O tym, że szkoła to nie monolit, a nauczyciel nie jest jej jedynym fundamentem :)

15 października, moja Szacowna Sąsiadka na blogu, Pani Poseł Katarzyna Lubnauer, zamieściła okolicznościowy (z okazji Dnia Edukacji Narodowej) post, zatytułowany List do nauczycieli. W Was nadzieja! Nie zareagowałem na jego treści zaraz po jego przeczytaniu, gdyż w owej świątecznej atmosferze nie chciałem „kwasić” podniosłego nastroju dorocznych obchodów Dnia Nauczyciela, jak potocznie jest ów dzień nazywany. Oto fragmenty owego Listu do nauczycieli, które wzbudziły moją reakcję…:

[…] Chcę Wam natomiast powiedzieć, że szkoła – silna siłą Was, tych którzy każdego dnia stają przed uczniami – przetrwa każdą, nawet najgorszą, reformę. To Wy jesteście fundamentem, na którym stoi. Fundamentem stabilnym i mocnym, którego nie wzruszą ani naciski, ani zmiany programów, ani nawet zmiany na liście kanonu lektur. Kierowani swoim niezawodnym, pedagogicznym instynktem najlepiej wiecie czego nauczać dzieci i młodzież, w jaką wiedzę ich wyposażyć i jakie idee w nich zaszczepić.[…]

W Was nadzieja!

To nie pierwszy raz w naszej historii, gdy władza poprzez szkołę chce wpływać na stan umysłów młodych Polaków i kształtować pożądane przez siebie, zwichrowane postawy. Na szczęście zawsze jednak, dzięki mądrości i odpowiedzialności Nauczycieli i Wychowawców, zakusy te kończyły się klęską.

I dalej Katarzyna Lubnauer  powołała  się  na List Otwarty z 14 czerwca 1980 roku , w którym z apelem do nauczycieli i wychowawców zwróciło się Towarzystwo Kursów Naukowych. Pani poseł  stwierdziła, że historia zatoczyła koło i że nauczyciele muszą znowu, bardziej niż zwykle, być wyczuleni na wszelkie przejawy i próby deformacji szeroko rozumianej prawdy…

Od daty publikacji tamtego tekstu  mijały tygodnie, treść cytowanego postu nadal tkwiła w mej pamięci, a niemal  każdy kolejny dzień dostarczał mi mniej czy bardziej „twardych” dowodów, że rzeczywistość w szeregach nauczycielskiej profesji nie jest tak różowa, jak chciała to widzieć Pani Poseł Lubnauer. Pewnie Autorka tamtego tekstu, podobnie jak ja, także zna rzeczywisty obraz sytuacji w środowisku nauczycieli, najprawdopodobniej napisane tam zdania powstały „ku pokrzepieniu nauczycielskich serc”, może miała to być taka samosprawdzająca się prognoza… Nawet jeżeli tak było, postanowiłem – na tej samej platformie komunikacji społecznej, jaką jest to „wolne blogowisko” – zaprezentować bardziej realistyczny obraz sytuacji, w jakiej przyszło realizować się zawodowo współczesnym nauczycielkom i nauczycielom.

Bo pierwszym etapem każdej skutecznej terapii jest dobra diagnoza choroby.

Na początku trzeba sobie uświadomić, że tych ponad 600 tys. osób pracujących w polskich przedszkolach, szkołach i innych placówkach oświatowo-wychowawczych, to nie jest „armia rycerzy niezłomnych”. Są to kobiety i mężczyźni, którzy „za te polskie dwa tysiące” (netto) muszą wiązać przysłowiowy „koniec z końcem”, co nie jest takie proste, zwłaszcza, gdy ma się dzieci, gdy prowadzi się samodzielnie gospodarstwo domowe, nie jest takie proste także wtedy, gdy ta druga osoba z którą się mieszka też jest w podobnej sytuacji dochodowej… Nie można potępiać nikogo, kto postanowił „siedzieć cicho”, „nie wychylać się”, aby tylko nie stracić pracy.

Kolejnym faktem, znacząco wpływającym na zachowania nauczycieli na lekcjach, ale także podczas posiedzeń rady pedagogicznej, jest zróżnicowanie ich sympatii politycznych. Ta  licząca setki tysięcy zbiorowość zawodowa (świadomie nie użyłem pojęcia „środowisko”) jest tak samo spolaryzowana w stosunku do rządzącej partii, jak całe społeczeństwo naszego kraju. Są więc w nauczycielskich szeregach nie tylko zwolennicy poprzedniej koalicji rządowej – dziś „totalnej opozycji” albo nowej „Nowoczesnej”, ale także – i to prawdopodobnie w podobnym procencie jak pokazują to powszechnie prowadzone badania sondażowe poparcia – zwolennicy i sympatycy rządzącej partii Prawo i Sprawiedliwość. I u  nich apel posłanki Lubnauer nie znajdzie zrozumienia, ba – może nawet spowodować „utwardzenie” ich stanowiska!

Ale jest jeszcze jedna „frakcja” – w moim rozeznaniu – najliczniejsza. Mam problem z jej nazwaniem, bo nie jest moim zamiarem ich terminologiczne deprecjonowanie i stygmatyzacja. Nazwę ich – na użytek tego tekstu – „bezpartyjnymi branżowcami”*. Nie wnikając, czy ta ich postawa wynika z lęku czy rzeczywistej neutralności – są to osoby, które nie tylko mówią: „my się polityką nie zajmujemy”, ale także w codziennej praktyce szkolnej realizują strategię „państwowca” – w rozumieniu „lojalnego wykonywania pracy zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa”.

Są – oczywiście jak w każdym środowisku – także karierowicze. Ci – jeśli już pełnią funkcje w strukturach oświatowych, które powierzyła im poprzednia władza – będą chcieli nadgorliwością w realizowaniu pisowskiej deformy udowodnić swoją lojalność i przydatność. Jeśli od lat nosili w bagażu podręcznym „buławę dyrektorską” i dotąd nie udało się im awansować – teraz będą chcieli „zabłysnąć” w oczach nowych decydentów. Ale  ta kategoria nauczycieli na pewno nie była adresatem „Listu otwartego” Katarzyny Lubnauer.

 

Otóż moja diagnoza środowiska nauczycieli jest właśnie taka: nie ma takiej, jednorodnej, kategorii, określanej terminem „nauczyciele”, którzy mogą być „fundamentem stabilnym i mocnym, którego nie wzruszą ani naciski, ani zmiany programów, ani nawet zmiany na liście kanonu lektur.” Oczywiście – apel taki można i trzeba kierować  do zdeklarowanych przeciwników wdrażanych w szkołach zmian strukturalnych, programowych oraz lansowaniu przez MEN  nowych systemów wartości i wzorów osobowych. To, że oni to najprędzej podchwycą owo wezwanie i nie będą  obawiali w tej „sprawie” się zaangażować –  jest najbardziej prawdopodobne.

Prawdziwym wyzwaniem i zadaniem dla liderów opinii publicznej jest dotarcie z takim programem „małego sabotażu” do owych „bezpartyjnych branżowców”.  To w nich trzeba obudzić potrzebę „przyzwoitego zachowania się” w sytuacji, gdy otacza ich „propaganda sukcesu” nowego wcielania „władzy ludowej”, która –  dla niepoznaki – legitymizuje się słowem „suweren”.  A co, moim zdaniem, może ich do tego ruchu oporu przekonać i dać im poczucie, że „ktoś za nimi stoi”? Nie tylko posłanka Katarzyna Lubnauer?

Taką siłą sprawczą i wsparciem nie do przecenienia mogą i powinni stać się, świadomi destrukcji czynionej przez PiS światu ich dzieci, rodzice uczniów!**  Bez tych sojuszników nauczyciel nie ma szans na skuteczne działania w  „edukacji drugiego obiegu”. To rodzice, a w szkołach ponadpodstawowych także prawie już dorośli uczniowie, stanowić powinni,  działając w pełnej jedności z nauczycielami, siłę, która  nie pozwoli na zniszczenie zdrowego, progresyjnego środowiska edukacyjnego naszych szkół, która będzie gwarantem przeniesienia do „lepszych czasów”  tego wszystkiego, co w polskiej szkole warte jest zachowania i wspólnego poszukiwania nowych, dostosowanych do cywilizacyjnych wyzwań przyszłości , niezbędnych do przeprowadzenia, reform!

 

 

*Termin „.nauczyciel branżowiec” po raz pierwszy zastosowałem dla określenia tej kategorii nauczycieli w moim „eseju-felietonie” z dnia 25 czerwca  2017 roku, zatytułowanym „Refleksje starego praktyka. Cz. 1. Typologia nauczycieli”

 

**O potrzebie pozyskania sojuszników w gronie rodziców podczas  rzeczywistego reformowaniu szkoły pisałem  obszerniej 6 sierpnia 2017 roku w tekście Rodzice uczniów najważniejszym sojusznikiem zmiany”

Moje dziennikarstwo obywatelskie, czyli o szansie na niepisowską szkołę :)

Dziś powracam do pisania „wolnego bloga” po ponad dwu i półrocznej przerwie. Jak to mówią – „tak się jakoś ułożyło” – dziś nie ma sensu rozpatrywanie przyczyn tej sytuacji. Ważne, że  – jak ten biblijny syn marnotrawny – liczę, może nie na ucztę powitalną, ale na życzliwe „poczytanie”.

Pomijając zachęty, mobilizujące mnie do reaktywowania swej blogerskiej aktywności jakie odbierałem ze strony sympatycznej przedstawicielki administratorów tej strony, nie wspominając o złośliwości przedmiotów martwych w postaci „padnięcia” obu moich komputerów (i utracie „wejścia” na admin mojego bloga) – już jestem!. Bezpośredni impuls aby zasiąść przed klawiaturą przyszedł z tekstu profesora Jarosława Płuciennika,  zamieszczonego na blogu 7 sierpnia, o tytule „Lekkie ćwierkanie i śpiewanie melodii. O dziennikarstwie obywatelskim”. Przytoczę tu z tego tekstu kilka zdań:

Ciężki jest los dziennikarza obywatelskiego. Ciąży na nim wielka odpowiedzialność za słowo bez wsparcia redakcyjnego. Ale ma wielką przewagę nad dziennikarstwem tradycyjnym — jego publikacje mogą być błyskawiczne. I to jest najważniejsza zaleta dziennikarstwa obywatelskiego. […] W czasach turbulencji i wstrząsów nie ma czasu sprawdzać wielu rzeczy w bibliotekach. W czasach fali zmian na scenie politycznej ćwierkanie jest coraz szybsze, zwłaszcza właśnie mikroblogi, tzw. ćwierki (ang. tweety […] Dlatego ćwierkajmy, ale wsłuchujmy się też w dłuższe melodie… […]

Ja nie ćwierkam, ale od września 2013 roku uważam się za dziennikarza obywatelskiego. A to dlatego, że właśnie wtedy uruchomiłem jako osoba prywatna, za własne pieniądze i na osobistą odpowiedzialność, stronę internetową, dla której wybrałem nazwę „Obserwatorium Edukacji”. Od tamtego czasu czuję się trochę jak  Aleksander Doba w swym kajaku na środku Atlantyku. Sam sobie sternikiem, kapitanem i majtkiem okrętowym.

 

Powiem wprost –  właśnie to co robię, a nie krótkie wpisy na Twitterze, uważam za dziennikarstwo obywatelskie, tak samo jak – głównie „sieciową” – aktywność wielu innych, mnie podobnych obywateli, którzy – jak systemy wczesnego ostrzegania, niczym stada gęsi w wiejskich zagrodach, przez nikogo nie sterowani i nieopłacani, reagujemy na wydarzenia otaczającej nas rzeczywistości społeczno-politycznej.

 

Kiedy wypływałem z portu macierzystego – o polskiej edukacji decydował rząd, w którym ministrem tego resortu była Joanna Kluzik-Rostkowska. Wydawało się, że nie bardzo będę miał czym przykuwać uwagi czytelników. W szkołach rozpoczynał się właśnie kolejny rok szkolny, było tam trochę tak, jak w całym kraju: atmosfera „ciepłej wody w kranie”. Przywołując określenie z okresu „słusznie minionego” – dominowała taka nasza mała stabilizacja. Nie było odczucia, że gdzieś czyha jakieś zagrożenia, ale też brakowało porywającej ku zmianom wizji.

Przez kolejne dwa lata obserwowałem, dokumentowałem i komentowałem tę szkolną codzienność oraz zdarzające się od czasu do czasu „wielkie wydarzenia” (np. kolejne, organizowane z wielką pompą przez MEN, Kongresy Edukacji Polskiej, albo trzydniowe konferencje czytelników miesięcznika „Dyrektor Szkoły” urządzane przez wydawnictwo  Wolters Kluwer). Ale przyszła jesień 2015 roku, niespodziewana klęska wyborcza partii owej ciepłej wody w kranie i zaczęło się dziać…

Bo nastał czas, kiedy każdy dzień przynosił nowe tematy, czas minister Anny Zalewskiej – niezłomnej realizatorki pisowskiego programu likwidacji gimnazjów i powrotu – nie tylko w strukturze systemu szkolnego – do edukacji rodem z PRL-u. Gdyby to co potem się działo nie było tak tragiczne w skutkach: tych bezpośrednich, ale i – co gorsze – tych, które będziemy musieli konsumować jeszcze po wielu latach, mógłbym się – jako „obywatelski redaktor” mojego „Obserwatorium” – cieszyć. Na brak tematów i rosnącą liczbę dobowych wejść na moją stronę nie mogłem narzekać…

Ale wróćmy do sedna sprawy, do tego, czym chciałem się dziś podzielić z czytającymi ten post. A będzie o tym, o czym mówiłem już 16 grudnia 2016r. w klubie „6 dzielnica”, gdzie odbyła się przygotowana przez sekcję Edukacja łódzkiego KOD-u debata na temat ”Quo vadis oświato”:

 

Proponuję, by wrócić do tradycji Polaków z czasów po powstaniu styczniowym – do pracy u podstaw. Wielka robota, jaka nas czeka, to wzmacnianie nauczycieli, którym przyjdzie pracować w nowych warunkach.

 

I realizując konsekwentnie ten kierunek mojej publicystycznej aktywności nawiązałem bliską współpracę z liderkami ruchu „Budząca Się Szkoła” który od paru lat promuje prawdziwą reformę szkolną: rezygnację z postpruskiej szkoły nauczającego nauczyciela i zastępowania jej szkołą, będącą środowiskiem, w którym nauczyciel stwarza uczniom bodźce i warunki dla ich aktywności w dochodzeniu do wiedzy i samorozwoju.

 

Kulminacją – jak dotąd – tego mojego pisania jest wakacyjny ośmioodcinkowy cykl niedzielnych felietonoesejów, zamieszczany od 25 czerwca pod wspólnym tytułem Refleksji starego praktyka o szkole, która ma szansę na przebudzenie”. Oto fragment ostatniej, podsumowującej ten „serial”, części:

 

Dziś pozostało mi, w możliwie syntetycznej formie, wyjaśnić po co to wszystko napisałem. Otóż przede wszystkim dlatego, że – jako uczeń swego Mistrza – profesora Aleksandra Kamińskiego – wyznaję zasadę, że „lepszy rydz niż nic”. Bo to On, członek ścisłego kierownictwa „Szarych Szeregów”, twórca i komendant główny Organizacji Małego Sabotażu „Wawer”, autor „Kamieni na szaniec” –  w grudniu 1956 roku porozumiał się z władzami PRL, w konsekwencji czego na t.zw. Zjeździe Łódzkim udało się reaktywować – zgoda nadal zależny od PZPR, ale działający w swych podstawowych strukturach-drużynach, metodą skautową – Związek Harcerstwa Polskiego. Dzięki temu kilka pokoleń młodych Polaków nie musiało, jak to miało miejsce we wszystkich pozostałych państwach „demoludów”, zaliczać przynależności do organizacji pionierów, a mogli  kształtować swe osobowości  metodą Beden-Powella, „spolszczonej” na harcerstwo w 1911 roku przez Andrzeja Małkowskiego.

Czy to nie skuteczniejsza strategia, niż – z góry skazana na przegraną – walka, tak dziś wynoszonych na piedestały, „Żołnierzy Wyklętych?

 

Nie piszę tu o tym i nie cytuję fragmentu tego cyklu dla autoreklamy. Chcę, także na portalu „Liberté”, promować ideę nowej polskiej szkoły, która może powstać –  na przekór tej, zadekretowanej przez pisowskie struktury władzy, urządzającej nam postpeerelowską szkołę indoktrynacji młodych Polaków, na modłę ich światopoglądu i wizji dziejów Polski.

I – nie miejcie mi tego za złe – jeszcze jeden cytat z felietonu,kończącego owe refleksje o szkole, która ma szansę na przebudzenie:

 

Może na początek znalazłby się jakiś,  dostrzegający w takiej rewolucji korzyści także dla siebie, bogaty sponsor (jakaś spółka czy inna korporacja z dużym kapitałem), którego stać by było na sfinansowanie profesjonalnego portalu, gdzie mogliby promować swoje doświadczenia (w formie publikacji, fotoreportaży i krótkich filmów) wszyscy –  i duzi i mali „rewolucjoniści oświatowi”. Może ten sponsor dałby  przykład kilku innym i razem powołaliby fundację, której podstawowym celem byłoby gromadzenie środków przeznaczonych na finansowane szkoleń, konferencji, seminariów i warsztatów, doskonalących nauczycieli w metodyce „pracy po nowemu”…

Bo na to, że koszt takich form doskonalenia zawodowego nauczycieli będzie można pokryć ze środków budżetowych nie liczyłbym….

 

Wszystkich, których ten temat zainteresował i chcieliby dowiedzieć się o tym ruchu więcej, odsyłam do źródła – na początek do owego ostatniego felietonu cyklu, który nosi tytuł Podsumowanie moich refleksji: po co to było + marzenie autora

 

 

A następny tekst będzie już, napisaną tylko na tym blogu, moją reakcją na aktualne wydarzenia – oczywiście – w obszarze szeroko pojętej edukacji…

Nie zniszczmy tego co się udało – Marcin Frenkel i Tomasz Kamiński rozmawiają ze Stanisławem Obirkiem :)

Gdyby pan profesor spojrzał na ostatnie 70 lat, to jakie kluczowe wydarzenia dla pojednania polsko-niemieckiego by pan wskazał?

Myślę, że trzeba wyjść od listu biskupów polskich do biskupów niemieckich z 1965 r. Jak wskazuje Karolina Wigura w swojej książce, ten list był tak naprawdę inicjatywą jednego biskupa. To co zwykliśmy określać jako list biskupów polskich do biskupów niemieckich, tak naprawdę wynikało z głębokiego przekonania i siły perswazji jednego hierarchy. Mam tu na myśli biskupa wrocławskiego Bolesława Kominka. To były lata drugiego soboru watykańskiego. Kominek uczestnicząc w obradach soborowych i stykając się z biskupami niemieckimi wpadł na pomysł, aby wykorzystać porozumienie między przedstawicielami tej samej instytucji, czyli Kościoła katolickiego, do zbliżenia również narodów, które znajdowały się wtedy w sercu zimnej wojny.  Sądzę, że argumenty których użył biskup wrocławski – czy to do prymasa Wyszyńskiego, który wtedy rozdawał główne karty w episkopacie, czy to do biskupa Wojtyły były na tyle przekonujące, że oni to podpisali i firmowali. Jednak to był – jak sądzę – bardziej akt symboliczny, który dopiero z perspektywy czasu stanowił pewien zwrot w myśleniu o sobie obu tych narodów. Trzeba pamiętać, że wtedy reakcja drugiej strony, czyli biskupów niemieckich była bardzo ostrożna – by nie powiedzieć nie odpowiadająca temu szerokiemu zamysłowi Kominka, liczącego na symetryczną reakcję. Tymczasem Niemcy odpowiedzieli właściwie półgębkiem. I to oznacza w moim przekonaniu, że waga takich gestów związana jest z osobowościami, czyli z elitami. Drugi wniosek jest taki, że nie można zrażać się oporem, bo w długim trwaniu list ten swoją rolę spełnił – nawet  jeśli wtedy biskupi niemieccy wyraźnie ograniczyli się tylko do kurtuazyjnej odpowiedzi. Widoczne to było nawet w jej rozmiarach – dużo krótszej niż polski list, nie podjęty też został temat winy niemieckiej. To było bardzo ostrożne i wstrzemięźliwe, ale fakt był dokonany.

Równie istotny był gest kanclerze RFN, który miał miejsce 5 lat później. Nie wiem czy można z tym łączyć wspomniany gest Williego Brandta z 1970 r., jakim było uklęknięcie przed pomnikiem bohaterów getta. Rozpatrywałbym to też jako gest symboliczny, który w tamtym momencie zaskoczył obie strony. To nie było przygotowane ani zaaranżowane. Myślę, że to wynikało trochę z bezradności języka. Brandt nie wiedział co powiedzieć. Wydaje się, że to była forma wyrażenia własnej bezsilności wobec tego bezmiaru zła, jakie tutaj, czyli w getcie warszawskim się dokonało z rąk niemieckich. Ten gest miał charakter wręcz prorocki. To był ukłon przedstawiciela narodu katów wobec ofiar.

Czy wg pana było to całkowicie spontaniczne?

Tak. Sądzę, że zarówno strona niemiecka jak i polska nie była na to przygotowana. Zdaje się, że Willy Brandt mówił, że również dla niego była to wtedy potrzeba chwili.

Czy ten temat został później jakoś podjęty przez polskie elity?

Na pewno jest obecny w opracowaniach naukowych jako pewien punkt odniesienia. Gest Brandta wywołał zainteresowanie tym, że również „kaci” –  ci znienawidzeni „oprawcy narodu polskiego” mają z tym problem. To była ludzka twarz Niemiec – na tej zasadzie to zadziałało.

Oczywiście nie pamiętam ani gestu Brandta czy listu biskupów. Byłem za młody aby to odnotować, ale dziś myśląc o relacjach polsko-niemieckich postrzegam te wydarzenia, jako ważne punkty odniesienia.

A potem już jako dorosły człowiek, jakie inne istotne zjawiska pan obserwował?

Na pewno pamiętam szkolną edukację, która była bardzo spolaryzowana, jednostronna i zideologizowana.  Niemiec to był ten co nas krzywdzi.

Tysiącletni wróg – też to pamiętam (śmiech).

Natomiast w mojej osobistej biografii ważne miejsce zajmuje okres bycia księdzem. Pamiętam, że już od nowicjatu pisywałem listy dziękczynne do anonimowych ofiarodawców niemieckich. Jako kleryk, otrzymywałem pomoc od organizacji „Kirche in Not” („Pomoc Kościołowi w Potrzebie”). Była to akcja o szerokim zasięgu i w jej ramach od 1957 r. Polska była ważnym adresatem rekompensaty za krzywdy wyrządzone przez Niemcy. W ten sposób przez lata żyłem z tą świadomością…

Że działam za niemieckie pieniądze (śmiech)?

Tak, za niemieckie pieniądze! (śmiech). Mieliśmy tą świadomość, że na funkcjonowanie Kościoła, seminariów itd. składają się nie tylko polscy katolicy, ale również niemieccy. Poza wspomnianą akcją „Kirche in Not”, prowincja krakowska jezuitów była wspomagana finansowo też bezpośrednio przez monachijską prowincję jezuitów. Zapewne podobnie też było w przypadku innych zakonów. Jako działający jezuita, ksiądz, superior, rektor miałem więc namacalny dowód powiązań polsko-niemieckich – również w aspekcie finansowym.

Innym przejawem współpracy były studia. Ja akurat studiowałem we Włoszech, ale wielu moich współbraci i księży studiowało w Niemczech. Tutaj postacią emblematyczną jest biskup Alfons Nossol z Opola. On jako teolog, a następnie jako biskup opolski i przewodniczący Rady Naukowej przy Episkopacie zrobił bardzo wiele dla pogłębienia współpracy naukowej. W Warszawie podobną rolę odegrał – wywodzący się ze Śląska – Helmut Juros, wykładowca i rektor ATK a dzisiejszego Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Myślę, że Śląsk był tu rodzajem pomostu.

Takim symbolem – do którego jeszcze możemy wrócić – jest Krąg z Krzyżowej, gdzie obok znanych postaci – takich jak np. Helmut James von Moltke – był również jezuita Alfred Delp.  Właśnie on razem z Dietrichem Bonhoefferem byli dla mnie od lat 80-tych twarzami niemieckich duchownych – ofiar nazistowskiego terroru.

Kolejna płaszczyzna zbliżenia to praca w Niemczech. Od 1983  do 2005 r. – czyli przez cały czas bycia księdzem w zakonie – co roku jeździłem do Niemiec w ramach takiej akcji pomocy wakacyjnej, w której brało udział kilka tysięcy polskich księży. Jeździliśmy i zastępowaliśmy księży niemieckich, którzy dzięki temu mogli wyjechać na urlop, a my mieliśmy możliwość zarobkowania. Pracowałem więc głównie w miasteczku Dettelbach koło Wuerzburga w parafii prowadzonej przez franciszkanów i odprawiałem msze po niemiecku. Dzięki temu poznałem też Niemcy od strony duszpasterskiej. Niewątpliwie było to doświadczenie wspólnej sprawy (może nie powszechne, ale dotyczące wielu księży katolickich, w tym dzisiejszych biskupów): ewangelizujemy, jesteśmy katolikami, wzajemnie sobie pomagamy. Przy okazji miałem możliwość zobaczyć na prowincji pomniki czczące poległych w czasie II wojny światowej. Było to dla mnie coś niesłychanego. Ci hitlerowcy, których ja pamiętam z filmów dokumentalnych – oni nagle są czczeni…

Też mieli rodziny…

Też mieli rodziny, i w tej perspektywie stali się nieco uczłowieczeni. Wracając natomiast do głównego wątku, myślę że można się tu pokusić o pewne uogólnienie, że oba Kościoły katolickie – a sądzę, że protestanckie nawet w większym stopniu – przyczyniły się do tego, że po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce Niemcy były najbardziej ofiarnym społeczeństwem, które wysyłało paczki i inną pomoc.

Z tego co pan mówi, hierarchia kościelna odegrała bardzo dużą rolę w pojednaniu polsko-niemieckim. Czy w tych działaniach polski Kościół był jednomyślny, czy towarzyszyły temu konflikty? Czy to był temat dyskutowany w Kościele, czy to wychodziło naturalnie? 

Na pewno był opór ze strony niektórych duchownych wobec nawiązywania kontaktów partnerskich – poczucie krzywdy było wtedy jeszcze dojmujące. Proces ten na pewno nie był bezkonfliktowy – szczególnie ze strony starszych osób. Natomiast moje pokolenie, czyli osoby, które przyszły na świat po wojnie, postrzegały pojednanie jako rzecz naturalną. To mogę odpowiedzialnie powiedzieć, że dla pokolenia kleru – czy też byłego kleru (bo wiele osób tak jak ja nie jest już księżmi) – urodzonego w latach 50-tych – doświadczenie wspólnego działania z Niemcami jest częścią procesu pojednania. W ten sposób ta antyniemiecka propaganda peerelowska została zneutralizowana przez doświadczenie życiowe.

List biskupów wywołał kontrreakcję władz PRL: naciski na Kościół, wizyty ubeków po parafiach itd. Czy to w jakiś sposób zahamowało proces pojednania?

Należy pamiętać, że to były lata, kiedy w Polsce były dwie dominujące narracje: komunistyczna i kościelna. W latach sześćdziesiątych mieliśmy do czynienia z bardzo agresywną gomułkowską polityką antykościelną z jednej strony i z równie agresywną polityką antykomunistyczną prymasa Wyszyńskiego z drugiej strony. On miał silną świadomość tego, że tworzy i dzierży rząd dusz. Gdy obchodzono tysiąclecie chrztu polski miałem dziesięć lat, ale dla mnie ten symboliczny akt Millenium emocjonalnie był dużo ważniejszy niż propagandowe 1000 szkół na tysiąclecie państwa polskiego. Tak było przynamniej na prowincji. Być może jak ktoś wychowywany w jakiś szkołach elitarnych, rządowych ma inną pamięć.

Czy pana zdaniem, że list biskupów wyprzedził nastroje zarówno społeczne, jak i wewnątrz Kościoła?

Jak zwraca uwagę wspomniana Karolina Wigura, sam Wyszyński był z jednej strony rozczarowany reakcją biskupów niemieckich, a z drugiej strony trochę pluł sobie w brodę, że sprowokował tak wrogą reakcję wewnątrz polskiego społeczeństwa. Przecież to nie był tylko Gomułka – odwołanie do resentymentu antyniemieckich miało duże powodzenie…

Skuteczne nawet do dziś.

Tak, tym bardziej wtedy i Wyszyński nie był pewien, czy ostatecznie wygra rząd dusz. Gomulka był zręcznym manipulatorem i umiał grać na sentymentach antyniemieckich. Dziś jednak można powiedzieć, że po tych pięćdziesięciu latach, to ostatecznie Kościół wygrał.  To był gwóźdź do trumny komunizmu, który się w polskim społeczeństwie nie przyjął. Komunizm był przedstawiany przez Kościół i do dziś jest przedstawiany przez prawicę, jako import sowiecki. I to właśnie Kościół w dużym stopniu przyczynił się do tego, że komunizm był postrzegany jako rzeczywistość z gruntu obcą narodowi polskiemu. To się udało, ale w moim przekonaniu to jest teza o zdecydowanej obcości tego systemu. Jednak jako uogólnienie dotyczące całego społeczeństwa jest to teza wątpliwa choćby z tej prostej przyczyny, że do partii należało ponad dwa miliony Polaków. Nie wszyscy byli cyniczni, wielu z nich zapisywało się do partii z powodów ideowych, ale to jest już inna sprawa. Faktem jest natomiast, że polaryzacja stanowisk Kościół i rząd komunistyczny przetrwała do tej pory, jako pewien wzorzec przez który postrzegamy dzieje najnowsze.

Czyli jeżeli chodzi o pewien symbolizm, to po liście polskich biskupów do biskupów niemieckich, Pan widzi dopiero spotkanie premiera Mazowieckiego z kanclerzem Kohlem w Krzyżowej w listopadzie 1989?

To przekazanie znaku pokoju między politykami było jak najbardziej ważnym aktem symbolicznym. Tym razem był to też akt symetryczny. Obaj politycy byli przekonani, że to jest ważne i dla obu motywacja chrześcijańska była ważna. Mazowiecki był aktywnym intelektualistą katolickim, a Kohl należał do parafii jezuickiej w Mannheim. Tak więc ich wiara i przynależność do Kościoła katolickiego była ważnym dopełnieniem ich działalności politycznej.

Przechodząc, więc do spotkania w Krzyżowej – jakie grupy intelektualne miały największy wpływ na to co się wydarzyło? Czy to też była taka sytuacja zupełnie spontaniczna, czy była jednak przygotowana? 

Myślę, że Krzyżowa to była rzecz bardzo mądrze wykorzystana. To znaczy pojawiła się jako okazja, aby pojednanie „sprzedać” również w życiu politycznym. Sądzę, że środowisko przyszłej Unii Demokratycznej – symbolizowane wtedy przez premiera Mazowieckiego – szukało takiego symbolu. Całe wydarzenie było dla obu stron politycznie korzystne i to w sposób bardzo niekonfliktujący, niepolaryzujący. Mieliśmy nawiązanie – za sprawą miejsca – do niemieckiej opozycji antyhitlerowskiej i zaangażowanego w te działania Kościoła – zarówno protestanckiego, jak i katolickiego. Miało to więc dla Niemców też walor pojednania wewnątrzkościelnego, ale przede wszystkim był to symbol oporu wobec nazizmu. Proszę zwrócić uwagę, że w wielu wypowiedziach kardynała Ratzingera – późniejszego papieża Benedykta XVI – powraca ten motyw, że Niemcy były pierwszą ofiarą tych barbarzyńców nazistowskich i pogańskich. Tak na marginesie, to ja ze zdumieniem tą narrację obserwowałem. Wydawało mi się przecież, że ta banda barbarzyńców liczyła 10 mln ludzi – tych którzy wybrali Hitlera i NSDAP, więc to nie była taka garstka. Niemniej to jest interesujące, że udało się historiografii niemieckiej i kościelnej przedstawić Krzyżową, jako taki symbol oporu społeczeństwa niemieckiego, chrześcijan przeciw barbarzyństwu nazistowskiemu. Krótko mówiąc, dla tamtej strony, dla Kohla jako chrześcijańskiego demokraty to była linia kontynuacji tego co zapoczątkował Adenauer – „my chrześcijanie zawsze byliśmy przeciw nazizmowi”. Niemcy więc to całkiem zręcznie przygotowali, a Polakom też to bardzo odpowiadało. Mazowiecki widział to jako kontynuację procesu zapoczątkowanego przez list biskupów.

A jaka była motywacja ze strony polskiej? 

Ja to rozumiem, jako nawiązanie kontaktów z tą lepszą częścią społeczeństwa niemieckiego.

Wskazał Pan tu tylko środowisko Unii Demokratycznej, czy była też szersza zgoda, że taki gest jest potrzeby?

Mogę odpowiedzialnie mówić o Mazowieckim, że on to robił z całym przekonaniem. Natomiast nie jestem pewien, czy inne postsolidarnościowe, bardziej radykalne partie były tutaj entuzjastyczne. Myślę, że gdyby ktoś inny wtedy był premierem mogłoby do tego nie dojść.

Jak widzimy, od czasu listu biskupów do mszy w Krzyżowej stosunek polskiego społeczeństwa wobec Niemiec uległ zdecydowanej zmianie. Na ile pana zdaniem była to faktycznie zasługa elit intelektualnych i Kościoła, a na ile proces ten powodowany był czynnikami naturalnymi, jak upływ czasu i zmiany pokoleniowe? Mamy na myśli sytuację, kiedy kolejne powojenne roczniki oczywiście wiedzą o krzywdach, jakie od Niemców zaznali ich rodzice czy dziadkowie, ale stosunek do tego nie jest już tak osobisty? 

Ja miałbym tu kontrargument. Gdybyśmy to pojednanie mieli tłumaczyć tylko biologią, to dlaczego podobny proces nie dokonuje się w relacjach z Rosją? Tu pamięć krzywd –symbolizowanych przez Katyń, łagry, Sybir, zsyłki itd., a potem powojenna implementacja komunizmu – jest wciąż bardzo silna. A przecież przez ponad 25 lat wolnej Polski nic nie stało na przeszkodzie, aby dokonało się również pojednanie polsko-rosyjskie.

Tak, ale jeżeli za punkt startu przyjmiemy rok 1993, kiedy ostatni rosyjski żołnierz opuścił terytorium Polski, to tego czasu na pojednanie było zdecydowanie mniej niż w przypadku relacji z Niemcami. 

Ja bym liczył ten czas od okresu największych zbrodni komunistycznych, czyli lat 40-tych i 50-tych. W każdym razie, jestem przekonany, że elity przyśpieszają pewne procesy. To, że mieliśmy te gesty i moglibyśmy je mnożyć… Trzeba też pamiętać o Śląsku, o otwartej granicy polsko-niemieckiej od iluś tam lat, o Uniwersytecie Europejskim Viadrina we Frankfurcie nad Odrą, o całym szeregu inicjatyw, o instytutach naukowych, które działają w Poznaniu, Krakowie, Warszawie, Katowicach, Opolu, Wrocławiu, Łodzi, no właściwie przy każdym uniwersytecie działa prężny wydział germanistyki, który sprzyja kontaktom polsko-niemieckim. Jest wiele takich działań rozproszonych, które jednak da się połączyć w sieć intensywnych kontaktów. Na pewno jest tu świadoma robota elit – politycznych, naukowych, kościelnych itd. To jest coś, co niewątpliwie ułatwiło rozwój zawodowy takim ludziom jak ja – czy mojemu pokoleniu. Mówiłem tu sporo o swoim doświadczeniu, jako księdza, ale przecież inny przykład stanowi moje rodzeństwo, z którego dwoje czy troje jeździło do Niemiec w celach zarobkowych. To była, że tak powiem, emigracja ekonomiczna. Obserwujemy duży ruch Polaków, którzy od lat 90-tych jeżdżą do Niemiec do pracy i zarabiają po prostu. Powiedziałbym tak, że z jednej strony mamy naturalne parcie ekonomiczne – „za chlebem”, a z drugiej strony mamy legitymizację i uzasadnienie, że to jest dobry kierunek, że pojednanie jest możliwe. Elita więc dawała język, który pojawił się w dyskursie publicznym. Natomiast społeczeństwo po prostu siłą osmozy wykorzystało taką możliwość strukturalną.  Jest też niezwykle ważny obszar kultury, zwłaszcza literatura z tłumaczeniami w obu kierunkach. Symboliczną postacią jest tu Łodzianin z urodzenia, Karl Dedecjusz, który stworzył i sam przetłumaczył całą bibliotekę klasyków polskiej literatury na niemiecki. Również współczesna literatura polska cieszy się w Niemczech ogromnym powodzeniem.

Czyli zwraca Pan uwagę, że dla pojednania kluczowe znaczenie ma duża ilość rozproszonych kontaktów międzyludzkich?

Tak, taka swoista synergia. Proszę zauważyć, że tarcia polsko-niemieckie w omawianym czasie były naprawdę marginesem. Erika Steinbach jest takim symbolem napięć, ale ona jednak była postrzegana przez obie strony jako pewien wybryk. Takie roszczeniowe podkreślanie jednostronne cierpień niemieckich bez uwzględniania tego, kto rozpoczął wojnę. To oczywiście był istniejący, ale niereprezentatywny głos ze strony niemieckiej. Natomiast reprezentatywne było odczucie powszechne – ja to przynajmniej tak to odbieram – że od lat 80-tych mamy łagodzenie konfliktów. Pojawiają się różnice w interpretacji takiego czy innego szczegółu, ale jednak pojednanie jest bardzo głębokim procesem obejmującym obie strony. Niemcy też do nas przyjeżdżali, przecież funkcjonują tu instytuty niemieckie – takie  jak np. Goethe Instytut – popularyzujące kulturę niemiecką. To wszystko stało się częścią doświadczenia dwóch czy trzech pokoleń Polaków. Jeśli miałbym tu się pokusić o jakieś uogólnienie, to powiedziałbym, że elity są też ważne jako grupa dająca język do opisu tego co się dzieje, tłumacząca, interpretująca.

Wspomniał pan o roli Kościoła i  intelektualistów – nazwijmy ich katolicko-liberalnych – takich jak np. Tadeusz Mazowiecki. A jak pan wspomina – jeszcze z czasów PRL – rolę środowisk emigracyjnych – takich jak paryska „Kultura”, „Radio Wolna Europa”, czy polski Londyn? Czy te ośrodki miały tu jakiekolwiek znaczenie dla pojednania polsko-niemieckiego?

Myślę, że jak najbardziej miały znaczenie – przecież „Wolna Europa” to jest Monachium, Niemcy. Mamy Karla Dedeciusa, o którym wyżej wspomniałem, i jego Niemiecki Instytut Kultury Polskiej w Darmstadt, który kładzie nacisk na tłumaczenie literatury polskiej na język niemiecki. Jeśli chodzi o paryską „Kulturę”, o ile wiem to Giedroyciowi też zależało na tym, aby tłumaczyć na niemiecki różne rzeczy. Niemiecki filozof Karl Jaspers napisał wstęp do niemieckiego wydania „Zniewolonego umysłu” Czesława Miłosza. Niemcy już od lat 50-tych z dużą sympatią odnotowywali z polskiej strony głosy alternatywne wobec rządowej propagandy, i „Kultura” była oczywiście jednym z nich. Nie jest przypadkiem, że jeden z głównych autorów wydawanych przez Giedroycia, czyli Witold Gombrowicz dostał bodajże 1963 r. stypendium w Berlinie. Również inni ludzie pióra – tacy jak Zbigniew Herbert, Artur Międzyrzecki, Julia Hartwig – przewinęli się przez Berlin. Sądzę, że można dostrzec u Giedroycia bardzo duże nadzieje wiązane z Niemcami, jako tym największym i najpotężniejszym sąsiadem, który zdemokratyzuje, czy rozsadzi komunizm od wewnątrz. Taką też rolę dla siebie widziała „Kultura”.

Czy w Polsce – w pana środowisku – te głosy były słyszalne?

Ja jeszcze przed wstąpieniem do zakonu, czyli jako nastolatek zetknąłem się z publikacjami „Kultury”, tak więc były to rzeczy ważne. Potem już w zakonie – zwłaszcza w czasie pobytów na Zachodzie – dostawaliśmy te wydawnictwa za darmo. Tak więc, jak ktoś chciał, to wiedział co publikuje Giedroyc i jaką rolę odgrywa „Kultura”. Myślę, że ta otwarta część Kościoła – podobnie jak kiedyś Aleksander Kwaśniewski – może powiedzieć o sobie (i to może z większym uzasadnieniem niż były prezydent), że wychowała się na „Kulturze”. Ogromną rolę odegrali pallotyni w Paryżu, u których się zatrzymywał Czesław Miłosz. Jego przyjaźń z księdzem Józefem Sadzikiem jest legendarna i ciągle zbyt mało znana. To przecież ks. Sadzik namówił Miłosza do tłumaczeń biblijnych. Pallotyni wydawali też wiele książek, które były rozprowadzane w Polsce. Takich ośrodków kościelnych z ambicjami intelektualnymi było więcej.

Choć Giedroyc nie był specjalnie wierzący i na pewno nie była mu bliska konfrontacyjna wizja katolicyzmu, jaką reprezentował prymas Wyszyński, to otwarcie na Kościół, jako na sojusznika było wtedy większe. Potem w latach 90-tych uważał – podobnie jak Miłosz – i ja się z tym zgadzałem – że wpływ Kościoła na sytuację w Polsce jest zbyt duży. To było nasze wspólne przekonanie, że polityzacja katolicyzmowi na dobre nie wyjdzie. Zresztą ostatnio ukazała się właśnie na ten temat książka dominikanina Tomasza Dostatniego „Kościół na łamach Kultury paryskiej”.

Gdyby pan miał spojrzeć na środowiska intelektualne działające wtedy w Polsce, to które z nich były wtedy najbardziej aktywne w pojednaniu polsko-niemieckim. Nam się nasuwa – być może przez Krzyżową – Mazowiecki i krakowskie środowisko „Znaku” i „Więzi”, katolicy laiccy.

Na pewno „Tygodnik Powszechny” (TP) i Wojciech Pszon. Myślę, że Pszon był absolutnie kluczową postacią, jeśli chodzi o otwarcie TP na Niemcy. Oni od początku uczestniczyli – myślę tu głównie „starej gwardii” „Tygodnika” – prócz Pszona to Józefa Hennelowa, Krzysztof Kozłowski i Jerzy Turowicz – w tych Katolikentage. Były to bardzo ważne momenty, kiedy polscy katoliccy świeccy byli zapraszani, jako aktywni paneliści tych spotkań, i to do dzisiaj trwa. Pomimo, że teraz na pewno inne głosy katolickie są postrzegane jako dominujące w naszym kraju –  jak np. ojciec Rydzyk, który jedyne wspomnienia z Niemiec to ma chyba jako źródło pieniędzy, dzięki którym uruchomił swoje radio. Nadal jednak intensywnie działa cała grupa ludzi, która wychowana jest na posoborowej niemieckiej literaturze teologicznej. Bardzo żałuję, że środowisko uniwersytetu Stefana Wyszyńskiego i KUL-u jest zdominowane – przynajmniej w przestrzeni publicznej – przez ludzi katolicyzmu zamkniętego – spod znaku Tadeusza Rydzyka, a mniej zabierają głos ci otwarci, jak np. ks. profesor Helmut Juros czy jego uczennica profesor Aniela Dylus. Sam Rydzyk zresztą przewinął się przez Niemcy,  co prawda jako kwestujący ksiądz, ale ma ten niemiecki epizod za sobą. Radio Maryja pierwsze fundusze zbierało właśnie w Niemczech. Czy to jest dobry wkład w pojednanie polsko-niemieckie to nie wiem…

A środowiska poza-kościelne, jak np. KOR? Jak Pan widzi elity solidarnościowe i ich wkład w pojednanie polsko-niemieckie? 

Trudno mi powiedzieć. Myślę, że elity solidarnościowe bardziej spoglądały na Stany Zjednoczone, Paryż i na Rzym, bo wtedy już Wojtyła był w Watykanie. I to były te bezpośrednie punkty odniesienia. Wiem oczywiście o przyjaźniach Adama Michnika – m.in. z Gesine Schwan, byłą rektorką uniwersytetu w Viadrinie. Są też małżeństwa polsko-niemieckie, jak choćby Róża, córka Jacka Woźniakowskiego i Franz Thun. Przecież to się nie bierze znikąd. To oznacza, że jakieś intensywne kontakty ze stroną niemiecką w tym środowisku solidarnościowym były.

Mamy jeszcze pytanie o rok 2004 – czyli o wejście Polski do UE, a wcześniej do NATO – i o rolę Niemiec, jako naszego głównego adwokata. Czy uważa pan, że to też jest taki punkt jaki warto zaznaczyć na takiej mapie pojednania polsko-niemieckiego? Czy wręcz może jako zwieńczenie tego procesu polsko-niemieckiego pojednania?

Myślę, że absolutnie tak. To było logiczne, że Niemcy widzieli w Polsce i myślę, że widzą do tej pory strategicznego partnera. Ta przyjaźń Donalda Tuska z Angelą Merkel to nie jest tylko zbliżenie ludzi o podobnych biografiach – ona pamięta NRD, on pamięta PRL, ona z Niemiec Wschodnich, on z Kaszub, ona z dziadkiem Polakiem, on z dziadkiem w Wermachcie… (śmiech) W każdym razie na pewno biografie polityków dzisiaj koło sześćdziesiątki są ważnym elementem tego pojednania. Sądzę, że w 2004 całe społeczeństwo niemieckie było za i nikt się nie bał już Polski, tak jak teraz boi się kardynał Karl Lehmann mówiący, że „te kraje” zostały za wcześnie do Unii przyjęte.

Doskonale pamiętam tą euforię w 2004 r. Zanim jednak doszło do akcesji wielu osób z mojego otoczenia było sceptycznych czy to się uda. Ja byłem wtedy przekonany o powodzeniu – bowiem poparcie Jana Pawła II gwarantowało, że nawet jeśli niektórzy biskupi są przeciwni wejściu do Unii, to nie odważą się powiedzieć nie. Analizując ówczesne teksty Wojtyły i poszczególnych hierarchów wyraźnie widać, że cały episkopat mówił wtedy papieżem. Nie było innego głosu. Były oczywiście stopnie identyfikacji z tezą Jana Pawła II, że jest to powrót do Europy, a może raczej powrót do normalności, bo my zawsze w Europie byliśmy.

Czy dobrze rozumiemy, że Karola Wojtyłę można by postrzegać wręcz jako osobny ośrodek wpływu, który kształtował poglądy polskiego Kościoła również na tematy polsko-niemieckie? 

Tak, szczególnie po roku 1978 gdy został papieżem. W Polsce, choć oczywiście był ważny dla Krakowa, to jednak rolę decydującą odgrywał Wyszyński, który nie lubił się dzielić władzą. Wojtyła to wiedział i zachowywał się bardzo dyskretnie.

Autorytet Wojtyły, zwłaszcza jako polskiego papieża – pozytywnie odnoszącego się do procesu polsko-niemieckiego pojednania – był tak silny, że Kościół nie był w stanie przeciwko temu wystąpić?

Absolutnie tak. Argumentów za taką tezą jest dużo. Choćby liczne wizyty Jana Pawła II w Niemczech, czy fakt, że jego najbliższym współpracownikiem był Niemiec – Joseph Ratzinger. Mówię tu, o tzw. „pierwszym Janie Pawle II” – sądzę bowiem, że można wyróżnić dwa – trzy okresy w jego osobowości. Ten pierwszy Jan Paweł II odegrał absolutnie kluczową rolę w pojednaniu, czy po prostu w kształtowaniu normalnych partnerskich stosunków polsko-niemieckich. Pamiętam taki jego tekst z 1983 r. odczytany w czasie wizyty w Niemczech. To była przemówienie z okazji pięćsetnych urodzin Marcina Lutra. Mówił tam o Lutrze jako o człowieku, który nauczył Europę czytać Biblię. To nie były tylko kurtuazyjne teksty.

Podsumowując naszą rozmowę, jako punkty kluczowe w procesie pojednania polsko-niemieckiego można wskazać cztery wydarzenia. Są to list polskich biskupów do biskupów niemieckich, wybór Karola Wojtyły na papieża, spotkanie Mazowieckiego i Kohla w Krzyżowej i wreszcie wejście Polski do Unii Europejskiej przy silnym wsparciu Berlina?

Tak, i to byłoby potwierdzenie waszej tezy o roli elit w tym procesie. I na koniec dodałbym jedną uwagę – przestrogę. Tak jak elity mogę wiele zrobić dla pojednania polsko-niemieckiego, to te same elity mogą to pojednanie zniszczyć.

„Should I stay or should I go” – Brexit, czyli o czym (nie) uczą w brytyjskich szkołach :)

Na dzień dzisiejszy wszystko wskazuje na to, że stanie się, to czego euroentuzjaści najbardziej się obawiali. Unia Europejska będzie miała o jeden kraj członkowski mniej.  Jedno jest pewne – Brexit uderzy w nas – Polaków. Przeciętny Polak lubi Unię Europejską nie tylko z powodu infrastruktury wybudowanej z dotacji, ale właśnie za to, że zawsze była alternatywa „wyjazdu do Anglii”, która okazała się być najbardziej obiecująca ze wszystkich państw członkowskich, jeśli mowa o polepszeniu  sytuacji życiowej.

W polskich szkołach uczy się afirmacji Unii Europejskiej, a dzieciom i młodzieży powtarza się o korzyściach płynących z bycia członkiem tego elitarnego klubu (chociaż młodzi ludzie mogą nie rozumieć, dlaczego starsze pokolenie zachwyca się tak bardzo Unią, dla tych pierwszych byliśmy tam zawsze, a ci drudzy z kolei, cieszą się, że „wreszcie nas przyjęli”). Polskie szkoły pokazują przyszłym pokoleniom, że Unia Europejska jest wspaniałą instytucją, z której można czerpać same korzyści, głównie w postaci pieniędzy. Program nauczania zakłada również, iż każdy młody człowiek będzie doskonale znał historię UE, opowie o ojcach założycielach i ich idei oraz wymieni kompetencje poszczególnych instytucji europejskich. Niewiele miejsca poświęcone jest znaczeniu Unii Europejskiej jako wspólnoty, jej wymiaru ludzkiego, solidarnościowego. Ostatni kryzys migracyjny pokazał, że doskonale umiemy liczyć i dzielić unijne pieniądze, ale do egzaminu z solidarności i wspólnotowości przyjdzie nam jeszcze nie raz podchodzić.

Z kolei w brytyjskich szkołach dużo uwagi poświęconych jest roli i miejsca Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej z uwzględnieniem ewentualnego wyjścia ze Wspólnoty. Jeszcze kilka lat temu pytanie stawiane młodzieży na lekcjach z edukacji obywatelskiej odnośnie opuszczenia przez  Wielką Brytanię UE, było pytaniem retorycznym. Dziś jest pytaniem rozstrzygającym.

Jeśli Unia Europejska jest zagrożona przez Brexit, to nie z powodów ekonomicznych, które są głównym argumentem podnoszonym zarówno przez jego zwolenników jak i przeciwników. Jej zagrożenie tkwi właśnie w braku solidarności, a coraz częściej górę biorą partykularne interesy państw członkowskich i zwykły egoizm. Pokazuje to kruchość wspólnoty nie tylko w wymiarze ekonomicznym, ale tym społecznym. Przez te wszystkie lata, mimo prób, nie udało się wykształcić silnej tożsamości europejskiej (a trzeba pamiętać o zjawisku nazywanym fachowo fragmentaryzacją tożsamości i rzekomym osłabieniem narodowych tożsamości) ani nadać sens europejskiemu wymiarowi obywatelstwa. Bez poczucia wspólnotowości, solidarności, jedności w różnorodności w tak trudnych i niepewnych czasach, coraz trudniej będzie nam kontynuować projekt nazywany Unią Europejską.

Zjednoczona Europa dla jednych jest elitarnym klubem, uosabiającym marzenia o wolności, jedności, demokracji, tolerancji, dobrobycie, bezpieczeństwie, dla innych jego zaprzeczeniem. Ta druga tendencja była przez wiele lat bardzo żywa w społeczeństwie brytyjskim i w efekcie doprowadziła do referendum w sprawie wyjścia przez Wielką Brytanię z Unii Europejskiej.

Mimo tego, iż Wielka Brytania należy do Wspólnoty od 1973 roku, to społeczeństwu brytyjskiemu bliższy był eurosceptycyzm czy euroseparatyzm niż euroentuzjazm. Tożsamość brytyjska wydaje się być  silna, bowiem już od przedszkola młodym Brytyjczykom wpaja się, iż Wielka Brytania jest silnym mocarstwem, gdyż jej historyczne dokonania (kolonializm) ucywilizował współczesny świat, a przeto Brytyjczycy są narodem uprzywilejowanym. Być może dlatego, Brytyjczycy nie mogą pogodzić się z faktem, że to nie oni odgrywają najważniejszą rolę w UE. Co więcej, mają poczucie, że przynależność do wspólnoty ogranicza ich, a oni jako naród wyjątkowy, powinni zachować swoją odrębność i tożsamość.

To, co wyróżnia Brytyjczyków to tzw. Britishness, czyli zdolność do identyfikacji z monarchią, imperium oraz z chwalebnymi wojskowymi zwycięstwami. Linia podziału między tym, co brytyjskie (nasze, wspólne), a tym co obce (inne) pozwalała na zrozumienie i zinternalizowanie wspólnych wartości dla narodu brytyjskiego. Miało to szczególne znaczenie w okresie kolonizacji, gdyż dawało możliwość stawiania wyżej w hierarchii społecznej Brytyjczyków niż podbite ludy tubylcze, które postrzegane były jako prymitywne.

Poczucie brytyjskości jest wzmacniane poprzez system szkolny, a w młodych ludziach zaszczepia się identyfikację z koroną brytyjską lub z własnym regionem, natomiast w mniejszym stopniu z Europą. Tożsamość europejska nie jest silna na wyspach, szczególnie, że zostaje wyparta przez tożsamości regionalne np. Szkotów. A jeśli o Szkotach mowa, to warto zauważyć, że możliwy Brexit znów obudzi potrzebę manifestacji ich własnej tożsamości. Oznacza to, że może dojść do ponownego referendum w sprawie wystąpienia Szkocji ze Zjednoczonego Królestwa, i tym razem może to się udać. A takie referendum może też odbyć się w kolejnych regionach, i kto wie, czy z Wielkiej nie zrobi się Mała Brytania.

Aby lepiej zrozumieć współczesnego Brytyjczyka trzeba wiedzieć, że nie postrzega on siebie przez pryzmat obywatela, lecz poddanego. Mamy tutaj do czynienia z kategorią „obywatela-jako-poddanego”, a tożsamość kształtowana jest wokół symboli związanych z koroną i rodziną królewską. W konsekwencji w Wielkiej Brytanii dyskurs obywatelstwa był nieobecny, nie rozwinął się również język obywatelski, a ludzie nie potrafią myśleć o sobie w kategoriach obywateli.

We wszystkich krajach członkowskich UE w szkołach prowadzona jest edukacja obywatelska, której częścią jest również edukacja europejska. Młode pokolenia są uczone, iż nie są jedynie obywatelami swojego państwa narodowego, ale także Unii Europejskiej. Nieco inaczej ta sytuacja przedstawia się w Wielkiej Brytanii. Trudno jest nauczać o korzyściach przynależności do UE w warunkach eurosceptyzmu oraz w sytuacji, w której w szkołach czy innych instytucjach publicznych mówienie o obywatelstwie jest czymś nowym. Oto bowiem edukacja obywatelska została wprowadzona do szkół publicznych dopiero na początku XXI wieku (a dokładniej w 2002 roku). Niemały wpływ na tę  decyzję  miały ataki bombowe przeprowadzone w Londynie w 2005 roku, wzrost liczby imigrantów przybywających z Europy środkowowschodniej po 2004 roku, a także rosnąca islamofobia.

Można by było pokusić się o tezę, że polityka prowadzona w Wielkiej Brytanii kończy z ideą wielokulturowości. Obecny premier David Cameron przyznaje otwarcie, iż nie wierzy w społeczeństwo wielokulturowe. Zanim jednak ogłosił on śmierć wielokulturowości, idea ta już wcześniej poddawana była licznym atakom, szczególnie po zamieszkach wywołanych przez grupy mniejszościowe na przedmieściach miast Oldham, Burnley i Bradford w 2001, a także po atakach bombowych w Londynie. A niechęć wobec wielokulturowości, a tym samym wobec imigrantów, wzrasta na skutek ostatnich ataków terrorystycznych. Brytyjczyków niepokoi również fakt napływu migrantów zarobkowych z nowych państw Unii Europejskiej. Z badań przeprowadzonych przez The Migration Observatory na Uniwersytecie w Oksfordzie wynika, że większość Brytyjczyków uważa, iż  jest zbyt wielu imigrantów, dlatego należy zaostrzyć przepisy i przyjmować mniej osób spoza Zjednoczonego Królestwa. Brytyjczycy wraz z partią rządzącą domagają się również zmniejszenia przywilejów socjalnych dla imigrantów z nowych państw członkowskich, w tym także z Polski. Według badań przeprowadzonych przez NatCen Social Research 50% Brytyjczyków jest zdania, iż głównym motywem przybywania nowych migrantów do ich kraju jest chęć podjęcia pracy zarobkowej, natomiast 24% uważa, że przyciągają ich wysokie świadczenia socjalne[1].

W kwestiach europejskich Cameron, mimo iż to on ogłosił referendum, opowiada się po stronie zwolenników pozostania w Unii.  O pozostaniu w UE mówi stanowczo były major Londynu Boris Johnson, który oskarża Unię za antydemokratyczne tendencje, które prowadzą do niestabilności i alienacji.

Zanim jednak Cameron doszedł do władzy, rządy lewicowe, dokładały wszelkich starań, aby w przestrzeni publicznej, w tym szkolnej wprowadzać idee pluralizmu kulturowego. W 2008 roku zmieniono program nauczania, uwzględniając w nim zmienność i złożoność tożsamości, istotę obywatelstwa brytyjskiego, analizę różnych narodowych, regionalnych, etnicznych i religijnych kultur, grup i społeczności w Wielkiej Brytanii oraz ich wzajemną korelację.

Większość Brytyjczyków przez lata dystansowało się wobec integracji europejskiej.  Słowo Eurosceptycyzm, które ma być eufemistycznym określeniem „Eurofobii”, po raz pierwszy pojawiło się w brytyjskim The Times w 1985 roku, a zyskało popularność po słynnym wystąpieniu premier Margaret Thatcher 20 września 1988 roku, wygłoszonym na College of Europe w Brugii.  Badania przeprowadzone w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Polsce i Francji jednoznacznie wskazują, iż mieszkańcy tego pierwszego są największymi eurosceptykami. 42% Brytyjczyków przyznało, że Unia Europejska jest czymś złym (26% uznało ją za dobro), natomiast w Polsce tylko 13% uznało ją za złą rzecz, w Niemczech 17%, a we Francji 34% (w tym ostatnim przypadku można zauważyć, iż Francuzi się podzieleni na dwa obozy zwolenników i przeciwników, za Unią Europejską opowiedziało się 36% respondentów). Jedynie 9% Niemców oraz 15% Francuzów uznało, że Wielka Brytania odgrywa pozytywną rolę w strukturach UE, z kolei wśród polskich respondentów odsetek podzielający ten pogląd wynosił 33%. 51% polskich respondentów niepokoi fakt potencjalnego opuszczenia UE przez Wielką Brytanię, niemieckich 36%, a francuskich 24% [2].

Odkąd zwyciężyła Partia Konserwatywna, której naczelnym hasłem był Brexit, sondaże pokazywały, że  Brytyjczycy są podzielni odnośnie ich dalszego członkostwa w UE. Dotychczas nieznaczna przewaga była zwolenników UE (około 40%), natomiast przeciwników (około 39%). W chwili kończenia tego artykułu (16.06.) sondaże wskazują już na znaczniejszą przewagę zwolenników opuszczenia UE.

Tak, jak wspomniałam na początku, w przestrzeni szkolnej głównym tematem w naukach społecznych (w tym edukacji obywatelskiej) jest przyszłość Wielkiej Brytanii w kontekście funkcjonowania w Unii Europejskiej. Na początku 2015 grupa naukowców z profesorem Davidem Abulafia oraz historykiem Davidem Starkey wyraziła sprzeciw wobec nauczania o  europejskiej tożsamości w brytyjskich szkołach.  Odrzucają oni przekonanie o istnieniu wspólnych korzeni, wartości oraz tożsamości w Europie, twierdząc, że takie podejście jest promowaniem politycznych celów euroentuzjastów. Stanowisko to było sprzeciwem wobec wprowadzaniu do europejskich szkół, w tym także brytyjskich, problematyki związanej z integracją europejską, kulturą, wspólnymi wartościami i konstruowaniem tożsamości europejskiej.

Warto w tym miejscu przywołać również treści związane z edukacją europejską zawarte w podręcznikach do edukacji obywatelskiej. Jako przykład posłuży podręcznik „Citizenship studies” autorstwa Joan Campbell i Sue Patrick (wyd. Nelson Thornes 2009), który jest skierowany dla uczniów szkół średnich. Na uwagę zasługuje sugestia do dyskusji w klasie szkolnej, która brzmi następująco: „rozdział 4, Solidarność, daje obywatelom UE równy dostęp do zatrudnienia w Unii Europejskiej. Czy jest to właściwe podejście? Przedyskutujcie”. Pragnę zauważyć, że w tym podrozdziale, podejmującym kwestię praw człowieka, pod dyskusję został poddany jedynie problem równego dostępu do zatrudnienia w krajach członkowskich UE, co idealnie wpisuje się w debatę społeczno-polityczną nad warunkami przyjęć imigrantów spoza i wewnątrz Unii. Z kolei w podrozdziale (15.1) dotyczącym Unii Europejskiej pod dyskusję poddana została kwestia opuszczenia przez Wielką Brytanię Wspólnoty. Aczkolwiek w rozdziale tym pojawiają się informacje dotyczące korzyści z członkostwa w Unii Europejskiej oraz jego znaczeniu dla obywateli Brytyjskich. Celem tych zajęć jest „zrozumienie roli Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej”. Z tej perspektywy problematyka funkcjonowania UE zostaje przedstawiona w kontekście Wielkiej Brytanii i jej znaczenia dla Wspólnoty, a zatem można stwierdzić, iż w ukrytym programie przejawia się myślenie bliskie społeczeństwu brytyjskiemu o nadrzędności własnego kraju, jego polityki i kultury wobec Wspólnoty. Ponadto treści przekazywane uczniom w szkołach odzwierciedlają postawy Brytyjczyków i wpisują się dyskusję na temat roli Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej.

Postawa Brytyjczyków, wzmacniana przez retorykę rządu (Partie Konserwatywną) oraz przychylne media, odzwierciedla paradoks historyczny. Oto bowiem naród ten jest dumny ze swoich dokonań na rzecz Europy, dumny ze swojej unikatowej roli, szczególnie odegranej podczas II wojny światowej, a nadto w myśleniu zbiorowym (i pamięci) tego narodu dominuje przeświadczenie o własnej wyjątkowości i potędze. Z drugiej strony, to myślenie o własnej potędze, zostaje umniejszone w konfrontacji z myśleniem o europejskich biurokratach, o poddaniu wobec władzy brukselskiej. Niektórzy uważają, że Brexit nie stoi w opozycji do logiki Unii Europejskiej, ale jest jej naturalnym końcem. Być może prawdziwe jest stwierdzenie, że Unia Europejska istnieje jedynie jako instytucja, a nie jako projekt europejski. Jeśli Wielka Brytania opuści Unię wkrótce przekonamy się, czy strzeliła sobie samobójczego czy też zwycięskiego gola.


[1] Adres internetowy: http://www.theguardian.com/uk-news/2014/jun/17/immigration-british-attitudes-harden-benefits [dostęp 12.05.2015]

[2]Adres internetowy: http://www.theguardian.com/world/2013/nov/30/shock-poll-reveals-gulf-britain-eu-france-germany-poland-hostile

Nie poddawajmy się imposybilizmowi :)

Na wiosnę 2015 roku Leszek Jażdżewski zainicjował akcję społeczną  „Świecka Szkoła”. Zaczęliśmy zbierać podpisy, aby w trybie inicjatywy obywatelskiej wnieść do sejmu projekt ustawy, zakładający zniesienie finansowania kosztów katechezy w szkołach przez państwo.

Dominujące reakcje na inicjatywę były klasyczne – na pewno się nie uda. Nie rozumiecie? W Polsce nie zbierzecie podpisów, taki kraj.

Tylko garstka początkowo kilku, potem kilkunastu, z czasem kilkudziesięciu a na finiszu akcji zbierania podpisów kilkuset zapaleńców nie chciało słuchać, że się nie da. Ich brakowi zimnej kalkulacji, że szkoda czasu bo i tak się nie uda zawdzięczamy to, że pewnego październikowego  dnia w kancelarii sejmu złożony został projekt ustawy poparty nie tylko wymaganymi stu tysiącami, podpisów tych było ponad 155 000! Zebrali to ludzie, którzy poznawali się w trakcie akcji, uczyli współpracy ze sobą w działaniu, nie posiadający zaplecza żadnej partii politycznej, stowarzyszenia czy innej organizacji, która mogłaby wesprzeć ich zapleczem technicznym czy sfinansować działania.

Nasza akcja spowodowała także, że pierwszy raz na szerszą skalę zainteresowano się jako to z tą katechezą jest – z przeprowadzonych przez różne pracownie badań opinii publicznej wynika, że od 49 do 62 % respondentów uważa, ze katecheza nie powinna być finansowana przez państwo.  Okazuje się, że zwolennicy zmiany prawa o  finansowaniu religii w szkołach zgodnie z naszym projektem to nie marginalna mniejszość, ale co najmniej połowa Polaków.

cover_swiecka_szkola_pierwsze_czytanie

W najbliższy czwartek, 28 stycznia w porządku obrad sejmu znajduje się pierwsze czytanie naszego projektu. Znowu słyszymy – nie widzicie jaki jest ten sejm? Na pewno się nie uda, odrzucą bez rozpatrywania w pierwszym czytaniu…

Znowu ten imposybilizm. A niby dlaczego? Obecnie rządzący w kampanii wyborczej obiecywali, że zerwą z praktyką odrzucania projektów obywatelskich bez rozpatrzenia, w pierwszym czytaniu. Jeśli są przeciw naszym pomysłom łatwiej będzie im to wykazać w toku merytorycznej dyskusji w komisjach i debacie w drugim czytaniu. Obecna opozycja nie ma chyba żadnego interesu w odmawianiu debaty nad projektem popartym przez ponad 155 000 obywateli, projektem według badań cieszącym się sympatią co najmniej połowy obywateli.

Uważacie że to naiwne myślenie? Może. Ale warto uczyć się od tych, którzy potrafią wygrywać. Jarosław Kaczyński, prezes rządzącej partii od lat, będąc w opozycji mówił, że nie wolno poddawać się imposybilizmowi – czyli wierze, że się nie uda, że jesteśmy za mali, za słabi, żeby zmieniać otaczającą nas rzeczywistość. Że powinniśmy się samoograniczać w przedstawianiu własnych wizji i pomysłów.

Weźmy przykład – odrzućmy imposybilizm i uwierzmy, że nasze działania, nasze pomysły są wartościowe i mogą się udać – więcej zdziałamy naiwną aktywnością niż wyrachowaną (i wygodną) biernością.

Wierzmy, że sejm zechce podjąć merytoryczną dyskusję na wywołany przez nas temat, że nie zamknie jej w pierwszym czytaniu, czyli przed dyskusji rozpoczęciem. Nie dajmy sobie wmówić, ze są ważniejsze sprawy i dlatego nie warto rozmawiać o naszym pomyśle. Wiemy już, że dotychczasowe nasze działania miały sens – kolejne też będą miały.

Twitter @Marcin_Celiński

Facebook https://www.facebook.com/marcelinski

Karta nauczyciela – przeżytek czy rzeczywista potrzeba? :)

Minęło już ponad 30 lat od uchwalenia Karty nauczyciela (KN). Od roku 1982 zmienił się ustrój, zreformowała się polska szkoła, za edukację odpowiedzialność przejęły samorządy, a Karta nauczyciela pozostała i podczas gdy inne zawody straciły już przywileje, to nauczyciele nadal skutecznie bronią swojej Karty.

Czy Karta nauczyciela w dzisiejszych czasach ma jeszcze sens? Jakie rzeczywiste przywileje daje nauczycielom? Jak oddziałuje na polską szkołę? Myśląc o KN, trudno nie zadać sobie tych pytań.
Nauczyciele bronią KN, bo daje im ona złudne poczucie bezpieczeństwa, że obroni ich przed zwolnieniem. Rzeczywiście, dyrektorowi szkoły trudno zwolnić nauczyciela, jeśli tylko ma dla niego godziny. Jednak nigdy dotąd pracy nie straciło tylu nauczycieli, ilu obecnie. Według statystyk MEN-u co roku od kilku lat pracę traci mniej więcej 7 tys. nauczycieli. Warto dodać, że według ZNP te liczby mogą być zaniżone. Nawet KN nie obroni nauczyciela, któremu likwidują szkołę lub gdy zabraknie dla niego pensum. I gdy z jednej strony mamy niż demograficzny, z drugiej strony reformę edukacji, która od 2012 r. sukcesywnie zmniejszała liczbę godzin chemii czy geografii w liceach, zwolnienia są nieuchronne. Równocześnie samorządy widzące w funkcjonowaniu małych szkół zagrożenie swoich finansów, likwidują te placówki albo zlecają poprowadzenie ich różnym stowarzyszeniom.
Oczywiście KN często pozwala przedłużać agonię (dzięki urlopom na poratowanie zdrowia), ale rezultat jest ten sam – utrata pracy. Trudno w tym miejscu nie zadać pytania: „Dlaczego gminie nie opłacało się prowadzić szkoły, a stowarzyszeniu się opłaca?”. To oczywiste, bo gmina ma obowiązek przestrzegać KN, a stowarzyszenie czy podmiot prywatny już nie. KN nie pozwala na żadną elastyczność, daje prawo do kosztownych urlopów i dziwnych przywilejów, takich jak dodatek wiejski. W ten sposób KN, zamiast pomóc nauczycielowi, doprowadza do utraty pracy lub zmiany pracodawcy, co często skutkuje pogorszeniem warunków, obniżką pensji i zwiększeniem pensum.

KN działa również na niekorzyść podmiotu systemu edukacji, jakim jest uczeń. Roczne urlopy na poratowanie zdrowia już po kilku latach pracy, udzielane na podstawie zaświadczenia nawet od lekarza, działają jak deska ratunkowa dla tracącego pracę nauczyciela lub jak roczny płatny (z pieniędzy samorządu, czyli naszych) urlop. Uczniowie w tym czasie dostają nowego nauczyciela na zastępstwo, często mającego świadomość, że zatrudnia się go w tej szkole tylko na rok, więc nieliczącego się ani z rodzicami, ani z dyrekcją, ani z wynikami, jakie uczniowie osiągną na egzaminach końcowych. Taki nauczyciel ponadto poświęca swój czas na szukanie kolejnej pracy, a nie na rozwijanie pasji uczniów. A pieniądze, które samorząd wyrzuca na pensję urlopowanego nauczyciela, mogłyby zostać przeznaczone choćby na koła zainteresowań czy modernizację szkoły. Czy jest drugi zawód (poza pracownikami szkół wyższych, chociaż tu już zaostrzono system przyznawania urlopu na poratowanie zdrowia), w którym pracodawca (nie ZUS) płaci przez rok pracownikowi na podstawie opinii jednego lekarza (nie orzecznika) za nicnierobienie?

Mianowanie i brak rzeczywistej kontroli (np. zapowiedzianych wizytacji, oceny pracy nauczyciela przez rodziców czy starszych uczniów) powodują, że nauczyciel jest jak skała – nikt go nie ruszy. Oczywiście dyrekcja ma prawo do zwolnienia nauczyciela, który dostał naganę lub negatywne oceny, ale faktycznie, o ile nauczyciel nie pobił dziecka, nie popełnił innego przestępstwa lub nie przestał przychodzić do pracy, nikt go nie zwolni. W rezultacie mamy całe rzesze zaangażowanych, aktywnych nauczycieli i – zaryzykuję stwierdzenie – porównywalną liczbę nauczycieli, którym albo najzwyczajniej się nie chce, albo nawet by się chciało, ale brakuje talentu pedagogicznego. Przyczyną negatywnej opinii dyrekcji najczęściej nie staje się ani nędzny poziom uczniów na testach, ani uwagi rodziców ponoszących koszt korepetycji, którzy mówią, że dziecko niczego się na lekcjach nie nauczyło. Słabych nauczycieli się nie zwalnia, chociaż równocześnie czekają całe rzesze absolwentów kierunków pedagogicznych, które przez niż i zabetonowanie wszystkich etatów nie mają szans nawet wejść do gry. Często też bezrobotnym jest dobry nauczyciel ze szkoły, w której zabrakło dla niego godzin, a w sąsiedniej placówce uczy ktoś, kto dawno powinien zostać zwolniony. Po prostu ocena i dobór nauczycieli przez dyrekcje szkół jest fikcją.

KN to też dziwne, czasem śmieszne przywileje: np. dodatek wiejski kiedyś mający przyciągnąć nauczycieli na wieś, który dziś okazuje się przeżytkiem, bo wobec masowej produkcji absolwentów szkół wyższych mamy na wsiach więcej chętnych do pracy w szkołach niż etatów. Nauczycielowi wiejskiemu należał się też kawałek ziemi pod uprawę warzyw, co teraz brzmi już tylko jak żart. Innym przywilejem jest trzynastka działająca na inne zawody jak płachta na byka, a przecież to nie premia, tylko część pensji, i chyba najwyższy czas, by została włączona w comiesięczne dochody. Równocześnie w końcu powinien powstać rzeczywisty system motywacyjny oparty na wynikach pracy nauczycieli. Kolejnym niezrozumiałym prawem jest płacenie pensji z góry, a nie jak w innych profesjach z dołu, czyli po wykonaniu pracy. Takie rozwiązanie jest nie tylko nietypowe, lecz także kłopotliwe, bo co zrobić z nauczycielem, który porzucił pracę w środku miesiąca?
Czym więc zastąpić Kartę nauczyciela? W jakim kierunku powinno iść prawo regulujące pracę nauczyciela?

Nowa ustawa powinna przede wszystkim objąć swoją opieką większe grono nauczycieli, nie tylko osoby zatrudnione w szkołach samorządowych, lecz także te pracujące w szkołach społecznych czy prywatnych, które korzystają z pełnej dotacji gminnej i noszą miano szkoły publicznej. Dlaczego? Bo tylko zrównanie praw powstrzyma gminy od szukania oszczędności przez przekazywanie placówek gminnych stowarzyszeniom i podmiotom komercyjnym. Takie działanie nie jest z założenia szkodliwe, a bywa nawet pożądane, jeśli rodzic ma alternatywę w postaci szkoły gminnej. Niestety, zdarza się, że gmina pozbywa się kłopotu, ale rodzic staje przed trudnym wyborem: posłać dziecko do szkoły prowadzonej np. przez instytucję kościelną czy wozić kilkanaście (lub kilkadziesiąt) kilometrów od miejsca zamieszkania.

Nowa ustawa powinna też znosić przywileje, które się już zdezaktualizowały, na przykład wspomniany dodatek wiejski. Powinna zlikwidować lub zmienić (wobec wydłużenia wieku przejścia na emeryturę) zasady przyznawania urlopu na poratowanie zdrowia, choćby przyjąć podobne zasady do tych obowiązujących już od 2014 r. w stosunku do pracowników uczelni – prawo do urlopu dopiero po 15 latach pracy (a nie jak dotychczas po 7) i na podstawie opinii lekarza orzecznika, a nie lekarza podstawowej opieki zdrowotnej. Należy też od nowa uregulować kwestię urlopów wypoczynkowych i zatrudniania w przestarzałej formie mianowania. Dać szansę dyrekcji na zatrudnianie na początku na czas określony – rok czy dwa lata – również kogoś, kto ma stopień nauczyciela mianowanego, ale przyszedł z innej szkoły. Obecnie na rok zatrudnia się tylko nauczycieli stażystów lub osoby zastępujące nauczyciela nieobecnego. Niezbędne jest też przeprowadzenie szerszych społecznych konsultacji na temat pensum, które według mnie powinno być zróżnicowane zarówno ze względu na poziom edukacji (większe dla nauczycieli szkół podstawowych, a mniejsze dla uczących w gimnazjach i liceach), jak również zależne od wykładanego przedmiotu (najniższe dla nauczycieli języka polskiego i matematyki, a najwyższe dla nauczycieli przedmiotów nieobciążonych licznymi sprawdzianami, takich jak muzyka, plastyka czy wychowanie fizyczne). Obecnie wszyscy mają przecież to samo pensum niezależnie od wymaganego dodatkowego wkładu pracy własnej. O nauczycielach religii nie wspominam, bo uważam, że ich pensje w ogóle nie powinny być opłacane z budżetu.

Wszystkie te zmiany muszą być wynikiem szerszej społecznej debaty dotyczącej roli nauczyciela, oczekiwań środowiska, ale też rodziców i uczniów. Obecnie trudno się oprzeć wrażeniu, że Karta nauczyciela konfliktuje społeczeństwo z nauczycielami, jest źródłem nieuzasadnionych kosztów (które mogłyby być wydane przez samorządy na inne cele edukacyjne lub na wyższe zarobki nauczycieli) oraz nie pozwala na dobór najlepszych pracowników w szkołach. Czyli KN chroni pewną grupę nauczycieli (nie wszystkich), a jednocześnie działa na niekorzyść tych, którzy w szkole są najważniejsi – uczniów.

Tylko czy w Polsce znajdzie się kiedyś minister edukacji na tyle zdeterminowany, by zacząć pracę nad nowym prawem? Czy w parlamencie znajdzie się większość skłonna zaryzykować poparcie, żeby to prawo przegłosować i czy mamy partnerów ze strony środowiska nauczycieli, chcących wziąć udział w dyskusji o KN, zamiast w protestach? Wątpię. Prawdopodobnie Karta nauczyciela jako ostatni relikt PRL-u będzie istnieć po wsze czasy.

Dlaczego młodzi ludzie tak beznadziejnie wybierają zawód? :)

I tutaj pojawia się gorzka odpowiedź: brak wyobraźni, brak wiedzy, brak dobrego doradztwa w szkołach, brak alternatywy oraz brak umiejętności ścisłych, które umożliwiłyby studia w kierunkach poszukiwanych w Europie, jak informatyka, matematyka (najniższe bezrobocie wśród absolwentów wg MNiSW), czy kierunki inżynierskie.

Czy polska szkoła coś z tym robi? Nie.

Przyjrzyjmy się jak to wygląda:

  • Brak wyobraźni i wiedzy, bo uczniowie nie szukają i nie są bombardowani w szkole informacjami o stopie bezrobocia po poszczególnych kierunkach studiów, nie widzą wad zawodu prawnika, czy lekarza, tylko wychowują się na „Prawie Agaty” i „Na dobre i na złe”, czy „Lekarzach”. Jedynymi profesjami, które znają oprócz tych, które wykonują ich rodzice, a które nie spełniają ich aspiracji, są  te serialowe, oraz takie jak nauczyciel lub lekarz. Każdy widzi się też w gabinecie psychologa, ale oczywiście nie jako pacjent. I kto nie chciałby być prezesem, najlepiej takim o którym piszą w gazetach, że zarabia miliony? Nie wiedzą, że są zawody, w których odnajdą się tylko najlepsi i najbardziej zdeterminowani i inne, gdzie pracę znajduje też przeciętny absolwent.
  • Brak wiedzy o zawodach. Doradztwem zawodowym (szczególny nacisk etap gimnazjalny) zajmują się zawodowi nauczyciele, którzy sami nic innego poza pracą w szkole nie robili, zarabiają poniżej średniej i nie znają realiów pracy w większości zawodów. Nie tylko są słabo wyposażeni w dane, ale niewiarygodni dla uczniów! W filmach pochodzących z USA często natomiast widzimy rodziców przychodzących do klasy i opowiadających o swojej pracy, zarobkach i wymaganiach, jakie stawia. Można też stworzyć cykl filmów dostępnych w Internecie, gdzie pokazuje się warunki, zarobki i drogę zawodową, a także wady i zalety zawodu tokarza, hydraulika, menadżera, prawnika pracującego jako adwokat i jako urzędnik, a także ludzi, którzy nie pracują w swoim wyuczonym zawodzie wraz z odpowiedzią dlaczego się tak dzieje. Cykl filmików reklamowych „Zostań zawodowcem” niewiele tu zmienia, bo dostarcza za mało informacji i dotyczy tylko nauki w technikum.  Dodatkowo w doradztwie zawodowym w szkole nie ma nic z oceny indywidualnych uzdolnień i zainteresowań ucznia!
  • Brak umiejętności matematycznych. Rokrocznie najsłabiej na testach gimnazjalnych wypada matematyka, niezbędna na kierunkach ścisłych. Wypada słabo, mimo, że w PISA Polacy radzą sobie bardzo dobrze. O czym to świadczy? O oczywistym fakcie, że mimo wyników PISA, gdzieś szwankuje nauczanie matematyki, ale również o tym, że albo inne testy są za łatwe, albo z matematyki za trudny i zniechęcający do dalszej przygody z tym przedmiotem. Brakuje polityki państwowej stawiającej na kształcenie matematyczne na wielu etapach edukacji, tak, żeby na maturze znowu królowa nauk nie stawała się przyczyną większości niepowodzeń. Matematyki da się nauczyć nawet przeciętnego ucznia, tylko wymaga to więcej indywidualnej pracy, na którą nie ma czasu nauczyciel. Dlaczego np. na lekcjach języków mamy podział na grupy kilkunastoosobowe, a matematyka jest prowadzona zawsze dla całej klasy? Dlaczego tak traktowany jest przedmiot, w którym tak ważna jest możliwość spytania, gdy czegoś się nie rozumie i który jest piętą Achillesową maturzystów, a zarazem kluczem do wyboru zawodów ścisłych i technicznych? Dlaczego tak brakuje programów pracy z uczniem słabym (wyrównywanie braków) i zdolnym (rozbudzenie pasji, która umożliwi wychowanie przyszłych twórców nauki i nowatorskich technologii). Może warto rozważyć zmniejszenie pensum nauczycielom matematyki, przy nałożeniu na nich obowiązkowych konsultacji dla uczniów? Matematyki bardzo jest trudno nauczyć się samemu z książek. O nauczaniu informatyki w szkołach (tu kłania się brak konkurencyjności zawodu nauczyciela) nawet nie wspomnę, bo musiałabym zacząć kląć ponad miarę.

Może najwyższy czas, żeby zamiast jednocześnie narzekać  na brak pracy dla młodych absolwentów uczelni i równoczesny brak informatyków, inżynierów, czy techników, coś w tej kwestii zrobić? Zamiast deliberować, jak to jest, że 19% nie zdaje matematyki na maturze, zmienić warunki jej nauczania? Może warto spojrzeć na wzorce krajów gdzie bezrobocie wśród młodych jest najmniejsze i od wczesnych lat ułatwiać młodzieży wybór zawodu (niekoniecznie drogi akademickiej) zgodnej z ich zdolnościami i możliwościami? Ja wiem, że edukacja jest tematem popularnym tylko wśród rodziców, ale może najwyższy czas poza populistycznymi wnioskami o likwidację gimnazjum i krzykiem o prawach 6 latków, pomyśleć, co w obecnym systemie zrobić, żeby mniej młodzieży wybierało autostradę do bezrobocia, jaka są studia na najbardziej obleganych kierunkach?

Zróbmy coś, zanim wykształcimy kolejną rzeszę niezadowolonych i sfrustrowanych wyborców partii populistycznych, które zapewnią nam nie drugą Japonię, czy Niemcy, ale Grecję!

Inicjatywa „Świecka szkoła”, czyli dlaczego jesteśmy za zniesieniem finasowania lekcji religii z pieniędzy publicznych :)

Dodatkowo, teraz, gdy rozpoczęliśmy zbieranie podpisów, to z zaskoczeniem stwierdzamy, że równie chętnie podpisują się osoby niewierzące, które mają problem, co zrobić z dzieckiem w czasie lekcji religii, jak i osoby głęboko wierzące, które uważają, że obecny stan nie sprzyja katechizacji kolejnych pokoleń Polaków, a w szczególności szkodzi ich dzieciom. Ludzie ci, sami chodzący kiedyś na religię do kościołów, uważają, że atmosfera tamtych lekcji, bez przymusu, bez ocen wliczanych do średniej i bez udziału osób, które nie czują potrzeby kontaktu z Bogiem, była znacznie lepsza.

W obecnym systemie z budżetu państwa wydajemy na religię w szkołach ponad 1 300 000 000 zł, wydajemy te pieniądze, mimo, że władze państwowe nie mają wpływu na program przedmiotu i mimo, że w odróżnieniu od innych nauczycieli, katechetą może zostać alumn po czwartym roku seminarium duchownego bez przygotowania pedagogicznego. Obecny system nie wymusza też na KK racjonalizacji liczby godzin religii, i mimo, że nawet niektórzy katecheci przyznają, że 2h tygodniowo przez cały okres edukacji (12 lat) to za dużo, i spokojnie mogłaby być 1h poza 2 klasą szkoły podstawowej i trzecią gimnazjum, kiedy dzieci przygotowują się do pierwszej komunii i bierzmowania, to obecny system wręcz zachęca hierarchów Kościoła do utrzymania obecnego wymiaru godzin. Szczególnie, że pieniądze pochodzące z pensji katechety są często podstawą finansową funkcjonowania parafii. Ale czy rolą państwa jest utrzymywanie „nierentownych” parafii? Wydaje się, że raczej warto byłoby za te pieniądze utrzymywać małe wiejskie szkoły, które przez wiele lat były centrum życia społeczno-kulturalnego małych ośrodków.

Zwolennicy obecnego systemu opierają się na kilku argumentach:

Pieniądze na katechezę pochodzą z podatków, które w większości są płacone przez wierzących. Rzeczywiście możemy tak przyjąć, ale z danych podanych w pierwszej części mojego tekstu widzimy, że nie wszyscy wierzący są zwolennikami finansowania religii w szkole z pieniędzy pochodzących z ich podatków.

Katecheci pracując powinni otrzymywać pensje. Zgadzam się, każda osoba pracująca za swoją pracę powinna dostawać pieniądze, my nie chcemy odebrać nikomu tego prawa, chcemy tylko, żeby zmienił się płatnik. Uważamy, że katechizacja jest zadaniem i celem kościoła. Czyli Kościół powinien ze swoich pieniędzy za nią zapłacić. Wtedy sytuacja będzie jasna, kto płaci ten wybiera nauczyciela i układa program wg, którego ma on uczyć.

Religia jest w wielu szkołach na terenie Europy np.w Niemczech. Owszem, ale w innych krajach są też prawa do zawierania małżeństw homoseksualnych, podatek na rzecz kościoła i jakoś na te wzorce zwolennicy religii w szkołach się nie powołują.

Przecież każdy ma wybór, a w szkole jest też etyka opłacana z podatków. Wielokrotnie już zwracałam uwagę na pozorność wyboru stawianego przed uczniami i rodzicami. Uważam też, że etyka stała się alibi dla katechezy w szkole. Zajęciami, które nie wiadomo, dlaczego mają być alternatywą dla religii, lekcją, która często jest mitem, odbywa się po lekcjach czy w innej szkole, lekcją, której równie dobrze po zmianie organizacji lekcji religii może nie być.

 

Na co liczymy proponując zmianę ustawy i zmianę finansowania? Lekcja religii mogłaby stać się rzeczywiście lekcją nieobowiązkową dla chętnych, odbywającą się tak, jak życzy sobie 81% społeczeństwa, po lub przed innymi lekcjami. Katecheta przestałby być pracownikiem szkoły i stałby się pracownikiem Kościoła realizującym jego program. Oczywiście ocena z religii powinna przestać funkcjonować na świadectwie szkolnym, a jeśli taka byłaby wola rodziców to katecheza mogłaby odbywać się nie w szkole, a wrócić na teren salek przy kościołach. A religia i wiara przestałyby być zadaniem szkoły, skończyłoby się zbieranie deklaracji uczestniczenia w lekcjach religii i obecność religii na innych lekcjach. Może nawet Kościół rozważyłby zmniejszenie liczby godzin w celu racjonalizacji wydatków.

Po prostu, szkoła stałaby się bardziej świecka.

Gdzie się podziali intelektualiści? :)

Gdzie się podziali wszyscy intelektualiści, panie profesorze?

Kiedy przyjrzałem się programowi spotkania, zauważyłem, że będzie ono poświęcone relacji pomiędzy intelektualistami a demokracją. Od razu mogę stwierdzić, że to trudna relacja. Myślę, że intelektualiści są z natury demokratyczni i do ludzkich możliwości podchodzą idealistycznie. Wierzą we wszystkie obietnice Oświecenia i w ważność wartości uniwersalnych. W ten sposób o tym myślę, kiedy mam dobry dzień. Kiedy mam nieco gorszy dzień, patrzę wstecz: na naszą historię i doświadczenia ostatnich kilku tysięcy lat. Wtedy staje się dla mnie jasne, że relacja między intelektualistami a demokracją jest bardzo skomplikowana. Gdy się spojrzy na początki dyskusji, do której doszło w starożytnej Grecji ponad dwa tysiące lat temu, należy stwierdzić, że w tamtych czasach intelektualiści byli bardziej zainteresowani rozwijaniem teorii przeciw demokracji niż ją wspierających. W relacji Platona Sokrates pyta, dlaczego skoro do budowy domu i do nawigacji statków potrzebujemy ekspertów, to nie szukamy ekspertów do rządzenia, lecz wybieramy kogokolwiek. Dzisiaj takich ekspertów nazywamy technokratami. To oni decydują o przyszłości społeczeństwa. Sądzę, że dyskusja pomiędzy ekspertami a społeczeństwem, do której doszło w Atenach, powtarza się co jakiś czas.

Mieszkam w Anglii, gdzie intelektualiści nie posługują się potocznym językiem, aby nawiązać prawdziwy i szczery dialog. Być może nauczyło ich tego życie, jest to jednak jedna z tragedii inteligencji. Prawdziwy intelektualista nie musi mieć pieniędzy, aby udowodnić, że jest liberalnym intelektualistą. By zasłużyć sobie na ten tytuł, trzeba zdobyć autorytet poprzez interakcję ze społeczeństwem, poprzez prowadzenie dialogu. Najbardziej martwię się tym, że dzisiaj – szczególnie na Zachodzie – intelektualiści poświęcają dużo czasu na mówieniu o tym, co ogranicza wolność, a pomijają kwestię tego, co tę wolność poszerza.

W Europie Zachodniej uniwersytety nie powinny odgrywać takiej roli, jaką odgrywał Kościół katolicki w średniowieczu. Wtedy to Kościół katolicki przyglądał się wszystkiemu, co było publikowane, a jego przedstawiciele nie bali się mówić: „Nie! To jest herezja. Nie podoba nam się to”. Zwracali się do wszystkich drukarzy, mówiąc im, co mogą drukować, a czego nie. Tymczasem dziś, pisząc książkę albo artykuł do czasopisma naukowego, dostaję wykaz słów i wyrażeń, których nie mogę użyć, aby nikogo nie obrazić. W ten sposób wmawia się mi, że jestem idiotą, któremu trzeba wskazać, które słowa są odpowiednie, a które nie. Uniwersytet, zamiast być najswobodniejszym miejscem na świecie, jest organem monitorującym.

W Stanach Zjednoczonych, gdzie jest tak źle, że już nie może być gorzej, studenci dostają listę lektur, z której prowadzący zajęcia muszą ich przepytać. Przy tytule książki „Wielki Gatsby” są zapisane uwagi typu: „przemoc”, „samobójstwo”. Tego rodzaju wytyczne mają za zadanie wskazywać, że trzeba uważać, gdyż wielu studentów może taka lektura przerazić lub zszokować. Nie wiem, czy ktoś z tu zgromadzonych studiuje lub naucza literatury, ale wielka literatura ma przecież burzyć spokój. Jeśli czytamy książkę, która nie wywołuje u nas emocji, to równie dobrze zamiast niej możemy przeczytać książkę telefoniczną. Odczucia będą podobne.

Można zatem dojść do następującego wniosku: jeśli współcześni intelektualiści komunikują się w taki sposób jak średniowieczny kler, nie można się dziwić, że pozytywne, demokratyczne, eksperymentalne idee są we współczesnej Europie słabe.

A co z uniwersytetami? Chyba od zawsze wierzyliśmy, że uniwersytety są miejscami, w których kształcą się intelektualiści. Jaka jest pana opinia na temat celu szkolnictwa wyższego?

To bardzo ciekawe pytanie. Uniwersytety zawsze walczyły z naciskami politycznymi. Walczyły również z naciskami ekonomicznymi, a zatem z oczekiwaniami, że przygotują osoby gotowe do rynku pracy. Oczywiście, występowały poza tym naciski kulturowe. Na szczęście wciąż istnieją młodzi ludzie – studenci, wykładowcy – którzy przeciwstawiają się tym naciskom i próbują z nimi walczyć. Jest to odwieczna, trudna walka. Sedno sprawy polega na tym, że oto wyłonił się nowy model uniwersytetu, który jest przeciwieństwem edukacji liberalnej.

Założeniem tradycyjnego uniwersytetu było kształcenie dla samego kształcenia. Dążenie do prawdy, do wiedzy, która jest wartością samą w sobie. Dla prawdziwego naukowca, intelektualisty, uniwersytet jest podróżą. Wsiadamy na statek i nie wiemy, dokąd dopłyniemy. Ci z was, którzy kiedykolwiek mieli okazję prowadzić badania naukowe, dobrze wiedzą, jak wygląda ta droga – wiemy, gdzie zaczynamy, ale nie wiemy, dokąd dotrzemy, i często jesteśmy zaskoczeni tym, gdzie się znaleźliśmy. Uwielbiam to!

Współcześnie jednak obserwuje się tendencję, wedle której uniwersytet został przekształcony w instytucję, którą można zarządzać. Dziś mówiąc o uniwersytecie, nie posługujemy się językiem akademickim, ale używamy zwrotów pochodzących ze świata biznesu lub z inżynierii społecznej. Ilustracją niech będzie tu dyskusja o efektach kształcenia. Planując zajęcia, muszę określić ileś tam efektów, które wskażą na to, czego studenci się nauczą i co z tego im się przyda. To nic innego niż lista punktów do odhaczenia. Problem polega na tym, że jeżeli ktoś jest filozofem, literaturoznawcą albo socjologiem, tak jak ja, to niekoniecznie wie, jaki będzie końcowy efekt nauczania.

Najlepsze i najbardziej ekscytujące zajęcia to te, których efektów nie da się przewidzieć, ponieważ nauczanie jest procesem. Podczas dyskusji, rozmów, a przede wszystkim poprzez zaangażowanie uczestników zajęć, można się wiele nauczyć. Jednak jeśli powiem studentom: „to jest to, czego macie się nauczyć”, zamykam dyskusję. Kiedy chcecie nauczyć siedmiolatka alfabetu albo ośmiolatka wiersza na pamięć, będziecie mogli łatwo sprawdzić, czy to się udało. Jednak tego typu podejście zmienia kształcenie akademickie w szkołę podstawową, a metody, jakimi posługujemy się dziś na uniwersytetach dla dojrzałych ludzi, okazują się po prostu prymitywne.

Nie ma zgody odnośnie do kwestii celu szkolnictwa wyższego. Chociaż wszyscy twierdzą, że edukacja jest niezwykle ważna, to rola uniwersytetu jest często oceniania z wąskiej, instrumentalnej perspektywy. Używa się argumentów ekonomicznych, które są ważne dla narodu, kładzie się nacisk na oczekiwania rynku pracy, ale również na osobisty rozwój zawodowy. Uniwersytety są coraz częściej traktowane jako instytucje inżynierii społecznej, w których społeczne i ekonomiczne nierówności mogą zostać wyrównane. Wreszcie uniwersytet jest postrzegany w kategoriach doświadczenia, które studenci mogą zakupić. To nic innego jak etos konsumpcyjny, który funkcjonuje w formie groteskowej zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i Wielkiej Brytanii, stanowiąc zarazem instrument, dzięki któremu rozwijają się wpływy antyintelektualne.

Osobiście uważam, że uniwersytet może mieć różne znaczenie, ale przede wszystkim musi opierać się na liberalnej idei dążenia do prawdy i wyjaśniania zjawisk poprzez rozwój wiedzy i nauki. Nie chodzi więc wyłącznie o prowadzenie badań, lecz właśnie uprawianie nauki.

W jednym z artykułów wspomniał pan, że obserwujemy dziś „infantylizację edukacji”. Odbywa się to także na poziomie akademickim. Czy zjawisko to należy wiązać z zewnętrznymi aktorami, którzy narzucają uniwersytetom, jakie metody mają stosować?

To jest wielki problem. Mamy teraz zupełnie odmienne podejście do studentów. W czasach, gdy ja studiowałem, na pewno nie byłem już dzieckiem. Dzisiaj jest inaczej. Kiedy nadchodzi pierwszy dzień zajęć w Anglii lub Stanach Zjednoczonych, na korytarzach pojawia się więcej matek i ojców niż studentów! Na dni otwarte organizowane przez uczelnie z dziewiętnasto- i dwudziestolatkami przychodzą rodzice! Nie wiem, czy takie rzeczy dzieją się w Polsce, ale dawniej oznaczałoby to towarzyskie samobójstwo, choć dziś oczywiście już tak nie jest. Obecnie drukujemy ulotki na temat uniwersytetów dla rodziców: „Przyprowadźcie swoje dzieci do Princeton!”. Właściwe podejście do studentów oznacza partnerstwo – jesteśmy partnerami we wspólnej przygodzie. Dla mnie dobry student to ten, który sam kieruje procesem własnego kształcenia, czyta książki, w tym nie tylko te polecone przez mnie. Dzisiaj jednak bywa już tak, że nie dajemy studentom książek. Na socjologii nie trzeba ich już czytać, co najwyżej zapoznać się z kserokopią dziesięciu stron tekstu, bo te biedactwa nie dają już rady przeczytać całej książki. W ten oto sposób upada cały system edukacji.

Sądzę, że w Polsce mamy do czynienia z podobną sytuacją. Studenci nie czytają książek, często oczekują od nas, że podamy im pytania egzaminacyjne wraz z odpowiedziami. Czy zgodzi się pan ze stwierdzeniem, że pojawił się nowy etos uniwersytecki, który brzmi: „Uszczęśliwiajmy studentów”?

W zachodnich społeczeństwach narodziła się dziwna koncepcja: jeśli zmierzamy do tego, aby wszyscy czuli się znakomicie, należy przyjąć, że obecnie wszyscy są chorzy. Byłoby znacznie lepiej, jeśli wyszlibyśmy z założenia, że każdy czuje się znakomicie. Jednak jeśli sprawdzimy, ile jest instytucji nastawionych na poprawę naszego samopoczucia, zrozumiemy, że tak nie jest. Jeśli chcemy żyć, nawiązywać przyjaźnie, romansować, jeśli chcemy zmagać się z ideami, nie możemy być szczęśliwi przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Normalny człowiek ma lepsze i gorsze dni. Młodzi ludzie mają różne doświadczenia, ponoszą porażki, walczą z tym na różne sposoby – wewnętrznie, egzystencjonalnie. Niektórzy uważają, że musimy ich przed tym chronić.

Czy możliwe jest powstrzymanie umasowienia szkolnictwa wyższego, inflacji dyplomów, powierzchowności badań czy też rozwoju instrumentalnej orientacji w nauce? W jaki sposób możemy zachęcić studentów i pracowników uniwersytetu do myślenia?

Nie sądzę, aby udało się powstrzymać ten proces. Społeczeństwo zostało przekształcone właśnie na skutek ekspansji szkolnictwa. W konsekwencji nie ma już różnicy między szkolnictwem średnim a wyższym. Trzeba zauważyć także, że moment wejścia w dorosłość się opóźnia. Teraz w dorosłość wchodzą trzydziestolatkowie, a nie dwudziestoparolatkowie. Co możemy uczynić? Jedynie niewielka liczba instytucji kształcenia wyższego osiągnęła sukces, unikając podejścia konformistycznego. Należy zwiększać liczbę instytucji szkolnictwa, które skupiają się na intelektualnych wyzwaniach, te zaś są zazwyczaj domeną uniwersytetu.

Czy popiera pan neoliberalne założenie, że studenci są konsumentami, a uniwersytety – fabrykami?

Język, którym posługują się szkoły, aby sprzedać swoją ofertę, zjednuje konsumentów. Odkąd uniwersytet zamienił relację student–mistrz w relację usługową, coraz mniej jest w nim uniwersytetu. Szkolnictwo wyższe nie jest technicznym procesem transmisji lub sprzedaży wiedzy, lecz procesem rozwoju relacji, który wspiera klimat niezależności intelektualnej i doświadczeń. Tego nie można kupić.

Wspomniał pan również o biurokratyzacji szkolnictwa wyższego, która niszczy etos akademicki, sprawiając, że naukowcy tracą czas na różne rzeczy, zamiast przeznaczyć go na myślenie, prowadzenie badań czy nauczanie. Nie uważa pan, że biurokratyzacja niszczy instytucje demokratyczne? Jak możemy sobie z nią radzić?

Biurokratyzacja ma wiele twarzy. W wypadku uniwersytetu środowisko instytucjonalne kładzie nacisk na proces, a nie na zawartość. W konsekwencji praca akademicka zostaje zorganizowana według zasad, które same sobie przeczą. Obserwuje się tendencję do wprowadzania audytu, mierzalności oraz technik menedżerskich, dla których wartością jest to, co da się zmierzyć, a nie to, co powinno być sednem kształcenia akademickiego i badań. To coś więcej niż kłopot, to powoduje erozję jakości życia akademickiego

Amerykański publicysta Alfie Kohn w jednym ze swych esejów pytał: „Co to znaczy być człowiekiem dobrze wykształconym?”. Czy można udzielić na to pytanie prostej odpowiedzi?

Nie wydaje mi się. Zawsze jestem podejrzliwy, gdy ktoś mówi, że jest dobrze wykształcony albo że nie jest dobrze wykształcony. Chyba nie o to jednak chodzi. Musimy postrzegać edukację jako proces, który trwa w czasie. Odpowiednie wykształcenie to nic innego niż umiejętność uczenia się i studiowania rozumiana jako otwartość na nowe doświadczenia. Jest to trudne zadanie. Należy ciągle stawiać pytania i jednocześnie kwestionować to, co robimy. Nie można spocząć na laurach i powiedzieć sobie: „ale jestem super, ale jestem fajny”, to jest po prostu nudne. Musimy skupiać się na rozwoju, a nie na tym, co już udało nam się osiągnąć. Ci, którzy aspirują do tego, aby nazywać ich intelektualistami, tak właśnie powinni czynić. Bardzo duże znaczenie mają przyjaźnie. Uważam, że ważne dla stawiania pytań jest odpowiednie środowisko, w którym odbywa się kształcenie. Wiem, że dla mnie najważniejszym wydarzeniem intelektualnym była sytuacja, która wydarzyła się, kiedy miałem dwadzieścia cztery lata. Mówiłem wtedy, że zrobię doktorat, na co moja dziewczyna odparła: „Ale z ciebie ściemniacz”. Wiedziała, jaki jestem, i zdawała sobie sprawę, że w tym momencie mojego życia przechwalam się tym, czego jeszcze nie osiągnąłem. Uderzyła wówczas w czuły punkt.

W Polsce można zaobserwować optymizm wobec wyników PISA. Czy uważa pan, że tego rodzaju globalne opracowania mówią coś ważnego o naszych uczniach, o ich wiedzy i zdolnościach?

Nie wydaje mi się. W wielu obszarach edukacja, która jest wartością, nie może być poddawana kwantyfikacji. Imperatyw mierzenia osiągnięć prowadzi do wypaczonego postrzegania rzeczywistości. Moim głównym zastrzeżeniem wobec PISA jest to, że mierzone są jedynie nabyte umiejętności, a pomija się wiedzę, która wywodzi się z danej dyscypliny. PISA wzmacnia zatem w edukacji tę orientację, która jest jednostronna oraz konformistyczna.

Kolejne pytanie dotyczy współczesnego młodego pokolenia. Z jednej strony narzekamy na młodych ludzi, a z drugiej strony ludzkość zawsze na nich narzekała. Chciałabym zapytać, w co wierzą młodzi ludzie, w czym pokładają nadzieję, czego się boją? Mówi się, że jest to pokolenie Piotrusia Pana, czyli ludzi, którzy nigdy nie dorosną. Czy zgadza się pan z tym?

Należy powiedzieć coś bardzo ważnego, a mianowicie, że to, jakie jest młode pokolenie, zależy od pokolenia ich rodziców. Pokolenie Piotrusia Pana jest wynikiem tego, jak ci ludzie byli traktowani przez rodziców. To jest ogromny problem. Z drugiej strony młodzi ludzie zawsze byli i są do siebie podobni. Uwielbiam rozmawiać z ludźmi w wieku 16–18 lat, ponieważ są oni wówczas idealistami i pozostają otwarci na nowe problemy. Nie są cyniczni i mają świeże pomysły. Nastolatkowie często podchodzą do siebie poważnie, mówią „to już czytałem, to już wiem”. Pytanie, które trzeba zadać, brzmi: „Co z nimi zrobimy?”. Myślę, że ponownie musimy wrócić do kwestii odpowiedzialności, ponieważ pokolenie dorosłych, zamiast zachęcać młodych ludzi do intelektualnej, niezależnej wędrówki, traktuje ich w sposób infantylny. To powoduje, że ich rozwój jest hamowany, a oni nie chcą się kształcić. Zawsze przy takiej okazji opowiadam historię o moim synu. Kiedy miał sześć, może siedem lat codziennie wracał ze szkoły odznaczony specjalnymi buźkami, każdego dnia było ich więcej. Gdy poruszyłem ten temat z nauczycielką, stwierdziła, że mój syn Jacob jest tak genialny i mądry, jak Einstein. Wiedziałem, że ta nauczycielka jest po prostu leniwa, że niewiele jej się chce. Jak każdy nauczyciel, pokazała mi idealny obraz mojego syna. W Anglii nauczyciele zamiast zachęcać do zdobywania wiedzy, do słuchania, opierają się na systemie motywacyjnym. Dobrym nauczycielem w angielskiej szkole jest ten, który ma poczucie humoru, sypie dowcipami z rękawa i jest po prostu cool. Jednak od tego są klauni, a nie nauczyciele. Myślę, że edukacja w krajach anglosaskich upadła w momencie, w którym nauczyciele chcieli zostać najlepszymi przyjaciółmi swoich uczniów. Począwszy od lat 80., zaczęli używać języka młodzieżowego, aby uzyskać ich przychylność. Dlatego też odeszli od swojego głównego celu – przekazywania wiedzy. Proszę mnie nie zrozumieć źle. Nie mam nic przeciwko poczuciu humoru, ale to wiedza powinna być podstawą autorytetu.

Pod tym względem, pomimo 25 lat wolności, mamy jednak inne doświadczenia. W polskich szkołach wciąż naucza wielu nauczycieli, którzy funkcjonowali jeszcze w poprzednim systemie politycznym i nie są aż tak przyjacielsko nastawieni do uczniów. Chciałabym jednak wrócić do kwestii akademickich i zapytać o rolę intelektualistów na uniwersytetach. W jednym z pana artykułów pojawiło się pytanie: „Czy akademicy wciąż myślą?”. Pisał pan dalej „[…] coraz częściej myślenie staje się działaniem dla wolnych strzelców, które uprawiamy w momencie, kiedy nie uczymy, nie zajmujemy się administracją czy badaniami”. Trudno się z tym nie zgodzić. Dlaczego tak się dzieje?

Chyba wynika to z faktu istnienia nowego etosu, który mówi, że na uniwersytecie wszystko, co jest policzalne, jest dobre, natomiast to, co takie nie jest, po prostu nas nie interesuje. Problem tkwi w tym, że idee nie są czymś, co można zamienić na język statystyki. Nie możemy określić na przykład tego, że dobra koncepcja czy świetny pomysł dostają 80 proc., a zły jedynie 20. Podobnie jest, jeśli chodzi o relacje akademickie, ponieważ nie są one czymś, co można zamienić na cyferki. Wszystko to, co ważne w kształceniu akademickim, jest niemierzalne.

Trzeba zauważyć, że na uniwersytetach w Europie Zachodniej wiedza nie jest już uznawana za ważną. Argumentuje się to w następujący sposób: w szybko zmieniającym się świecie wiedza z dnia wczorajszego jutro będzie bezużyteczna, więc o niej zapominamy. Każdy dokument edukacyjny z Brukseli zaczyna się od tego samego mniej więcej paragrafu: „Żyjemy w świecie zglobalizowanym, który zmienia się szybciej niż kiedykolwiek w historii, a ponieważ zmienia się tak szybko, to wiedza równie szybko się dezaktualizuje”. A to nie jest prawda. Stare zasady geometrii sprzed dwóch tysięcy lat nadal obowiązują. Jeśli wiedza nie jest tak ważna, to co nam zostanie? Zostaną nam tylko umiejętności. A tym, co mierzymy na uniwersytetach, są właśnie umiejętności. Brukselski plan skupiony na umiejętnościach prowadzi do tego, że wszystko w zasadzie może być za nie uznane. I tak na przykład każdego roku przesyłają nam dokumenty, które mówią o szkoleniu umiejętności. Używają tam słowa „szkolenie”, a nie „kształcenie”. A to dwa różne słowa. Istnieją umiejętności interpersonalne, dotyczące tego, jak przeprowadzić rozmowę telefoniczną, istnieją też umiejętności w zakresie myślenia krytycznego. Problem polega na tym, że myślenie krytyczne nie jest umiejętnością. To jest coś, co wychodzi z zaangażowania intelektualnego. W efekcie proces myślenia, który jest w istocie poszukiwaniem i dążeniem do wiedzy, zostaje odłożony na bok. Rozmawiałem z wieloma intelektualistami, którzy często powtarzają opinią, że najlepsze dyskusje nie odbywają się na uniwersytecie, ale poza nim. Poznałem wielu ciekawych ludzi, między innymi dziennikarzy, którzy cały czas zajmują się nowymi kwestiami. Tymczasem na zajęciach uniwersyteckich wszyscy usypiają, ponieważ plan zajęć jest po prostu nudny. Trudno w ten sposób motywować.

Zadałam to pytanie, ponieważ obecnie w Polsce obserwujemy zmianę ścieżki awansu akademickiego. Wspomniał pan, że praca intelektualna nie może być zmierzona, ale sądzę, że ludzie z Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego wiedzą, jak to zmierzyć. Otóż starają się przyznawać nam punkty. Być może mają one znaczenie w naukach ścisłych, ale humaniści nie bardzo wiedzą, po co one są. Nas humanistów prowadzi to donikąd, a często także do frustracji. Czy zgodzi się pan ze stwierdzeniem brytyjskiego badacza Dennisa Hayesa, że „naukowcy dojrzeli do tego, aby wysłać ich na terapię”?

Myślę, że Hayes ma rację. Terapeutyczny imperatyw w edukacji uzyskał status ideologii. Ta ideologia nie toleruje również wiedzy opartej na programie nauczania. Wiedza ta musi być krytykowana, a ten antyintelektualny etos musi być zwalczany. Moim zadaniem nie jest uczynienie studentów szczęśliwymi, lecz rzucanie im wyzwań, zachęcanie ich do kultywowania nawyku niezależności intelektualnej.

Wspominał pan także o dziennikarzach, dlatego chciałabym zapytać, czy sądzi pan, że możliwe jest bycie intelektualistą w czasach kultury typu instant. Mam na myśli Twitter, Facebook i inne media społecznościowe.

Jestem fanem nowych mediów. Sądzę, że w mediach społecznościowych tkwi ogromny potencjał. Myślę również, że za każdym razem, kiedy powstaje jakaś nowa technologia, ludzie mają obawy. Na przykład wtedy, gdy Gutenberg stworzył druk, ludzie pomyśleli: „o Boże, będzie za dużo książek!”. Ważne jest to, aby ludzie wiedzieli, co czytać, a czego nie. Niepokoje tego typu pojawiają się przez cały czas, ale ich źródłem nie jest technologia, lecz otaczająca nas kultura. Na moim uniwersytecie trzeba każdemu studentowi zapewnić notatki z zajęć, które są dostępne online. Jeśli dajemy uczniom notatki, to po co mają przychodzić na zajęcia?

Dziś wszystko trzeba umieszczać w sieci. Jednocześnie zmniejszamy liczbę książek, którą studenci powinni przeczytać. Zasadniczo wykonujemy proces odwrotny do kształcenia. Jeśli uniwersytety nie będą wymagać odpowiedniego zaangażowania intelektualnego, nie będzie się można dziwić, że ludzie przestaną czytać książki. Dzieci i młodzież nie stają się coraz bardziej leniwi, to raczej my zniechęcamy ich do rozwijania ciekawości intelektualnej. Jak by na to nie spojrzeć, nowe technologie mogą być bardzo użyteczne, nie jako substytut edukacji, lecz jako dodatkowe medium, przez które możemy się wyrażać. Dla przykładu, ja uwielbiam Twittera. Zawsze kiedy mam problem natury intelektualnej, zadaję tam pytanie. W ciągu dwóch godzin ludzie z całego świata odpowiadają na przykład: „Przeczytaj tę książkę” i podają do niej link. To cudowne.

Można do tego podchodzić na różne sposoby. Problem jednak tkwi w tym, że intelektualnie robimy coś odwrotnego do kształcenia ludzi. Często nie dajemy im możliwości korzystania z umysłu, zbytnio im pochlebiamy. Wyobraźmy sobie rodziców, którzy mówią o swoim sześcioletnim dziecku: „Popatrz na Marysię! To mój geniusz komputerowy! Potrafi zrobić więcej niż ja! To cudowne!”. Patrzymy na to, co robi Marysia, i stwierdzamy, że to zupełnie podstawowe rzeczy. W ten sposób rodzice infantylizują dzieci i nic dziwnego, że zaangażowanie staje im się obce.

Zastanawiałam się nad rolą mediów w dzisiejszym świecie. Nie tylko tych nowych, lecz także gazet i telewizji. Jakie jest pana zdanie na ten temat? Czy media oferują tylko powierzchowną i banalną rozrywkę, czy może jednak motywują do myślenia?

To ważne pytanie. Należy rozstrzygnąć dwa problemy. Po pierwsze, media są najważniejszą instytucją społeczną, jednak nie ze względu na ich jakość, ale ze względu na fakt, że życie publiczne upada. Życie polityczne nie wzbudza już takich emocji jak kiedyś. Instytucje takie jak Kościół czy system edukacji nie mają już takiej siły inspirowania jak dawniej. Dochodzimy do punktu, w którym związki międzyludzkie – miłość i przyjaźń – stają się fragmentaryczne, w tym sensie integrująca rola mediów jest istotna. Po drugie, większość mediów nie jest ekscytująca, ale wręcz deprawująca. Ja do pornografii zaliczam nie tylko pokazywanie nagich ciał, lecz także programy, które z kamerami wchodzą w życie ludzi i pokazują ich w najbardziej intymnych momentach. Ale kiedy teraz o tym mówię, przychodzi mi na myśl sytuacja z XIX w., kiedy kształtowała się kultura masowa. Była to ogromna sfera zmasowanej i zdegradowanej kultury, ale przecież był to także obszar dla kształtowania i rozwoju literatury pięknej, wyłaniania się nowych ruchów artystycznych. Wszystkie te sfery istniały obok siebie.

Nie powinienem się do tego przyznawać, ale uwielbiam oglądać telewizję. Kocham ją. Jestem od niej uzależniony. Najlepsze programy to te kulturalne i intelektualne. Warto je oglądać. Oczywiście tego typu audycje stanowią niewielki procent oferty medialnej, ale są one wartościowe. W Internecie jest mnóstwo śmieci, ale są również interesujące wydania gazet. Każdego poranka przeglądam strony z wiadomościami i znajduję bardzo ciekawe artykuły na wysokim poziomie intelektualnym. Technologia, kiedy jest właściwie wykorzystywana, ma ogromny potencjał.

Myślę, że w Polsce wciąż niewiele mamy takich czasopism. Chciałabym zapytać o polityków w kontekście mediów. Czy myśli pan, że przetrwali tylko showmani? Czy jest jeszcze miejsce na debatę polityczną i intelektualną, czy jest to już dla widzów i potencjalnych wyborców zbyt nudne?

Myślę, że Europejczycy szukają polityków, którzy będą przywódcami, ale mówię tutaj o przywódcach we właściwym znaczeniu tego słowa. Pragną osobowości, które będą mogli podziwiać, które ich zainspirują. Klasa polityczna w Europie jest w dużej mierze niedoświadczona. Większość polityków w Wielkiej Brytanii lub w Niemczech to dobrze wyglądający faceci i kobiety, którzy skończyli studia trzy lub cztery lata temu, a już ich ciągnie do polityki. Nigdy nie byli przywódcami, nigdy nie musieli walczyć. Są to bardzo mili ludzie, ale zupełnie nieodpowiedni w sensie politycznym. Jeśli się pojedzie do Brukseli, wystarczy pójść na spotkanie polityków, by usłyszeć, że wszyscy mówią to samo. W związku z tym ma się wrażenie, że bez względu na to, czy są to Niemcy czy Anglicy, przeszli takie samo szkolenie. Używają słów, które dla mnie są zupełnie bez znaczenia.

Opowiem państwu pewną historię. W Anglii mamy partię UKIP [The UK Independence Party], która jest nacjonalistyczna i negatywnie podchodzi do kwestii emigracji. Zdobyła uznanie, ponieważ ludzie zobaczyli, że jej lider – Nigel Farage – jest inny niż wszyscy politycy. A dlaczego? Ponieważ posługuje się językiem, który nie jest technokratyczny. Jest to po prostu zwykły język, który ludzie rozumieją, a Farage wychodzi na normalnego człowieka. Moja przyjaciółka, która jest dziennikarką, spędziła z nim jeden dzień. Najpierw poszli do pubu na piwo. Gdy do niego weszli, wszyscy wstali i zaczęli bić brawo. Natychmiast. Zaraz po przekroczeniu progu. W drugim pubie, który był bardzo luksusowy i modny, nikt co prawda się nie zerwał, ale gdy obsługa przez mikrofon poinformowała o jego obecności, to znów wtedy wszyscy wstali i zaczęli klaskać. To już była inna grupa ludzi. W kolejnym pubie, który wybrała dziennikarka, menedżer przysłał im do stolika butelkę szampana, a wszyscy tam obecni przyszli po autograf. Farage, chcąc porozmawiać z mieszkańcami miasteczka, wybrał siłownię. Dlaczego? Ano dlatego, że chodzą tam wszyscy, pojawia się tam mieszanka ludzi ze wszystkich warstw społecznych: i elektrycy, i nauczyciele. Nawet jeśli ludzie na niego nie głosowali, to mówiło się, że wreszcie znalazł się ktoś, kto mówi do wyborców jak do dorosłych, kto nie traktuje ich jak dzieci. Moim zdaniem to świetnie pokazuje, że istnieje ogromny popyt na takich ludzi. Mówiących prosto z serca, a nie czytających z kartki, bo to ogromna różnica, ludzie to widzą. Myślę, że gdybyśmy mieli otwartych i liberalnych polityków, którzy byliby równie odważni, jak i on, to pociągnęliby za sobą rzeszę ludzi.

Kiedy czytam książki i publikacje współczesnych socjologów, odnoszę wrażenie, że nie są one optymistyczne, gdy chodzi o przyszłość. Również pana artykuły wpisują się w ten nurt. Czy zatem powinniśmy postrzegać przyszłość optymistycznie, czy też pesymistycznie, a może raczej cynicznie?

No cóż… Bycie cynicznym nigdy nie jest dobre, a zwykle okazuje się nawet destrukcyjne. Jeśli jesteśmy cyniczni, to chronimy się przed trudnymi pytaniami i bolesnymi doświadczeniami. Tak więc cynizm to coś, z czym trzeba walczyć, co nie jest łatwe, bo to postawa wyjątkowo często obecna w mediach.

Jeśli chodzi o pytanie dotyczące przyszłości, odpowiem tak: kiedy czuję się źle, zawsze myślę o tym, jak wyglądało moje życie, kiedy miałem dziewięć lat. Mieszkałem wtedy w Budapeszcie. Pamiętam, że moja osiemnastoletnia siostra wracała z gimnazjum z ulotkami, które rozdawali studenci. Nikt nie sprzedawał publikacji, ale rozdawano ulotki. Nie wiedziałem wtedy dokładnie, o co chodzi, ale czułem, że dzieją się rzeczy ważne. W tamtym okresie Budapeszt był cichym, wycofanym, a nawet podupadłym miastem i nagle pojawiło się w nim dużo ulotek, a w październiku doszło do rewolucji. Nigdy nie zapomnę tych kilku dni węgierskiej rewolucji, zanim rosyjskim władzom udało się ją stłumić. Mówiono tylko o tym. To był czas, gdy ludzie się jednoczyli. W tak ciężkiej sytuacji – najgorszej, jaką można było sobie wyobrazić – było jednak wiele nadziei.

Spójrzmy na dzisiejszy świat. Poczucie bezpieczeństwa w Europie, w tym także w Europie Wschodniej, jest nieporównywalnie większe niż wtedy, kiedy dorastałem. Nie możemy być optymistycznie nastawienie wobec przyszłości, jeśli nie będziemy siebie traktować poważnie. Nie widzę też powodu, dla którego ciągle mamy kroczyć tą samą ścieżką. To jak z tym bohaterem przypowieści w książce Franza Kafki, który całe życie chciał przejść przez drzwi, czego zabraniał mu odźwierny, jednocześnie dając nadzieję, że może kiedyś stanie się to możliwe. Człowiek się zestarzał i dopiero tuż przed śmiercią usłyszał, że te drzwi były przeznaczone dla niego. I właśnie o to teraz chodzi – należy znaleźć drzwi, a kiedy już je znajdziemy, musimy mieć na tyle odwagi, aby je otworzyć.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję