest prawdą, że wraz z odejściem na emeryturę w to miejsce zatrudniana jest osoba młoda, zazwyczaj jest tak, że praca dotychczas wykonywana zostaje rozłożona pomiędzy pozostałych pracowników, a stanowisko pracy zostaje zlikwidowane. Po drugie w gospodarce nie istnieje stała liczba miejsc pracy, dlatego zwolnienie jednego stanowiska nie jest równoznaczne z koniecznością zajęcia go przez inną osobę. Chociaż dzisiaj w kraju ilość miejsc pracy to około 16 mln., nie znaczy to, że nie może się ta liczba zmienić. Jednak stworzenie nowego miejsca pracy wymaga zainwestowania około 150 tys. zł. Dodatkowo wcześniejsze emerytury to jednocześnie narzucenie na barki młodych kolejnego problemu, a mianowicie konieczności utrzymania armii młodych emerytów, Szacuje się, że co miesiąc każdy z pracujących przeznacza około 100-200 złotych na osoby, które przedwcześnie przeszły w stan dezaktywizacji zawodowej.

Jest sprawą oczywistą, że aktywność zawodowa osób starszych uzależniona jest od możliwości wycofywania się z rynku. W Polsce średni wiek przechodzenia na emeryturę wynosi dla kobiet 55,2 lata, a dla mężczyzn około 57,4 lat, podczas gdy w UE odpowiednio 59,4 i 60,7 lat. Potwierdza to niekorzystną sytuację w Polsce. Tak szybkie przechodzenie w stan dezaktywizacji w konsekwencji może spowodować załamanie systemu emerytalnego, bo oznacza, że przed emerytami zostaje blisko 25 lat życia, a więc długość korzystania ze świadczeń jest bliska długości okresu, w którym osoby te odprowadzały składki na ubezpieczenia społeczne. Pojawia się zatem przed państwem wyzwanie, co zrobić, aby wśród tych osób zwiększać poziom aktywności zawodowej? Według Kotowskiej odłożenie momentu przejścia w stan dezaktywizacji w dużej mierze zależą od indywidualnej sytuacji rodzinnej, sytuacji ekonomicznej gospodarstwa domowego, zasobu i poziomu kapitału ludzkiego, przebiegu pracy i kariery zawodowej, stanu zdrowia, miejsca wykonywania pracy, a także rodzaju i wysokości dostępnych świadczeń.

Za jeden z ważniejszych czynników wpływających na decyzję o wycofaniu się z rynku pracy jest kapitał ludzki. W XXI wieku wraz z rozwojem technologicznym, poziom umiejętności technicznych ma ogromne znaczenie. Jest on ważną przesłanką dezaktywizacji. Niski poziom umiejętności połączony z ograniczonymi możliwości kształcenia ustawicznego, a także brak umiejętności związanych z obsługą specjalistycznych maszyn i urządzeń (w tym komputera i nowinek technologicznych), powoduje, że z jednej strony część osób starszych nie jest skłonna pozostawać w dotychczasowym miejscu pracy, z drugiej zaś strony pracodawcy wolą zatrudnić osoby młodsze, z większymi umiejętnościami i zdolnością przystosowania się do nowych urządzeń technicznych. Powstaje zatem pytanie co robić, aby osoby starsze nie musiały rezygnować z dalszej pracy, tylko dlatego, że nie potrafią nadążyć za wyzwaniami technicznymi? Rozwiązaniem nie mogą być tylko i wyłącznie zajęcia prowadzone w ramach Uniwersytetów Trzeciego Wieku. Jakkolwiek zajęcia te mogą w pewnym stopniu aktywizować seniorów, nie są wystarczającym czynnikiem zwiększającym długość pozostawania na rynku pracy. W tym celu niezbędne jest przyzwyczajanie ludzi od wczesnych lat, że zdobywanie wiedzy i umiejętności nie jest tylko domeną osób młodych. Należy przedstawić ścieżkę możliwości kontynuacji nauki przez osoby w wieku 40+, tak aby ich umiejętności nie ulegały dezaktualizacji. Istotne jest zachęcanie tych osób do dodatkowych szkoleń, podnoszenia poziomu swoich umiejętności, kompetencji i wiedzy. Konieczne jest wskazanie jak ważne jest zdobywanie nowych umiejętności przez całe życie. Należy zerwać z myśleniem, że dokształcanie dotyczy tylko i wyłącznie osób młodych. Konieczne jest zwrócenie uwagi, że szkolenia i inwestycje w samego siebie przyczyniają się do pomnożenia wartości człowieka. Istnieje ścisły związek między inwestowaniem w rozwój kapitału ludzkiego, a dochodem z pracy, oraz szeroko pojętym poziomem życia.

Dla polskiego systemu emerytalnego wielkim problemem jest również niska dzietność. Obecnie wskaźnik zastępowalności wynosi ok 1,3, co oznacza, że rodzi się coraz mniej ludzi, w efekcie w 2035 roku szacuje się, że liczba osób zamieszkujących Polskę skurczy się do 36 mln osób. Przy czym w kolejnych latach problem ten może się pogłębić, a tempo spadku będzie coraz większe. W tym okresie liczba dzieci i młodzieży w wieku 0-17 lat spadnie o blisko 1,7 mln osób. Niski poziom dzietności będzie miało niekorzystne odzwierciedlenie w strukturze piramidy wieku w kolejnych latach. Za przyczyny niskiej dzietności w dużej mierze uważa się problemy ekonomiczne w tym wysoki poziom bezrobocia, problemy z zaspokojeniem podstawowych potrzeb egzystencjalnych oraz poczucie niepewności. Jednak wytłumaczenia te są w dużej mierze wyolbrzymione. Oznaczałoby to tyle, że aktualny poziom życia jest niższy niż przed kilkudziesięcioma laty, gdy dzietność przekraczała poziom zastępowalności, co jest absolutną nieprawdą. Poziom życia w ostatnim stuleciu znacząco się podniósł, można jednocześnie zaobserwować przeciwne zjawisko, próg dzietności spada wraz z rozwojem dobrobytu społecznego. Wytłumaczenie w niskiej dzietności należy szukać zatem gdzie indziej. Istotną przyczyną są przemiany kulturowe i zmiany w systemie wartości ludności. Ludność stała się wygodna, osłabieniu ulegają więzy rodzinne, a coraz ważniejsze stały się takie elementy życia jak kariera, samorealizacja, czy też zwyczajny hedonizm i poszukiwanie szczęścia w życiu i zaspokojenia własnych potrzeb. W ostatnich dekadach zauważalna jest zmiana ról społecznych. Kobiety nie chcą poświęcać się dzieciom, chcą realizować swoje marzenia i dążą do osiągnięcia sukcesu, w którym bardzo często nie ma miejsca dla dzieci, czy też rodziny szeroko pojętej. Jednocześnie wśród mężczyzn brakuje zrozumienia, jak ważne dla relacji rodzinnych są tzw. urlopy tacierzyńskie. Dodatkowo zmianom ulegają priorytety. Tak jak kiedyś pierwszym krokiem w dorosłe życie było założenie rodziny, tak teraz, tym krokiem staje się usamodzielnienie, własne mieszkanie i inne dobra luksusowe, a dopiero później w hierarchii potrzeb pojawia się rodzina.

Należy zatem zadać sobie pytanie co zrobić, aby dzietność w kolejnych latach rosła? Co zachęci kobiety do rodzenia dzieci? Zważywszy, że wiele kobiet zdaje sobie sprawę, że urodzenie dziecka oznacza poświęcenie, przejawiające się m.in. w zmniejszeniu czasu, w którym pracują, a w efekcie obniżenie ich emerytur na starość. Musimy zatem wybierać takie partie, które będą potrafiły powiedzieć jaką zamierzają tworzyć politykę prorodzinną, i oczywiście skąd na taką politykę prorodzinną będą mieć pieniądze. Polityka ta ma w efekcie zrównywać szanse na podobne emerytury bez względu na płeć. Konieczne jest stworzenie elastycznych form pracy dla kobiet, zwłaszcza w okresie po narodzinach dziecka. Konieczne jest odejście od zwyczajowego „Kinder, Kueche, Kirche”, na rzecz dzielenia obowiązków przez małżonków oraz zrównanie szans na rynku pracy. System podatkowy powinien w pewnym stopniu neutralizować posiadanie dzieci. Powinien zachęcać do rodzenia. Jednak sam system podatkowy oraz „becikowe” nie są wystarczającym elementem, który ma szanse zwiększyć dzietność. Niezbędne jest rozwijanie usług pomocniczych, takich jak żłobki, przedszkola, obiady w szkole, pomoc domowa, samopomoc rodzicielska itp.

Co roku na świadczenia emerytalne przeznaczanych jest około 30 mld. zł. Jeśli chociażby część z tej kwoty zostało przeznaczone na tworzenie nowych miejsc pracy, bezrobocie w kraju mogłoby częściowo zostać wyeliminowane. Pojawia się zatem przed rządami państw europejskich szczególne wyzwanie zmierzające do zachęcania osób starszych do pozostawania na rynku pracy. Część z krajów, takich jak Finlandia, czy Szwecja co raz lepiej sobie z tym radzą, inne, tak jak Polska muszą stawić czoła temu wyzwaniu. Jednak bez niezbędnych reform możemy zostać pozbawieni wsparcia na starość, dlatego w rękach ludzi młodych jest walka o reformę systemu emerytalnego. To my musimy dać do zrozumienia posłom, że wiemy, że Święty Mikołaj nie żyje! To od nas zależy nasza przyszłość, dlatego nie zostawiajmy jej w rękach nieodpowiedzialnych polityków.

Czy Palikot jest (już oficjalnie) liberałem? :)

Przedwczoraj (21 XI) przewodniczący ALDE (Alliance of Liberals and Democrats for Europe – Porozumienie Liberałów i Demokratów na rzecz Europy) Guy Verhofstadt wspólnie z Januszem Palikotem ogłosili rozpoczęcie współpracy. Fakt, że uznany europejski polityk, wieloletni premier Belgii, jeden z najbardziej znanych zwolenników ścisłej politycznej integracji UE oraz trzecia największa grupa w Europarlamencie, współpracują z Palikotem powinien być sygnałem dla liberałów w Polsce i zagranicą, że Ruch Poparcia Palikota to ugrupowanie poważne i co najważniejsze naprawdę liberalne (do czego i niżej podpisany miał poważne wątpliwości). W końcu do ALDE należało czterech europosłów Unii Wolności – Bronisław Geremek, Janusz Onyszkiewicz, Jan Kułakowski i Grażyna Staniszewska. Czy to znaczy, że dziś Palikot z dumą może głosić, że reprezentuje polskich liberałów, na co dostał oficjalny europejski stempel?
Sprawa nie jest tak jednoznaczna. Po pierwsze od mocno niezobowiązującej współpracy (spotkań, deklaracji wspólnoty poglądów w dziedzinie ograniczania biurokracji czy ułatwień dla drobnych przedsiębiorców) do formalnego członkostwa droga jest daleka. Po drugie o tym, że Verhofstadt przyleciał do Warszawy, a liberałowie w Europie dopytują się nas o to kim u licha jest ten Palikot nie decyduje fakt ideowej czystości RPP, ale to, że zdobył on przeszło 10% w ostatnich wyborach i w Brukseli dostrzegają szansę na to, żeby czarna dziura, która zieje na mapie liberalnych europejskich ugrupowań od czasu upadku Unii Wolności (nikt już nie pamięta o konającej po cichu Partii Demokratycznej) została zapełniona przez kilku posłów z RPP. Polska jako duży kraj liczy się dla każdej frakcji w Parlamencie Europejskim.

Nawet samo przyjęcie w poczet ELDR (European Liberal Democrat and Reform Party – partii Europejskich Liberałów, Demokratów i Reformatorów) i ALDE (ALDE jest reprezentacją ELDR w Parlamencie Europejskim, jakby klubem poselskim, ELDR jest z kolei partią, czy raczej konfederacją poszczególnych liberalnych partii) nie musi oznaczać, że dana partia jest liberalna. Przykładem jest choćby irlandzka Fianna Fáil, która do ELDR przystąpiła w 2009 roku. W Irlandii uważana jest za typową populistyczną catch-all party. Wcześniej współtworzyła ugrupowanie Europejskich Konserwatystów i Reformatorów, do której należą między innymi eurosceptyczni brytyjscy torysi oraz Prawo i Sprawiedliwość. To partia, która popierała zakaz antykoncepcji, cenzurę, która próbowała ustanowić katolicyzm religią państwową, której założyciel i lider Éamon de Valera złożył niemieckiemu ambasadorowi kondolencje po śmierci Hitlera. Partia sprzeciwia się liberalizmowi obyczajowemu i broni Wspólnej Polityki Rolnej.
Dla bardzo wielu liberałów zaakceptowanie w poczet ich politycznej reprezentacji FF było zdecydowanym przekroczeniem granic politycznego cynizmu. LYMEC (europejska młodzieżówka ELDR zrzeszająca liberalne partyjne młodzieżówki z całej Europy) sprzeciwiał się przyjęciu do ELDR Fianna Fáil, zdecydowanie krytycznie podchodząc do bardzo konserwatywnej polityce tej partii, np. wobec aborcji, eutanazji, praw gejów, praw kobiet, potępiając próbę wprowadzenia do kodeksu karnego pojęcia „bluźnierstwa”.

Podsumowując, ogłoszenie współpracy Palikota z ALDE nie oznacza, że buduje on partię liberalną (bardzo jestem ciekaw jaka byłaby reakcja ALDE gdyby mieli zmienić nazwę na „Partię Poparcia Verhofstadta”). Nota bene konkurs rozpisany na nową nazwę Ruchu Poparcia Palikota to wyjątkowe curiosum, nawet jak na standardy tej partii. Sam Palikot sprawia wrażenie jakby zabrakło mu pomysłu co robić w sytuacji kiedy Tusk energicznie (przynajmniej werbalnie) wziął się za reformy. Miłe dla ucha wygłaszane z sejmowej trybuny frazesy o potrzebie budowy kapitału społecznego to za mało. Natomiast pomówienie Jana Krzysztofa Bieleckiego jakoby miał przekazać komuś informację o planach premiera wobec nowego podatku dotykającego m.in. KGHM bez cienia dowodów było bardzo w stylu Andrzeja Leppera i należy się zastanawiać czy poza wpływem Piotra Tymochowicza nie wynika to z faktu, że Palikot właśnie po stronie tego elektoratu nie dojrzał największych szans dla rozwoju swojej formacji. Jeśli jest tak faktycznie, to siedzący okrakiem na płocie między liberalizmem i roszczeniowym populizmem Palikot prędzej czy później z niego zleci. I nie spadnie na stronę liberalną.

Nie bądźmy drugą Grecją :)

Czas naprawić to, co publiczne. Z tym że publiczne nie znaczy państwowe, partyjne czy rządowe; ma to rzeczywiście znaczyć obywatelskie

Błażej Lenkowski: Czy mógłby Pan się pokusić o ocenę działań rządu Donalda Tuska w walce z kryzysem ekonomicznym? Czy brak zdecydowanych działań to było dobre rozwiązanie?

Prof. Jerzy Hausner: Myślę, że takiej jednoznacznej odpowiedzi w tej chwili jeszcze nie można udzielić. Jeżeli ktoś jednak chciałby, to musi być to odpowiedź warunkowa. Dla mnie to było niewłaściwe działanie. Rząd, a zwłaszcza minister Rostowski, przyjął fałszywe założenie co do polityki reagowania na kryzys. De facto to były trzy założenia. Pierwsze: problemy w polskiej gospodarce są spowodowane niemalże wyłącznie czynnikami zewnętrznymi. Kwestionuję to. Jeszcze zanim wybuchł kryzys światowy, od 2007 roku publicznie twierdziłem, że rok 2008 będzie w Polsce ostatnim rokiem wysokiego tempa wzrostu gospodarczego. Zdecydowanie podkreślałem, że narastają przyczyny wewnętrzne, które doprowadzą do spowolnienia polskiej gospodarki. To, że radzimy sobie lepiej z czynnikami zewnętrznymi niż inni, to nie zasługa polityki gospodarczej. Wynika to przede wszystkim ze struktury polskiej gospodarki, jej słabych i mocnych stron. Na przykład widać wyraźnie, że regulacja i nadzór w przypadku systemu bankowego były u nas całkiem przyzwoite, choć parę błędów popełniono, np. dopuszczając w takiej skali stosowanie opcji walutowych. My zatem też mamy swoje toksyczne aktywa, choćby zbyt wiele kredytów hipotecznych denominowanych w walutach zagranicznych. Z drugiej strony, polska gospodarka jest strukturalnie zróżnicowana, nie ma wyraźnych specjalizacji, takich sektorów, które gdyby się załamały, to położyłyby wszystko. Na przykład nie przesadziliśmy z montowniami samochodów, co zrobiły inne kraje. Sektorowe spektrum inwestycji zagranicznych w Polsce było szerokie – i także to nas osłoniło.

Wróćmy może zatem do wewnętrznych problemów naszej gospodarki – gdzie je Pan dostrzega?

Mamy pod wieloma względami rynek samowystarczalności energetycznej. Z pewnego punktu widzenia to źle, bo nasza węglowa energetyka to sektor ogromnie ekologicznie obciążający. Ale z drugiej strony, nie jesteśmy aż tak bardzo uzależnieni od importu surowców energetycznych. Nasz największy problem polega na tym, że w tak dużym procencie kupujemy gaz z Rosji i nie mamy faktycznie alternatywy. Narasta natomiast inny problem związany z sektorem energetycznym, spowodowany głównie przeprowadzoną przez rząd PiS pionową konsolidacją sektora energetycznego. Połączenie producentów i dostawców energii elektrycznej w kilka wielkich organizacji spowodowało, że mają oni jednostronną przewagę nad odbiorcami. Na oligopolistycznym rynku dostawcy mogą prawie dowolnie narzucać swoje ceny. Dlatego są one coraz wyższe. Nawet jeśli ktoś powie, że mamy dzięki temu większe bezpieczeństwo energetyczne, to odbywa się to bardzo wysokim kosztem ekonomicznym i ekologicznym. A to stanowi coraz większe obciążenie gospodarki. Jedna z ważnych przyczyn naszych kłopotów.

Czy rząd Platformy pracuje nad dywersyfikacją rynku energetycznego? Czy zna Pan pomysł rządu na zmianę tej sytuacji?

Moim zdaniem żadnego nowego pomysłu w tej sprawie nie ma. Ten rząd zmierza w kierunku energetyki jądrowej, czyli ścieżką wyznaczoną jeszcze wtedy, kiedy byłem ministrem gospodarki. Ale praktycznie, póki co, niewiele zrobiono. Wszystko to tylko kroki wstępne. W sumie kontynuacja niektórych przedsięwzięć, które już wcześniej zostały zaproponowane, np. gazoport w Świnoujściu. Jednocześnie rząd próbuje na bieżąco rozwiązywać problemy w relacjach z Rosją, rozsądnie, ale chyba mało skutecznie. Nie widzę żadnego poważnego pomysłu, co zrobić z mało efektywną polską energetyką, a to obciąża ekipę Tuska. O ile rząd PiS-u postąpił ewidentnie źle, cofnął nas po prostu do epoki poprzedniej, do prawie monopolistycznego rynku, to obecny rząd po prostu nie podjął żadnych kroków adekwatnych do tej nowej sytuacji. Teraz zwraca się powoli w stronę prywatyzacji, ale mam wrażenie, że to działanie pozorne. W istocie rzeczy mamy próbę użycia środków jednych przedsiębiorstw publicznych do „wykupywania” innych przedsiębiorstw publicznych. Nie jest rzeczywistą prywatyzacją takie krzyżowanie własności w sektorze publicznym. To nie zmienia jakości gospodarki.

Powróćmy może do głównego wątku dyskusji, czyli wadliwych założeń polityki gospodarczej.

Drugie założenie rządu było takie, że recesja gospodarcza w Europie Zachodniej i w Stanach Zjednoczonych będzie relatywnie krótka. Będzie miała kształt litery V: gwałtowny spadek i ostre odbicie, m.in. za sprawą pakietów stabilizujących, które zostały w tych państwach uruchomione. Rząd uznał, że jeśli my nie będziemy uruchamiać własnych pakietów stabilizacyjnych, to skorzystamy podwójnie: nie płacąc i jadąc na gapę. Trzecie założenie było takie, że – skoro w Polsce spowolnienie jest spowodowane czynnikami zewnętrznymi – gdy wróci koniunktura u naszych głównych gospodarczych partnerów, my się szybko odbijemy. Ekonomiści zaczynają dziś oceniać, że zdecydowanego odbicia koniunktury w krajach Europy Zachodniej szybko nie będzie. Zwłaszcza w Niemczech. Raczej będziemy mieli do czynienia ze stabilizacją na stosunkowo niskim poziomie. To będzie raczej stagnacja niż koniunktura, ale jest to sprawa otwarta, pewności nie ma. Trzeba poczekać.

Kolejna moja wątpliwość: czy rzeczywiście stanie się tak, że pół roku po odbudowie koniunktury u naszych głównych partnerów gospodarczych polska gospodarka ruszy z kopyta i dojdzie do tego niezbędnego 5-procentowego tempa wzrostu gospodarczego? Moim zdaniem, tak się raczej nie zdarzy.

W sumie uważam, że rząd bardziej pozorował niż roztropnie działał, a jeżeli już, to raczej podejmował działania zabezpieczające niż stabilizujące. Takie predsięwzięcia zabezpieczające podejmowały wszystkie kraje, zalecał je Europejski Bank Centralny. To było słuszne. Pytanie, czy wystarczające?

Czy sugeruje Pan zatem, że powinniśmy prowadzić politykę bardziej etatystyczną? Odejść od założeń gospodarki rynkowej? Inne kraje tak czynią, ale ja obawiam się, że niesłusznie.

To nie tak, że wszystko co dotychczas uznawaliśmy, zostanie przekreślone. Będzie modyfikowane i uzupełnione, ale to nie będzie antyliberalna, antyrynkowa rewolucja. To będzie, mówiąc inaczej, mniej dogmatyczne myślenie, bardziej pragmatyczne i wszechstronne myślenie o rynku, o roli rynku i o wolności gospodarczej. Z całą pewnością podstawowe kanony myślenia liberalnego o gospodarce nie znikną, ale zostaną uzupełnione o inne zasady. To nie jest tylko kwestia zmiany sposobu myślenia w polityce gospodarczej, ale także rewizji teorii, innego podejścia w ekonomii i do ekonomii. To się szykuje, to się już od dawna szykowało. Obecny neoklasyczny ekonomiczny mainstream zostanie przesunięty, ale nowy główny nurt ekonomii zachowa liberalne kanony, nie wpłynie na mielizny etatyzmu.

Praktyczny problem polega na tym, że teraz zmieni się także struktura gospodarki światowej. Przez moment będziemy obserwować przejściową deglobalizację, ograniczenie wolumenu handlu światowego. Mamy bowiem gwałtowny spadek światowego handlu. W 2009 roku niektóre kraje odczuwają spadek eksportu rzędu 30%, a przeciętnie na świecie jest to powyżej 15%. Wrócimy do wcześniejszego poziomu handlu światowego nie prędzej niż w 2012 roku. To oznacza, że konkurencja będzie większa i architektura, czyli geografia i struktura handlu światowego zasadniczo zmienią się. Kraje, które się w tę zmianę nie wpiszą, stracą swój udział i pozycję. Dlatego, obok pytań odnoszących się do koniunktury gospodarczej oraz stanu finansów publicznych, należy też stawiać pytania o to, jak pobudzać konkurencyjność polskiej gospodarki, jak pobudzać jej strukturalną zdolność do konkurencji na zmieniającym się globalnym rynku. Część problemu polega na tym, że trzeba teraz, w warunkach spowolnienia gospodarczego, wykreować nowe przewagi konkurencyjne, bo dotychczasowe albo będą niewystarczające, albo znikną.

Weźmy przykład bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Słusznie podkreśla się, że polska gospodarka była silnie pobudzana przez napływ tych inwestycji. Są one nam nadal bezwzględnie potrzebne. Ale musimy zdać sobie sprawę, że naszą przewagą, uwidacznianą głównie w miejskich aglomeracjach, była relatywnie tania, przyzwoicie wykształcona, ambitna i zdyscyplinowana siła robocza. To przestaje jednak być naszą przewagą, tak z powodów zewnętrznych, jak i wewnętrznych. Po pierwsze, takich zasobów siły roboczej już nie będzie, bo nadchodzi niż demograficzny i kolejne roczniki absolwentów będą wyraźnie mniej liczebne. Po drugie, młodzi ludzie nie będą już chcieli pracować na takich warunkach jak 10 lat temu. Poznali już ścieżki Londynu czy Dublina, wejdą też na te prowadzące do innych państw UE. Więc jak mamy przyciągać inwestycje zagraniczne, jak teraz kształtować naszą atrakcyjność inwestycyjną, w oparciu o jakie przewagi? Trzeba je odkryć, trzeba je dostrzec i trzeba inicjować działania strukturalne, aby je wydobyć i umocnić. Czy rząd dzisiaj poważnie zastanawia się, jak te nowe przewagi wygenerować? A przecież ma do dyspozycji ogromne środki unijne. Nie dostrzegam tego.

Ale statystyki mówią, że Polska wykorzystuje środki unijne coraz dynamiczniej i skuteczniej.

Pytanie, które musi stawiać ekonomista, nie polega na tym, czy te pieniądze wydano, ale jaki efekt da to w przyszłości. Więc, jeżeli ktoś mi mówi, że za pieniądze unijne budujemy w Polsce drogi, to – możemy dyskutować, czy wystarczająco szybko, ale – dyskutujmy również o tym, jak później sfinansujemy remonty tych dróg. To jest w istocie pytanie o to, czy te drogi wygenerują dodatkową zdolność przedsiębiorców do powiększania zysków, które opodatkowane zapewnią odpowiednie dochody budżetowe, niezbędne do utrzymania dróg. Budujemy Operę Podlaską – pięknie, ale kto później sfinansuje jej działalność? Normalnie jest tak, że operę utrzymują przede wszystkim bogacący się mieszkańcy bogatego miasta. W takim razie opera w Białymstoku ma ekonomiczną przyszłość tylko wtedy, gdy Białystok będzie bogatym miastem coraz bogatszych mieszkańców. Ale czy tak rzeczywiście będzie? Samo się nie stanie, manna z nieba nie spadnie. Na świecie w przypadku opery tylko uzupełniająco sięga się po środki sponsorów oraz po środki publiczne. Natomiast, jeśli ma się to opierać o środki publiczne, tak jak to powszechnie jest u nas, to pytanie brzmi: tutaj jest opera, droga, tutaj są chodniki, tutaj oświetlenie, budujemy stadiony – ale kto to wszystko potem utrzyma? Środki unijne nie będą mogły do tego służyć. A do tego stopniowo będziemy ich otrzymywać relatywnie mniej. Nie chodzi o to, aby nie budować infrastruktury, ale bezwzględnie trzeba teraz myśleć nad tym, jak gmina, miasto, powiat, region mają odpowiednio powiększyć dochody, nie poprzez podnoszenie opodatkowania, ale w wyniku silniejszej aktywności gospodarczej na swoim terenie. Zatem trzeba pytać, czy obecne inwestycje publiczne, szczególnie finansowane przy użyciu środków unijnych, generują w odpowiedniej skali inwestycje prywatne. Jeśli nie, a tak właśnie jest, to już jest powód do krytycznej oceny i zmartwienia. To, co robi minister rozwoju regionalnego nie jest uzupełniane przez to, co powinien robić minister gospodarki, a to już jest poważny problem dla ministra finansów. Trzeba w końcu przestać się bać partnerstwa publiczno-prywatnego. Nie proponuję omijania prawa, ale takie uregulowania, które nie blokują efektywnego inwestowania w rozwój. Budujmy stadiony – narodowe i miejskie, ale jeśli wokół nich nie będzie inwestycji prywatnych, to tych nowych stadionów nie utrzymamy, będą to przysłowiowe zamki na piasku, i koniec. Dlatego jako ekonomista pytam w kontekście funduszy unijnych o przedsiębiorczość, innowacyjność, produktywność, zyski i konkurencyjność, bo bez tego nie ma co mówić o rozwoju. Choć jako kibic cieszę się oczywiście, że organizujemy Euro 2012.

Niepokoi mnie również prywatyzacja. To, co się robi dzisiaj w tym zakresie to tworzenie jakichś bardzo skomplikowanych krzyżówek, kapitałowych powiązań między spółkami skarbu państwa. Praktycznie właścicielsko zobowiązuje się jedne przedsiębiorstwa publiczne do wykupywania aktywów innych. Jeżeli mamy już spółki Skarbu Państwa, to muszą być one normalnymi rynkowymi przedsiębiorstwami, to że są publiczne wcale nie znaczy, że mają być nieefektywne. Jeżeli miałyby być publiczne i nieefektywne, to tym bardziej trzeba je sprywatyzować. Można dyskutować, czy należy prywatyzować, jeśli są efektywne, ale dbajmy o to, aby koniecznie były; jak nie są, to trzeba je prywatyzować. Przy czym w prywatyzacji nie chodzi o to, ile minister Skarbu Państwa przyniesie budżetowi, chodzi o to, czy będzie to oznaczać zmianę jakościową, strukturalną, a więc, czy sprywatyzowane przedsiębiorstwo zacznie przynosić zysk, który przyniesie dochody podatkowe. Same pieniądze z prywatyzacji w niczym nie pomogą. To jednorazowy dopływ, jeśli pokryje stałe wydatki, to luka finansowa nie zniknie. Ważne także, aby nie prywatyzować monopolu publicznego i przekształcać go w monopol prywatny. Możemy dostać wysoką premię za sprywatyzowanie monopolisty, ale to gospodarce nie posłuży. Sprywatyzowaliśmy TP S.A., ale mamy relatywnie wysokie ceny usług telekomunikacyjnych, a to po prostu wyższe koszty wytwarzania, które oznaczają niższą konkurencyjność krajowych przedsiębiorstw.

Środki unijne to także jednorazowy zastrzyk dodatkowych zasobów, które można uruchomić, ale będzie to miało sens jedynie, o ile uruchamia przedsiębiorczość i rozwój. Na końcu musi być więcej przedsiębiorczości, więcej produktywności, więcej konkurencyjności, a jeżeli tego nie ma, to darowane środki obrócą się przeciwko. Są kraje unijne, które są tego doskonałym przykładem.

W zeszłym roku jesienią firmy energetyczne zaproponowały swoim odbiorcom przeciętnie rzecz biorąc podwyżkę cen energii elektrycznej mniej więcej o 1/3, a czasami nawet o 40%, potem trochę z tego utargowano i skończyło się na 20%. Tej jesieni jest tak samo, może punkt wyjścia będzie niższy, ale ceny energii wzrosną o kolejne 10%. Jaka jest szansa na utrzymanie konkurencyjności, jeśli tak gwałtownie będą rosły ceny energii? Odbiorcy nie mają praktycznie alternatywy. Mamy do czynienia z rynkiem oligopolistycznym. Ale wcale tak być nie musi. Moim zdaniem da się pogodzić w energetyce konkurencyjny rynek z zapewnieniem środków na inwestycje odtworzeniowe i modernizacyjne. Ale póki co nie ma takich rozwiązań i nie ma poważnych propozycji.

Mógłbym tak pokazywać sprawę po sprawie. Odnoszę przy tym wrażenie, że coraz więcej osób głośno zastanawia się, dlaczego nie potrafimy rozwiązywać wielu podstawowych problemów rozwojowych, z którymi jakoś sobie radzą inne kraje, także w naszym regionie. Ot, choćby przywołam transport kolejowy, przecież generalnie PKP to dramat. Inny przykład – rozwija się ciekawa dyskusja dotycząca jakości kształcenia wyższego w Polsce. Dwa miliony studentów to wielka sprawa, ale dwa miliony niedokształconych absolwentów to wielki problem. Mamy masę problemów rozwojowych, które pozostały na boku. Nie wolno o nich zapomnieć w czasach kryzysu. Tym bardziej że jest czym grać, jest czego użyć, są środki, które mogą zostać wykorzystane dla ich rozwiązywania.

Czy Raport Polska 2030 wychodzi naprzeciw szeregowi wyzwań, o których mówił Pan Profesor? To jak dotąd jedyna i generalnie bardzo chwalona rozwojowa wizja rządu.

I tak, i nie. Z jednej strony, należy bardzo pochwalić Michała Boni, a w konsekwencji i rząd, za to, że zdecydowano się na przedstawienie długofalowej wizji rozwoju Polski. Za wielką zaletę tego przedsięwzięcia i zasługę Michała uważam to, że poproszono o pracę nad tą wizją relatywnie młodych ludzi – trzydziestolatków. Tworzy się w ten sposób przyszłą elitę z myślą o rozwoju kraju w długiej perspektywie. To grupa ludzi myślących generacyjnie, dostrzegających różne problemy inaczej, niż ludzie o jedno czy dwa pokolenia starsi. Oni lepiej posługują się nowoczesnymi sposobami komunikacji i przetwarzania informacji. Uważam ich wszechstronne spojrzenie za bardzo twórcze, za myślenie procesowe, a nie sektorowe. To zalety tego dokumentu. Ale widzę również mankamenty i błędy. Zwróciłem uwagę m.in. na pominięcie kwestii energooszczędności. Problem energetyki jest tam stawiany przez pryzmat podaży i jej zwiększania. Przekonanie, że musimy orientować się na zwiększenie podaży, uważam za błędne i szkodliwe. Nawet jeśli będziemy musieli wytwarzać więcej energii elektrycznej, czego nie wykluczam, ważniejsze dla nas jest działanie po stronie popytu, odbiorcy, a nie po stronie producentów. Inną ze słabości dokumentu jest niewyeksponowanie problemu deficytu zasobów wody, co wkrótce stanie się barierą rozwoju Polski. Generalnie uważam jednak, że ten raport trzeba znać i trzeba o nim dyskutować, po to, aby go uzupełnić i skorygować.

Jednak zasadnicza kwestia polega na tym, że między tą wizją, bo to jest dokument wizjonerski, a tym, co rząd praktycznie robi, nie widzę żadnego przełożenia. To, co rząd mówi poprzez ten dokument jest zdecydowanie odmienne od tego, co rząd praktycznie czyni. A to źle wróży. Przecież tej ciekawej prorozwojowej, aktywistycznej wizji rząd sam nie wypełni. To się może stać tylko za sprawą aktywności obywateli, w tym przedsiębiorców, ekspertów, samorządowców, badaczy, twórców.

Nie widzę zatem pomiędzy tą wizją a działaniami koalicji rządowej przełożenia, zarówno praktycznego, jak i intelektualnego. Michał Boni mówi: teraz będziemy z wypracowanej wizji wyprowadzali strategię. Dobrze, ale czas bezpowrotnie mija. To, co teraz projektujemy za środki unijne będzie się kończyło w 2015 roku. Ostatnie wielkie pieniądze zostaną rozdysponowane w 2010 roku, góra do połowy 2011. To ciągle szansa na awans cywilizacyjny Polski, ale przez reformatorski minimalizm rządu będzie on o wiele słabszy i mniej realny. W następnym okresie programowania otrzymamy mniej, bo będzie już więcej słabszych ekonomicznie od nas państw, które będą preferowane w relacji do nas. Teraz w grze będą już Bułgaria i Rumunia, a nie są to tak małe kraje jak Węgry, Czechy, Słowacja czy Słowenia. Ponadto silne państwa Unii Europejskiej zastanawiają się dzisiaj nad zmianami reguł prowadzenia polityki spójności. Także pod wpływem światowego kryzysu będą coraz bardziej skore myśleć o całej Europie, a nie o jej podziale na państwa biedne i bogate. W obliczu nowych wyzwań wszyscy mają wielkie problemy. Trzeba się z tym liczyć. Negocjujmy, starajmy się dostać tyle, ile rozsądnie się da. Ale z pewnością nie będzie to ten poziom środków, jaki mamy teraz.

Możemy zatem zgodzić się, że jak dotąd rząd PO – PSL jest zbyt zachowawczy w swoich działaniach. Czy jednak nie jest do tego zmuszony? Od wielu polityków PO można usłyszeć, że sytuacja zmieni się po tym, jak Lech Kaczyński opuści fotel prezydencki i przestanie istnieć zagrożenie wetem prezydenckim. Czy wierzy Pan w to?

Jestem sceptyczny z dwóch powodów. Generalnie przestrzegałem przed takim myśleniem, kalkulacją polityczną, że wszystkie istotne działania o charakterze systemowym trzeba przenieść na okres po wyborach prezydenckich. Uważałem, że nawet jeśli by się to politycznie powiodło, to konsekwencje po stronie społeczno-gospodarczej będą bardzo dotkliwe. Dlatego intelektualnie nie zgadzam się z takim rachunkiem. Nie jestem gotów, aby łatwo przyznać politykom prawo do zaniechania koniecznych działań z powodu kalkulacji wyborczych. Sądzę, że tak nie wolno rachować, bo siebie zwalnia się z odpowiedzialności, którą przerzuca się na innych.

Jest jednak jeszcze inny poważny problem: a niby dlaczego po wyborach prezydenckich to wszystko, co dzisiaj jest niemożliwe, ma stać się cudownie łatwe? Powiedzmy, że w grudniu przyszłego roku nowy prezydent zostanie zaprzysiężony. Ale to przecież nie koniec kalendarza wyborczego. W 2011 roku są wybory parlamentarne. Ten sam argument będzie znów używany. Doszliśmy zatem do roku 2012, kiedy to miałoby się zacząć odważne rządzenie. Obecnie w rządzie obowiązuje takie rozumowanie: teraz administrujemy, a potem będziemy rządzić, jeżeli się wszystko powiedzie, choć nie wiadomo, czy się wszystko politycznie powiedzie, tak robimy, aby się powiodło. Rządy PiS w najlepszym przypadku z punktu widzenia gospodarki można potraktować jako stanie w miejscu. Chociaż uważam, że w wielu miejscach to było cofanie się, np. energetyka. Prywatyzacja i zarządzanie w sektorze publicznym to było ewidentne cofanie się. Mamy więc za sobą cztery lata bezruchu: dwa za PiS i dwa za PO. Zastanówmy się, czy kiedy świat się tak gwałtownie zmienia, mamy do czynienia z kryzysem światowym, Polska może sobie wyjąć spokojnie sześć lat z historii? Sześć lat to chyba dużo. Zawsze wyrzucałem generałowi Jaruzelskiemu, choć nie stałem po stronie Solidarności, przede wszystkim jedno: nawet jeśli stan wojenny był wymuszony przez ZSRR i nieunikniony, to ewidentną winę Jaruzelski ponosi za lata stagnacji po stanie wojennym. Trzeba generała pytać, co zrobiliście, gdy przejęliście pełnię władzy, ile lat wówczas Polska zmarnowała. Generał Jaruzelski doprowadził nas do Okrągłego Stołu i chwała mu za to. Należę do grupy ludzi, która uważa, że to było najlepsze wyjście. Ale co się dzieje pomiędzy rokiem 1981 a 1988? Siedem lat totalnego bezruchu, siedem lat, kiedy tak naprawdę młodzi zdolni Polacy, albo nic nie robili, albo wyjeżdżali, emigrowali. To był wielki ubytek „młodej krwi”, społecznej energii.

Obecnie część naszej nowej emigracji to naturalne następstwo integracji europejskiej, otwarcia granic i nowych możliwości. Ale czy przypadkiem unikając reform, po prostu tej emigracji nie pogłębiamy? A więc na ile kolejnych straconych lat Polska może sobie pozwolić? Wolałbym zobaczyć biało-czerwone koszulki na przedzie wyścigu kolarskiego a nie z tyłu pędzącego peletonu. Ktoś powie – no ale mamy „siatkarzy” – fajnie, tylko to jest łatwe usprawiedliwianie się. Minimalizm. Nie wykorzystujemy potencjału, nie potrafimy wyzwolić naprawdę bardzo wielkich możliwości i podjąć odważnych działań, które by do tego prowadziły.

Polska się rozwija, z całą pewnością. Te 20 lat, które mamy za sobą, będą zapisane w historii Polski jako lata wielkiego przełomu. To jest dla mnie poza jakąkolwiek dyskusją. Ale z drugiej strony, jakie są nasze aspiracje? Jeżeli jest to poziom rozwoju krajów takich jak Grecja, to my go osiągniemy w tych systemowych, instytucjonalnych ramach, w których się poruszamy. Przede wszystkim dzięki zaradności ludzi. Jesteśmy mocni indywidualnością, aktywnością i przedsiębiorczością. Natomiast istnieje wymiar rozwoju, który nie dotyczy kapitału indywidualnego, kapitału ludzkiego, nie odnosi się do społecznego mikrokosmosu, a dokonuje się w sferze makrospołecznej. Same jednostki nie zrobią wielkiego uniwersytetu, mogą go tylko założyć, ale dla osiągnięcia dojrzałości niezbędne są kulturowe i instytucjonalne warunki. Bez mądrej i racjonalnie działającej władzy publicznej nie będzie dobrych uniwersytetów, jak nie będzie dobrych uniwersytetów, to nie będzie dobrej edukacji, jak nie będzie dobrej edukacji, to nie będzie innowacyjności, jak nie będzie innowacyjności, to nie będzie konkurencyjności, jak nie będzie konkurencyjności, to tak czy owak będziemy tylko drugą Grecją. Jakie są zatem nasze narodowe aspiracje? Jeśli orientujemy się względem poziomu rozwoju krajów skandynawskich, to musimy znaleźć pilnie własną drogę wszechstronnego społeczno-gospodarczego rozwoju. A to wymaga równowagi między tym, co indywidualne, a tym, co zbiorowe, między tym, co prywatne i tym, co publiczne. Wszystko co w Polsce publiczne, kuleje. Wszystko co prywatne, rośnie. Czas naprawić to, co publiczne. Z tym, że publiczne nie znaczy państwowe, partyjne czy rządowe; ma to rzeczywiście znaczyć obywatelskie.

O wolności, wyborze i konkurencji w edukacji :)

Isaiah Berlin w „Czterech esejach o wolności” pisał, że „bycie wolnym oznacza (.), że nikt nie wtrąca się w moje sprawy. Im większy jest obszar niewtrącania się, tym większa jest moja wolność”. Zauważył on również, że prawie wszyscy moraliści w dziejach ludzkości sławili wolność. Jednak podobnie jak szczęście, dobro, piękno- pojęcie wolności „ma znaczenie tak mgliste, że poddaje się niemal każdej próbie interpretacji”. Leszek Kołakowski w swym eseju „Mit w kulturze analgetyków” podkreślał, że we współczesnym świecie rośnie anonimowość, a jednostka ponosi coraz mniejszą odpowiedzialność, gdyż to urządzenia społeczne wzięły ją na siebie. Stąd też można odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego w dzisiejszym świecie trudno jest być liberałem. Moja teza brzmi zatem: trudno jest być liberałem, gdyż wymaga to jednostkowej odpowiedzialności. Kirkegaard zauważył z kolei, że odpowiedzialność zespołowa jest fikcją. A jednak istnieje pewien obszar w dzisiejszym ponowoczesnym świecie, w którym jednostka pozostaje zniewolona i owo zniewolenie w pierwszych latach jej socjalizacji wpływa na dalsze jej życie – tym obszarem jest edukacja. Odo Marquard zauważył z kolei, że „różnorodność jest szansą na wolność”. Powstaje zatem pytanie, czy system edukacyjny stwarza możliwość różnorodności? Moja odpowiedź brzmi: nie. W niniejszym eseju pragnę podjąć próbę rekonstrukcji koncepcji liberalnych w odniesieniu do edukacji, możliwości wyboru, konkurencji oraz powiązań edukacji z rynkiem.

Pierwotna wersja niniejszego artykułu pod tytułem „Polityka edukacyjna a koncepcje liberalne – o wolności, wyborze i konkurencji” ukazała się w książce „Jednostka i społeczeństwo w globalnym świecie”, pod redakcją Agnieszki Cybal-Michalskiej, Poznań-Leszno 2006.

W 2005 roku miałam okazję uczestniczyć w seminarium „No education: No Freedom, No Opportunity”, organizowanym przez International Academy for Leadership (IAF), Fundacji F. Naumanna. Niniejszy esej jest owocem półrocznych dyskusji, warsztatów oraz wykładów, w których miałam szansę brać udział.

Niewolnicy edukacji

W państwach wysokorozwiniętych każde dziecko, czy tego chcą jego rodzice (jak i ono samo) czy nie, ma wpisane w swojej biografii edukację od szkoły podstawowej. A zatem, jak powszechnie wiadomo, istnieje przymus edukacyjny. Wolny rynek, którego jestem zdeklarowanym zwolennikiem, wprowadził zasadę, że tylko osoby wykształcone, posiadające wysokie kwalifikacje zawodowe, mogą stać się aktywnymi graczami. Inflacja dyplomów to tylko jedno z wielu zjawisk wymuszających podejmowanie dalszego kształcenia w celu zdobycia zarówno prestiżu i awansu społecznego, jak i dobrze płatnej pracy. W Stanach Zjednoczonych (ale także w innych krajach), jak podkreślają to socjologowie edukacji, dyplom uniwersytecki jest obecnie tym, czym było świadectwo szkoły średniej sto lat temu – stał się paszportem w przepływie gospodarczym i wkładem obywatelskim.

Istnieje obowiązek uczęszczania do szkoły podstawowej – dalej będę używała pojęcia przymusu edukacyjnego. W krajach europejskich najkrótszy jest on we Włoszech (od 6 – 14 roku życia), w Niemczech (od 6 – 17) a w Polsce zaczyna się w szóstym roku życia dziecka i kończy się po uzyskaniu pełnoletności (artykuł 70, pkt.1. Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej). Odkąd edukacja stała się dostępna dla wszystkich, nie tylko dla grup uprzywilejowanych, można zaryzykować stwierdzenie, że nie jest ona już przywilejem, ale przymusem. Z drugiej strony prawa rynku wywierają nacisk na współczesnych uczniów, by kształcili się dalej, jeśli chcą się liczyć na rynku pracy. Zatem przypuszczalnie staliśmy się niewolnikami edukacji. Oczywiście pozostaje wybór po zakończeniu obowiązkowej „służby”; jednak, jak pokazują statystyki, konsekwencją tego wyboru jest marginalizacja, a zwłaszcza wykluczenie z prestiżowych pozycji – trudno jest zostać dyrektorem firmy międzynarodowej po ukończeniu szkoły zawodowej.

Friedrich August von Hayek pisał w „Konstytucji Wolności”: „o przymusie mówimy wówczas, gdy postępowanie jednego człowieka podporządkowane jest woli drugiego, nie dla jego własnych celów, lecz dla dobra tego drugiego”. W tym kontekście można postawić sobie pytanie, czy posyłając dziecko do szkoły działamy dla jego własnego dobra, czy dla dobra ogółu. Im więcej wykształconych osób, tym lepsze funkcjonowanie społeczeństwa, tym lepiej wypełniamy jako państwo różnego rodzaju zobowiązania wobec państw trzecich, czy naszych koalicjantów, w myśl umów międzynarodowych. Poza tym nie można zapominać o imperatywie gospodarczym – wyedukowane społeczeństwo jest bardziej produktywne. A może wysyłając dziecko do szkoły zaspokajamy ambicje rodziców i oczekiwania społeczności lokalnych? Dziecko ma ograniczone prawa, decyzje za niego podejmują rodzice; jednak, jak zauważa Hayek, choć dobro dziecka – zarówno to psychiczne, jak i fizyczne – leży w ich gestii, nie oznacza to, że mogą oni traktować je, jak im się podoba. Jednak społeczeństwo stawia na edukację, więc wymaga się od rodziców i opiekunów, aby wypełnili obowiązek w zakresie edukacji swojego dziecka w stopniu minimalnym. Poza tym przymus edukacyjny – zarówno ten prawny, jak i „obyczajowy” – nie pozostawia już miejsca na wyłączne samokształcenie poza uznanymi formalnie placówkami oświatowymi. Nawet bardzo dobra znajomość języka obcego czy budowy silnika wymaga potwierdzonych formalnym dokumentem kwalifikacji.

Polityka edukacyjna, mimo tego, że stara się wyrównywać szanse, raczej pogłębia nierówności. Jak podaje wybitny teoretyk, zajmujący się między innymi szkolnictwem wyższym Zbyszko Melosik „w wielu społeczeństwach edukacja wyższa pełni rolę jednego z najistotniejszych czynników stratyfikacji społecznej, a walka o dobry dyplom jest – przynajmniej w pewnej mierze – walką o’dobre życie’ . (.) W tym kontekście wydaje się oczywiste, że aktualnie niemożliwe jest, aby wszyscy posiadali master’s degree – tytuł magistra (występująca w niektórych krajach’nadwyżka’ absolwentów uniwersytetów wywołuje zjawisko zwane ‚przeedukowaniem’ – jednostki nie są w stanie znaleźć odpowiadających ich dyplomom, wiedzy, kompetencji i aspiracji). Stąd w jednoznaczny sposób ‚wychładza’ się aspiracje edukacyjne części młodych ludzi – tak, aby kończyli swoją karierę edukacyjną na szkole zawodowej”.

System edukacji jako narzędzie władzy

Stajemy się z jednej strony „niewolnikami” instytucji kształcących, niewolnikami dyplomów i innych listów uwierzytelniających, z drugiej strony godzimy się na tę „niewolę”, gdyż daje ona nam pewne przywileje, m.in. władzy; z kolei osoby, które nie posiadają tytułów akademickich, zrzekają się swojej autonomii na rzecz grup uprzywilejowanych. Dla przykładu, w większości krajów, zwłaszcza europejskich, szkolnictwo wyższe jest utrzymywane z podatków, które płacą wszyscy – ci z dyplomami, jak i bez nich. Tak jak już wspomniałam, większość osób z dyplomami zajmuje wysokie stanowiska, które w mniejszym lub większym stopniu dają możliwość „sprawowania władzy” nad tymi jednostkami bez dyplomów. John Stuart Mill pisał o dążeniu jednostki do osiągania swoich celów w następujący sposób: „w wielu wypadkach jednostka dążąca do słusznego celu wyrządza z konieczności a przeto zgodnie z prawem przykrość lub szkodę innym lub uprzedza ich w osiąganiu korzyści, których mogli się spodziewać”.

Dalej, przymus edukacyjny prawny czy „obyczajowy” prowadzi do kształtowania w procesie socjalizacji jednostek o tych samych cechach pożądanych w społeczeństwie. Chodzi tutaj głównie o to, że większość instytucji kształcących podlega klasie rządzącej. Jak podaje Mill, „ogólne wychowanie państwowe jest po prostu sposobem kształtowania ludzi na tą samą
modłę; a ponieważ forma, którą im się nadaje, odpowiada życzeniom panującego rządu, czy będzie w rękach monarchy, czy kapłanów, czy arystokracji lub większości żyjącego pokolenia, daje to w rezultacie, proporcjonalnie do jego sprawności i sukcesów, despotyczną władzę nad umysłem prowadzącą w naturalny sposób do zawładnięcia jego ciałem (.). Chyba, że społeczeństwo jest w samej rzeczy tak zacofane, że nie może lub nie chce wytworzyć dla siebie odpowiednich instytucji wychowawczych, o ile rząd się tego nie podejmie; wtedy istotnie rząd powinien, wybierając mniejsze z dwojga złego, zająć się zakładaniem szkół i uniwersytetów, podobnie jak to czyni ze spółkami akcyjnymi, gdy przedsiębiorstwa prywatne, które by mogły wykonać wielkie prace przemysłowe, nie powstały jeszcze w danym kraju”.

Współczesne koncepcje liberalne zakładają minimalną rolę państwa w kształceniu obywateli. Państwo powinno zabezpieczyć jedynie możliwość edukacji, nie ingerując w programy i sposoby nauczania. Jednak dopóki państwo ma monopol, dzięki finansowaniu edukacji, ma też prawo do ingerencji w nią. Powszechnie wiadomo jest, że bezpłatna edukacja to fikcja. Jeśli jednak zaczyna się dyskusja na temat odpłatności za szkolnictwo, podnoszą się głosy oponentów, że wprowadzenie takiej odpłatności pogłębi nierówności edukacyjne. Z edukacją jest jak z kupowaniem butów przed długą podróżą. Mając w perspektywie długą wyprawę po górach, w różnych warunkach pogodowych, jakie buty najlepiej wybrać? Tańsze, które mogą być dla nas nieodpowiednie (np. uciskają nas), których jakość pozostawia wiele do życzenia i z góry wiemy, że jak spadnie deszcz, mogą się rozlecieć? Czy droższe, lepszej jakości, wygodne, odporne na wszelkie warunki pogodowe – nie do zdarcia? W naszej rzeczywistości edukacyjnej wybieramy się w podróż w tanich butach, które wszyscy otrzymujemy od państwa, często w takim samym rozmiarze (bo nie ma pieniędzy na różnorodność), które w czasie naszej wędrówki bardzo szybko się rozwalają. I wówczas albo ratujemy się idąc do szewca (korepetycje), jeśli nas na to stać, albo rezygnujemy z dalszej wędrówki.

Vouchery lekarstwem na monopol państwa

Milton Friedman w dziele „The role of government in education” posłużył się dość ciekawym przykładem. Każdemu człowiekowi powinno się dostarczyć minimalnej edukacji i powinno to leżeć w gestii rodziców a nie w gestii rządu. Podobnie, jak od właścicieli domów czy samochodów wymaga się zachowania środków ostrożności, aby nie zagrażały one bezpieczeństwu innych. Jednak problem pojawia się wówczas, gdy nie jesteśmy w stanie zapłacić za te środki bezpieczeństwa – dom czy samochód można sprzedać, jednak w grę nie wchodzi odseparowanie dziecka od rodziców, których nie stać byłoby na jego edukację. Stąd też zasadnym wydaje się być potrzeba prowadzenia szkolnictwa publicznego. Jednak istnieje pytanie, w jakim zakresie edukacja winna być finansowana przez państwo. Friedman zauważa dalej, że i owszem – państwo może finansować edukację na najniższym poziomie, na przykład poprzez system voucherów (w Polsce używa się nazwy „bony oświatowe”). Na każde dziecko w rodzinie przypadałby voucher, który mógłby zostać zrealizowany w każdej z „uznanych” placówek edukacyjnych, a rodzice mieliby szansę dokonania wyboru. W tej sytuacji rola rządu ograniczyłaby się jedynie do zapewnienia minimalnych standardów np. w programach nauczania, co do ogólnej treści, tak jak wymaga się od restauracji podstawowych wymogów sanitarnych.

Friedman odnosi się do zarzutów oponentów urynkowienia edukacji, że taki system może spowodować zaostrzenie się różnic klasowych. Podkreśla, że generalnie każda szkoła skupia dzieci o podobnym pochodzeniu społecznym, dzięki stratyfikacji na terenach, które one zamieszkują (tezę tę potwierdzają badania m.in. S. Bowles’a i H. Ginits’a). Część rodziców może posłać dzieci do szkół prywatnych, jednak w praktyce tylko niewielka część tak czyni, w konsekwencji następuje dalszy proces stratyfikacji. Wprowadzenie większej możliwości wyboru bez udziału sektora publicznego, według Friedmana, przyczyni się do redukcji obydwu typów stratyfikacji społecznej. Kolejny argument, który Friedman stara się obalić, to fakt, że niemożliwe jest wprowadzenie konkurencji pośród placówek oświatowych na obszarach wiejskich. Zauważa on, że dzięki rozwojowi transportu i technologii, ten argument można uznać jako nieważny. Friedman konkluduje: „państwo mogłoby polepszyć działanie >niewidocznej ręki< bez dotowania >martwej ręki< biurokracji".

Niezależnie od kraju, w którym żyjemy, niezależnie od systemu edukacyjnego, warunkiem koniecznym będzie wolny wybór – co do przedmiotu kształcenia, treści, metod nauczania. Problem pojawia się właśnie wtedy, kiedy brane pod uwagę jest finansowanie edukacji. Dlatego zwolennicy wyboru popierają wprowadzenie wspomnianych już wyżej voucherów w systemie edukacji. Celem voucherów, jak tłumaczył to E.G. West na łamach World Bank Research Observer w 1997 roku, jest zwiększenie możliwości wyboru rodzicom, promowanie konkurencji między szkołami i zwiększenie dostępu do prywatnych szkół przez rodziny o niskim dochodzie. Przeciwnicy systemu uważają, że doprowadzi on do zniszczenia publicznego szkolnictwa, powiększy się bieda i wywoła to segregację.

Wiele państw stosuje właśnie to rozwiązanie – m.in. kraje rozwijające się, ale również Szwecja, Wielka Brytania czy Stany Zjednoczone. System ten wprowadza konkurencję między publicznymi szkołami, ale również między prywatnymi a publicznymi, umożliwiając im stworzenie różnych ofert edukacyjnych, które pomogą dokonać rodzicom wyboru. Zakres niniejszego artykułu nie pozwala na szczegółowy opis tego systemu w teorii i praktyce. Warto jednak podkreślić, że system ten sprawdza się w wielu państwach, daje możliwość wyboru szkoły przez rodziców, pozwala na ich uczestnictwo w jej życiu, a także, wbrew pozorom, stwarza równe możliwości – i dla bogatych i dla biednych. Pieniądze podążają za dzieckiem, wzmagają konkurencję; dobre szkoły, które mają więcej uczniów, wygrywają, gorsze zostają zamknięte. W zachodnioeuropejskiej debacie nad systemem voucherów zawsze pojawia się argument, że poszkodowane zostaną rodziny o niskim dochodzie i pogłębione zostaną nierówności. Jak podaje E. G. West, zwolennicy voucherów uważają, że najbardziej na tym systemie zyskają właśnie biedniejsi, twierdzą: „vouchery mogą w niewielkim stopniu poprawić jakość szkolnictwa publicznego dla bogatych, dla klasy średniej umiarkowanie, natomiast dla biednych ogromnie”.

Edukacja publiczna to katastrofa

Możemy postawić sobie zatem kolejne pytanie: czy państwo jest w stanie dostarczać edukację na wysokim poziomie? Czy państwo jest w stanie poradzić sobie ze wszystkimi problemami związanymi z prowadzeniem i finansowaniem oświaty? Oczywiście, że tak, jak twierdzi publicysta brytyjski J. Bartholomew – jeśli poradzi sobie z następującymi kwestiami: na przykład pozbawi pracy setki tysięcy osób zatrudnianych w administracji. Pozwoli to na to, aby szkoły stały się na tyle autonomiczne, że będą mogły karać lub wyrzucać uczniów oraz zapewni możliwość wyboru rodzicom, do takiego stopnia, że niektóre szkoły będą musiały zostać zamknięte. Problem edukacji państwowej wynika z faktu, że jest ona dostarczana przez państwo. J. Bartholomew twierdzi zatem w swej publikacji „The Welfare State We’re in”: „prosić państwo, by nie marnowało pieniędzy na biurokrację, to tak jak poprosić zebrę, by zrzuciła paski”.

D. Boaz zauważył, że od 1960 roku do 1984 liczba uczniów zapisana do publicznych szkół w Stanach Zjednoczonych wzrosła o dziewięć procent, podczas gdy liczba nauczycieli o pięćdziesiąt siedem, a liczba z
arządzających szkołami o siedemdziesiąt dziewięć. Z kolei liczba osób nie będąca ani nauczycielami ani dyrektorami, zatrudniona w administracji, wzrosła o pięćset procent. W Nowym Jorku liczba biur administrujących publicznymi szkołami wynosiła sześć tysięcy, natomiast system administracyjny szkół katolickich w tym samym mieście liczył trzydzieści takich placówek.

J. Bartholmew sprawdził ranking szkół średnich w Wielkiej Brytanii. Okazało się, że w pierwszej dziesiątce nie było ani jednej publicznej szkoły, w pierwszej dwudziestce także. W rankingu opublikowanym przez BBC News można było zauważyć jedynie prywatne szkoły – jedna po drugiej. Pierwsza szkoła publiczna pojawia się na miejscu trzydziestym piątym: Queen Elizabeth’s School in Barten w północnym Londynie. Na sto szkół przedstawionych w rankingu, dwanaście było szkołami państwowymi.

Po wprowadzeniu publicznego szkolnictwa w Wielkiej Brytanii celem polityków stało się dostarczenie dobrej edukacji dla wszystkich – cokolwiek by to znaczyło dla ich dalszego życia. Obniżyły się standardy. Analfabetyzm rozszerzył się. Publiczna edukacja stała się tak nieskuteczna, że po jedenastu latach obowiązkowej nauki wiele osób nie potrafi czytać. Biedne rodziny posłały swoje dzieci do najgorszych szkół. Obowiązkowe nauczanie spowodowało, że w tych najgorszych szkołach zwiększyła się alienacja uczniów, postawy antyspołeczne, które pchnęły ich na drogę przestępczą. Nadzieje, że szkoły publiczne stworzą równość, bądź też równość szans – skończyły się porażką. Najgorzej na publicznej edukacji „skorzystali” biedni.

Jak zauważa dalej Bartholomew, edukacja publiczna jest katastrofą. Zniszczyła to, co wcześniej rozwijało się doskonale, przed wprowadzeniem publicznej i obowiązkowej edukacji. Mnóstwo pieniędzy zostało zmarnowane na biurokrację. Ograniczyła także rozwój alternatywnych metod nauczania. Autor podsumowuje, że największą tragedią jest niestworzenie możliwości na rozwój niezależnej edukacji. „To wstyd – podsumowuje Bartholomew – że państwo kiedykolwiek przejęło edukację”.

Życie w społeczeństwie

Z kolei Illich o obowiązku szkolnym pisał: „obowiązkowe uczęszczanie do szkoły oznacza również rytuały powszechnie akceptowanych świadectw dla wszystkich członków ‚wykształconego’ społeczeństwa. Szkoły dokonują selekcji tych, którym się na pewno powiedzie w życiu i posyłają ich w świat, dając im ku temu odpowiednie świadectwa potwierdzające, że znajdują się na najlepszej drodze do sukcesu. Odkąd powszechny obowiązek szkolny został uznany za przepustkę do życia w społeczeństwie, przydatność do życia społecznego mierzy się bardziej ilością czasu i pieniędzy przeznaczonych na kształcenie w okresie młodości, aniżeli umiejętnościami zdobytymi poza ‚jedynie słusznym programem nauczania'”.

Stabilne i demokratyczne społeczeństwo, uważa Friedman, nie jest w stanie funkcjonować bez akceptacji większości i bez ich minimalnej wiedzy oraz umiejętności czytania i pisania. Wyedukowane dziecko, w jego opinii, przyczynia się do lepszego funkcjonowania społeczeństwa poprzez promocję stabilnego i demokratycznego społeczeństwa. Szkolnictwo publiczne, obowiązkowe tak jak twierdził Illich, przekazuje też pewne wartości, które są pożądane dla zachowania ładu społecznego. Jest to dość mocny argument w toczącej się debacie.

Nauka poza radarem państwa

James Tooley przeprowadził dość interesujące badania w biednych krajach takich jak Ghana, Kenia, Indie czy Chiny i obalił mit, że prywatna edukacja dla biednych nie istnieje. Prowadząc badania zauważył, że większość przedstawicieli władz i międzynarodowych agencji zaprzeczyła, że prywatne szkolnictwo istnieje dla biednych. W Chinach dowiedział się, że jego badania są „niemożliwe”, bo kraj ten rozwinął powszechne szkolnictwo, co oznacza, że jest ono dostępne dla wszystkich, tak dla biednych, jak i bogatych. W innych państwach odkrył, że prywatne szkoły są dla uprzywilejowanych, a nie dla biednych.

Jednak okazało się, że w slumsach odnajdywał on prywatne szkoły, często ukryte przed publicznym widokiem. Szkoły te odbiegają od standardów, jakie dominują w zachodnim stylu myślenia. Są to przeważnie zrujnowane domy mieszkalne przystosowane do potrzeb nauczania, albo nauka odbywa się na otwartym powietrzu. Pragnę przedstawić tutaj jedynie wyniki badań przeprowadzonych w Hyderabad w Indiach. Wyglądają one następująco: spośród 918 szkół (brane były pod uwagę tylko te znajdujące się w slumsach), 35% stanowiły szkoły państwowe (rządowe), 23% były to szkoły prywatne uznane przez rząd i 37% szkół nie uznanych przez rząd, tzw. poza radarem. Szkoły te działają na czarnym rynku edukacyjnym, bez wsparcia finansowego i prawnego ze strony państwa.

Prywatne, nieuznane szkoły posiadają przeważnie 8 nauczycieli na 170 uczniów, natomiast szkoły publiczne są większe, posiadają przeciętnie 18 nauczycieli na 490 uczniów. W „nieoficjalnej”, prywatnej szkole płaci się 1,51 dolara za miesiąc, podczas gdy w uznanej szkole 2,12 dolara. Przeciętny dochód na jednego członka rodziny wśród badanych osób uczęszczających do szkół nieuznanych wynosi około 23 dolarów na miesiąc. Minimalne wynagrodzenie to 46 dolarów, zatem osoby uczęszczające do tych szkół były naprawdę biedne. Prywatne, nieuznane szkoły oferują najbiedniejszym dzieciom stypendia lub dotują naukę – 7% dzieci nie płaci wcale, a 11% ma zredukowaną opłatę. W konsekwencji biedni wspomagają najbiedniejszych. Podobnie wyniki badań przedstawiały się w innych państwach.

Drugi mit, który udało się obalić Tooley’owi, brzmiał „prywatna edukacja dla biednych jest niskiej jakości”. Wyniki badań pokazały, że prywatne szkoły – te uznane jak i nieuznane – pomimo tego, że ich budynki zasadniczo różniły się od wyobrażeń cywilizacji zachodniej, były lepiej wyposażone, m.in. w ławki, tablice czy toalety. Poziom nauczania był wyższy w szkołach prywatnych niż publicznych. Absencja nauczycieli była znacznie wyższa w szkołach państwowych. Badania pokazują, że osiągnięcia uczniów w prywatnych szkołach są wyższe, niż uczniów ze szkół państwowych.

J. Tooley wskazuje, opierając się na wynikach swoich badań, że prywatne szkoły są dostępne nie tylko dla uprzywilejowanych klas, poza tym okazuje się, że szkoły prywatne są lepsze od publicznych. Jeśli szkoły publiczne w biednych obszarach, takich jak wspomniane czy getta nowojorskie zawiodły, może warto pokusić się, by wprowadzać inicjatywy prywatne, wspierane przez rząd z systemem voucherów – podsumowuje wyniki swoich badań Tooley.

Bezpłatne studia – mit równości i sprawiedliwości

Wyżej opisany system odnosi się do szkolnictwa na poziomie podstawowym i średnim, natomiast co z sektorem szkolnictwa wyższego? Tutaj odpowiedź opierająca się na koncepcjach liberalnych jest podobna – po pierwsze wolność wyboru, po drugie wprowadzenie konkurencji. Śledząc toczącą się w ostatnim czasie debatę medialną na temat wprowadzenia odpłatności za studia wyższe w Polsce, odniosłam wrażenie, że społeczeństwo jest przeciwne wprowadzeniu odpłatności za studia – jednak urynkowienie szkolnictwa wyższego, tak samo elementarnego jak i średniego, nie oznacza jego prywatyzacji, z czym powszechnie jest mylone. Wielu uważa, iż urynkowienie edukacji pogłębi nierówności społeczne i spowoduje ograniczenie dostępu do szkolnictwa wyższego osobom pochodzącym z biedniejszych rodzin.

Tymczasem każda osoba, która pracuje, niezależnie od wykształcenia, płaci podatki. Ich dzieci uczęszczają do szkół, które są opłacane z ich podatków. Oczywiście korzystają z tego przywileju również dzieci osób niepłacących podatków, według zasady solidarności społecznej
. Nie wszyscy płacący podatki mają wyższe wykształcenie, a są zmuszani do płacenia za kształcenie studentów. Nikt się ich nie pyta o to, czy chcą, aby ich pieniądze szły na wspieranie żaków. Rzecz jasna, te środki finansowe nie mogą zaspokoić wszystkich potrzeb wynikających z kształcenia na poziomie wyższym. Dlatego obniża się jakość kształcenia (mniej zaangażowanej kadry, więcej studentów). Z drugiej strony istnieje też niebezpieczeństwo, że osoba, na którą w myśl solidarności społecznej łoży się środki finansowe, nie skończy studiów, bo na przykład w pewnym momencie życia zechce hodować owce na Podhalu. Wówczas mamy do czynienia z marnowaniem środków finansowych podatników, nad którymi nikt nie ma w zasadzie kontroli, bo przecież nie ma przymusu (na szczęście) kończenia studiów wyższych. Jeśli dana osoba będzie musiała zapłacić sama za swoją edukację, wówczas stanie się odpowiedzialna za swoje środki finansowe i będzie mogła robić co chce – albo zakończyć edukację, albo ją porzucić. Podatnicy nie będą ponosić kosztów jej decyzji. Oponenci zapewne wystawią argument pogłębiania nierówności społecznych. Jednak celem jest edukacja, a nie równość. Jeśli wprowadzi się odpłatność za studia wyższe, wówczas osoba, która podejmie się kontynuowania edukacji, będzie chciała ją skończyć, wreszcie sama będzie decydować, na co jej pieniądze będą wydawane.

Postawię kolejne pytanie: czy sprawiedliwe jest zatem, że większość społeczeństwa nie posiadająca wykształcenia wyższego, utrzymuje mniejszą część osób, która dąży do uzyskania tego wykształcenia? Dlaczego robotnik z huty szkła ma płacić na kształcenie prawników w Polsce? Zakłada się, że później ten prawnik będzie spłacał swój „dług” w ramach pracy zawodowej, tj. płacąc podatki, składki, etc., tym samym „dokładając” się chociażby do emerytury hutnika. Jednak nikt nie zatrzyma prawnika przed udaniem się po skończonych studiach do Chile, gdzie będzie on bronił praw tamtejszych hutników i do ich utrzymania będzie się dorzucał. I według tej „sprawiedliwości społecznej”, wygrywa prawnik – wykształcony za pieniądze hutnika, który nic w zamian nie otrzyma. A nawet jak ów prawnik pozostanie w kraju, to dzięki hutnikowi będzie zarabiał znacznie więcej.

Konkurencja – panaceum na całe zło?

Thomas Straubhaar zastanawia się, dlaczego nie można urynkowić szkolnictwa wyższego (pisał on o uniwersytetach), skoro można było to uczynić z większością gałęzi przemysłu, takich jak rynek energetyczny, transport, poczta czy telekomunikacja? Zwraca uwagę na fakt, że państwowe uniwersytety są przeludnione, kształcenie na nich trwa zbyt długo, przedwczesne porzucanie studiów jest wysokie, wskazuje także na inflację dyplomów. Wyzwaniem dla współczesnych uniwersytetów będzie, bądź też już jest, gospodarka oparta na wiedzy. Straubhaar zauważa, że współczesna wiedza bardzo szybko dezaktualizuje się, w związku z czym uniwersytety będą musiały stać się bardziej elastyczne (chociażby w programach kształcenia) i dostosować się do wymogów współczesnego świata. Obecne realia, jak twierdzi Straubhaar, pokazują, że cele są nadal ustalane przez polityczne władze a uniwersytety mają mniej lub więcej swobody w wyborze metod ich osiągania. Jednak nadal nie ma konkurencji, realnych sankcji i istnieją trudności związane z usunięciem pracownika naukowego, który nie przykłada się do swojej pracy.

Straubhaar ponownie panaceum znajduje we wprowadzeniu konkurencji. Proponuje dwa modele rozwiązań; pierwszy radykalny, drugi pragmatyczny. O ile ten pierwszy, według autora, wydaje się być trudny do wprowadzenia w wielu społeczeństwach, to drugi zdaje się być odpowiednim rozwiązaniem. Model radykalny zakłada, że prywatne uniwersytety są w stanie pokryć wszystkie potrzeby w zakresie kształcenia i badań. Według zasady społecznej sprawiedliwości, publiczne pieniądze powinny wspierać konkretne osoby, a nie anonimowe instytucje. Osoby, których nie stać na kształcenie, powinny mieć łatwy dostęp do kredytów. Rola państwa powinna się ograniczać do zapewnienia dostępu wszystkim tym, którzy spełniają warunki, zapewnienie minimalnych standardów i przejrzystości działania. Opłata za szkolnictwo wyższe, według Straubhaara, jest sprawiedliwa, gdyż zapewni społeczną sprawiedliwość i efektywność ekonomiczną. Pragmatyczny model Straubhaara zakłada głównie wprowadzenie systemu voucherów, o których już wspomniałam wcześniej. Jeśli studenci nie będą w stanie ukończyć studiów w wyznaczonym terminie lub jeśli będą chcieli je sobie przedłużyć, wówczas będą musieli sami za nie zapłacić, jednak należy zapewnić właściwy system kredytów.

Straubhaar podsumowuje, że jeśli szkolnictwo wyższe chce przetrwać w obliczu wyzwań jakie niesie współczesny świat, musi wprowadzać reformy – właśnie w sferze finansowania. Wygrają te szkoły, które będą umiały je wprowadzić.

Konieczność rewolucji

Tendencje integracyjne i globalizacyjne powodują, że uniwersytety muszą stać się bardziej konkurencyjne. Przepełnione uniwersytety w Niemczech mogą być tolerowane przez niemieckich polityków, ale nie zatrzymają niezadowolonych studentów przed pojechaniem do Wielkiej Brytanii, gdzie uzyskają lepszą edukację. Z kolei atrakcyjne dla Europejczyków uniwersytety brytyjskie nie zatrzymają uzdolnionych studentów przed wyjazdem do Stanów Zjednoczonych.

Przedstawione powyżej liberalne koncepcje mogą wielu osobom wydawać się dość rewolucyjne, burzące dotychczasowy ład, niemożliwe do wprowadzenia. Jednak we współczesnych społeczeństwach, w których coraz więcej osób jest beneficjentami edukacji, zmiany wydają się konieczne. Nie ma jednej prostej odpowiedzi na to, jak zniwelować nierówności społeczne, jak poprawić efektywność systemu edukacyjnego, zarówno pod względem kształcenia jak i zarządzania. Nie wyobrażam sobie, aby szkoły i uniwersytety działały jak prywatne korporacje – jednak aby sprostać wymaganiom rynku, są zmuszone działać na podobnych warunkach.

Dzisiejszy system szkolnictwa w wielu aspektach przypomina sowiecki model planowania, zatem zmiana wydaje się konieczna. Osobiście uważam, że po pierwsze należy wprowadzić możliwość konkurencji na rynku edukacyjnym na wszystkich poziomach, ale co jeszcze ważniejsze – stworzyć możliwość różnorodności. Jedynie w takich warunkach możliwe jest kształcenie wolnych, tolerancyjnych, rozumiejących i krytycznych jednostek.

Wykorzystane zdjęcie jest autorstwa: foxtongue ., zdjęcie jest na licencji CC

Perspektywy dla polskiej gospodarki :)

Na światowych rynkach finansowych rozgrywają się znaczące wydarzenia, więc choć nie jestem analitykiem gospodarki światowej, to chciałbym podzielić się refleksją na ten temat. To, co się stało w Stanach Zjednoczonych, niewątpliwe nie będzie oddziaływało na Polską gospodarkę w takim stopniu, jak na przykład ewentualne perturbacje w Niemczech. Skutki mogą oddziaływać na nas, ale raczej dojdą do nas w postaci wygasającej fali. Ale je odczujemy. Sytuacja w Stanach przełoży się na to, co się będzie działo w Europie Zachodniej, szczególnie u naszego największego partnera, jakim są Niemcy – ale nie tylko, skutki obejmą całą Strefę Euro. Pogorszenie nastrojów konsumentów oraz pogorszenie sytuacji rynków finansowych przełoży się moim zdaniem na Polskę dwojako. Po pierwsze, może zaowocować to osłabieniem możliwości eksportowych naszych firm na te rynki, a po drugie – może wzrosnąć cena pieniądza. Osłabione zostało zaufanie na rynkach finansowych i to będzie rzutowało na to, co się dzieje w Polsce. A jeżeli kredyty staną się droższe i trudniej dostępne, to w sposób naturalny znajdzie to odzwierciedlenie w gospodarce.

Budżet na czas kryzysu

Jak silny może być kryzys? Sądzę, że w przyszłym roku tempo wzrostu obniży się do około 4,5%. Sprawdźmy zatem, co rząd proponuje w budżecie – ponieważ budżet jest faktycznym odzwierciedleniem intencji rządu. Warto również spojrzeć na plan konwergencji, który rząd musiał przedstawić, aby Unia Europejska zaakceptowała procedurę nadmiernego deficytu. Konstrukcja budżetu odpowiada na pytanie, czy program konwergencji, który przedstawiła Polska, jest możliwy do wdrożenia – czyli czy rząd jest wiarygodny. Ten budżet będzie już korespondował z programem konwergencji. Rząd założył w przyszłorocznym budżecie małą korektę, czyli bardzo małe zmniejszenie tempa wzrostu gospodarczego: wzrost PKB, zakładany pierwotnie na poziomie 5%, zredukowany został do 4,8%. Polemika w kwestii ułamków jest ryzykowna, ale wydaje mi się, że wzrost PKB spadnie do 4,5%. Generalnie nie należy więc bić na alarm, ale nie wiemy czy wskaźnik ten nie wyniesie mniej niż 4,5% – co może być już ryzykowne. Zgadzam się z rządem, że popyt krajowy będzie decydujący, że wpływ eksportu będzie trochę malał. Nie wiadomo jednak jeszcze, jak rozwijać się będzie tempo inwestycji; rząd zakłada wzrost inwestycji na poziomie 10%. To wszystko obarczone jest dość dużą dozą niepewności, w związku z tym wydaje mi się, że bezpieczniej byłoby przyjąć tempo wzrostu na poziomie nie przekraczającym 4,5%.

Natomiast przyjmując w budżecie inflację na poziomie 2,9% rząd stworzył sobie pewien bufor bezpieczeństwa. Być może inflacja nieco przekroczy 3%; gdyby było tak jak prognozują rynki finansowe i inflacja osiągnęłaby poziom 3,5%, to dla finansów publicznych byłoby to neutralne. Nie spodziewam się, aby wyniki gospodarki odbiegały daleko od założeń budżetowych; problem polega na tym, że trudno jest oszacować ryzyko głębszego spadku. Na przykład sytuacja na rynku nieruchomości jest bardzo niepewna. Jeżeli chodzi o możliwości naszego eksportu, to silny złoty znacząco je osłabiał. Aprecjacja złotego była zbyt szybka, żeby polscy eksporterzy byli w stanie ją zamortyzować.

Nasze badania sektora Małych i Średnich Przedsiębiorstw z zeszłego roku pokazywały inne niebezpieczne trendy. Przedsiębiorcy niestety inwestowali głównie w rozszerzenie produkcji, a nie w przechodzenie do produktów bardziej zaawansowanych technologicznie i produktów o wyższej wartości dodanej (czyli generujących wyższy dochód), co mogą odczuć dotkliwiej w przypadku kryzysu. Jednocześnie jednak, choć dopiero czekamy na wyniki tegorocznych badań, dochodzą do nas sygnały, że przedsiębiorcy się jakby trochę przebudzili. Szybki wzrost kosztów pracy spowodował, że w tym roku zaczęli inwestować w nowe technologie, żeby ten wzrost kosztów pracy pohamować, co z kolei może się wiązać ze zmniejszeniem popytu na pracę. Istnieje prawdopodobieństwo, że zatrudnienie nie wzrośnie o zakładane 2% czyli 300 tysięcy ludzi – co nie będzie pozytywne dla gospodarki.

Tak długo, jak kontrowersje dotyczą obniżenia się tempa wzrostu PKB z 5,5% do 4,5% nie będzie to miało tak negatywnego efektu jak ewentualny dalszy spadek. Dlaczego? W Polsce średnioroczne tempo wzoru wydajności pracy wynosi 4% w okresie ostatnich 20 lat. Oznacza to, że jeśli rozwijalibyśmy się w tempie poniżej 4%, to następowałby ubytek, a nie przyrost miejsc pracy. Tymczasem my nadal jesteśmy powyżej tego poziomu, czyli naszym celem jest w przyszłości jest spełnienie dwóch warunków: 1) Zwiększenie zatrudnienia – nie możemy akceptować odsetka ludzi aktywnych zawodowo na poziomie 57% osób w wieku produkcyjnym, 2) Przyspieszenie tempa modernizacji polskiej gospodarki. Program konwergencji, który rząd przedstawił Unii Europejskiej, odpowiada na te dwa wyzwania. Wynika to z pięciu podstawowych punktów tego dokumentu. Jednym słowem rząd wie, co powinien zrobić – pytanie, na ile sprawnie i odważnie to uczyni.

Dłużej pracujesz – więcej zarobisz

Jeżeli chodzi o wzrost zatrudnienia, to jest on niezbędny z kilku powodów. Po pierwsze, wpłynie na zmniejszenie presji płacowej na pracodawców. W zeszłym roku wynagrodzenia wzrosły realnie o jakieś 8%, realnie – czyli powyżej inflacji. To bardzo dużo, biorąc pod uwagę, że wzrost wydajności pracy wyniósł w tym okresie poniżej 4%. Czyli wzrost wynagrodzeń ponad dwukrotnie wyprzedził wzrost wydajności pracy. Oznacza to spadek konkurencyjności firm. Koncentrowanie się rządu na zwiększeniu zatrudnienia jest całkowicie słuszne. Co rząd zamierza w tej sprawie zrobić? Przede wszystkim ograniczyć możliwość przechodzenia na wcześniejszą emeryturę. Co prawda projekt, który przygotował rząd, zwiększa mniej więcej z 130 do 300 liczbę zawodów, po których będą wcześniejsze emerytury. Ale nie przejmowałbym się tym; nawet jeżeli eksperci z dziedziny medycyny pracy poszerzyli tę listę, to można ten fakt zaakceptować, biorąc pod uwagę, że inne rozwiązania to niwelują. Na przykład rozwiązania dotyczące kobiet, które mogły przechodzić na emeryturę po ukończeniu 55 roku życia i 30 latach stażu pracy, a teraz nie będą miały tego przywileju, lub też dużych grup zawodowych jak np. nauczycieli, którzy również tez przywilej stracą. Można więc powiedzieć, że cały czas rząd nie przekroczył granicy racjonalności.

Reforma wcześniejszych emerytur w perspektywie 10 lat przyniesie 10 mld złotych oszczędności wpływu do budżetu. Nie nastąpi oczywiście zjawisko powrotu z emerytur, ale setki tysięcy osób pozostaną dłużej na rynku pracy. Mniej osób będzie przechodziło na emeryturę, wiec możemy się spodziewać korzyści około 1 miliona osób, które pozostaną na rynku pracy w perspektywie kilkuletniej. Milion dodatkowych osób na rynku pracy oznacza kilka efektów: mniej wydatków z budżetu o ponad 10 miliardów, co więcej to są osoby, które również będą płaciły składki i podatki. A więc w sumie zysk dla budżetu powinien wynieść w granicach 15 – 20 miliardów w okresie 4 – 5 lat. Dla nas pracodawców oznacza to większą podaż pracowników. W perspektywie 3 – 4 lat zacznie maleć presja wynikająca z niedostatecznej podaży pracy w Polsce. Na to się nałożą inne czynniki np. zmieniające się i rozwijające szkolnictwo zawodowe. W ten sposób nastąpi postęp w zakresie zwiększającej się stopy zatrudnienia. Jeżeli rząd wytrwa w swoich postanowieniach, nie powiększając liczy osób, które pozostaną z przywilejem wcześniejszych emerytur, to będzie to wielki przełom, o ogromnym korzystnym wpływie na rynek pracy i na finanse publiczne.

Drugim klucz
owym zagadnieniem jest kwestia dyscypliny finansów publicznych, która pozwoli nam zmniejszać dług publiczny. W przyszłym roku po raz pierwszy od lat wydatki będą rosły wolniej, niż dochody budżetu. Deficyt został przyjęty na poziomie 18 miliardów. W stosunku do deficytu planowanego na ten rok – planowanego w wysokości 28 miliardów, a wykonanego w wysokości 23 miliardów – założony deficyt na 2009 będzie oznaczał postęp. Co więcej, biorąc pod uwagę fakt, że deficyt zwykle nie jest w pełni wykorzystywany, jest szansa na jeszcze lepszy wynik. Jeśli realny deficyt w roku 2008 wyniósłby 15 miliardów w porównaniu z obecnymi 23, to byłoby bardzo pozytywnie posunięcie. Dzięki temu będziemy mieli szanse spełnić kryteria z Maastricht, czyli odsuwamy groźbę wzrostu długu publicznego do ponad 60% i jednocześnie schodzimy z deficytem budżetowym poniżej wymaganego do wejścia do strefy euro poziomu 3%.

Z euro bezpieczniej

My jako Polska Konfederacja Pracodawców Prywatnych Lewiatan jesteśmy zdecydowanymi zwolennikami wejścia do strefy euro. Widzimy dużo więcej korzyści niż zagrożeń z tym związanych. Jeśli opisywana polityka ograniczania deficytu będzie konsekwentnie kontynuowana w kolejnych latach, to wchodzilibyśmy do strefy euro z prawie zrównoważonym budżetem. Jest to niezwykle istotne z punktu widzenia bezpieczeństwa finansowego. Rządowy program konwergencji ma szanse na realizację. Niestety, dotychczas poprawa sytuacji w finansach publicznych wynikała nie z ograniczenia wydatków, ale z poprawy koniunktury gospodarczej. To jest pierwszy budżet, w którym następuje poprawa struktury wydatków; nie następuje ona wprawdzie w oczekiwanym przez nas tempie, jednak i tak jest milowym krokiem w kierunku zrównoważonego budżetu.

Po pierwsze rozwój

Kolejnym punktem programu konwergencji jest zmiana struktury wydatków publicznych. W przyszłorocznym budżecie wydatki na naukę, edukację i infrastrukturę wzrastają szybciej niż inne wydatki. Rząd właściwie wybrał priorytety, wybrał te trzy grupy wydatków publicznych, które przyczyniają się najbardziej do rozwoju. Oczywiście chcielibyśmy, żeby w tych trzech grupach wydatki mogły rosnąć szybciej, ale to wymaga szybszego zmniejszenia wydatków o charakterze socjalnym – szczególne tych wydatków które prowadzą do dezaktywizacji, czyli na wczesne emerytury, różnego rodzaju dodatki i renty.

Następna sprawa to kwestie płacenia składek zdrowotnych dla osób zarejestrowanych w urzędach zatrudnienia. Wiele osób nie chce nawet podejmować pracy, rejestrują się jako bezrobotni tylko po to, aby zapłacono za nich składkę zdrowotną. Kolejną pilną kwestią jest reforma KRUS-u. Nie należy wysyłać pieniędzy do tak mało rentownego sektora jak rolnictwo. Wiemy, że nie da się odzyskać pieniędzy w KRUS-ie na poziomie 16,5 miliarda (bo tyle dopłacimy do KRUS w tym roku), istnieje bowiem pewna sfera społeczna, która jest nie do ruszenia. Ale chociażby 3 miliardy należałoby odzyskać. Jako PKPP Lewiatan żałujemy, że reforma KRUS nie zostanie rozpoczęta, ale rozumiemy, że aby przeprowadzić reformę emerytur pomostowych należy politycznie tę kwestię zostawić. Zostałyby jeszcze do reformy emerytury mundurowe. To tez jest duży wydatek w granicach 9 miliardów rocznie. Trudno sobie wyobrazić, że nie będzie jakiejś możliwości wcześniejszego przechodzenia na emeryturę żołnierzy i policjantów. W innych krajach też tak jest. Jednakże wysokość tych emerytur i łatwość ich nabywania (tu wystarczy 15 lat stażu pracy), to zbytnie preferencje w porównaniu do innych grup społecznych.

W edukacji płacić za efekty

Mamy nadzieję, że z końcem tego miesiąca Ministerstwo Nauki przedstawi pięć ustaw, które będą racjonalizować wydatki na naukę. Z jednej strony mamy wzrost wydatków na ten cel, ale z drugiej strony musi się zmienić system finansowania. Generalnie rzecz biorąc chodzi o to, żeby finansować projekty, promować wdrożenia wyników badań, a nie działalność statutową jednostek badawczo-rozwojowych. Powinniśmy dążyć do tego, żeby nie powstawały jedynie opracowania naukowe, które będą tylko wkładem do wiedzy światowej. Chodzi o to żeby polska gospodarka wykorzystywała te badania. Bardzo miło jest finansować wkład w ogólnoświatową wiedzę, ale jednak chcielibyśmy, aby więcej pieniędzy szło na badania stosowane i wdrożenia.

Nasze oczekiwania są również takie, żeby wzrost środków na edukację oznaczał wzrost finansowania na jednego ucznia. Oczekiwalibyśmy od środowiska nauczycielskiego podwyższenia jakości edukacji i dostosowania profili kształcenia do wymogów rynku. Bo jakość edukacji to jest jedno – my mamy zastrzeżenia do tego, czego uczy nowa szkoła. Mamy zastrzeżenia do absolwentów, którzy są produktem polskiej szkoły, ale drugą sprawa jest dostosowanie edukacji do potrzeb gospodarki. Nie widzę powodu żeby finansować – tak jest to obecnie w kraju – kształcenie specjalistów, których nie potrzebujemy. Brakuje nam najbardziej absolwentów kierunków ścisłych i przyrodniczych. Jeżeli młodzież idzie na kierunki techniczne, to dajmy im nawet specjalne stypendia; jeżeli natomiast ktoś chce zostać politologiem albo historykiem sztuki, to, z całym szacunkiem, ma prawo to zrobić – ale jeżeli na to nie ma zapotrzebowania, to nie powinniśmy tego finansować ze środków publicznych. Podobnie sytuacja ma się z prawnikami czy ekonomistami. Powinniśmy wprowadzić mechanizmy, które będą wiązały nakłady z efektami.

Zresztą tego oczekiwalibyśmy od rządu we wszystkich dziedzinach, powoli przechodząc do budżetu zadaniowego – czyli płacenia za efekty. Chcemy, żeby takie podejście upowszechniało się we wszystkich dziedzinach. Np. urzędy pracy powinny być opłacane za to ilu bezrobotnym faktycznie znalazły pracę. Powinno się również zróżnicować wynagrodzenie nauczycieli w zależności od tego, jak cenni absolwenci opuszczają szkolne mury.

Efektywne sądy

Przewiduje się zwiększenie wydatków na sądownictwo – my generalnie jesteśmy za, ale jednocześnie oczekiwalibyśmy skrócenia czasu oczekiwania na orzeczenia sądów. Wskaźniki w stosunku do innych państw są fatalne. Pytanie jak szybko ten proces będzie przebiegał. Nas irytowało hasło „tanie państwo” ponieważ ograniczenie wydatków na wszystkie dziedziny mogłoby się skończyć stworzeniem tandetnego państwa. My jesteśmy organizacją pracodawców prywatnych, ale nasze funkcjonowanie niestety zależy od sprawności instytucji publicznych – w tym sądownictwa. Jaki mamy stan obecnie? Na przykład skróciło się średnie dochodzenie należności z 1000 do 850 dni, ale to nadal jest 4 razy więcej, niż w państwach cywilizowanych. Jeżeli mówimy o uzyskiwaniu pozwoleń na budowę, to Polska jest na 156 miejscu na 178 państw na świecie.

Dokończyć prywatyzację

Rząd musi dokończyć prywatyzację, rząd deklarował przyspieszenie prywatyzacji. Rozumiemy, że po ekipie, która była niechętna prywatyzacji, trudno jest w pierwszym roku uzyskać oszałamiające rezultaty. Będziemy obserwować to, co się będzie działo w przyszłym roku, ponieważ to będzie rok, który faktycznie pokaże intencje rządu w tej sprawie. Na przyszły rok zaplanowano 12 miliardów przychodów z prywatyzacji. To nie jest plan ekspresowy, ale rozsądny – i oczekujemy, że zostanie zrealizowany.

Wiemy, że zasoby znajdujące się w przedsiębiorstwach państwowych są źle wykorzystywane. Wydajność pracy w przedsiębiorstwach państwowych rośnie wolniej niż w prywatnych – natomiast wynagrodzenia są relatywnie wysokie. W efekcie jak np. popatrzymy na sektor energetyczny, który jest tylko w 20% prywatny, to uzyskujemy jasny obraz. Prywatna część sektora inwestuje, ma niezłą rentowność – natomiast w sektorze państwowym jest niska rentowność, co nie pozwala na dokonywanie inwestycji w budowę bloków energetycznych, w linie przesyłu itd. W efekcie w
szyscy możemy się znaleźć w pewnym momencie w bardzo trudnej sytuacji, bo inwestycje energetyczne to jest cykl 6 – 7 lat.

Sektor publiczny zatrudnia za dużo ludzi. Należy wykorzystać zasoby, które tkwią w przedsiębiorstwach państwowych i są dziś nieefektywnie wykorzystywane. Problemem jest też fakt, iż jeżeli pracownicy całej gospodarki porównują swoje wynagrodzenie i widzą, że w sektorze państwowym nie przemęczając się można dostać więcej niż w prywatnym – to wówczas wywierają na pracodawców presję płacową, czego efektem jest wolniejszy wzrost wydajności pracy niż wynagrodzeń.

Biurokratyczny hamulec

Natomiast jeśli chodzi o odbiurokratyzowanie gospodarki, to nie jesteśmy usatysfakcjonowani. Mówiło się o pakiecie Szejnfleda i o komisji Palikota. Z obu tych źródeł płyną różnego rodzaju pomysły, których realizacja trwa stanowczo zbyt długo. Powiedziałbym, że proces legislacyjny przebiega niesprawnie. Z pakietu Palikota wychodzą drobniejsze sprawy, sprawy systemowe idą do różnych ministerstw i tam giną – np. jeżeli coś dotyczy budownictwa lub infrastruktury to idzie do odpowiedniego ministerstwa. Obecnie w ciągu roku cztery razy zmienia się podstawa liczenia składek na ZUS. Jeżeli półtora miliona przedsiębiorców musi co trzy miesiące zmieniać podstawę składek – i to w 4 funduszach – to wystarczy, że się w jednej liczbie pomyli i co kwartał mamy kilkanaście tysięcy postępowań wyjaśniających z ZUS-em. Po co to robić? Raz na rok powinniśmy wyznaczać składki na ZUS dla przedsiębiorców, przy obecnej inflacji nie ma powodów żeby to zmieniać.

Tego typu proste zmiany ułatwią życie przedsiębiorcom, ale to nie będzie przełom. Poważniejsze zmiany są robione w pakietach; np. presja komisji Palikota na ustawę o VAT spowodowała, że zmiany są nieco głębsze, niż przewidywało ministerstwo finansów. No i trzeci obszar to są zmiany systemowe. Tutaj oczekiwalibyśmy mobilizacji ze strony ministerstw, np. infrastruktury. Są np. drobne zmiany z komisji Palikota dotyczące odrolniania ziemi – ale one są wyrywkowe. Funkcjonują tzw. specustawy o zamówieniach publicznych, ukierunkowane na usprawnienie systemu zamówień publicznych, dotyczy to dróg budowanych na Euro 2012. Ale my uważamy, że przyjmowanie specustaw ukazuje jedynie, że cały system nie działa. Bo jak się przyjmuje specustawę dla niezbędnych obiektów na Euro, to znaczy, że inne przedsięwzięcia funkcjonują w niewydolnym systemie. Dlatego oczekujemy uchwalenia kompleksowego, systemowo nowego podejścia, regulującego problematykę planowana i zagospodarowania przestrzennego. Żeby nie tworzyć rozwiązań, które rozbijają system i utrudniają życie przedsiębiorcom. Bo jak wprowadza się jedną zmianę po drugiej, to w końcu system traci spójność. To nie jest sprawa drażliwa społecznie – tak jak KRUS albo emerytury pomostowe, ale jednak okazuje się, że zmiany nie są łatwe do wprowadzenia, ponieważ jednak grają tutaj różne interesy – np. samorządów, które nie chcą się usztywniać w swojej polityce, lub środowiska urbanistów czy inwestorów.

To jest mniej więcej spojrzenie na to, co się w tej chwili dzieje w kwestii kluczowych reform i perspektyw na rozwój gospodarczy. Gdybym miał to podsumować – to kierunek działania rządu jest dobry, zdecydowanie zmieniony na lepsze w stosunku do tego, co było przy poprzedniej ekipie rządzącej. Jednak tempo i głębokość zmian pozostawiają wiele do życzenia. Nie wypowiadam się tutaj za moją organizację, ale ja w tym roku jestem w stanie wszystko rządowi wybaczyć pod jednym warunkiem: zakończenia reformy systemu emerytalnego. Do tego zakończenia zostały nam dwie rzeczy: wdrożenie systemu emerytur kapitałowych i druga ważniejsza sprawa, czyli kwestia emerytur pomostowych. To jest klucz na ten rok. Opinia na temat działań rządu będzie od tego uzależniona, bo mówimy o milionie ludzi, którzy przeszliby z grona niepracujących do grona pracujących, z ogromnymi skutkami dla rynku pracy, dla finansów publicznych. To jest sprawa nie do przecenienia, a jednocześnie potwornie drażliwa społecznie. Demagogów mamy przy tym mnóstwo. My żałujemy, że ta reforma nie dotyczy rolników, górników i służb mundurowych, ale zakładamy że jest to pierwszy i zarazem chyba najpoważniejszy etap tej reformy. Mam nadzieje, że rząd zda egzamin.

* Tekst niniejszy jest zredagowanym zapisem wywiadu udzielonego dla Liberté w dn. 22.09.2008 r.

Wykorzystane zdjęcie jest autorstwa: mugley ., zdjęcie jest na licencji CC

W stronę liberalnego ładu kapitalistycznego :)

OTOCZENIE GOSPODARKI: PAŃSTWO-PRAWO-POLITYKA

Państwo polskie, przy całym jego rozległym interwencjonizmie, jest w istocie słabe. Zresztą ów ekspansywny interwencjonizm jest jednym z głównych źródeł jego słabości. Trudno się jednak od tego interwencjonizmu uwolnić, gdy nakładają się nań dwie tendencje. Jedna, to odziedziczona po komunistycznym państwie totalnym skłonność do zajmowania się wszystkim i do regulowania wszystkiego. Przyzwyczajenie niemałej części społeczeństwa do tego, że państwo za nie myśli i decyduje, a więc i w przyszłości tak również być powinno, wzmacniane jest ponadto przez tendencję charakterystyczną dla demokratycznych państw opiekuńczych. Państwa są tam przeciążone ilością i różnorodnością żądań grup roszczeniowych, co rodzi skłonność do rozbudowywania aparatu państwowego („urząd jest dobry na wszystko”, jako wyraz zainteresowania władz roszczeniami określonej grupy). To z kolei wzmaga tylko poczucie nieodpowiedzialności klienteli z różnych grup roszczeniowych. „Przeciążona demokracja” funkcjonuje wszędzie coraz słabiej; w postkomunistycznej rzeczywistości funkcjonuje jeszcze gorzej, gdyż tradycja poszukiwania konsensusu rywalizujących grup interesów została tam doszczętnie zniszczona przez poprzedni ustrój, a nowe nawyki nie sprzyjają dążeniu do takiego konsensusu. Nic lepiej nie pokazało tego, jak łatwo ześlizgnąć się można z takiej sytuacji w autorytaryzm, a jako minimum we wrogą wolności „antyliberalną demokrację” (wedle definicji Fareed’a Zakarii), jak dwa lata rządów PiS.

Państwo, które usiłuje objąć zasięgiem swej regulacji i bezpośredniego kierowania coraz szerszy zakres spraw, musi z istoty przeciążenia zbyt wielką liczbą problemów – wypełniać swą rolę nienajlepiej. A obejmując wiele, uchwyt ma słaby. W efekcie zdecydowanie niedostatecznie wypełnia swoje podstawowe funkcje zapewnienia ładu i porządku. Aparat przymusu i wymiar sprawiedliwości też są przeciążone licznymi obowiązkami i zmiennością koncepcji polityków na temat skuteczności takich czy innych środków. Upolitycznienie prawa powoduje, że rządy prawa zamieniają się w rządy z pomocą prawa, czyli rządy polityków. Ustrój wykorzystuje prawo jak ów pijak z dowcipu latarnię – dla podparcia się, nie dla oświecenia.
Również ze współczesnej ewolucji cywilizacji zachodniej dotykają nas konsekwencje myślenia zakładającego moc sprawczą prawodawstwa jako recepty na wszelkie bolączki społeczne. Takie myślenie życzeniowe, w odróżnieniu od tradycji wywodzącej się jeszcze z czasów rzymskich, drastycznie ogranicza pewność prawa. Współczesnym ideałem państwa prawa jest już tylko pewność tego, jakie prawo obowiązuje dzisiaj w danej kwestii. Nie daje żadnej gwarancji, że te same reguły obowiązywać będą jutro, gdyż większość parlamentarna może zmienić daną regulację następnego dnia. W kraju postkomunistycznym takim jak Polska powstaje więc niezdrowy amalgamat całkowitego lekceważenia norm prawnych, wywodzący się z komunizmu, z biegunką ustawodawczą, która – wbrew intencjom – niepewność prawną jeszcze powiększa.

Na trudne do zwalczania słabości państwa i prawa – trudne, ponieważ wynikają one i z naszej niedawnej historii, i ze specyficznego, niestety deformującego oddziaływania cywilizacji, na łono której staramy się powrócić – nakłada się specyficznie postkomunistyczna skłonność do zawłaszczania państwa przez grupy polityczne. Partie są słabo zakorzenione w społeczeństwie; rzadko też w sposób klarowny bronią określonych interesów grup społecznych. Tym bardziej więc starają wzmocnić się, wykorzystując do tego państwo, traktowane jako łup zwycięskiej partii, czy koalicji. To zawłaszczanie dokonuje się najczęściej na dwa sposoby.
Po pierwsze, poprzez tworzenie nowej nomenklatury partyjnej: mianowania na stanowiska w administracji publicznej różnych szczebli dokonuje się z partyjnego nadania, schodząc z nominacjami coraz niżej (zawłaszczając coraz to niższe stanowiska). Obniża to poziom sprawności administracji, gdyż podział wiedzy i umiejętności rzadko pokrywa się z podziałami partyjnymi. Obniża też sprawność administracji będąca jej następstwem karuzela zmian, wywołana zmianami rządzących koalicji.
Po drugie, poprzez zjawisko określane mianem „kapitalizmu politycznego”. Ciągle jeszcze zbyt duży sektor państwowy i nieprzejrzyste (często celowo!) reguły gry stwarzają możliwości stosowania kryteriów partyjnej przynależności (lub cichego wspierania danej partii) podczas selekcji tak fachowców, jak i wykonawców zamówień publicznych. Cierpi na tym efektywność systemu gospodarczego.

Powyższa diagnoza ułomności polskiej demokracji prowadzi do dwóch wniosków najogólniejszej natury, które dopiero stają się podstawą do określenia kierunków działania na rzecz „naprawy Rzeczypospolitej”. Reakcją na postrzegane wynaturzenia cywilizacyjne i na specyficznie polskie (a często szerzej: postkomunistyczne) problemy jest postulat tych, którzy postrzegają siebie w centrum sceny politycznej, mianowicie dążenie do ograniczenia roli państwa do minimum. Skoro państwo coraz gorzej radzi sobie z rosnącą listą spraw, których załatwienia po ich myśli domagają się rozliczne grupy roszczeniowe, to powinno ono stopniowo ograniczać się do tych spraw, których rozstrzygania przez państwo nie można uniknąć. „Lepiej mniej, ale lepiej” staje się wytyczną programu zwolenników państwa minimum.

Drugim elementem diagnozy, z którego też wypływają określone wnioski, jest uznanie, że polski kapitalizm cierpi na znacznie mniej wynaturzeń niż polska demokracja. Wprawdzie efektywność systemu gospodarczego cierpi na skutek wynaturzeń w postaci różnych przejawów „kapitalizmu politycznego”, ale na szczęście w porównaniu z wartością transakcji składających się na globalną sprzedaż dóbr i usług sektora prywatnego w polskiej gospodarce jest to jej dość niewielki margines. W konsekwencji powyższej diagnozy należy uznać, że w tych warunkach alokacja przez rynek powinna w jak największej mierze zastępować alokację przez decyzje polityczne. Warto zaznaczyć, że wniosek powyższy nie został oparty na preferencjach ideowych, lecz pragmatycznych: relatywnie mniejsze zniekształcenia rynku wskazują na konieczność odciążenia bardziej skłonnego do zniekształceń państwa od jego funkcji alokacyjnych.

W części poświęconej gospodarce przedstawione są propozycje programowe, które zbliżają system gospodarczy do ideału państwa minimum i kładą nacisk na potrzebę zwiększonej alokacji za pośrednictwem rynku. Znajdują się tam propozycje podatkowe, ograniczenia redystrybucji, prywatyzacyjne, regulacyjne, antykorupcyjne i inne. Wszystkie one wskazują na potrzebę ograniczenia aktywizmu państwa. Do postulatów zmierzających w stronę państwa minimum w gospodarce dodać należy postulaty zmniejszające rolę państwa w relacjach z instytucjami pośredniczącymi społeczeństwa obywatelskiego i relacjami samych obywateli. Rozwijamy tę kwestię poniżej.

Wydatki publiczne są zawsze słabiej kontrolowane pod względem ich celowości i efektywności niż wydatki prywatne. Z tych samych powodów są też szczególnie korupcjogenne. Dlatego diagnoza dotycząca ułomności systemu partyjnego, zawłaszczania państwa przez zwycięskie partie i powszechności zjawiska „kapitalizmu politycznego” sugeruje jeszcze jeden kierunek działania. Mianowicie tam, gdzie nie jest możliwa realizacja postulatu ograniczenia alokacyjnej roli państwa – ze względu na charakter wydatków publicznych, czy choćby tylko trudno zmienialną tradycję – elementem strategii popr
awy funkcjonowania władz publicznych powinno być przesuwanie decyzji alokacyjnych ze szczebla władz centralnych państwa na szczebel samorządu terytorialnego. I władze centralne, i lokalne, ze swej istoty, jako reprezentacje określonych społeczności, są mniej efektywne niż właściciele prywatni. Jednakże poziom kontroli nad zachowaniami władz lokalnych przez lokalne społeczności jest – z racji większej widoczności dokonań lub zaniechań władz lokalnych – nieporównanie wyższy. Z tego też powodu strategia decentralizacyjna jest jednocześnie strategią zmniejszania ułomności polskiej demokracji.

Strategia decentralizacji nie powinna ograniczać się do zwiększania roli samorządu terytorialnego kosztem mniej efektywnego centrum. Zasadę samorządności, jako kluczowy element aktywnego społeczeństwa obywatelskiego, rozumiemy znacznie szerzej. Wychodzenie poza narzucony w komunizmie model „znacjonalizowanego społeczeństwa” oznacza odwojowywanie kolejnych obszarów autonomii jednostek, rodzin, grup zawodowych i środowisk gospodarczych, które powinny odzyskiwać lub uzyskiwać należne im prawa do decydowania o obszarach swej aktywności, stawiania celów i określania środków ich realizacji. Przy czym prawa rozumiemy w historycznym kontekście równowagi praw, włącznie z prawem do popełniania błędów i obowiązkiem ponoszenia odpowiedzialności za własne działania.

LIBERALNY ŁAD GOSPODARCZY:
KIERUNKI ZMIAN

1. Żadnego programu ekonomicznego nie sposób nie rozpocząć od wyrażenia jednoznacznej akceptacji dla instytucjonalnych uwarunkowań ładu gospodarczego, uznawanych prawie powszechnie za fundamentalne tak dla sprawności ekonomicznej (tworzenia bogactwa), jak i dla ich związków z podstawowymi wartościami demokracji zachodniej (związki wolności gospodarczych z wolnościami obywatelskimi, moralnością jako fundamentem ładu ekonomicznego i obywatelskich obowiązków, itd.). Historia gospodarcza, a w szczególności doświadczenia XX wieku, wskazują wyraźnie jakie to uwarunkowania instytucjonalne i granice dla interwencji w tworzenie i podział bogactwa sprzyjają sprawności ekonomicznej.

2. Zasady wolności gospodarczej, konkurencji i otwarcia na świat zewnętrzny. Po kilkudziesięciu latach zafascynowania planowaniem gospodarczym, drobiazgowym interwencjonizmem i w ogóle możliwościami działań kierowanych bądź koordynowanych z centrum, lata 80. i 90. ubiegłego stulecia przyniosły daleko idącą zmianę sposobu myślenia i działania. Spowodowały to głównie niepowodzenia krajów rozwijających się, które po II wojnie światowej wybrały na ogół drogę centralizmu, zastępowania sektora prywatnego przez państwo, jak również daleko idącego separowania się od rynku światowego, załamanie się systemu gospodarczego komunizmu, czy wreszcie „przeregulowanie” i „przesocjalizowanie” wielu gospodarek zachodnich (wywołujące daleko nie do końca usunięte zjawisko zwane „Eurosklerozą”).
Dlatego dzisiaj zasada wolności gospodarczej stanowi niepodważalny fundament nawet tam, gdzie jest ona bardziej dyrektywą odnośnie przyszłości, niż stanem aktualnym. Wolności gospodarczej – po to, ażeby była ona skutecznym instrumentem tworzenia bogactwa – towarzyszyć musi konkurencja, wraz ze wszystkimi jej pożytecznymi, choć niekiedy indywidualnie bolesnymi cechami (zasada swobody wejścia na rynek, ale także i zasada konieczności wyjścia, gdy wydatki wyższe od dochodów nie pozwalają na dalszą obecność na tym rynku). Uwzględniając fakt, że w produkcji masowej, o dużej skali, istnieje niewielu producentów, zasada konkurencji oznacza też otwartość względem rynku światowego. Bez takiej otwartości łatwo o zmowę monopolistyczną na szkodę konsumenta i gospodarki jako sprawnie funkcjonującej całości.

3. Wolność gospodarcza i konkurencja w gospodarce rynkowej tylko wówczas są gwarancją skuteczności, jeśli oparte są na dominującej własności prywatnej. Doświadczenia historii współczesnej dowodzą, że nigdy i nigdzie nie powiódł się eksperyment zbudowania gospodarki rynkowej bez dominującej własności prywatnej („kapitalizmu bez kapitalistów”). Patrząc pragmatycznie, jako cel minimum powinniśmy w tym względzie określić osiągnięcie przez Polskę stanu obecnego w krajach zachodnich o dużym udziale sektora publicznego, tzn. maksimum 10-15% produkcji sektora przedsiębiorstw (w 2007r. było to prawie 30%!). Wiele jest więc jeszcze do zrobienia w tym zakresie.
Unikając ekonomicznego marzycielstwa, powinniśmy jednoznacznie odżegnywać się od pokusy poszukiwania tzw. trzeciej drogi. Mamy świadomość tego, że ładnie dla niektórych brzmiące określenie: „społeczna gospodarka rynkowa”, sformułowane w Niemczech w latach 40., nie było niczym innym niż liberalną gospodarką rynkową (przedstawioną przez tzw. szkołę ordo-liberalną), i to znacznie bardziej liberalną niż to wszystko, co wprowadzono w Polsce od 1989r. Współczesne problemy Niemiec (ponad 4,5-milionowe bezrobocie, trwająca ucieczka miejsc pracy m.in. do Europy Środkowo-Wschodniej (w tym i Polski) i inne słabości) są następstwem nie modelu społecznej gospodarki rynkowej, lecz przeregulowania niemieckiej gospodarki i przeciążenia jej ponad miarę świadczeniami państwa opiekuńczego (tym, co w Niemczech nazywa się „socjalem”). Nie są to – dla niektórych – prawdy przyjemne, ale na pewno konieczne dla zrozumienia rzeczywistego pola manewru w polityce gospodarczej i społecznej.

4. Najpewniejszą – i jedyną na długą metę – drogą poprawy sytuacji ekonomicznej gospodarstw domowych pozostaje szybki wzrost gospodarczy. Dotyczy to także możliwości redystrybucji za pośrednictwem budżetu: „większy bochenek” do podziału oznacza więcej dóbr niż większa część wolno rosnącego lub wręcz kurczącego się „bochenka”. Obok wolności gospodarczej i własności prywatnej, warunkiem szybkiego wzrostu gospodarczego jest inna zdobycz polskiej transformacji – stabilny, wymienialny pieniądz. Dotyczy to zarówno złotego w dniu dzisiejszym, jak i euro (w trudnej do określenia dokładnie) przyszłości.
Doświadczenia krajów, którym przez dziesięciolecia udawało się utrzymać wysoką stopę wzrostu produktu krajowego, dowodzą, że właśnie polityka władz monetarnych, nie dopuszczających do nadmiernej emisji pieniądza, i będąca tego następstwem niska lub wręcz zerowa inflacja, zachęcają społeczeństwo do oszczędzania, a wynikające z niskiej inflacji niskie nominalne stopy procentowe i oczekiwania stabilności pieniądza zachęcają przedsiębiorców do inwestowania. To właśnie stabilny pieniądz, wysokie oszczędności i wysokie inwestycje legły u podstaw japońskiego sukcesu lat 50.-70. (a nie, jak niektórzy uważają, „majsterkowanie” przy strukturze przemysłu…).

5. Wysoki wzrost gospodarczy (rzędu 7-10% rocznie), jak pokazują doświadczenia bliższej nam cywilizacyjnie niż Japonia Irlandii, który rozwiązuje bądź jako minimum łagodzi wiele problemów społecznych, możliwy jest na dłuższą metę tylko w warunkach ograniczonej redystrybucji budżetowej. Należy jednoznacznie stwierdzić, że motywacje do oszczędzania, do wydajnej pracy, do przedsiębiorczości i innowacyjności nie sposób utrzymać tam, gdzie państwo zabiera pracującym prawie połowę ich dochodów. Budżety publiczne w Japonii, Korei Płd. i na Tajwanie nie przekraczały 25% produktu krajowego (nie wspominając już o Hongkongu i Singapurze gdzie były jeszcze niższe!). Również w krajach bałtyckich, a następnie Słowacji, które rozwijają się w XXIw. najszybciej spośrod krajów transformacji – członków UE, wyższe tempo wzrostu PKB koreluje z niższym niż gdzie indziej poziomem wydatków publicznych.
Dziesięciolecia upaństwowienia wszystkiego – włącznie z mentalnością wielu obywat
eli – ukształtowały specyficzne oczekiwania w odniesieniu do państwa. Dlatego realistyczną dyrektywą dla polityki gospodarczej powinno być stopniowe, lecz konsekwentne, coroczne zmniejszanie relacji budżetu publicznego (i wydatków tzw. parabudżetów) do produktu krajowego. W bardzo skromnej skali zapowiada to obecny rząd; będziemy więc obserwować konsekwencję działań w tym zakresie.

6. Do fundamentów gospodarczego ładu należą też sprawnie funkcjonujące rynki pracy i kapitału. Stosunki pracy powinny przyczyniać się do stabilizacji oczekiwań po stronie pracobiorców i pracodawców. W Polsce istnieją silne preferencje dla modelu rynku pracy opartego na negocjacjach instytucji pośredniczących (związków zawodowych i stowarzyszeń pracodawców). Czysto teoretycznie, model ten może – poprzez stabilizację oczekiwań – przyczyniać się do zwiększania efektywności gospodarki, o ile pozostaje elastyczny, uwzględniając w umowach zbiorowych dostateczne pole dla dostosowań wynikających z sytuacji koniunkturalnej gospodarki, z sytuacji branży, czy konkretnego podmiotu gospodarczego.
U nas jest on niestety modelem szkodliwym, gdyż redukuje, a nie zwiększa elastyczność rynku pracy i gospodarki w ogóle. Co jeszcze gorsze, siła związków zawodowych – bardziej poza parlamentem, w sektorze publicznym i budżetówce – wzmocniona tanim populizmem wielu polityków doprowadziła rynek pracy do stanu przeregulowania, wysoce szkodliwego dla wszelkiej przedsiębiorczości.
Do tego dochodzą szczególne polskie patologie ruchu związkowego. Ewidentnie wyższa niż gdzie indziej skłonność do strajku to także konsekwencja patologicznych rozwiązań instytucjonalnych, rozdymających uprawnienia związków zawodowych. Bez uprawnień związkowych do finansowania ich działalności przez pracodawców, bez aberracji w postaci wypłacania zarobków za przestrajkowane dni, nasze życie społeczne byłoby spokojniejsze, a działalność przedsiębiorstw (zwłaszcza państwowych) mniej kosztowna. Niezbędna jest w tej mierze zmiana regulacji wprowadzająca zasadę stosowaną wszędzie gdzie indziej w świecie zachodnim: finansowania związków zawodowych ze składek członkowskich (włącznie z wypłacaniem z tychże składek zasiłków strajkowych). Ograniczy to znacznie skłonność do strajkowania, gdy strajkować będzie się za własne pieniądze. Zmniejszy się też pasożytowanie na przedsiębiorstwach, gdyż spadnie też radykalnie liczba związków i etatowych działaczy związkowych.
Sprawnie działające instytucje finansowe stanowią krwiobieg gospodarki. Najpewniejszą gwarancją takiej sprawności jest – jak wszędzie – zdrowa konkurencja. Nie może zaś być jej tam, gdzie decyzje kredytowe wynikają w niemałej części z koneksji personalnych i kalkulacji politycznych. Te zaś najłatwiej plenią się w państwowych bankach. Dowodzą tego nie tylko polskie, ale także i zachodnie (np. francuskie) doświadczenia.
Stąd tak krytykowana przez „majsterkowiczów” prywatyzacja większości sektora bankowego była jednym z nielicznych sukcesów instytucjonalnych ostatnich lat. A fakt, iż banki te mają w większości zagranicznych właścicieli zwiększa pewność racjonalnych zachowań. To znaczy decyzji podejmowanych w interesie ciułacza i przedsiębiorcy, oczekujących nisko oprocentowanych kredytów, a nie w interesie polityków, szukających pieniędzy na politycznie popularne, lecz ekonomicznie bezsensowne przedsięwzięcia.

ZMIANA ROLI PAŃSTWA W GOSPODARCE

1. Dziedzictwem gospodarki socjalistycznej w Polsce jest ciągle jeszcze zbyt wielki udział państwa jako właściciela, centralnego regulatora i dystrybutora zamówień publicznych w gospodarce. Zdecydowanie zbyt mały jest natomiast udział państwa jako instytucji tworzącej warunki dla rozwoju gospodarczego, przedsiębiorczości, innowacyjności – i w ogóle ludzkiej inicjatywy. Jeszcze gorzej wypada ocena wypełniania przez państwo jego elementarnych obowiązków w gospodarce, tj. zapewniania bezpieczeństwa obrotu gospodarczego poprzez wewnętrznie spójny system prawa, w którym interpretacje prawa i decyzje podejmowane na jego podstawie przez administrację publiczną, kompetentne i uczciwe sądy, sprawną egzekucję wyroków sądowych w sprawach gospodarczych.
Dyrektywą programową powinna być zmiana roli państwa w gospodarce – i to zmierzająca w dwóch kierunkach. W obszarze umacniania ładu i porządku w gospodarce, władze powinny zmierzać do podwyższenia jakości, przejrzystości i wewnętrznej spójności prawa gospodarczego, umocnienia sądownictwa i systemu egzekucji. Państwo, które nie wypełnia w zadowalającym stopniu swojej roli przysłowiowego „stróża nocnego” w gospodarce, naraża się na lekceważenie stanowionych przez nie praw dotyczących tejże gospodarki – ze szkodą dla sprawności gospodarowania, gdyż podwyższa ono koszty transakcyjne podmiotów gospodarczych (że o stratach moralnych wynikających z lekceważenia prawa nie wspomnę). Ponadto niski poziom bezpieczeństwa obrotu gospodarczego jest – obok wysokich podatków i arbitralności biurokracji podatkowej – ważnym czynnikiem utrzymywania się szarej strefy w gospodarce. Pozostający w szarej strefie przedsiębiorcy nie widzą bowiem korzyści z ewentualnego przeniesienia się do gospodarki rejestrowanej, jeśli w dalszym ciągu pozbawieni będą w dużym stopniu ochrony prawnej w prowadzonej, legalnej już działalności gospodarczej.
W sensie tworzenia warunków dla wyższej sprawności działania podmiotów gospodarczych, państwo powinno kierować się strategią opartą, jak się to często określa, na zasadach teorii ekonomiki podaży. Obejmuje ona zespół przedsięwzięć uwalniających przedsiębiorczość, innowacyjność, produktywność i inne pożądane, bo zwiększające dynamikę tworzenia bogactwa, cechy gospodarcze. Wszystkie działania, od usuwania zbędnych, czy wręcz szkodliwych regulacji do zwiększania bezpieczeństwa obrotu gospodarczego, zwiększają dynamizm gospodarki.
Z drugiej strony zmiana roli państwa w gospodarce polegać powinna w sposób oczywisty na wycofywaniu się z roli właściciela przedsiębiorstwa wielozakładowego o nazwie gospodarka narodowa. Drogą wiodącą do tego celu powinna być jak najszybsza prywatyzacja tego, co znajduje się w rękach państwa i stanowi przysłowiową „czarną dziurę”, ssącą pieniądze publiczne. Lata zaniedbań powodują, że niemała część państwowych przedsiębiorstw posiada wartość ujemną i będzie musiała zostać poddana likwidacji, najlepiej w normalnym trybie gospodarki rynkowej.

Wykorzystane zdjęcie jest autorstwa: pbo31., zdjęcie jest na licencji CC

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję