W demokracji trzeba się kłócić, ale nie wolno się niszczyć :)

O demokracji mówi się, że to ustrój ciągłych konfliktów, ścierania się racji i interesów, bezustannego dokonywania wyborów. Ta cecha może być zarówno siłą tego ustroju, czynnikiem rozwoju społecznego i doskonalenia państwa, jak i jego słabością, prowadzącą do niemożności rozwiązywania problemów, chaosu i społecznej destrukcji, a w rezultacie do zniszczenia demokracji. Wszystko bowiem zależy od tego czy konflikty te uda się utrzymać w kontekście kooperacyjnym, czy też będą one miały kontekst konfrontacyjny. Ten pierwszy czyni konflikt konstruktywnym, podczas gdy ten drugi – destrukcyjnym.

Pierwszym i podstawowym warunkiem konfliktu kooperacyjnego jest wspólny cel spierających się stron. Przedmiotem sporu nie jest zatem cel, do którego należy zmierzać, ale sposób jego osiągnięcia. Drugim warunkiem jest uzgodnienie reguł postępowania, czyli ich akceptacja i przestrzeganie przez wszystkich uczestników politycznej rywalizacji. Wreszcie trzeci warunek, to wzajemny szacunek do siebie stron konfliktu. Wyraża się on w gotowości pogodzenia się z przegraną oraz w otwartości na rozstrzygnięcia kompromisowe.

W konflikcie politycznym, jaki ma miejsce w kampaniach wyborczych i w praktyce parlamentarnej, partie prezentują swoje cele w programach. Zazwyczaj nie ma żadnych różnic między celami najbardziej ogólnymi, bo wszyscy zapewniają, że kierują się wyłącznie dobrem kraju. Najwięcej różnic pojawia się na poziomie celów szczegółowych, dotyczących np. systemu podatkowego czy priorytetowych kierunków rozwoju. Jest to naturalne i nie to prowadzi do konfliktu konfrontacyjnego, ponieważ odnosi się właśnie do sposobu realizacji celu ogólnego. Największe zagrożenie w tym rodzaju konfliktu dotyczy celów o średnim stopniu ogólności, dotyczących problemów ustrojowych.

W Polsce panował od 1989 roku społeczny konsensus co do ustroju demokracji liberalnej. Kolejne rządy starały się utrzymywać naturalne konflikty interesów w kontekście kooperacyjnym. Partie, które otwarcie opowiadały się za innymi rozwiązaniami ustrojowymi pełniły rolę marginalną na scenie politycznej. PiS okazał się pierwszą dużą partią, która postawiła sobie za cel przekształcenie demokracji liberalnej w autorytarną hybrydę, w której instytucje demokratyczne, podległe władzy rządzącej partii, będą – podobnie jak w PRL-u – pełnić wyłącznie rolę dekoracyjną. Biorąc jednak pod uwagę społeczną pamięć o tamtych czasach, politycy tej partii unikali otwartego prezentowania tego zamiaru. Przeciwnie, Jarosław Kaczyński często mówił o prawdziwej demokracji, starannie unikając słowa „liberalna”. Co więcej, po objęciu władzy stwierdził, że Polska jest teraz wzorem demokracji. Mimo tego kamuflażu, po 2015 roku po raz pierwszy zakwestionowany został wspólny cel partii ubiegających się o władzę, jeśli chodzi o ustrojową wizję państwa. Na skutek tego konflikt polityczny zmienił się w konfrontacyjny.

Zadecydowały o tym zasadnicze posunięcia rządu PiS-u, które nie tylko nie mogły być zaakceptowane przez opozycję, ale nawet nie mogły stać się przedmiotem negocjacji i poszukiwania kompromisu. Były to:

– podporządkowanie władzy ustawodawczej i sądowniczej władzy wykonawczej pod pozorem reformy sądownictwa;

– dążenie do centralizacji władzy państwowej przez ograniczanie prerogatyw samorządu terytorialnego;

– otwarty konflikt z Unią Europejską przez odmowę podporządkowania się unijnemu prawu, co oznacza albo wyjście Polski z Unii, albo zmianę zasad jej uczestnictwa.

Jest oczywiste, że zmiany te oznaczają dążenie do władzy autorytarnej, która w swoich posunięciach nie będzie napotykała przeszkód ani wewnętrznych, ani zewnętrznych. Aby tę tendencję uzasadnić, PiS odwołuje się do starego martyrologicznego mitu, według którego Polska zawsze musi przeciwstawiać się hegemonicznym dążeniom swoich sąsiadów i walczyć do krwi ostatniej o swoją suwerenność. Jest to próba forsowania wizji silnego państwa, niezależnego od obcych wpływów, w którym pielęgnuje się kult patriotyzmu Polaka – katolika, cierpiącego za wiarę i ojczyznę. To odwołanie do tradycji nieodległościowej miało tę partię i jej wizję państwa wyróżniać na tle politycznych rywali, nie dbających dostatecznie o suwerenność i poszukujących zagranicznych patronów. Tragedię katastrofy smoleńskiej cynicznie wykorzystano dla stworzenia kolejnego mitu polskiej ofiary odwiecznych zagranicznych wrogów i własnych odszczepieńców. Patriotyczno – religijny patos miał być tarczą chroniącą przed krytyką ze strony środowisk liberalnych i lewicowych. PiS zawłaszczył polskość, zarzucając innym ugrupowaniom niecne zamiary roztopienia jej w laickiej i moralnie podejrzanej Europie. Ten mit przesłonić miał fakt stopniowego demontażu ustroju demokracji liberalnej.

Oczywiście nieraz się zdarzało, że partia promująca ustrój autorytarny dochodzi do władzy w sposób demokratyczny. Tak było w Republice Weimarskiej w 1933 roku i tak było ostatnio na Węgrzech. O tym, czy rzeczywiście oznaczać to będzie zmianę ustroju decyduje werdykt wyborców. Jeśli partia ta uzyska większość konstytucyjną w parlamencie to do tej zmiany najczęściej dochodzi na skutek uchwalenia nowej ustawy zasadniczej. Wtedy zmiana ustroju następuje lege artis. Demokracja się kończy i rozważania nad typem konfliktu politycznego tracą sens, bo opozycji albo już nie ma, albo jest ona spacyfikowana. Konflikt konfrontacyjny nie przenosi się wówczas na poziom reguł. Może być jednak i tak, i taki przypadek zachodzi obecnie w Polsce, że partia antysystemowa bezprawnie zmienia reguły poprzez swobodną interpretację obowiązujących przepisów prawa. Formalnie ustrój nie ulega zmianie, choć w rzeczywistości się zmienia. Jest to przypadek, gdy konflikt konfrontacyjny przenosi się również na poziom reguł.

PiS większości konstytucyjnej nie uzyskał ani w 2015, ani w 2019 roku. Był zatem zobowiązany do przestrzegania  dotychczasowej konstytucji. Oczywiście obowiązek ten utrudniał, a w zasadniczych sprawach uniemożliwiał realizację głównego celu tej partii. Oznaczało to bowiem, że Polska ma pozostać państwem demokracji liberalnej. Dlatego drugi warunek kooperacyjnego charakteru konfliktu politycznego, czyli przestrzeganie przyjętych demokratycznie reguł, PiS obalił na samym początku swoich rządów. Jarosław Kaczyński, od dawna uskarżający się na imposybilizm prawny, który ograniczał jego zamiary, tym razem postanowił mu się przeciwstawić. Konstytucja przestała być ważna odkąd Beata Szydło, jako premier, sprzeciwiła się opublikowaniu wyroku Trybunału Konstytucyjnego. Potem poszło już gładko, bo kolejne delikty konstytucyjne zaczęły po prostu znajdować uzasadnienie w poprzednich. PiS zaproponował więc swoim przeciwnikom politycznym osobliwą grę: prawo obowiązuje, gdy jest korzystne dla poczynań tej partii. Kiedy jej przeszkadza, władza przewraca stolik i wprowadza własne zasady. O konflikcie kooperacyjnym nie może być w tych warunkach mowy.

Pod rządami PiS-u Polska przestała być państwem praworządnym na skutek:

– przejmowania instytucji demokratycznych, począwszy od Trybunału Konstytucyjnego, przez Krajową Radę Sądownictwa do Sądu Najwyższego, przez obsadzenie ich swoimi ludźmi przez partię rządzącą z pogwałceniem prawa i obowiązujących procedur;

– przyjmowanie ustaw ekspresowo, korzystając z większości w Parlamencie, bez uwzględniania jakichkolwiek poprawek opozycji i bez konsultacji społecznych;

– dokonywanie zmian w prawie niezgodnie z konstytucją, jeśli wymaga tego interes partyjny, jak to miało miejsce w kwietniu br., w związku ze zmianą kodeksu wyborczego.

Również i w tym wypadku Prawo i Sprawiedliwość posłużyło się odpowiednim mitem, który miał usprawiedliwiać oczywiste łamanie prawa. W zasadzie była to kontynuacja i uszczegółowienie mitu o obronie polskości. Bo przecież, zgodnie z pisowską propagandą, przed rządami PiS-u prawdziwej Polski nie było; przed 1989 rokiem rządziła komuna, a po 1989 – postkomuna. Zatem pierwsze, co należało zrobić zdaniem kierownictwa tej partii, to pozbyć się, jak to określono, „złogów PRL-u”, przede wszystkim z instytucji wymiaru sprawiedliwości. Podjęta przez PiS reforma sądownictwa polegała więc na zastępowaniu wysokiej klasy fachowców, najczęściej z tytułem profesora, ludźmi w większości pozbawionymi większego dorobku zawodowego, ale za to w pełni dyspozycyjnymi wobec władzy. Łamanie konstytucji i obowiązujących procedur prawnych bezczelnie tłumaczono prawem do takiej interpretacji przepisów, która służy polskim interesom. Protesty środowiska prawniczego i wszystkich występujących w obronie konstytucji na licznych zgromadzeniach, władza uznała za wyraz obrony własnych interesów przez dotychczasową elitę. Z kolei niekorzystne dla polskiego rządu wyroki Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej uznano za nieuzasadnioną ingerencję w polski wymiar sprawiedliwości, co w podtekście sugeruje, że robi się to w interesie jakichś ośrodków zagranicznych nieprzychylnych Polsce. Szybko pojawiło się hasło: „ulica i zagranica” na określenie sił wrogich wobec polskiego rządu, czyli wrogich wobec Polski. Mit usprawiedliwiający dowolną interpretację prawa przez władzę zawiera więc czytelną pointę: kto krytykuje rządy PiS-u, ten działa na szkodę Polski. Tym argumentem eurodeputowani PiS-u posługują się zawsze, gdy przedstawiciele innych ugrupowań w Parlamencie Europejskim występują przeciwko działaniom tej partii.

Jest zatem oczywiste, że w tej sytuacji także trzeci warunek konfliktu kooperacyjnego, jakim jest szacunek dla przeciwnika politycznego, nie może być spełniony. Wymagałoby to bowiem zrozumienia wartości, którymi on się kieruje, choć nie musi to oznaczać ich akceptacji. Ta koncyliacyjność w ustroju demokratycznym oznacza oczywistą gotowość oddania władzy przeciwnikom politycznym, jeśli taki będzie wynik wyborów. Przyjmuje się bowiem, że niezależnie od tego, jak ocenia się program rządów przeciwnika, to nie ulega wątpliwości, że kieruje się on dobrem kraju. Otóż PiS zdecydowanie wyłamuje się z tej demokratycznej tradycji, ponieważ utratę swojej władzy traktuje jako utratę niepodległości Polski. Jak twierdzą propagandyści tej partii, rządy innej opcji politycznej doprowadzić mają do oddania Polski pod kontrolę Unii Europejskiej, czyli w rzeczywistości – Niemiec. Jarosław Kaczyński w przededniu wyborów prezydenckich kieruje do swoich aktywistów rozpaczliwy apel o zrobienie wszystkiego, aby zapewnić reelekcję Andrzeja Dudy. W przeciwnym razie – straszy prezes – nastąpi polityczna, ekonomiczna i moralna katastrofa kraju. Przeciwnicy polityczni traktowani są przez PiS jako zdrajcy interesów Polski. O argumentach merytorycznych, o dyskusji nie może tu być mowy. Czym innym jest taka postawa, jak nie zachętą do agresji i wszelkich działań pozaprawnych? Wszak z wrogiem trzeba walczyć wszelkimi środkami, co już zdążyli w swoim czasie zaprezentować hejterzy z Ministerstwa Sprawiedliwości.

Konflikt konfrontacyjny na poziomie negocjacji politycznych oznacza przyjęcie strategii zerojedynkowej, wszystko albo nic. W ten sposób konflikt polityczny przybiera postać otwartej walki, w której strony traktują się wzajemnie jako wrogowie, a nie jak konkurenci do władzy, traktujący się z szacunkiem. Wroga trzeba zniszczyć, a nie wchodzić z nim w układy i szukać kompromisu.

Utrzymujący się na polskiej scenie politycznej konflikt konfrontacyjny w odniesieniu do celu, czyli modelu państwa; reguł, czyli praworządności; oraz wzajemnych relacji między konkurentami do władzy, jest dla demokracji niszczący. Najpierw czyni z niej karykaturę, a następnie zastępuje ją ustrojem autorytarnym. Konflikty konfrontacyjne w polityce zawsze prowadzą do ostrej polaryzacji społeczeństwa, która osłabia jego potencjał, prowokuje do wyniszczających aktów nienawiści, a czasami nawet do wojny domowej.

Mamy stawiać niewygodne pytania – z Basilem Kerskim, dyrektorem ECS w Gdańsku, rozmawia Piotr Beniuszys :)

Piotr Beniuszys: W pierwszej kolejności chciałbym zapytać o toczącą się od początku roku dyskusję polityczną wokół ECS. Ministrowie rządu mówią, że w ich ocenie Centrum nie prezentuje pełnego obrazu dziejów pierwszej Solidarności. Jak pan odczytuje tą krytykę? Czy kryje się za tym wyłącznie polityka, czy może jednak coś merytorycznego? Czego w narracji ECS-u jest być może za mało, a czego za dużo?

Basil Kerski: To pytania na cały wywiad! Zacznę od tego, że debaty po 2015 roku wokół ECS, ale i Muzeum Drugiej Wojny Światowej w Gdańsku stały się testem dla jakości debat publicznych, niezależności mediów i publicystów oraz wiarygodności polityków. Powstało wiele pomówień i negatywnych mitów na temat obydwu gdańskich instytucji, które nic nie mają z rzeczywistością do czynienia, tylko służą krótkowzrocznej walce partyjno-politycznej. Czytałem, że Muzeum Wojny przedstawia antypolską perspektywę, że brakuje ważnych wątków losów wojennych Polaków i że powstało pod wpływem niemieckiej polityki historycznej. ECS zaś na wystawie wyciął podobno z historii ważnych bohaterów Solidarności i prowadzi jednostronną działalność partyjno-polityczną. Pozytywnym efektem tej propagandy jest bardzo duże zainteresowanie obywateli instytucjami kultury, które stają w centrum sporu politycznego. Ludzie chcą sami sobie wyrobić zdanie. I to służy polskiej kulturze i wzmacnia postawy obywatelskie.

Aby odpowiedzieć na negatywne mity na temat ECS czy Muzeum Wojny, warto przypomnieć genezę obydwu instytucji. Wielką ambicją założycieli tych instytucji było wspólne opowiedzenie XXI wiekowi kluczowych wątków wieku XX, historii, która zbudowała wartości ważne nie tylko dla Polski, ale i Europy. Obydwa zespoły podeszły do tych projektów bardzo odpowiedzialnie. I ECS, i MIIWŚ od początku dzieliły się swoimi koncepcjami publicznie, organizowały też wiele spotkań, debat na ich temat. Słowem, robiły dokładnie to, co każda odpowiedzialna instytucja publiczna, która chce dotrzeć do różnych generacji, różnych odbiorców i na podstawie tej metodologii buduje swoją narrację. Zarzuty, iż obydwie instytucje powstały na zamówienie pewnych sił politycznych, może i nawet zagranicznych, i że pracowały pod dyktandem jednej opcji politycznej to absurdalne fantazje.

My jako zespół ECS działaliśmy dwutorowo. Z jednej strony budowaliśmy od 2007 roku instytucję kultury (bo nie jesteśmy muzeum, a instytucją kultury), która realizowała swój program już przed otwarciem siedziby w 2014 roku. W ramach wielkiego laboratorium formatów poszukiwaliśmy odbiorców dla naszego programu na terenie całej Polski i Europy. Także w samym Gdańsku,  nie tylko wśród elit czy w centrum miasta, ale w dzielnicach peryferyjnych, gdzie żywa jest pamięć Solidarności, ale mieszkańców wykluczano dotąd z procesu budowania miejskich instytucji kultury. Równolegle powstawała wystawa stała, część muzealna, narracja historyczna. Budując wystawę prowadziliśmy szerokie konsultacje. Pierwszy dyrektor ECS, o. Maciej Zięba, rozesłał nawet ankiety do polskich elit politycznych wszystkich ugrupowań posolidarnościowych z pytaniami o kształt wystawy. Mało kto odpowiedział. Ja zaś zleciłem wywiady z protagonistami życia publicznego na temat oczekiwań wobec naszej instytucji. Odpowiedzi świadczyły o bezradności i braku wiary w sukces przedsięwzięcia, ponieważ projekt ECS był innowacyjny: połączenie muzeum Solidarności z instytucją kultury wspierającą współczesny rozwój obywatelski. Traktowano to jako niepoważne marzenia ekscentrycznego prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza. Niestety, nie było u nas dotychczas zwyczaju poważnego traktowania takich inicjatyw konsultacji przy budowaniu instytucji kultury. Podobnie przecież dyrektor MIIWŚ Paweł Machcewicz publikował swoje dokumenty programowe, a nikt wówczas poważnie się do nich odniósł. A zespół muzeum robił wszystko, żeby otworzyć spór o najlepsze pomysły. Nikt się sprawą nie interesował aż do wybuchu wielkiego konfliktu, kiedy to politycy obozu rządzącego coś „palnęli”.

Powracając do naszej wystawy: w gremiach decyzyjnych ECS-u intensywnie dyskutowano jej główne założenia. Co więcej, na koniec procesu budowania jej wizji zaprosiłem przedstawicieli trzech bardzo różnych perspektyw, aby ocenili ostatecznie jej kształt: prof. Wojciecha Polaka, który reprezentuje tradycję Porozumienia Centrum, prof. Aleksandra Halla, którego wybrałem jako świadka Sierpnia i protagonistę 1989 roku, ale też jako kogoś, kto dzisiaj jest poza polityką, a cieszy się autorytetem, i prof. Andrzeja Friszke. Ich dialog z nami miały raczej charakter metodologiczny, a nie polityczny: o naturę wystawy, jak pewne rzeczy zręczniej pokazać. W ciągu lat udało się stworzyć konsensus narracyjny, który okazał się być atrakcyjny dla odbiorców różnych nacji i generacji.

Gdy otworzyliśmy wystawę stałą 30 sierpnia 2014 roku, żaden poważny historyk w Polsce czy za granicą nie zakwestionował jej narracji. Momentem przełomu stało się przejęcie w Polsce władzy przez Prawo i Sprawiedliwość jesienią 2015 roku. Rozpoczęło się krytykowanie i recenzowanie obu gdańskich instytucji bez związku z faktami. Profesorowi Machcewiczowi i jego zespołowi zarzucono, że ich muzeum przekazuje niepolską narrację i to pomimo że goście z zagranicy jednoznacznie podkreślają uwypuklenie tych wątków środkowoeuropejskich, które w globalnej debacie były dotąd słabiej obecne.

W naszym wypadku, o dziwo, nie pojawiły się zastrzeżenia merytoryczne. Nawet dało się słyszeć zaskoczenie zachowaniem proporcji przekazu, szczególnie przy wątku Sierpnia 1980 roku, że mimo pokazania szczególnej roli Lecha Wałęsy wystawa pozwala odczuć, iż Sierpień był wydarzeniem masowym, w którym uczestniczyło wiele niezwykłych indywidualności. Naszych krytyków zaskoczyła obecność przeciwników Wałęsy, dla mnie zawsze oczywista. Chwalono nas za spójność narracji. Udało się nam zatem zbudować opowieść, która łączy ludzi i budzi emocje.

Po 2015 PiS postawiło sobie za cel przejąć polityczną kontrolę nad kluczowymi instytucjami kultury w Polsce. To trudne w wypadku ECS-u, ponieważ jesteśmy współprowadzoną instytucją: budynek należy do miasta Gdańska, a Ministerstwo Kultury, choć jest naszym ważnym partnerem, nie ma bezpośredniego, samodzielnego wpływu na działanie instytucji jako takiej. Musi się liczyć z miastem i marszałkiem województwa pomorskiego. Po zwycięstwie PiS wyraziłem w rozmowie z premierem prof. Piotrem Glińskim gotowość do merytorycznej oceny naszej wystawy stałej. Powiedziałem mu, że jest już otwarta, a to był czas przed otwarciem Muzeum Wojny, i że każdy obywatel, świadek czy historyk może sobie na miejscu wyrobić o niej zdanie. Zaproponowałem ministrowi, że przyjmę każdego wysłanego przez niego eksperta strony rządowej.  Przyszedł tylko jeden. Jego recenzja, napisana po niezwykle drobiazgowej analizie każdego elementu wystawy, nie nadawała się do politycznego ataku.

Zaproponowaliśmy debatę w naszych gremiach, w radzie i kolegium historyczno-programowym. Ostry spór toczył się zwłaszcza wokół Lecha Wałęsy. Zamknęliśmy go w fundamentalny sposób pytaniem: Czy rzeczywiście ktoś poważny w Polsce uważa, że w Sierpniu 1980 roku lub w stanie wojennym Lech Wałęsa stał po niewłaściwej stronie? Jeden z naszych partnerów, więziony w NRD świadek czasu, przekazał mi z archiwów niemieckich protokół ze spotkania wiceszefa KGB, generała Kriuczkowa z szefem Stasi ministrem Mielke z 23 czerwca 1981 roku. Spotkanie odbyło się w Berlinie. Jednoznacznie KGB i Stasi określały w nim Wałęsę jako wroga numer 1 komunizmu, niebezpiecznego robotnika-katolika. Ten bardzo ciekawy dokument dowodzi także paniki uczestników rozmowy z powodu skutków rewolucji Solidarności. W wersji rosyjskiej jest niedostępny, ale z wersją niemiecką bez problemu można się zapoznać. Dlaczego takiego łatwo dostępnego dokumentu się nie czyta i nie ocenia? Dlaczego nie przytacza się w obronie Lecha Wałęsy? Czy on na to nie zasługuje?

Jesienią 2018 zaczął się w Polsce cykl kampanii wyborczych. Potwierdzoną wcześniej dotację ECS ministerstwo cofnęło po wyborach samorządowych w Gdańsku, co bezdyskusyjnie było policzkiem wymierzonym Pawłowi Adamowiczowi i gestem politycznym wobec Gdańska. Kierowana wobec nas krytyka zupełnie pomijała naszą od lat otwartą na nią postawę i brak jakichkolwiek merytorycznych uwag wobec nas.

Warto mieć świadomość, że powstające w ostatnich latach instytucje kulturalne i muzealne w Polsce są owocem niesłychanego profesjonalizmu. Standardem jest uwzględnianie w pracach nad nimi pluralizmu spojrzeń. Polityczna krytyka, która na nie spada, jest odległa od rzeczywistości, a zarzuty absurdalne. Niestety, niektóre media rzadko weryfikują je od strony faktów, powielają natomiast największe bzdury, żądając ich skomentowania. To nie jest profesjonalne dziennikarstwo, tylko otwieranie przestrzeni dla politycznych manipulacji.

Nagłe ucięcie dotacji było wielkim rozczarowaniem dla nas wszystkich w ECS-ie, dla pracowników i członków Rady. Do śmierci Pawła Adamowicza Rada ECS usiłowała nawiązać dialog za kulisami z ministerstwem, aby rozwiązać konflikt, a mimo tylu wzniosłych słów o patriotyzmie ministerstwo na pisma Rady, złożonej z niekwestionowanych bohaterów Sierpnia nie reagowało. Śmierć prezydenta, wbrew nadziei, nie przyniosła resetu. Nie pojawiła się propozycja przedyskutowania decyzji i zastanowienia, co dalej. Zamiast tego wylądowaliśmy w następnych kampaniach wyborczych.

Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na okoliczność, z którą jest niełatwo się pogodzić wszystkim naszym organizatorom. ECS powstał dla dwóch celów. Jeden to pamięć, wystawa, narracja historyczna. Ale ECS, i to było novum, od początku miało wspierać nowe inicjatywy społeczno-polityczne i jako instytucja obywatelska bronić pewnych wartości: integracji europejskiej, uniwersalnych praw człowieka i dziedzictwa sierpniowej Solidarności. Jego założyciele, a działo się to za czasów rządu Jarosława Kaczyńskiego w 2007 roku, wśród nich Adamowicz, marszałek pomorski Jan Kozłowski oraz minister kultury Michał Ujazdowski, wychodzili bowiem z założenia, że demokracja – aby żyć – potrzebuje aktywnych, niewygodnych i krytycznych wobec władzy obywateli. ECS-owi zarzuca się, że stało się instytucją polityczną, że pojawiają się tutaj ludzie, którzy się ministrowi kultury nie podobają. Ale przecież to jest zapisane w statutach. Nie wpuszczamy tylko tych, którzy tak zasadniczych wartości, jak uniwersalne prawa człowieka nie uznają. Na przykład nie wejdzie tutaj człowiek, który nawołuje do przemocy, głosi poglądy rasistowskie, kseonofobiczne, antysemickie czy homofobiczne, czy też ludzie, którzy wypowiadają się niegodnie o politycznych przeciwnikach. Gdy w prowadzonej wspólnie z nami przez Solidarność Sali BHP pojawił się ONR, nie zgodziłem się na jego wejście do instytucji kultury publicznej. Komisja Krajowa się wówczas na nas obraziła, zawiesiła współpracę, ponieważ nie widzi problemu w obecności organizacji faszystowskiej w kolebce Solidarności. To jest poważny konflikt.

Interesującym punktem tego sporu jest chyba tylko ten, że jako instytucja publiczna jesteśmy instytucją polityczną w sensie arystotelesowskim, choć nie polityczno-partyjną. Stawiamy pytania o jakość społeczeństwa obywatelskiego, o rozwój demokracji… Czasami niewygodne, także dla prezydenta Gdańska. Ale Adamowicz nie miał z tym nigdy problemu, dopóki ludzie przekraczający nasze progi akceptowali ten sam zestaw podstawowych wartości. Każda szanująca się instytucja chce dotrzeć do jak największej liczby Polaków, więc wie, że nie może oddać się jednej perspektywie. Dla swojej wystawy stara się o bardzo solidny fundament naukowy, a specyfiką ECS jest dodatkowo, że my właśnie mamy stawiać niewygodne pytania na temat współczesnego świata, wspierać nowe inicjatywy społeczne.

Istnieje spór o zasadniczą naturę ruchu pierwszej Solidarności. On jest ściśle powiązany z oceną bilansu III RP. Z jednej strony mamy szeroko pojęte liberalne spojrzenie, a z drugiej spojrzenie np. współczesnych związków zawodowych, w tym Solidarności. Sporne pytanie brzmi: czym była pierwsza Solidarność w większym stopniu – prodemokratycznym ruchem wolnościowym, którego celem było obalenie realnego socjalizmu pokojowymi metodami i zbudowanie niepodległej Polski na wzór Zachodu, wraz z akceptacją społecznej gospodarki rynkowej i kapitalizmu? Czy była raczej ruchem postulatów socjalnych, owszem wrogim dominacji sowieckiej, ale zorientowanym przede wszystkim na poprawę materialnego położenia społeczeństwa, ruchem walki o godność pracowniczą, chcącym zbudować inny, ale jednak nadal socjalizm?

Aby na to odpowiedzieć, warto rozgraniczyć pewne wątki. Trzeba przede wszystkim odróżnić pamięć od historii. Pamięć jest dynamiczna, zmienna u jednostek, w tym nawet u świadków. W naturalny sposób zmienia się także pamięć zbiorowa. Spór wokół Solidarności dlatego właśnie jest ciekawy, że pokazuje dynamikę oceny i interpretacji przez samych świadków, w czym nie ma w zasadzie nic złego. Tyle że my w Polsce mylimy pamięć z historią. Dekadę temu ECS, przygotowując się do swojej misji w nowym budynku, razem z prof. Ireneuszem Krzemińskim przeprowadziło bardzo obszerne badania pamięci na temat Solidarności. Wykazały one różnicę pokoleniową, dla której granicą były roczniki połowy lat 60. Założono, że osoby urodzone gdzieś do 1964 r. to są ci aktywni uczestnicy, a urodzeni później byli na to za młodzi. Starszych interesowała w tematyce Solidarności historia, w tym także ich rola. Młodszych zamiast historii interesowały wartości, np. znaczenie idei solidarności społecznej w dzisiejszym świecie. Ich wielka polityka mniej interesowała. Późniejsze badania zespołu prof. Krzemińskiego dodatkowo pokazały, że wydarzył się dramat – mianowicie w pokoleniu uczestników zmieniła się ocena pokojowej rewolucji. W komforcie suwerennej Polski i jeszcze dość stabilnej Europy ludzie coraz krytyczniej się odnosili do przemian 1989 r.. Wśród dużej liczby świadków zrodził się żal za brakiem krwawych rozwiązań. Co ciekawe, u świadków tamtych dni zniknął międzynarodowy kontekst polityki tamtych czasów, a u tych spośród nich, którzy krytycznie oceniali rzeczywistość po 1989 r., pojawiła się myśl, że być może błędem była pokojowa forma przemian, oraz przeświadczenie o zbyt powolnej, zbyt kompromisowej rewolucji. Ten ważny głos wszedł w dodatku w symboliczny sojusz z pamięcią o żołnierzach wyklętych, z militarystycznym kultem walki zbrojnej w czasach komunizmu. Mamy więc problem ze zmieniającą się pamięcią w Polsce, z coraz silniejszym akcentowaniem czynów militarnych, osłabieniem tradycji walki bez użycia przemocy.

Drugim ciekawym wnioskiem z badań sprzed dekady było, że wielu uczestników nie interesowały pytania o współczesne znaczenie wartości, które niosła Solidarność, ale zachowanie opisu przeszłości i udokumentowanie swojej roli dla przyszłych pokoleń. To się dzisiaj zmieniło, gdyż w ostatnich latach wielu świadków było – niczym Lech Wałęsa chodzący w koszulce z hasłem „Konstytucja” – zaskoczonych zmasowanym atakiem chociażby na trójpodział władzy. Obserwuję, że w reakcji na siłę narracji kwestionującej III Rzeczpospolitą i na próbę zbudowania metodami mało demokratycznymi nowej politycznej rzeczywistości starszą generację znowu zaczęły angażować bardziej sprawy XXI wieku. Pamięć i współczesna interpretacja solidarnościowych wartości znów się połączyły.

Ale to grupa młodych jest szczególnie ciekawa. To oni zadali pytania o wartości, które zrodziły różne środowiska, w różny sposób interpretujące i akcentujące Solidarność. Podejmują na przykład próbę, nieobecną w latach 90. i na początku stulecia, zbudowania nowej tradycji socjaldemokratycznej, szukają demokratycznego, lewicowego nurtu. Liberalny nurt solidarnościowy wśród młodych jest słabszy, związkowy nie istnieje. Silny jest jeszcze kierunek konserwatywno-chrześcijański. Ale wszystkie te trzy środowiska, czyli radykalizujący się świadkowie, świadkowie powracający do uniwersalnych wartości oraz nowe głosy, które szukają źródła ideowego do budowania nowych tradycji politycznych – nie dają jednak, wydaje mi się, pełnego i kompleksowego obrazu historii lat 70. i 80. Specjalnie nie ograniczam tego tylko do Solidarności. Te lata to bardzo dynamiczny czas, a jeśli mówimy o Solidarności, to o której, na jakim etapie, o jakim uczestniku? Patrząc na Sierpień 1980, powiedziałbym, że Solidarność jest absolutnie pluralistycznym, demokratycznym ruchem. Wynika z myślenia i działania bardzo różnych środowisk, które łączył brak akceptacji dla sytuacji w Polsce, i które próbowały tworzyć w niej przestrzeń życia dla siebie. To był ten pierwszy krok. Nie wydaje mi się, aby w 1980 r. ktoś myślał, że dożyje upadku komunizmu. W ocenie zjawisk tamtych czasów trzeba zachować zatem ostrożność. Ruch miał absolutnie pokojowy charakter z bardzo różnych przyczyn, o których dzisiaj się chyba też nieszczerze mówi. Pokojowe nastawienie charakteryzowało właśnie generację starszą, która przeżyła II wojnę światową oraz powstanie warszawskie i widziała, jaką cenę się płaci za walkę z bronią. To się spotkało z doświadczeniem młodszych, którzy z kolei – na mniejszą skalę – zetknęli się z przelaniem krwi w Grudniu ’70. A biorąc pod uwagę, że ktoś, kto żył w bloku sowieckim, odnosił się do niego jako całości, do rzeczywistości imperium, które dokonało inwazji w Czechosłowacji w 1968 r. i stłumiło rewolucję węgierską w 1956, uderzyć w komunizm oznaczało wywołać konflikt destabilizujący Europę. Kluczowym więc pytaniem lat 70. był charakter oporu. Musiała być to strategia inteligentnych przemian, które nie pociągają za sobą rozlania krwi, ewolucyjnych, ale gruntownych, prowadzących dialog, ale zasadniczo kwestionujących autorytarny charakter komunizmu. Solidarność była ruchem odwołującym się do pewnych uniwersalnych wartości, nieuznającym monopolu komunistów. Był to też ruch, który musiał podważać monopol robotniczy komunistów. Stąd pomysł związku zawodowego, co dawało polityczną szansę odebrania komunistom monopolu władzy i jednocześnie polepszenia warunków pracy, które były w zakładach przemysłowych katastrofalne. Będąc zatem w opozycji wobec komunizmu, trudno było nie dostrzec socjalnych, robotniczych problemów.

Jak pan zatem widzi, wiele perspektyw, dzisiaj niekoniecznie obecnych w potocznej wyobraźni, wówczas naturalnie się łączyło. Wśród nich spotkanie się uniwersalizmu liberalnego, nie w sensie liberalizmu gospodarczego, bardziej intelektualnego z realnymi potrzebami budowania demokratycznej reprezentacji robotników. Postawy demokratyczno-lewicowe Kuronia i Modzelewskiego z chrześcijańsko-społecznymi Mazowieckiego czy Stommy. Za czasów rewolucji Solidarności potrzebna była fundamentalna przemiana państwa Polskiego i Europy. Aby ją zrealizować, trzeba było jednocześnie sięgnąć po wiele źródeł ideowych, połączyć różne kompetencje.

Historycznie bardzo ważny jest także następujący element. Duża część pokolenia urodzonych po wojnie Polaków nie chciała iść konwencjonalną drogą poprzez partie polityczne, nie tylko PZPR, ale i jej przybudówki, lecz budowała własną przestrzeń do wyrażania swoich poglądów i wrażliwości. Solidarność powstała w czasie, gdy w Polsce był bogaty pejzaż niezwykle pluralistycznych środowisk opozycyjnych. Jedne były socjaldemokratyczne, inne endecko-chrześcijańskie… Strajk w Stoczni Gdańskiej, narodziny Solidarności dały tym wszystkim inicjatywom parasol, wchłonęły je. Opowiadając o Solidarności, trzeba mówić o bardzo różnorodnym ruchu, dzięki czemu skutecznie mógł odnieść się do komunizmu. Rzadko zwraca się uwagę, że związek, nadając dużą rolę strukturom regionalnym, zanegował centralizm… Ten zmysł decentralizacyjny był mocno obecny jeszcze w rządzie AWS po 1997 roku, który przecież wtedy wydawał się silnie narodowy, katolicki. Stąd dziwi dzisiejsza bliskość Solidarności do partii, która stawia na osłabienie samorządów, na centralizację Polski.

W ocenie dekady lat 80. i samego 1989 roku często zapomina się także o kontekście międzynarodowym, który miał ogromny wpływ na postawy polityczne, na strategię działania. Strajki Solidarności 1988 roku, które otworzyły drogę do Okrągłego Stołu, wybuchły w trzecim roku pierestrojki Gorbaczowa, w chwili gdy ZSRR szykował się do wyjścia z Afganistanu, ponosząc wielką klęskę militarną i moralną. Imperium było osłabione, Moskwa szukała drogi deeskalacji. Wspomniana narada z 1981 roku odbyła się natomiast, kiedy żył jeszcze Breżniew, a ZSRR wkroczył w 1979 roku do Afganistanu przekonany, że wszystkie swoje problemy rozwiąże militarnie. Było jasne, że Moskwa nie zaakceptuje, że w państwie komunistycznym Solidarność stała się najważniejszą legalną organizacją masową. Pytanie dotyczyło tylko metod, jakimi władza ją zatrzyma.

W 1981 roku ten pokojowy, samoograniczający się charakter rewolucji musiał być i był bardzo zdecydowany. Zresztą Solidarność prawie wszystkich Polaków przyjmowała, aby symbolicznie pokazać swoją siłę – wstąpił do niej dobry milion członków PZPR. W tej sytuacji trudno, by ktokolwiek miał wyłączność na uznawanie się za główny nurt ruchu. Należy też pamiętać o dynamice biograficznej: zarzuca się na przykład Geremkowi, że był członkiem PZPR, albo Michnikowi, że w latach 60. wychodził ze środowisk bliskich władzy. Nie mówi się zaś, że oni potem odeszli od komunizmu, czy – jak Kuroń – od marksizmu, albo od partii i stali się ich przeciwnikami.

Łatwo po listopadzie 1989 roku prowadzić spór o wybrany model transformacji, o zasadność polityki kompromisu. Jak podkreślałem, nie uwzględnia się przy tym absolutnie także ówczesnej dynamiki międzynarodowej. Gdy w październiku 1989 roku w NRD nie wyszły na ulice wojska sowieckie, można się było domyślać, że nie włączą się one aktywnie w stłumienie demonstracji, co jednak nie oznaczało, że te rewolucje nie wywołają jakiejś reakcji w postaci konfliktu międzynarodowego. Ostatecznie Układ Warszawski do lata 1991 roku funkcjonował. Za absurdalne uważam kwestionowanie w tym kontekście międzynarodowym roli Okrągłego Stołu. Przy nim w imieniu całego świata antykomunistycznego Wałęsa i jego drużyna sprawdzali możliwości pokojowego wyjścia z komunizmu. Absolutnie nie fair są zarzuty wobec polityki zagranicznej rządu Mazowieckiego, zarzucające jej bark radykalizmu. Mazowiecki  próbował wyprowadzić Polskę z imperium sowieckiego w nową, tworzącą się rzeczywistość polityki międzynarodowej, gdy ZSRR jeszcze funkcjonował. Jak silna była negatywna percepcja tych demokratycznych przemian przez komunistów, pokazał pucz Janajewa w 1991 roku. Przyszedł za późno. Nie wiem, czy nie odniósłby sukcesu lub nie spowodował wielkiego konfliktu zbrojnego w czasach transformacji, gdyby się wydarzył rok wcześniej. Ale uważam także, że już dyskusja, czy w grudniu 1989 Jaruzelski jest właściwą twarzą Polski jako prezydent państwa, miała uzasadnienie. Wtedy Czesi wybrali Havla na prezydenta i ten Jaruzelski nie pasował już do oblicza solidarnościowej rewolucji. Presja społeczna skróciła jego kadencję, co zresztą sam umożliwił.

Oprócz kilku naukowych debat mało pojawia się dyskusji zakorzeniających te kwestie zarówno w szerszym kontekście, jak i dynamicznej perspektywie. Dzieje się tak również dlatego, że każdy chce z tego solidarnościowego źródła czerpać legitymację dla swoich działań politycznych. W pluralistycznym ruchu jednak każdy może znaleźć swój element. Nie wolno natomiast zapominać o najważniejszych fundamentach rewolucji Solidarności: uniwersalnych prawach człowieka, prawach pracowniczych, polepszeniu warunków materialnych Polaków, demokratyzacji kraju, w tym ważnym elementem jest trójpodział władzy, i decentralizacji. Solidarność opierała się na kulturze kompromisu, na pokojowych – aż do bólu – rozwiązaniach bez przemocy. Ważnym elementem była też idea pojednania z sąsiadami. Bez niej nie byłoby powrotu do Europy. Pojednaniu z sąsiadami miało służyć krytyczne spojrzenie na własną przeszłość, ponieważ dostrzegano, jak bardzo propaganda PRL kaleczyła Polaków swoją wizją historii, ile zawierała nacjonalizmu, ksenofobii, antysemityzmu.

 

A jak w tym wszystkim odnajduje się plan Balcerowicza? Czy stanowił on zdradę wartości Solidarności, jak twierdzi dzisiaj bardzo wielu?

Nie dziwię się pytaniom wielu młodych ludzi o to, co się stało z socjaldemokratycznym etosem Solidarności po roku 1989. Skąd wziął się nagły liberalny zwrot? Tu też warto rozróżnić dwie kwestie: fakty obiektywne i przestrzeń dla prawdziwego, twórczego sporu. Generalnie krytykowanie kompromisowej politycznej strategii Wałęsy do jesieni 1989 roku uważam za ahistoryczne. Równie ahistoryczne bywa myślenie o kwestiach ekonomicznych. Często nie pamięta się o społeczno-socjalnej słabości PRL-u i podobnych mu systemów. Jeszcze zanim drużyna Wałęsy spotkała się z Kiszczakiem przy Okrągłym Stole, panowała w PRL hiperinflacja, a Polacy funkcjonowali w niby socjalistycznym, a faktycznie asocjalnym systemie, w którym tylko ten, kto miał dolary lub inną zachodnią, twardą walutę, mógł egzystować godnie. W Peweksach można było przecież kupić wszystko, od papieru toaletowego po samochody. W wymiarze socjalnym był to zatem wyjątkowo cyniczny system, a hiperinflacja sprawiała, że każda wypłacana w złotówkach pensja była za chwilę prawie nic niewarta. To jest zatem punkt wyjściowy dla strategii stabilizacji ekonomiczno-społecznej Balcerowicza, stąd uważam za uzasadniony jego element monetarystyczny. Najważniejszym zadaniem socjalnym rządu Mazowieckiego było dać ludziom twardy pieniądz do ręki. Realizować równość społeczną poprzez stabilną politykę finansową. W krytyce tamtych czasów brakuje mi często tak fundamentalnego stwierdzenia.

Osobne jest jednak pytanie o decyzje związane z transformacją gospodarczą. O nich powinniśmy dzisiaj już bez ideologii dyskutować. Ze strony środowisk liberalnych w ostatnim czasie niejednokrotnie słyszałem, że zabrakło po 1989 roku pomysłu na sposób restrukturyzacji PGR-ów i całych obszarów postpegeerowskich. To pytanie uważam za bardzo ważne, to jest prawdziwy deficyt polityczny transformacji, środowiska liberalne nie interesowały się obszarami wiejskimi, rolnictwem. To pięta achillesowa liberalnego modelu transformacji. Bardzo mnie zajmuje temat wykluczonych, osób starszych, niepełnosprawnych. Polska transformacja to w dużej mierze walka różnych, silnych grup lobbystycznych o wpływ na przemiany. O tych politycznie słabszych niestety zapomniano, co widać chociażby w brakach systemu opieki zdrowotnej. Dramatyczne zmiany demograficzne ostatnich lat spowodowały, iż coraz bardziej wpływowi politycznie stają się starsi obywatele. Ich głos jest teraz politycznie decydujący. Niestety, nie polska polityka nie liczy się z niepełnosprawnymi, mam także wrażenie, że częściowo też z młodymi ludźmi. Lekcważone są wyzwania klimatyczne, cenę za to zapłacą młodzi.

Innym ważnym motywem sporu wokół transformacji jest przemysł cieżki. Znajdujemy się w tej chwili w budnyku ECS na obszarze dawnej stoczni. Akurat przełom lat 80. i 90. to czas kryzysu ciężkiego przemysłu stoczniowego także na Zachodzie. Nasz przemysł stoczniowy nie miał w latach 90. łatwych warunków rozwoju. Z jednej strony kryzys na Zachodzie, z drugiej – rozpad obszaru RWPG, dla którego przeważnie produkowano. Na dodatek współpraca państw socjalistycznych nie wzmacniała kompetencji potrzebnych, aby zaistnieć z dnia na dzień na kapitalistycznym rynku światowym. Efekt tej transformacji jest bardzo złożony, mamy zakłady pracy, które świetnie się odnalazły w nowej rzeczywistości, jak np. Stocznia Remontowa w Gdańsku, jeden z europejskich liderów branży, a inne upadają, tak jak firma Stocznia Gdańska.

Pytanie, z jakich powodów dzisiaj dyskutujemy o transformacji i o jakim jej okresie? Nie lubię nadmiernie ideologicznych debat, które na przykład dążą do tego, aby wykazać, że wszystko było złe po ’89 roku i pragną – cóż – uzasadnić nową rewolucję? Niemniej rzeczowa debata jest nam potrzebna: Na jakim etapie nie uwzględniliśmy pewnych wyzwań? Co ciągnie się za nami do dzisiaj?

Polska III RP odniosła realny sukces, który w 2015 roku skonsumowało PiS. Jego wyborcze zwycięstwo wynikło nie tylko z rozdawnictwa społecznego czy zmęczenia ośmioma laty rządów PO, ale z postawienia pytania o sprawiedliwość społeczną. O sprawiedliwość w obliczu tego sukcesu gospodarczego i dobrobytu, który nastał dopiero na początku trzeciej dekady transformacji. To pytanie o socjalny wymiar Polski będzie kluczowe przez następne lata. To nie kwestia kolejnej kampanii, w której się liczy, komu i ile tym razem rozdać, ale tego, jak użyć posiadanych już środków materialnych, aby wzmocnić tych, którym się w pierwszych dekadach przemian nie udało, i to dla dobra całego społeczeństwa. Sam jako ojciec niepełnosprawnego syna jestem zbulwersowany, jak słabe mamy rozwiązania systemowe w tym obszarze. I nie chodzi o pieniądze, tylko o zauważenie tej grupy obywateli. Przeraża mnie płytkie w Polsce myślenie o rozwiązywaniu problemów narastających w związku z rzeczywistością demograficzną. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego mamy nadal lukę w postaci braku ubezpieczenia od rosnących wymagań opieki w wieku starczym. W Niemczech wprowadzono jako reakcję na wiele rosnące przypadki takich chorób jak demencja czy Alzheimer dodatkowe ubezpieczenie, finansujące opiekę seniorów. Dlaczego w Polsce takiego systemu nie ma? O tym teraz należy dyskutować, a nie ideologicznie polemizować na temat Okrągłego Stołu. To już historia.

Bez rozbudowanej sfery usług publicznych nie mamy czego szukać w lidze państw konkurujących o zagraniczne inwestycje, o rekrutację wysoko wykwalifikowanej, międzynarodowej siły roboczej. Konkurencyjność to dzisiaj nie tylko poziom zarobków i jakość edukacji. To także otwartość kulturowa, bezpieczeństwo i całe systemy infrastruktury publicznej, takie jak ochrona zdrowia, decydujące o jakości życia. Jeden z działających na Pomorzu pracodawców mówił mi o istnieniu swoistej mentalnej checklisty dla potencjalnych zagranicznych inwestorów. Ważne na niej są nie tylko kwestie bezpośrednio związane z inwestycją. Wybór miejsca ulokowania kapitału i własnych pracowników wiąże się mocno z tak zwanymi tematami miękkimi: dostępem do kultury i jakością oferty instytucji kultury, oczywiście bezpieczeństwem, ale także tolerancją społeczeństwa, by bezpiecznie się czuł na przykład ekspert ściągnięty do Polski z Azji.

Na całym świecie gorącym tematem staje się stopniowy upadek państwa prawa i demokracji, narodzin „nowego autorytaryzmu”. Polska i tym razem postrzegana jest jako kraj w awangardzie, tylko że tym razem w związku z zupełnie innymi zjawiskami niż w 1989 r. Ktoś złośliwy powiedziałby, że są to wręcz zjawiska odwrotne. Pan ma liczne kontakty z zachodnimi intelektualistami. Jak nasze obecne polityczne perypetie zmieniają postrzeganie Polski wśród nich? Jak poważne straty wizerunkowe następują? Czy „mit” kraju, który obalił komunę i dał Europie jedność i wolność teraz bezpowrotnie umiera?

Aby odpowiedzieć na pytanie, warto wyjść od cyklu historycznego, w którym Polska się pojawiła i odegrała w nim z własnego wyboru ważną rolę i z którym była odtąd kojarzona. Dwa lata temu mieliśmy w ECS-ie konferencję o stosunku solidarnościowej emigracji lat 80. do kraju i udzielanej mu pomocy. Przy tej okazji spotkaliśmy się z emigrantami. Jeden z nich, Paolo Morawski z Rzymu, powiedział coś, co wydaje mi się niezwykle mądre: otóż do percepcji zachodnich intelektualnych elit Polska wkroczyła około 1978 roku wraz z Janem Pawłem II. Ten Polak, przybysz z dalekiej krainy stał się częścią Zachodu i punktem odniesienia dla ludzi Zachodu. Jego fenomen sprawił, że dokonała się absolutna rewolucja w postrzeganiu Europy Środkowej, powstała nowa więź i bliskość. Często cytuję Bronisława Geremka, który w 2007 roku, za czasów rządów PiS i wielu problemów polsko-europejskich, w wygłoszonym w Berlinie przemówieniu powiedział, że relacje pomiędzy państwami nie są tylko czymś chłodnym, jakąś grą interesów i ich dogadywaniem. Ważnym elementem budowania w polityce międzynarodowej trwałych sojuszy jest także poczucie więzi i kulturowej bliskości. Muszą one powstać pomiędzy politykami i elitami, ale także pomiędzy społeczeństwami. Dzisiaj brakuje takiego pojmowania polityki sąsiedzkiej w strategii naszego rządu. Wręcz akceptuje i akcentuje się deficyty, dystans, aby wzmocnić nacjonalistyczną retorykę. To nie służy międzynarodowemu autorytetowi Polski, to nas izoluje i w efekcie nie wzmacnia naszej suwerenności.

Wracając jednak do Morawskiego. Mówił, że po papieżu z Polski przyszła Solidarność, a z jej wartościami i z twarzami jej liderów ludzie na Zachodzie się utożsamiali. Nie wynikała tylko z kryzysu komunizmu, ale pokazywała także pokojową drogę wyjścia z niego. I ten jej pokojowy charakter wzmacniał sympatię i więź. Potem był Okrągły Stół, po nim – mimo wszystkich trudności – sukces społeczno-gospodarczy, historyczny wysiłek Polaków zorientowany na nawiązanie dialogu z sąsiadami, pojednanie z Ukrainą, Niemcami, Litwą. Kiedy Polska weszła w 2004 roku do UE, nadal budowała kapitał więzi i zaufania, acz pojawiały się pierwsze spory. Wojna w Iraku, wyrażony we francuskim i holenderskim referendum strach przed polską siłą roboczą, z nich udało się jeszcze łatwo wybronić.

Rząd Donalda Tuska po 2007 roku te tendencje pozytywnych relacji z sąsiadami bardzo wzmocnił. Bardzo ważny okazał się gest wobec Rosji, zaproszenie Putina na obchody 70-lecia wybuchu II wojny światowej  oraz powołanie grupy dialogu do spraw trudnych. Putin jest mi obcy i nie reprezentuje bliskich mi wartości. Ale krok w stronę Rosji pomógł, aby na Zachodzie przestano interpretować każdą polską krytykę Putina jako wyraz naszego przewrażliwienia i kierowania się stereotypem antyrosyjskim. Wykonano zatem wysiłek, aby wpłynąć na postrzeganie nas i naszych interesów, zrobiono to takim językiem, żeby nas inni rozumieli i aby więzi z Polską wzmocnić. Polska proponowała swój partnerski udział w rozwiązywaniu wielu problemów Unii i jej wzmacnianiu. Krytykę formułowano nie zawsze publicznie i głośno, a symbolicznie podkreślano, jak ważna jest UE dla zachowania naszej suwerenności. Ta retoryka i symbolika pogłębiały więzi. To rodzaj polityki, gdzie spotyka się z innymi ludźmi i szanuje perspektywę drugiego. Gdzie nie formułuje się wypowiedzi na użytek propagandy skierowanej do własnych wyborców.

Załamanie naszych dobrych relacji w Europie rzeczywiście przyszło w 2015 roku. Usłyszeliśmy wtedy nagle język, metafory i odniesienia do symboli całkowicie sprzeczne z tym, na co powoływali się Jan Paweł II i Solidarność, z ideami, które Polskę wniosły w nowy ład europejski i go zasadniczo zmieniły. Przykładowo wypowiedzi na temat uchodźców bardzo nas dyskredytowały.

Przez długie lata uczyliśmy Europejczyków, że Polska musi wejść do Europy, gdyż ona jako naród, leżąc w tej jej części, może tylko przetrwać przy większej idei, opowiadaliśmy o decentralizacji i wzmacnianiu lokalnej wspólnoty. To się w ciągu trzech ostatnich lat radykalnie zmieniło. Polskę bardzo osłabia, że w świecie demokratycznym ludzie nie rozumieją języka i wartości, do których odnosi się ten rząd. Niszcząc ideę integracji europejskiej, uznając wychodzących z UE Brytyjczyków za głównego i strategicznego partnera, burząc strategiczną relację z Niemcami i Francuzami, Polska osłabia solidarność państw Europy, która jest pewnym novum historycznym i która powstała m.in. jako przeciwwaga dla neoimperialnych tradycji Rosji, ale także jako pomysł na wyrównanie sił wewnątrz demokratycznej Europy.

 

Gdyby okazało się, że obecna sytuacja polityczna będzie w dziejach Polski tylko 4-, może 8-letnim epizodem, to czy Polska będzie mogła potem w prosty sposób wrócić do europejskiego liberalno-demokratycznego mainstreamu, czy jednak będzie potrzeba określenia na nowo jej tożsamości i narracji symbolicznej? A jeśli tak, to jaką rolę będzie miał do odegrania „mit” Solidarności?

Trudno przewidzieć, co będzie się działo w Polsce, ponieważ nie zależy to tylko od wyboru Polaków, ale także od dalszego rozwoju Europy. Sytuacja w Polsce ma swoje dwa równoważne źródła, europejskie i lokalne, polskie, na przykład rola Kościoła katolickiego. Dzisiaj stanowi on raczej obciążenie dla pluralizmu i ciągle nie zdefiniował swojego miejsca w niej. Kościół odegrał bardzo ważną rolę, aby demokrację zdobyć, ale nie zaakceptował, że ma ona charakter pluralistyczny, a jej fundamentem jest społeczeństwo otwarte. W demokracji nie chodzi o to, aby postawić na jedną, bliską grupę polityczną i defensywnie bronić swoich przekonań, ale by świadomie reagować na potrzeby całego społeczeństwa. Kościół powinien być mediatorem w społeczeństwie pluralistycznym. Był tym mediatorem na pewno przed 1989 rokiem, odegrał też pozytywną rolę stabilizującą w procesie przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Dziś niestety większość biskupów ma problem z Unią i nie chce pełnić roli mediatora społecznego.

Ważny jest wpływ Europy na rozwój polskiej demokracji. PiS nie może sobie pozwolić na głęboki konflikt z UE ze względu na pieniądze z funduszy unijnych, nadal bardzo Polsce potrzebne. Oczywiście na zachowanie polskich partii politycznych duży wpływ będzie miało dalsze kształtowanie się Unii. Czy po brexicie dojdzie do supremacji zachodniej i powstanie tak zwany twardy trzon unijny w celu ochrony przed nacjonalizmami Europy Środkowej? W którą stronę potoczy się polityka USA? To zdeterminuje zachowanie Polski.

Polska jest dzisiaj ciekawym krajem, w którym wewnętrzne czynniki decydują o charakterze jej demokracji, ale równocześnie jest krajem zbyt zależnym od kontekstu międzynarodowego, aby od niego uciec. Suwerenność Polski wynika z siły i kondycji polskiej demokracji i gospodarki, ale także z jej integracji z sojuszami demokracji zachodnich.

Jeśli chodzi o dziedzictwo Solidarności, na pewno będziemy świadkami procesów, w których generacja 20- czy 30-latków, nie mając za sobą doświadczenia historycznego Solidarności pierwszej i drugiej fali (1988 roku), na nowo określi ideowo ważne wątki w jej dziedzictwie i będzie kształtowała politykę symboliczną. Doświadczymy wtedy bogatego pluralizmu, który odzwierciedli różnorodność Solidarności. Dla nowej, demokratycznej lewicy Solidarność jest interesująca, bo wywodzi się z konkretnych problemów świata pracy. Dla konserwatystów pozostanie ważna, gdyż czerpie z doświadczeń i wartości chrześcijańskich, dla narodowców z kolei jako próba odzyskania suwerenności państwa polskiego, a Polaków czujących odpowiedzialność za świat zainspiruje, bo była ruchem społecznym, który głęboko i bezpośrednio zmieniał otoczenie ludzi, ale myślał globalnie, gdyż tylko tak można było zmienić status quo Polski.

Jako obserwator zatem, nie tylko jako szef ECS, przewiduję, że będziemy świadkami nowej, bardzo żywej, interpretacji Solidarności przez nowe pokolenia. Trochę przeszkadza w tym cień autorytetów, którzy na szczęście jeszcze żyją i są nadal dość młodzi. Czy ta generacja 20-, 30-latków w następnej dekadzie będzie potrafiła wyjść z własnej perspektywy i budować na fundamentach dziedzictwa Solidarności nowe, wspólne fundamenty politycznej kultury demokratycznej dla Polski? Być może osobiste emocje będą zdrowsze u tych młodych Polaków, którzy dzisiaj nie dali się wciągnąć w konflikt partyjny i być może polska demokracja doświadczy za 10 lat właśnie w kwestii dziedzictwa Solidarności bardzo ciekawego, pokojowego i twórczego sporu pomiędzy nową lewicą a nową prawicą i nowym politycznym liberalnym centrum?

Wierzę w jego aktualność, ponieważ Solidarność jest ciekawym punktem odniesienia, bo jako rewolucyjny ruch społeczny starała się dokonać bilansu nie tylko najważniejszych doświadczeń polskich ostatnich 200 lat. Jej pokojowy charakter wynikał z doświadczeń 1939, 1944 i 1970 roku. A ochrona życia ludzkiego była dla niej ważnym tematem. Solidarność zastanawiała się, jak wzmocnić polską podmiotowość, nie rozlewając krwi. Chciała być kontynuatorką rewolucji oświeceniowych, ale bez ich totalitarnego etapu. Odkryje to każdy, kto będzie się nią zajmował. Następna generacja, już w połowie XXI wieku, dokona oceny czasów po 1989 roku: dekad przełomu XX i XXI wieku, okresu już nie tylko politycznych, ale i cywilizacyjnych rewolucji: Internetu, nowej formy globalizacji, rewolucji pracy i w przestrzeni publicznej. W naturalny sposób więc, z powodu jego pluralizmu, następne generacje będą się interesowały dziedzictwem Solidarności i będą musiały wrócić szczególnie do 1989 roku jako podwójnego punktu zwrotnego, zamknięcia epoki 200 lat, doświadczenia Oświecenia, industrializacji i budowy liberalnej demokracji. Odbudowa liberalnej demokracji po 1989 roku była przecież już budową demokracji w kompletnie nowej cywilizacyjnej rzeczywistości, czasach globalizacji i cyfryzacji. Dla Polaków także w zupełnie nowej rzeczywistości geopolitycznej, ponieważ tak naprawdę wtedy, po raz pierwszy od 200 lat, byliśmy podmiotem, a nie przedmiotem polityki międzynarodowej.

 

Pomówmy o Gdańsku. Określa się on jako „miasto wolności i solidarności”. Jest miastem o niezwykle powikłanych dziejach. Jak w te dzieje wpisuje się doświadczenie Solidarności?

To bardzo trudne pytanie. Mam niezwykle krytyczny stosunek do Gdańska sprzed 1945 roku. Dotychczas nie mieliśmy możliwości i być może kompetencji, aby przeprowadzić publiczną debatę na temat wszystkich rozdziałów historii naszego miasta. W XIX wieku i na początku XX rodzi się w Gdańsku bardzo silny nacjonalizm niemiecki, a po traktacie wersalskim agresywny rewizjonizm. Siła uwodzenia ideologii NSDAP przed 1939 rokiem była tutaj gigantyczna. Cała ta radykalizacja polityczna wiązała się między innymi z przemianami przemysłowymi od połowy XIX wieku. Niedługo w ECS-ie opublikujemy monografię historii tutejszej stoczni. W połowie XIX wieku w wyniku politycznej decyzji powstała tu pierwsza państwowa stocznia Królestwa Prus. Dopiero później pojawiły się w Kilonii i Wilhelmshaven duże stocznie państwowe na terenie Niemiec. To oznacza, że wydano sporo pieniędzy, aby przywiązać Gdańsk, niegdyś dumne protestanckie miasto kupieckie w polskim królestwie, do Prus. Inwestycje w Gdańsku były elementem strategii  budowania pruskiego, potem niemieckiego mocarstwa na morzach. Zmienił się więc charakter miasta, przybyli wojskowi, urzędnicy, robotnicy. Na skutek rozbiorów Polski i polityki Prus Gdańsk stracił w XIX wieku swoją orientację na Europę Środkowo-Wschodnią.

Mam też krytyczny stosunek do patrycjuszowskiego Gdańska, do mitu gdańskiej res publiki. Trzeba bardzo uważać, aby tej tradycji kupieckiej res publiki nie mylić z nowoczesnym republikanizmem. Gdańscy patrycjusze bardzo dbali, aby nie każdy miał do miasta dostęp. Owszem, ci uprzywilejowani korzystali z wolności – jak na owe czasy system republikański osiągnął tu imponujący stopień. Niemniej nie można go mylić z nowoczesną demokracją.

To moje miasto rodzinne, do którego jestem bardzo emocjonalnie przywiązany, dlatego krytyczny jestem wobec mitów, które w ostatnich dekadach się narodziły. Zależy mi, abyśmy wyciągnęli wnioski z historii miasta. Gdańsk od XVI do XVIII wieku to miasto bardzo zamożne, metropolia, które konsumowało kulturę i sztukę, ale nie inwestowało w innowacje, nie zbudowało na przykład uniwersytetu. Nie widziało takiej potrzeby. Można było posłać swoje dzieci do europejskich uczelni. Dla mnie taki symboliczny dziejowy moment nastąpił wtedy, gdy Gdańsk nie zaakceptował propozycji Jana Sebastiana Bacha, który zamarzył, aby w tym bogatym grodzie pracować. Mniejszości, np. Żydów, długo lokowano poza murami miasta. Nieprzypadkowo cmentarz żydowski znajduje się na Chełmie. Dopiero w XIX wieku następuje pruska, narodowo-liberalna emancypacja i Żydzi zostają włączeni do Gdańska, jako zasymilowani obywatele stają się jego integralną częścią. Krótko mówiąc, ta bogata historia sprzed 1945 roku to pasjonująca przestrzeń, w której każdy może jakiś jasny punkt znaleźć, trzeba ją jednak odpowiednio kontekstualizować. Ostrzegam przed idealizowaniem i przed prostymi odniesieniami do starej rzeczywistości. Czym innym oczywiście jest odpowiedzialność za dziedzictwo architektoniczne, materialne i kulturowe – musimy je przyjąć jako całość. Patriotyzm lokalny, który z szacunkiem odnosi się do dziedzictwa materialnego tamtych czasów, jest pozytywny.

Ale nowoczesna, powojenna gdańska tożsamość dopiero teraz się kształtuje. Dopiero teraz pewne dynamiki się spotykają i tworzą po raz pierwszy po wojennym zniszczeniu miasta w 1945 systematyczną całość. Dzieje się to na kilku płaszczyznach. Najpierw oczywiście odbudowa Gdańska, ona nie jest sztucznym mitem. Dała ludziom godność, przestrzeń do życia. Ciekawym pomostem pomiędzy przeszłością a przyszłością jest też sama koncepcja architektury i odbudowy. Zachowanie struktury miasta, odbudowa najważniejszych kościołów, budynków i pomników to ukłon wobec przeszłości. Myślano jednak także o nowoczesnym mieście, nie zrekonstruowano układu gdańskich kamienic, powstały inne, otwarte podwórka, stworzono przestrzeń socjalną, przedszkola i szkoły. Po prostu przestrzeń dla ludzi, którzy nie byli patrycjuszami. Wspaniałe połączenie tradycji i nowoczesności!

Koncepcja odbudowy Gdańska dała gdańszczanom jego mieszkańcom poczucie, że żyją we właściwym, swoim mieście. Stalinizm go nie zgwałcił tak jak inne europejskie miasta na wschód od Łaby. Charakter odbudowy dał przestrzeń też tym, którzy się nie identyfikowali z ówczesnym systemem.

Z kolei do stoczni i wielkich zakładów pracy przyszli ludzie z bardzo różnych miejsc i stali się wielką wspólnotą pracującą, częściowo autonomiczną, niezależną. To niesłychanie niebezpieczny mechanizm dla władzy, która chce wszystko kontrolować i centralizować. Warto też podkreślić położenie stoczni w sercu miasta, nie na peryferiach. To centrum starego, hanzeatyckiego miasta. To, co się w nim dzieje, ma wpływ na stocznię i vice versa.

Dla tożsamości Gdańska ważne są protesty 1970 i przede wszystkim 1980 roku, kiedy gdańszczanie poczuli, że pozytywnie odróżniają się od innych, że budują wspólnotę. Po 1990 roku ważny się stał element materialny. Dobry rozwój ekonomiczny całego regionu przyczynił się do jeszcze głębszego poczucia zakorzenienia. Pomorze było regionem słowiańsko-niemieckiego pogranicza i w postaci Kaszubów mieszkała tutaj ludność pogranicza. Dzięki tej zróżnicowanej tkance etnicznej, słowiańskiej, nie doszło do tak radykalnych przemian etnicznych jak w innych regionach Polski, na przykład w Zachodniopomorskiem. Została część Kaszubów, ich gospodarstwa, ich kultura materialna. Na Pomorzu, nie powstały, jak w Zachodniopomorskiem, Lubuskiem i na innych terenach poniemieckich, PGR-owskie monokultury.

W czasach PRL własność prywatna rolnika stanowiła ważny element prywatnej inicjatywy gospodarczej. Ciągłość własnościowa i materialna, obecność sporego majątku prywatnego na Pomorzu w transformacji dały ważny impuls dla rozwoju małych miasteczek, ale też Gdańska, który miał ciekawsze otoczenie społeczno-ekonomiczne niż Szczecin, Zielona Góra, a nawet Wrocław. Gdańsk czerpie zatem bardzo znaczące korzyści z Pomorza, a Pomorze z Gdańska. Ta symbioza się nadal wzmacnia.

Na podstawie kultury lokalnej powstał bardzo specyficzny, gdańsko-pomorski konserwatywny liberalizm i otwarty katolicyzm. Kaszubi są katolikami, tradycjonalistami. Na różne wyzwania historyczne reagowali bardzo silnymi strukturami rodzinnymi. Kaszubi mają jako ludzie pogranicza różne kompetencje kulturowe i spore doświadczenie migracyjne, które powodują, że nie mieszczą się w ciasnej nacjonalistycznej narracji, spotykanej we wschodniej czy centralnej Polsce. Mają doświadczenie Kulturkampfu Bismarcka, więc jako katolicy zachowują zdrowy dystans do niemieckiej kultury politycznej. Z drugiej strony mocno ich ukształtowała kultura i edukacja niemiecka.

W efekcie sympatia dla konserwatywnych wartości łączy się tutaj z niesamowitą otwartością, która została na nich przez historię i ich położenie wymuszona. Wynika ona też z tego, że Kaszubi nie mieszczą się w głównych kulturowo-tożsamościowych nurtach mainstreamowych Niemców czy Polaków. Ruchy wolnościowe Gdańska też wzmocniły tą niekonwencjonalność Kaszubów.

Współcześnie tacy ludzie, jak Paweł Adamowicz i Donald Tusk zaproponowali gdańszczanom pewne myślenie o ich losach i historii miasta. Wskazali kierunek rozwoju, który został przez większość jego mieszkańców zaakceptowany. Na przestrzeni ponad 20 lat stworzyli widoczną już z zewnątrz specyficzną kulturę polityczną. Odczuwalne było to masowo po zabójstwie Pawła Adamowicza. Był taki moment w styczniu 2019, gdy pomyślałem: oto skończyła się powojenna odbudowa miasta i rodzi się nowy Gdańsk. To był poniedziałek, 14 stycznia. Dzień, w którym Paweł Adamowicz zmarł. O godzinie 18.00 obywatele zebrali się na Długim Targu. Wie pan, kiedy najbardziej poczułem tę przemianę historyczną i się wzruszyłem? Gdy podczas wspólnej modlitwy wystąpili przedstawiciele wszystkich wyznań. Chyba pierwszy raz w historii w tym sercu Gdańska, na Długim Targu, przy Dworze Artusa wybrzmiały nie tylko modlitwy chrześcijańskie po polsku, ale także modlitwy po hebrajsku i arabsku. Nie było to możliwe wcześniej w historii miasta, dominowały w nim siły, które wręcz zwalczały te religie – naziści, komuniści. Miałem wrażenie, że w tej tragicznej chwili wypowiadane modlitwy scaliły zniszczone przez wojny, konflikty miasto. To było apogeum odbudowy, odnowy. Nie  dokonało się to przez przypadek, ale w konsekwencji kultury ekumenizmu, którą pozostawił po sobie Paweł Adamowicz, kultury, która wcześniej pojawiała się tylko w pewnych przestrzeniach miasta, takich jak Cmentarz Nieistniejących Cmentarzy. Te głosy – spokojne, autonomiczne i suwerenne – nadały miastu nowy charakter, polegający na połączeniu szacunku dla różnych tradycji i religii w zsekularyzowanym mieście.

Mam nadzieję, że gdańszczanie tę ważną dla Adamowicza umiejętność  moderowania perspektyw i światów w sobie wzmocnią, tak kulturowo, jak i obyczajowo. Gdańsk to dziś miasto, w którym dobrobyt i dobre warunki dla inwestycji są ważne, ale tutejszy liberalizm to dziś nie tylko wolność myśli i aktywności gospodarczej, ale także wspólnota wolnych ludzi, którzy zastanawiają się także, jak mogą być odpowiedzialni za innych, za społeczeństwo. Dzisiejszy Gdańsk to oczywiście miasto tradycji polskich, polskiego patriotyzmu, ale takiego, który potrafi dostrzec sąsiadów. To postawa wobec sąsiadów, zapraszająca do wspólnego zagospodarowania świata, w którym żyjemy, nie przeciwko sobie.

 

Obaj jesteśmy socjologami. Kwestię stoczni już pan poruszył i to jest zjawisko oczywiste. Ale poza nią, czy warto doszukiwać się socjologicznych wyjaśnień tego, że Gdańsk raz po raz stawał się zarzewiem strajku i protestu? W tym, że był miastem ludzi wykorzenionych, w którym w dorosłe, świadome życie akurat wchodziło pierwsze urodzone na miejscu pokolenie? Szczecin też był takim zarzewiem. Jakie to miało znaczenie dla faktu, że to zaczynało się w Gdańsku, a nie choćby w Warszawie?

Francuski socjolog Alain Touraine podkreślał, że w Solidarności wyjątkowe było to, że nie posługiwała się w konflikcie językiem interesów, a językiem wartości. Można więc postawić i dziś tezę, że Gdańsk znów nie tylko dba o swoje interesy, ale także używa języka wartości i to go wyróżnia.

Gdy idziemy przez wystawę ECS i docieramy do roku 1970, a przed chwilą widzieliśmy już obrazy z wcześniejszych kryzysów komunizmu, odruchowo pytamy, co sprawiło, że wydarzyły się one tutaj. Zaskakujące, że w ’70 roku centrami społecznego protestu nie były tradycyjne, silne ośrodki polskiej kultury, jak Warszawa, Kraków czy Poznań lub Lublin, tylko właśnie te poniemieckie miasta. Miasta, w których wymieniono po 1945 prawie całą ludność, Gdańsk, Szczecin, Wrocław.

Szczecin odegrał bardzo ważną rolę, to w nim po raz pierwszy w 1970 roku padło hasło wolnych związków zawodowych, ale miał trudniejszy punkt wyjścia i potem sam spowodował swoją peryferyjność, nigdy nie odnajdując własnego miejsca w polskiej narracji zbiorowej. Gdańsk miał łatwiej, bo choć w swoje historii protestancko-niemiecki, to politycznie równocześnie był polskim miastem. Każda opcja, endecka, liberalna, także komunistyczno-stalinowska potrzebowała Gdańska do budowania opowieści o Polsce. Do połowy lat 50. autonomia Szczecina była ograniczona – jego władze nie miały kontroli nad portem, przedwojenna starówka Szczecina nie została odbudowana. Gruzy szły wagonami do Warszawy na jej odbudowę. To miasto, mimo endeckiej retoryki o prasłowiańskich korzeniach, postrzegano jako obcy organizm. Oczywiście położenie geograficzne także zdecydowało, że Geremek i Mazowiecki przyjechali do Gdańska, nie do Szczecina, wszak Gdańsk leży na często uczęszczanej trasie. W 1980 roku ułatwiło to dotarcie tutaj międzynarodowej prasy, co miało niebagatelne znaczenie. Z tym miastem wiąże się też wiele uniwersalnych i czytelnych dla zagranicy symboli: międzywojenny konflikt wokół Gdańska, Wolne Miasto Gdańsk, wybuch drugiej wojny. W 1980 roku świat zrozumiał, że ponownie powróciła tu wielka historia.

W Gdańsku od lat 50. doszło do najbardziej trwałej i najsilniejszej interakcji oraz symbiozy najróżniejszych środowisk społecznych, twórczych, artystycznych, akademickich i regionalnych. Zdecydowało to także o wysokiej jakości lokalnych elit i wielkiej dynamice gospodarczej ostatnich 20–25 lat. Cztery–pięć lat temu zastanawialiśmy się z Pawłem Adamowiczem, co możemy jeszcze zrobić, aby zachęcić inwestorów. Gdańsk, Wrocław i Kraków, np. dla branż IT i usługowej plasowały się wówczas na podobnym poziomie i tylko subiektywne decyzje firm ważyły o wyborze któregoś z nich. Okazało się, że siła lokalna, atmosfera miasta, jakość życia i osobowość naszych liderów zadecydowały także o sukcesie ekonomicznym Gdańska. To coś więcej niż dbanie o interesy, to poczucie współodpowiedzialności za Polskę i Europę jest decydujące.

Dbałość o mówienie językiem wartości przewija się w Gdańsku chyba we wszystkich grupach społecznych. Spójrzmy na plany obchodów rocznicy 1 września. Gdańskich urzędników nie satysfakcjonuje martyrologia i rekonstrukcja bitwy o Westerplatte. Ważne jest dla nich pytanie, co można przy tej okazji zrobić dla współczesności, jak zachować pokój w Europie. I wokół tego pojęcia chcą się spotkać, a nie wokół martyrologii i konfliktu. Tych drobnych rzeczy my, gdańszczanie, już nawet nie czujemy, ale one jednak odróżniają nasze miasto od innych.

Czy te dzieje Gdańska to jest tylko atut, czy także obciążenie? Czy ta historyczna, naturalna rola miasta – prowodyra buntu może stać się obecnie źródłem nieufności lub obaw aktualnej ekipy rządzącej przed Gdańskiem? Czy Gdańska należy i trzeba się bać? Czy w takim strachu tkwią przyczyny prób jego dyskredytacji, jako rzekomo miejsca mniej polskiego niż inne w Polsce?

Jeśli chodzi o historię i jej znaczenie dla współczesności, to od nas zależy, w jaki sposób nasze zbiorowe doświadczenie wykorzystujemy. W Gdańsku, w ostatnich dekadach po wojnie interesowaliśmy się historią miasta, ponieważ spotkali się tutaj ludzie wykorzenieni. Wysiłek odbudowy wyrażał także ich wolę zakorzenienia, budowę nowej tożsamości na gruzach zniszczonego miasta. Być może dla przyszłych gdańszczan dorastanie w tym mieście okaże się tak naturalne, że jego historia będzie ich mało zajmowała. Acz jestem optymistą, ponieważ przez symboliczną rolę Gdańska ta historia zawsze będzie nas dopadać w formie pytań zadawanych przez naszych gości.

Jak jednak patrzymy na tę historię i czego od niej oczekujemy? Tutaj gdańska kultura pamięci jest otwarta na różne trudne kwestie, na różne perspektywy. W najnowszych dziejach widzi nie tylko historię buntu i protestu, ale także wartość tolerancji i pluralizmu. Dopóki ta perspektywa nie stanie się dominująca w całej kulturze polskiej, dopóty Gdańsk będzie inny. Ta gdańska otwartość na innych, ten konserwatywny-liberalizm, irytuje dziś środowiska rządzące. PiS okazuje wielką obawę przed pluralizmem. Przedstawiciele tego obozu boją się, że w dobie globalizacji w pluralizmie Polska i polskość jako naród, państwo i kultura rozsypią się, rozlecą, rozpłyną. Szukają sztywnych form, żeby to opanować. Ludzie związani z tą opcją polityczną idą śladem potrzeby bezpieczeństwa, typowej dla każdego człowieka, bo każdy chciałby mieć swój świat uporządkowany. Rozumiem to, ale nie aprobuję ich propozycji kulturowych, które niestety czerpią z idei nacjonalizmu i centralizmu.

Zasadniczo się też nie zgadzam z tezą dzisiejszych elit rządzących, że nie ma gry drużynowej poza granicami państwa i narodu, że nie istnieje wspólnota europejska, poczucie więzi, że polityka i kultura polegają na cynicznej konkurencji państw narodowych. Dlatego my jako Polacy musimy ograniczyć się i wzmocnić perspektywę narodową. Nie chcę przez to negować otwartości kulturowej wielu polityków i wyborców PiS. Niemniej ich analiza wyzwań na świecie jest tak czarna, że właściwie proponują nacjonalizm jako jedyną metodę stabilizacji. Tymczasem na wszelkie przemiany, czy to kulturowe, czy cywilizacyjne i ekonomiczne, należy reagować nie tylko negacją, ale wzmacniając pozytywne trendy, nadać dobrym dynamikom siłę. Polska musi być liderem integracji europejskiej, bo jeśli zamknie się w swoim państwie narodowym, to nie tylko zmniejszy swoje bezpieczeństwo, ale będzie miała dalece mniejszy na Europę wpływ, a integracją europejską zajmą się Niemcy i Francja. W interesie Polski jest budowanie wspólnoty europejskiej, europejskiej perspektywy, kultywowanie europejskiej gry drużynowej. Ta metoda wzmacnia Polskę.

Także pluralizm wzmacnia naród. Nie rozsadza państwa narodowego, jeśli to państwo jest liberalną demokracją, a jej uniwersalne wartości są nadrzędne nad tożsamościami etnicznymi i religijnymi. Po doświadczeniach ostatnich 100 lat wiemy, że te siły polityczne, które chcą zamknąć wspólnotę narodową w państwie etnicznie czy religijnie homogenicznym, często stawiają ideę narodu ponad demokracją.

Dzisiejsze napięcie między Gdańskiem a rządem centralnym to nie tylko kreacja kampanii wyborczych czy schmitteański podział kraju na Polskę proeuropejską i nacjonalistyczną. To jest realny spór o odczytanie wyzwań współczesności i konkurencja różnych modeli wspólnotowych, które mają zapewnić ludziom bezpieczne życie w XXI wieku. Gdańska opowieść mówi, że człowiek kulturowo i politycznie nie składa się z tylko jednej tożsamości. Pluralizm jest nie tylko fenomenem społeczeństwa, ale jest w nas. W tej mozaice tożsamości musimy się odnaleźć, dobrze zorganizować i jako jednostki, i jako społeczeństwo. Dlatego sztuką polityczną jest połączenie indywidualnych interesów z naszymi wspólnotowymi, ale także z nadrzędnymi, uniwersalnymi wartościami. To buduje dobrą formę życia dla wielu różnych tożsamości. Taka filozofia zachowuje wolność jednostki i jednocześnie pomaga wielu różnym ludziom żyć razem w pokoju.

 

 

Romantyczny folwark Polska – rozmowa Tomasza Mincera z Jackiem Santorskim :)

Polski folwark to rodzaj rzeczywistej umowy społecznej skierowanej przeciwko podmiotowości.

Polacy nie nawykli do demokracji?

Ująłbym to inaczej. Cechuje nas deficyt umiejętności odnalezienia się w warunkach demokratyczno-liberalnych. Przyswoiliśmy za to bardzo dużo schematów i tradycji mniej lub bardziej dostosowanych do realiów autorytarnych. Ten deficyt przejawia się we wzorcach myślenia, relacjach rodzinnych, literaturze czy sztuce.

Gdzie tkwi tego praprzyczyna?

Zdaniem historyka Adama Leszczyńskiego bierze się to stąd, że mieliśmy 8 lat demokracji przedwojennej – do zamachu majowego – i ostatnio 25 lat demokracji dojrzewającej. PRL-u był systemem łagodnego totalitaryzmu, podobnie zresztą jak za sanacji. Co ważne, Polacy umieli się w tym wszystkim odnaleźć. Można by tu przywołać „Ucieczkę od wolności” Ericha Fromma – naszą przypadłością jest jakiś rodzaj omijania wolności i wszystkich ryzyk związanych z jej twórczą konsumpcją.

Warto wspomnieć innego badacza totalitaryzmów, Miltona Rokeacha, który opisał na przełomie lat 50. i 60. działanie „zamkniętych umysłów” (Closed and open minds) – bez tolerancji na wieloznaczność, złożoność, za to podatnych na atawistyczne stereotypy społeczne takie jak „swój dobry – obcy zły”, dogmatyzm i fundamentalizm, postprawdę – jak byśmy dziś powiedzieli – w miejsce faktów i wiedzy… Wygląda na to, że w takim świecie zawsze potrafiliśmy się odnaleźć Jak twierdził Andrzej Wajda, Polacy wolą się leczyć u znachorów niż u lekarzy.

Tu dygresja. Na początku lat 90. ubiegłego wieku o Polakach, którzy sobie nie radzą, mawiano w kontekście tzw. wyuczonej bezradności wyniesionej jeszcze z poprzedniego systemu. Tylko że często ci sami ludzie odznaczali się niebywałą zaradnością – o charakterze niepodmiotowym, lokalnym, wedle reguł panujących na folwarku korporacyjnym, takich jak amoralny familiaryzm. I tu wracamy do naszego głównego wątku – do abdykacji z wolności. Otóż ta „ucieczka” została skompensowana przez instynktowną, niemal prymitywną zaradność.

No dobrze, ale jakie to ma przełożenie na społeczną rzeczywistość?

Otóż w większości jako społeczeństwo jesteśmy przystosowani do wyrzeczenia się podmiotowości. Innymi słowy, potrafimy całkiem nieźle funkcjonować w warunkach ograniczonej wolności. Widać to również we wspomnianym zjawisku określanym mianem folwarku.

Gdzie konkretnie?

Odwołam się tu do badań prof. Janusza Hryniewicza, według których pod koniec poprzedniej dekady ponad 80 proc. rodzimych firm miało strukturę XVI-wiecznego folwarku. Jeśli chodzi o państwowe organizacje, urzędy, to możemy mówić wręcz o stu procentach. Ze wspomnianych badań wynikało, że to nie jacyś narcystyczno-psychopatyczni domorośli przedsiębiorcy potworzyli te folwarki, tylko że one same są rodzajem niepisanej umowy społecznej. Folwarczność odpowiadała 85 proc. pracowników i 60 proc. kierowników badanych firm. A zatem polski folwark to rodzaj rzeczywistej umowy społecznej skierowanej przeciwko podmiotowości.

Spróbujmy zdefiniować, czym jest ten XVI-wieczny folwark przeniesiony do XXI stulecia.

Pokrótce: występuje jeden ośrodek decyzji. W wypadku firmy rodzinnej jest to konkretna osoba lub rodzina, w korporacji – bardzo kameralny lub mocno odizolowany od reszty zarządca lub zarząd. Komunikacja w strukturze zachodzi od góry do dołu i ma charakter nakazowy. Sprzężenie zwrotne, owszem, jest, ale nie sprzyja uzyskaniu podmiotowości i godności pracowników czy podwładnych. Jednocześnie „góra” prosi o opinie, istnieją jakieś formy partycypacji i konsultacji, ale za cenę donosów i kontroli. Rozwój, awans, własna inicjatywa są mocno ograniczone. Przy czym folwark nie jest wyłącznie polską specjalnością.

Co nas wyróżnia?

Jeśli stereotypowo folwark niemiecki będzie się nam kojarzyć z pewnego rodzaju bezdusznym autorytaryzmem, to w polskiej wersji natkniemy się na kapryśność. I tak szef lub szefowa mogą robić awantury, wygłaszać tyrady, mieć wahania emocjonalne, ranić ludzi, obrażać. Ale z drugiej strony mogą też wchodzić w rolę „dobrego pana”, darowywać winy. Przypomina mi się autentyczna sytuacja, w której zakochany pracownik firmy energetycznej, łamiąc wszelkie przepisy BHP, wszedł na dach i omyłkowo zniszczył instalację. Powinien był z miejsca stracić pracę. Natomiast to tak rozczuliło prezesa, że mu wybaczył i nie wyciągnął konsekwencji.

Ten polski folwark jest więc nieco romantyczny, trochę histeryczny, a miejscami sentymentalny. A nad tym wszystkim unosi się duch familiaryzmu amoralnego – ludzie chowają się przed folwarkiem w mikrorodzinach. Dziś, kiedy w spółkach Skarbu Państwa po zmianie zarządów – w świetle kryteriów, mówiąc delikatnie, nie tylko merytorycznych – okazało się, że właśnie dzięki tej folwarczności, wyizolowanym podmiotom i strukturom, te firmy może nie w sposób innowacyjny, ale jednak działają.

Siłą rozpędu…

Paradoks polega na tym, że zieloną wyspę też zbudowaliśmy za pomocą folwarcznie zarządzanych firm. Dopóki był popyt wewnętrzny, dopóki mieliśmy do czynienia z tzw. ekonomią nisko rosnących owoców – konkurowało się ilością, ceną oraz układami w dostawach i sprzedaży – dopóty folwark ze skróconym trybem decyzyjnym, informacyjnym, bez partycypacji czy zebrań nieźle funkcjonował. Do dziś zresztą, gdy mamy do czynienia z prostą produkcją w biznesie, to ten model wciąż się sprawdza.

Problem z folwarcznością na dobre pojawił się po globalnym kryzysie z roku 2008. Okazało się, że wskutek różnych zjawisk trzeba ściągać cugle, a z drugiej strony konkurować innowacyjnością, lojalnością pracowników, zwłaszcza w kontekście emigracji. Polacy ruszyli za granicę także w poszukiwaniu lepszych standardów rynku pracy, a nie tylko wyższych zarobków.

Kryzys okazał się szansą?

Jaki kram, taki pan. Niezupełnie, bo w zmęczonych liberalnym kapitalizmem demokracjach zachodnich folwark objawił się jako recepta. W tym momencie mamy swoisty zwrot w kierunku tak rozumianej folwarczności. W Polsce nagle się okazuje, że z folwarków korporacyjnych przechodzimy do folwarku społeczno-narodowego. I większości to odpowiada. Dlatego nie mam poczucia, przy całej „pracowitości” obecnej ekipy rządzącej i partyjnej, że PiS i przystawki mają jakiś przemożny, hipnotyczny wpływ na społeczeństwo. Chociaż charyzma Jarosława Kaczyńskiego jest czymś faktycznym. Ale przede wszystkim – taki pan, jaki kram. Większość Polaków tego chce i potrzebuje.

I Jarosław Kaczyński nam to zapewnia.

Na rok przed wyborami prof. Janusz Czapiński pośrednio wyciągnął ze swojej „Diagnozy społecznej” podobny wniosek i zwrócił się do kilku osób z Rady Gospodarczej przy premierze, w której również zasiadałem. Otóż według prof. Czapińskiego, gdyby wszyscy uprawnieni do głosowania poszli do urn, to ponad 70 proc. głosowałoby może nie na sam PiS, ale na partie o charakterze konserwatywnym, wyznaniowym, odwołującym się do przeszłości. Pokłosiem tej diagnozy było ponowne uruchomienie tzw. tuskobusu po to, by złapać kontakt ze społeczeństwem.

Potrzebna też była nowa narracja, która zawierałaby rodzaj obietnicy i jednocześnie wymagania, byłaby przy tym wrażliwa społecznie i odważna mobilizacyjnie. Do grona z otoczenia premiera wprowadziłem jednego z najlepszych specjalistów od narracji biznesowych, społecznych i ekonomicznych, Paula Ormeroda, autora słynnej książki „The Death of Economics”. Konstatacja z jego prezentacji była taka: nie będziemy ludziom opowiadać bajek. Miałem na ten temat inne zdanie: jeśli ludziom nie opowiemy bajek, to będą kiedyś słuchali horrorów. I tak się stało. Z mojego doświadczenia z badań terenowych w firmach wynikało jasno: Polak potrzebował metanarracji.

Jakiej?

Jak już mówiłem, roztropnej ekonomicznie, ale jednocześnie wrażliwej społecznie. Skoro jej nie dostał, przyjął to, co usłyszał w czasach drugiej kadencji PiS-u.

Co się składa na tę narrację?

Po pierwsze, podniesienie własnej wartości. Jesteś kimś szczególnym, a nawet kimś lepszym. Po drugie, wcale nie musisz się o to starać, wystarczy, że się odróżnisz od jakichś obcych. A przy okazji będziesz miał zapewnione bezpieczeństwo. Tylko wybierz bierność i wierność wobec tych, którzy tę narrację ci proponują. Nawet jeśli w roku 2017 młodzież stanęła w obronie sądów…

…niektórzy pisali o przebudzeniu.

Młodzi opowiedzieli się za podmiotowością i godnością, ale był to jedynie skromny wyłom w ogólnej tendencji, która idzie całkowicie w drugą stronę.

To co nas czeka?

Sądzę, że potrzeba co najmniej 10 lat pracy nad tym, aby atrakcyjność tej podmiotowości, chociażby w młodym pokoleniu, rosła. Problem w tym, że ci zaradni pojechali już w świat.

Jak to przepracować?

Nie zniwelujemy różnic, które istnieją w Polsce od stu i więcej lat. Nie w tym rzecz, żeby te podziały znosić. Jeśli mamy je jakoś przekraczać, to poprzez podejście realistyczne. Chodzi o to, by pomimo różnic znaleźć zagadnienia, w których się dogadujemy i w których współdziałamy. Małżeństwo może być tak poranione, że ludzie się rozchodzą, ale w kwestii troski o zdrowie niepełnosprawnego dziecka wznoszą się ponad osobiste animozje.

Powstaje pytanie, czy w obliczu jakiejś katastrofy związanej z bezpieczeństwem przyrodniczym, militarnym, zdrowotnym kraju byłaby szansa na porozumienie i współdziałanie między głównymi aktorami polskiej polityki? Nie żeby jedni drugich przekonywali do swoich racji. Aby coś takiego przeprowadzić, można skorzystać z gotowych technik zaczerpniętych z biznesu. Czyli nie należy się zajmować wykazywaniem swoich racji, tylko dyskutować o obejmujących te racje kryteriach. Nie okopać się w wojnie pozycyjnej o „wysokość ceny”, tylko prowadzić negocjacje problemowe, gdzie wyznaczamy obszary zgody i wspólnych interesów, a jednocześnie godzimy się na pozostawienie pewnych obszarów jako domeny stałej rywalizacji.

Przełóżmy to na praktykę polityczną.

Dziś już nie wystarczą fajne gesty w postaci „T-shirtowej rewolucji” [noszenie koszulek z napisem Konstytucja – przyp. red.] ani nawet jakaś nowa narracja, zanim nie powstanie model, koncepcja, realna propozycja dla różnych grup mentalności i interesów. Jest to tym trudniejsze, że w tym czasie, jak wieszczy bliski mi prof. Jan Zielonka, wypala się liberalna demokracja, więc nie tylko o jej mechaniczne przywrócenie trzeba dziś walczyć, lecz o nową formację w jej miejsce, alternatywną dla „majsterkowania” przy zastanych systemach z populistycznym wsparciem…
Szeroko pojęta opozycja musi się urealnić i pojąć, że w Polsce nie jest tak, jak w Warszawie na Nowym Świecie, że wystarczy stworzyć narrację, by przejąć władzę. Potrzeba pokory i realizmu.

Dla mnie symbolicznym szczytem arogancji polityków jest brak diagnozy społecznej. Odwiedzili mnie kiedyś doradcy jednej z partii politycznych. Zapytałem ich z autentyczną ciekawością, na której analizie społecznej budują swój program. Diagnoza zakłada znajomość własnego elektoratu. Można powiedzieć, że politycy swoją grupę wyborców kochają, czyli potrafią się wczuć w jej potrzeby, motywacje, sposób myślenia. Znają jej interesy.

Jaka była odpowiedź?

„Oczywiście, mamy diagnozę”. I wyciągnęli słupki sondażowe – poparcie ich oraz innych partii politycznych. W tym myśleniu tkwiło przekonanie, że wpierw trzeba zdobyć władzę, a dopiero potem realizować jakieś zmiany społeczne.
Powiedzmy sobie jasno, tak się dziś nie da uprawiać polityki. Potrzebna jest diagnoza, wspomniana narracja, a do tego umiejętność opowiadania. Żeby dziecko mogło zasnąć, trzeba mu opowiedzieć bajkę. Ale nie wystarczy wyciągnąć pierwszą z brzegu. Trzeba wiedzieć, jaka konkretnie bajka to dziecko uśpi. A żeby to wiedzieć, trzeba to dziecko znać, aby zdiagnozować jego rzeczywiste problemy i potrzeby, zaplanować odpowiednie działanie i opowiedzieć autentyczną historię, która je zmobilizuje i uspokoi.

Polska polityka jest folwarczna?

Jest. I w tym tkwi wspomniany już paradoks. Folwarki zbudowały nam zieloną wyspę. Wodzowskie partie zbudowały demokrację przez 25 lat. Ale w tym czasie okazało się, że potencjał tego paradygmatu się wyczerpał. Brakuje alternatywy. Natomiast bardzo nowoczesna folwarczność i takaż narracja – z punktu widzenia skuteczności społecznej – jaką uprawiają rządzący – ułatwia im ucieczkę do przodu.

Co z opozycją?

Patrząc okiem biznesowym, potrzeba co najmniej politycznej sukcesji, a być może ogłoszenia bankructwa i zbudowania czegoś nowego.

Sugeruje pan totalny reset polskiej sceny politycznej.

Tak. Co ważne, równolegle zachodzi przemiana związana z wartościami. Być może dziś jeszcze jej nie doceniamy, ona dopiero może się objawić. Wierzę we wpływ kultury na stan ducha – względnie w brak tego wpływu, jeśli brakuje produktów kultury. Istnieją teorie politologiczno-literackie, zapewne formułowane nieco na wyrost, że Słowacki i Mickiewicz więcej zrobili dla powstań narodowych niż wszyscy polityczni działacze razem wzięci. Innymi słowy, bardziej wierzę w Pożar w Burdelu niż w jakąkolwiek partię opozycyjną…
Dziś potrzebujemy dobrego filmu czy spektaklu, który pozwoli nam odreagować zakorzenioną w polskich rodzinach traumę transformacji. Trzeba przełamać owo upokorzenie, którego wielu Polaków doświadczyło na styku dwóch systemów. Byłby to film o rozczarowaniu wolnością, niewidzialną ręką rynku, a jednocześnie film o nadziei.

Nieporadzenie sobie z tą traumą odpowiada w dużej mierze za istniejące dziś podziały.

Nie potrafimy do końca przewidzieć, jaka moc stoi za oddziaływaniem symbolicznym. Warto tu przywołać sukces Wiedźmina. To oczywiście nie zwalnia polityków z ich codziennej pracy. W tym sensie jednak dużo większe nadzieje pokładam w inicjatywach pokroju „Liberté!” niż w aktywności polskich polityków, którzy zwyczajnie nie nadążają za rzeczywistością.

Na koniec, chcę powiedzieć o jeszcze jednym ciekawym paradoksie.

W ostatnich dwóch latach widzę nowe zjawiska w środowisku firm polskich i działających w Polsce. Dorosłe dzieci nie chcą podejmować sukcesji w folwarkach rodziców (z badań wynika, że potrzebują zarówno digitalizacji, jak i demokratyzacji relacji). I w tym świecie zaczyna się coś ruszać. Coraz częściej szukamy nowego paradygmatu przywództwa i relacji, bardziej podmiotowych i zespołowych. Na konferencjach HR-owcy i młodzi liderzy dyskutują o – prawie utopijnym w naszych warunkach – paradygmacie tzw. „turkusowych organizacji”, biznesowych wspólnot, które są zaprzeczeniem folwarku. Nawet jeśli to nierealne, to ta „tęsknota za rajem” w warunkach biznesowych angażuje wiele osób. Coś w tym jest. Z tym fenomenem w tle powstaje coraz więcej start-upów lub firmowych transformacji po jednak udanej sukcesji, w których liderzy pracują nad oparciem biznesowej praktyki i designu wnętrza swojej firmy na realnych wartościach takich jak otwartość, prostota, odpowiedzialność, szacunek, współdziałanie, wiarygodność.

Byłby to ciekawy paradoks, gdyby to ze strony firm (do niedawna symbolu korporacyjnej bezduszności i wyzysku) przedostały się do życia społecznego i polityki nowe, dobre praktyki…

Osobiście jak dotąd angażuję się właśnie w tym obszarze, wolę prowadzić Akademię Psychologii Przywództwa, w której starzy i młodzi liderzy pracują nad sobą, by rozwijać autentyczne, skuteczne i zarazem godnościowe zarządzanie niż np. edukować polityków, którzy mylą słupki poparcia z diagnozą społeczną.

Fot. Adrian Grycuk (CC BY-SA 3.0 PL)

Gdy PiS przegra :)

Batalia o kontrolę nad Sejmem i Senatem następnej kadencji zaczyna się rysować na horyzoncie. Już za niewiele ponad rok Polki i Polacy zdecydują o tym, czy PiS będzie rządzić przez drugą kadencję. Pogarszające się pod rządami tej partii relacje Warszawy z większością państw Unii Europejskiej, przeobrażenia UE w strukturę o tzw. dwóch prędkościach oraz sytuacja mechanizmów państwa prawa w Polsce to czynniki decydujące o tym, że wybór, którego dokonamy jesienią 2019 roku, będzie brzemienny w skutki o wiele bardziej, aniżeli w przypadku przeciętnych wyborów parlamentarnych.

Scenariusze pisane na wypadek reelekcji partii Jarosława Kaczyńskiego są alarmistyczne. Trudno jednoznacznie orzec, czy słusznie – wszak znaczna część alarmistycznych ostrzeżeń przed konsekwencjami działań podejmowanych przez PiS od roku 2015,na dzień dzisiejszy wydaje się jednak przesadzona. Niezależnie od tego, mimo że obecne sondaże nie dają zazwyczaj opozycji zbyt wielkich powodów do optymizmu (a zatem kreślenie scenariusza porażki PiS-u w 2019 roku jest dzieleniem skóry na żwawym raczej niedźwiedziu), warto się zastanowić nad scenariuszami alternatywnego toku wypadków. To znaczy sytuacji przejęcia pod koniec 2019 roku większości w Sejmie przez grupę partii opozycyjnych: Koalicję Obywatelską i jej ewentualnych sojuszników.

Nasze opcje

Pozostańmy na płaszczyźnie teoretycznej. Istnieją w gruncie rzeczy trzy możliwe drogi postępowania dla hipotetycznie zwycięskiej opozycji po roku 2019. Po pierwsze, opcja tzw. „dorżnięcia watahy”. Oznaczałoby to, ogólnie rzecz ujmując, przyjęcie wobec pokonanego przeciwnika politycznego podobnej strategii do działań PiS-u w ostatnich 30 miesiącach. Bezpardonowe przejęcie mediów publicznych, usunięcie wszystkich działaczy PiS-u z instytucji oraz spółek Skarbu Państwa, w tym także ich znajomych, protegowanych czy krewnych. Zaprzężenie kontrolowanej przez nowego ministra sprawiedliwości prokuratury do intensywnych działań śledczych w poszukiwaniu jakichkolwiek nieprawidłowości prawnych sprokurowanych przez PiS-owską władzę. Sprawy sądowe, aresztowania, pociągnięcie do konsekwencji co najmniej politycznych autorów deliktów konstytucyjnych. Agresywna kampania medialna zorientowana na całkowite zniszczenie przeciwnika w oczach opinii publicznej, czyli zepchnięcie polskiej prawicy do tak głębokiej defensywy, że uzna ona za konieczne całkowite przeoranie swoich partyjnych i nieformalnych struktur. Nękanie projektów społeczno-medialnych związanych z PiS-em w celu pozbawienia ich możliwości realnego funkcjonowania. Sportową analogią jest tutaj nokaut.

Po drugie, podejście podobne do tego, które zaproponował Donald Tusk po zwycięstwie wyborczym w 2007 roku. Ta strategia oznacza rezygnację z nokautu i najbardziej dotkliwych retorsji za doświadczenia obecnie trwającej kadencji i utrzymanie środowiska PiS-u przy życiu, pod warunkiem dokonania w nim trwałych szkód, które na dłuższy czas uniemożliwią mu odzyskanie władzy (tym razem być może przez dłużej niż dwie kadencje). Wówczas działania nowej władzy przeciwko pokonanym miałyby charakter kilku punktowych ciosów i najprawdopodobniej byłyby zorientowane na swoistą „dekapitację” tej partii. Zapewne celem byłoby skompromitowanie kilku postaci z jej szeregów, które postrzegane są jako najbardziej radykalne zagrożenie dla ustroju polskiego państwa, a mają na koncie działania stawiające ich poza ramami prawa. Do celów na pewno należeliby Antoni Macierewicz, Zbigniew Ziobro i Mariusz Kamiński, a także – ze względu na funkcję zwornika całego środowiska – sam Jarosław Kaczyński. Niemniej elementem strategii byłoby utrzymanie PiS-u na poziomie pewnego potencjału i pozostawienie niektórych przedstawicieli tego środowiska na swoich pozycjach w instytucjach w celu używania ich jako „straszaka” do mobilizacji wyborczej własnego elektoratu i do odpierania presji ze strony alternatywnych, nowych podmiotów politycznych w centrum i na lewicy. Dokładnie tego rodzaju myślenie było fundamentem strategii PO w latach 2007–2015. Sportową analogią jest tutaj wygrywanie z osłabionym przeciwnikiem kolejnych rund na punkty.

Po trzecie w końcu, złożenie pokonanej prawicy oferty stopniowego wygaszania gwałtownego od wielu lat konfliktu politycznego w Polsce. Fundamentem tej strategii byłaby rezygnacja z najbardziej dotkliwych retorsji w zamian za przeprowadzenie przez PiS realnej reformy wewnątrzśrodowiskowej, której osią byłoby wyłączenie z polityki działaczy zorientowanych na podsycanie emocji i nienawiści politycznej, a oddanie sterów partii w ręce ludzi zorientowanych na merytoryczne prace nad rozwojem kraju w duchu konserwatyzmu osadzonego w modelu państwa prawa, trójpodziału władzy i szacunku dla instytucjonalnej ciągłości państwa. Obniżenie temperatury sporu politycznego, przejście od ataków personalnych do krytyki konkretnych rozwiązań i przywrócenie polskiej polityce dawno zapomnianych standardów debaty publicznej. W gruncie rzeczy byłaby to strategia podobna do tej wybranej przez środowisko Solidarności po roku 1989 wobec ludzi PZPR-u i SLD, która co prawda też zaowocowała wieloma negatywnymi skutkami, jednak na płaszczyźnie spraw fundamentalnych spowodowała, że SLD nie zawrócił z kursu na integrację z NATO i UE po przejęciu władzy w kraju. Celem tej strategii w przyszłości byłoby przede wszystkim zejście Polski z drogi coraz gwałtowniejszego konfliktu politycznego, ceną zaś rezygnacja z niekiedy słusznego i sprawiedliwego ukarania ludzi PiS-u za przekroczenia prawa i uprawnień. Elementem tego scenariusza byłyby ponadto zmiany w prawie wprowadzonym w obecnej kadencji, ponownie ograniczające wszechwładzę polityków rządowych. Sportową analogią jest tutaj rezygnacja z boksu jako dyscypliny narodowej na rzecz szachów lub brydża.

Okoliczności wyboru

Na wybór strategii nowej władzy wpływ będzie miało bardzo wiele okoliczności. Jednak w warunkach demokracji czynnikiem najważniejszym powinno być to, co w języku niemieckiej politologii określa się jako Wählerauftrag. W wolnym tłumaczeniu oznacza to „zadanie od wyborców”, a więc rzetelne odczytanie przez zwycięskich polityków woli popierających ich wyborców co do wyboru drogi postępowania w danej sprawie. Kluczowe jest zatem pytanie o to, jakie nastroje będą dominować w społeczeństwie w momencie, gdy PiS zakończy swoją pierwszą kadencję rządów i – hipotetycznie – przegra reelekcję.

Czy będzie to wręcz naga furia wyborców przeciwko globalnie ujętemu całokształtowi „dobrej zmiany” i dojmujące pragnienie obywateli, aby do gołej ziemi wyplenić polityczne pozostałości dorobku lat 2015–2019? Czy będzie temu towarzyszyć – co byłoby logiczne – druzgocąca klęska PiS-u wyrażona w wyniku wyborczym (może nawet utrata przez tę partię możliwości zablokowania zmian w Konstytucji RP)? Taki wynik otwierałby teoretycznie drogę do opcji „dorzynania watahy”.

A może PiS przegra wyraźnie, ale nastroje społeczne będą inne? Czy będzie dominować zmęczenie temperaturą sporów podczas kadencji PiS-u i chęć wyciszenia emocji politycznych, które zrodziły KOD, Obywateli RP i Czarny Protest, a które „dorzynanie watahy” niewątpliwie musiałoby podtrzymać? Ludzie mogą chcieć – bez obaw o los własnego państwa – znowu „zapomnieć” o polityce i wrócić do przysłowiowego grillowania karkówki w dniach wcześniej poświęcanych na obronę niezależności sądów. Takie nastroje chciał odczytać Tusk 11 lat temu i wybrał politykę „ciepłej wody w kranie”, a ludzi prawicy pozostawił przez pewien czas na czele CBA i TVP. Takie nastroje mogą skłonić nową większość do ponownego sięgnięcia po taką strategię.

W końcu wynik wyborczy może być bliski remisu. Nie będzie wystawienia jednoznacznie negatywnej oceny dorobkowi rządów PiS-u. Obywatele co prawda dadzą nowej większości mandat do przywrócenia państwa prawa i demokracji liberalnej, gdyż jednak to opozycja zyska większość, ale zażyczą sobie zachowania niektórych zmian przez PiS wprowadzonych (najpewniej socjalnych). Poza tym wynik bliski fifty-fifty będzie wołaniem zagregowanego społeczeństwa o podjęcie przez polityków próby nawiązania ponadpartyjnego dialogu i zmiany modelu przeżywania sporu politycznego, a wobec zwycięzców o rezygnację z pragnienia zemsty, a więc o wspaniałomyślność.

Płaszczyzna materialna

Poczyniwszy powyższe uwagi co do ramowych warunków wyboru strategii postępowania przez ewentualną większość złożoną z obecnej opozycji, warto nakreślić własne preferencje i wskazać najbardziej optymalne w naszym rozumieniu kierunki działań. W tym celu należy wprowadzić dodatkowo jedno niezwykle istotne rozróżnienie na dwa obszary funkcjonowania. Zupełnie bowiem innym problemem jest obranie strategii działania wobec ustaw i kształtu instytucji, jaki pozostanie jako spuścizna po czterech latach rządów prawicy, a innym wybór metod działania w odniesieniu do ludzi, którzy obecnie sprawują władzę i w taki, a nie inny sposób stosują i zmieniają prawo, wykorzystują instytucje i wyznaczają swoje zakresy kompetencji władczych. Spójrzmy w pierwszej kolejności na aspekt spuścizny ustawowo-instytucjonalnej.

W odniesieniu do znakomitej większości głośnych aktów prawnych przeprowadzonych przez PiS w obecnej kadencji należy preferować opcję „dorżnięcia watahy”, czyli celem opozycji po przejęciu władzy w 2019 roku powinien być szeroko zakrojony legislacyjny backlash o liberalno-demokratycznym profilu ideowym. Na tej płaszczyźnie należy się bezwzględnie wystrzegać podejścia kojarzonego ze strategią Tuska po roku 2007. Zarówno doświadczenie lat pierwszych rządów PiS-u (w latach 2005–2007), jak i obecnej kadencji pokazuje, że polska prawica nie ma w swojej obecnej formule absolutnie żadnych oporów, aby ustawami i rozporządzeniami zmieniać rzeczywistość w kierunku konserwatywnych wartości, a w odniesieniu do ustroju państwa w kierunku demokracji plebiscytowej i nieliberalnej, gdzie wola większości jest władna brutalnie ograniczać prawa mniejszości. Nieroztropnie byłoby sądzić, że w wypadku ponownego przejęcia władzy w Polsce przez prawicę, np. za 10 lat, jej strategia będzie zasadniczo odmienna.

Dlatego liberalnemu centrum, częściowo wspieranemu przez lewicę, nie wolno pozostawić przy życiu artefaktów PiS-owskiej legislacji z lat obecnych. Poniechanie zmian w ustawach i przeforsowania rozwiązań liberalnych oznaczałoby utrwalenie się (także w odbiorze społecznym i mentalności Polaków) rozwiązań konserwatywnych jako swoistego „naturalnego porządku rzeczy”. Na długi czas osadziłoby benchmarki debaty publicznej dotyczącej poszczególnych kwestii na pozycjach dla prawicy korzystnych. Kontrola polityków nad prokuraturą zostałaby uznana za rzecz zwyczajną, wliczanie oceny z religii do średniej ucznia za normalność, a utrudniony dostęp do antykoncepcji ze względu na rozszerzone rozumienie klauzuli sumienia za coś, z czym trzeba się pogodzić. Szarpnięcie w tych i wielu podobnych sporach benchmarków w kierunku liberalnym ma na celu nie tylko zmianę rzeczywistości zaraz po uchwaleniu nowych ustaw, lecz także utrudnienie w przyszłości ponownie rządzącej prawicy wprowadzenia zmian jeszcze dalej idących (np. prawa prokuratora generalnego do samodzielnego decydowania o aresztowaniach, obowiązku katechezy katolickiej dla wszystkich uczniów i całkowitej delegalizacji antykoncepcji). Przed tymi zadaniami nowa większość nie mogłaby się w żadnym razie uchylić. Przykładem skutków takiego zaniechania jest kształt programu nauczania przedmiotu wychowanie do życia w rodzinie w polskich szkołach. Ukształtowany niezwykle konserwatywnie jeszcze w okresie rządów AWS-u, stawał się coraz bardziej konserwatywny w okresie obu rządów PiS-u, a rządy SLD i PO nie uznały za stosowne skutecznie zareagować.

Zainicjowane przez PiS zmiany w kraju generują wiele zagrożeń dla wolności obywateli. Przyszła potencjalna większość liberalno-demokratyczna stanie zatem przed wyzwaniem dokonania gruntownych zmian w bardzo wielu obszarach, m.in. w kwestiach ustrojowych (niezależność sądów, wybór składu Trybunału Konstytucyjnego, z prawidłowym wyborem jego prezesa, wybór składu Sądu Najwyższego i Krajowej Rady Sądownictwa, niezależność prokuratury, procedury postępowania karnego i uprawnieniach prokuratorów, system edukacji, zwłaszcza w zakresie programów nauczania niektórych przedmiotów, tzw. polityka historyczna, ustawa o uprawnieniach służb specjalnych zwłaszcza w odniesieniu do problemu inwigilacji obywateli, wolności zgromadzeń, swobody mediów i likwidacji jednostronnego przechyłu propagandowego w mediach publicznych, swoboda działania organizacji pozarządowych, obrót ziemią rolną), sprawach obyczajowych (dostępność antykoncepcji, in vitro, związki partnerskie i małżeństwa dla wszystkich, ostrożna liberalizacja ustawy o aborcji według modelu niemieckiego, uwolnienie instytucji kultury od cenzorskich zapędów polityków). W raize uzyskania przez dzisiejszą opozycję większości konstytucyjnej powinna zostać uchwalona nowa ustawa zasadnicza. Obecna Konstytucja RP, która jest oczywiście warta obrony w sytuacji ataku na nią ze strony dzisiejszej władzy, ujawniła swój niedostateczny charakter w zakresie ochrony systemu państwa prawa przed pazernością pragnących władzy arbitralnej polityków. Nowa konstytucja winna stworzyć – w miejsce systemu równoważenia się wpływów różnych ośrodków władzy, często wkraczających sobie nawzajem w nieczytelny sposób w zakresy kompetencyjne – system checks and balances, który będzie nie do obejścia przez polityków, nawet przy zastosowaniu najbardziej wyrafinowanych wygibasów interpretacyjnych i językowych.
Istotnym pytaniem będzie oczywiście ustalenie momentu wprowadzenia samoograniczających się z punktu widzenia nowej większości zmian w ustawach uchwalonych przez PiS. Kluczowym problemem będzie pytanie o to, kiedy pozbawić ministra sprawiedliwości jego obecnych szerokich kompetencji. Odpowiedź będzie uzależniona od dokonanego wyboru strategii działania nowej władzy na płaszczyźnie personalnej, a więc w odniesieniu do ewentualnych retorsji względem działaczy PiS-u mających na koncie określone przewiny.

Płaszczyzna personalna

Trudnym dylematem, już z moralnego punktu widzenia, jest pytanie o wyciągnięcie konsekwencji wobec obecnych liderów PiS-u po utracie władzy przez tę partię. Podstawowym źródłem moralnej rozterki w tym wypadku jest postać Jarosława Kaczyńskiego. Chyba nikt w Polsce nie ma wątpliwości, że polityk ten jest ostatecznym decydentem w środowisku PiS-u i żadna z najbardziej doniosłych politycznie decyzji od jesieni 2015 roku nie zapadła z inicjatywy kogo innego, a tym bardziej nie wbrew jego prezesa. Stawia to oczywiście szefa PiS-u w pozycji osoby najbardziej odpowiedzialnej za wszystkie zdarzenia, w tym te, które noszą znamiona deliktów konstytucyjnych, nadużyć władzy, a także przestępstw urzędniczych. Wszystkie one oczywiście muszą być najpierw udowodnione, a żadne postępowanie w tych sprawach nie zostanie uruchomione w okresie trwania rządów PiS-u. Gdyby jednak PiS przegrał w roku 2019, a uwolniona spod nadzoru Ziobry prokuratura nawet udowodniła szereg przypadków złamania prawa, to Kaczyński – szeregowy poseł na Sejm RP – formalnie nie ponosi odpowiedzialności za żadne z tych naruszeń. Ewentualna przewidziana odpowiednimi kodeksami kara może spaść więc jedynie na posłusznych wykonawców jego dyspozycji, którzy w latach 2015–2019 zajmowali stanowiska państwowe i ponoszą w związku z tym sprecyzowaną odpowiedzialność. W kontekście najbardziej jaskrawych deliktów konstytucyjnych związanych z zainstalowaniem w Trybunale Konstytucyjnym trzech osób niebędących jego sędziami, wymienia się prezydenta Andrzeja Dudę, ówczesną premier Beatę Szydło i jej urzędniczkę Beatę Kempę jako osoby najbardziej zagrożone potencjalnymi postępowaniami karnymi. Szereg dalszych nieprawidłowości może zostać udowodniony także w funkcjonowaniu wymiaru sprawiedliwości, służb specjalnych, wojska oraz w związku z wycięciem Puszczy Białowieskiej, co czyni Zbigniewa Ziobrę, Mariusza Kamińskiego, Antoniego Macierewicza oraz Jana Szyszkę kolejnymi kandydatami, których można będzie postawić w stan oskarżenia (razem z niektórymi współpracownikami i zastępcami). Pytanie o celowość surowego ukarania tych osób jest jednak niebagatelne. Na gruncie rozterki moralnej nadaje się ono tylko do indywidualnego rozstrzygania. Zupełnie inaczej ma się sprawa na gruncie legalizmu. Tutaj rzetelna ocena czynów i ukaranie ich przewidzianymi w przepisach karami jest poza dyskusją. Problemem jednak jest pogłębiająca się dwoistość polskiego systemu prawnego, która powoduje, że coraz częściej jedna część Polski uznaje za obowiązujące inne wyroki i ustawy niż druga część Polski. W takiej sytuacji prawo jako takie traci walor bezstronnej instancji rozstrzygającej.

Ze strategicznego punktu widzenia nieco łatwiej jest roztrząsać ten dylemat jako czysto polityczny. Bardzo istotną zmienną, dzisiaj przecież nieznaną, będzie stosunek społeczeństwa do liderów PiS-u po hipotetycznej porażce tej partii. Ten aspekt już zasygnalizowano. Sprowadza się on do pytania, czy przegrani wyborów poniosą klęskę i zostaną skompromitowani do cna. Jeśli tak, to wybór będzie pomiędzy opcją „dorżnięcia watahy” a opcją wygaszenia sporu. Jeśli kompromitacja PiS-u byłaby głęboka, to niebezpieczeństwo, że środowisko to rychło wróci do władzy, byłoby niewielkie, a jeszcze mniejsze byłoby prawdopodobieństwo, że w wypadku powrotu orientowałoby się ono na taki sam model działania jak w latach 2015–2019. Można oceniać, że byłaby to dobra okazja, aby zamiast kopać leżącego wyciągnąć do niego rękę i zaoferować udział we wspólnej budowie Polski, pod warunkiem ostatecznego porzucenia myśli o działaniach niekonstytucyjnych.

Strategia taka byłaby natomiast dużo bardziej ryzykowna, a wręcz naiwna, gdyby środowisko prawicy z przegranych wyborów wyszło relatywnie mocne z dużymi szansami na powrót do władzy już po czterech latach. Wówczas także nadzieje na ich rezygnację z praktykowanej obecnie agresywnej formuły politycznej byłyby płonne. W takich okolicznościach strategia „dorżnięcia watahy” w postaci ukarania części liderów tej partii, którzy ewidentnie złamali prawo, byłaby zapewne konieczna, tak aby do społeczeństwa dotarł sygnał, że naruszenia konstytucji i nadużycia władzy nie są błahostką, a państwo nie pozwala swoim prawem i instytucjami pomiatać. Ponadto część najbardziej niebezpiecznych dla ustroju polityków mogłaby zostać wykluczona z życia publicznego wyrokiem na dłuższy czas. Przykład Silvia Berlusconiego i spadku poparcia dla jego partii po podobnym wyroku pokazuje, że wyborcy jednak wyciągają wnioski i konsekwencje wobec skazanych polityków, nawet gdy byli oni wcześniej bożyszczami tłumów.
Podejmując polityczną decyzję co do kar dla poprzedników u władzy, nowa większość musiałaby rozpatrzyć cały szereg dylematów.

1. Politycy PiS-u wieloma różnymi ustawami usiłowali poszerzyć zakres dość dowolnego sprawowania władzy przez ludzi dzierżących w Polsce władzę wykonawczą. Likwidowali przepisy pozwalające pociągać do odpowiedzialności nawet za niektóre nielegalne działania (np. prokuratorów), gdy następowało to w imię mglistego „dobra wyższego”. Radykalnie ograniczyli suwerenność parlamentu, skasowali niemal wszystkie prerogatywy opozycji, zamachnęli się na niezależność władzy sądowniczej. Gdy fortuna się odwróci i znajdą się po drugiej stronie, czy nie powinni ponieść kary, a wręcz poczuć na własnej skórze bólu związanego z przynależnością do mniejszości, nad którą ktoś jej wrogi sprawuje arbitralne rządy?

2. PiS usiłuje stworzyć warunki, w których będzie mógł zatrzymać w Polsce proces wyborczy. Przejmuje kontrolę nad Sądem Najwyższym, wyznacza bliskich sobie komisarzy wyborczych, planuje zmiany granic okręgów i manipuluje zasadami przeliczania głosów na mandaty. Niepokój budzą nowe regulacje działania komisji wyborczych. Czy strach przed poniesieniem kary za bilans rządów nie pchnie PiS-u do próby zafałszowania wyników wyborów albo odmowy uznania niekorzystnego wyniku przez obsadzony własnymi ludźmi Sąd Najwyższy? Oznaczałoby to zamach na demokrację. Czy jeśli ceną za uniknięcie tego już najbardziej skrajnego scenariusza jest rezygnacja z kar dla ludzi PiS-u i swoista amnestia, to nie warto ceny tej zapłacić w imię uniknięcia ultymatywnego kryzysu politycznego w kraju (niechybne zamieszki, niebezpieczeństwo dla życia zwykłych obywateli)? Ale z drugiej strony: jeśli szczerze się obawiamy, że kierownictwo PiS-u mogłoby po takie środki sięgnąć, to czy właśnie z tego powodu nie powinniśmy – w imię ratowania demokracji – usunąć tych ludzi z życia publicznego?

3. Rezygnacja ze stawiania ludzi PiS-u przed sądami lub Trybunałem Stanu pozwoliłaby nowej większości skupić się na zmianach ustawowych, o których wcześniej była mowa. Zmiany w PiS-owskich ustawach, tak samo jak procesy polityków, wzbudzą wiele społecznych emocji. Tymczasem wytrzymałość społeczeństwa na nadmiar emocji ma swoje granice. Gdyby nowa większość musiała dokonać wyboru pomiędzy tymi dwoma zamierzeniami, to niewątpliwie priorytet powinien zostać nadany zmianom ustaw. Z drugiej strony w wypadku szerokiej zgody na pociągnięcie polityków prawicy do odpowiedzialności, każdy taki proces zwiększałby poparcie dla nowej większości, które mogłaby ona pożytkować na podejmowanie nie zawsze popularnych zmian ustawowych (np. ograniczenie programu Rodzina 500 plus tylko do rodzin funkcjonujących poniżej pewnego progu dochodowego).

4. Czy kary hipotetycznie orzeczone przez sądy przeciwko politykom PiS-u nie zostaną przez nich i sporą część społeczeństwa zakwestionowane jako ukartowane? To scenariusz wysoce prawdopodobny, którego uniknąć można tylko w razie wcześniejszej doszczętnej kompromitacji tego środowiska. W innym wypadku wyroki takie tylko jeszcze bardziej niż dotąd podsycą wrogie emocje, wygenerują nowe źródło poczucia krzywdy i dadzą kolejny impuls dla żądzy zemsty. Gdyby prawica powróciła do władzy, wyroki zostaną metodą faktów dokonanych po prostu zatarte, a skazani z dnia na dzień wrócą na stanowiska polityczne, aby realizować osobistą zemstę.

5. W końcu być może najistotniejszy dylemat do rozważania tutaj. Z politycznego (nie legalistycznego) punktu widzenia rozstrzygające o ukaraniu polityków obecnej władzy przez nową powinno być pytanie o to, jaki w rzeczywistości będzie ów bilans rządów 2015–2019. Do tej chwili, a piszę to w lipcu 2018 roku, PiS zdemontował w polskim systemie prawnym mnóstwo kluczowych bezpieczników i stworzył sobie teoretycznie możliwości do zastosowania wobec swoich przeciwników i krytyków różnorakich sankcji. Jeśli zmiany w SN zostaną przeprowadzone, a sądy powszechne ostatecznie spacyfikowane, to rzeczywiście ludzie będą mogli trafiać w Polsce do więzień decyzją Jarosława Kaczyńskiego, a „mniejsze ryby” nawet decyzją Zbigniewa Ziobry. Przeciwnicy rządu zareagują wtedy zapewne gwałtowniej niż dotąd, a sytuacja może się wymknąć spod kontroli. Pytanie więc brzmi, ile i jakie krzywdy spowoduje PiS do wyborów w roku 2019? Czy będą przypadki więźniów politycznych, zrujnowane kariery, zszargane życiorysy, rozbite rodziny? Czy ludzie będą zastraszani przez tzw. nieznanych sprawców? Czy może nawet poleje się krew, wybuchną zamieszki albo nastąpią polityczne mordy na zlecenie władzy? W niektórych krajach Europy Wschodniej, bardzo blisko nas, takie rzeczy się w końcu zdarzają. Czy też może jednak – miejmy taką nadzieję – skończy się tylko na strachu, obawach i alarmistycznych ostrzeżeniach, które są zasadne, nawet jeśli okażą się na wyrost. Może po prostu Jarosław Kaczyński nie jest człowiekiem, który chciałby, aby jakiegokolwiek Polaka spotkała któraś z tych najstraszniejszych rzeczy wyżej wymienionych? Chciałbym w to wierzyć. Jeśli rzeczywiście nikomu nic złego się nie stanie, a w dodatku PiS uzna przegraną w wyborach i odda władzę, może wówczas lepiej byłoby wyciągnąć do niego rękę zamiast postawić przed sądem? Temu pytaniu pozwolę w tym miejscu wybrzmieć bez udzielania publicznie własnej odpowiedzi.

Przytulić PiS, gdy przegra?

W wywiadzie udzielonym rok temu „Kulturze Liberalnej” sympatyzujący z PiS-em publicysta Piotr Zaremba starał się nakreślić przyczyny, dla których trwający od 2015 roku projekt rządów PiS-u jest tak bezkompromisowy i radykalny. Na pierwsze miejsce wysuwa on tezę, że prawica w Polsce w zasadzie od 1989 roku żyje w poczuciu krzywdy, której głównym ogniwem jest delegitymizowanie jej prawa do sprawowania rządów. Głębokie przeoranie systemu i ustroju kraju to z jednej strony zemsta za tę trwającą ćwierćwiecze deprywację, a z drugiej strony „trwałe zabezpieczenie się przed delegitymizacją”. Ta ostatnia myśl ma częściowo znaczenie środowiskowe, a częściowo ideologiczne. W tym drugim ujęciu pobrzmiewa tutaj strach polskiej prawicy przed światem XXI wieku, zwłaszcza ową „zlaicyzowaną i libertyńską Europą”, z której Polska po roku 1989 przejęła już tak wiele i tylko ta tradycyjna moralność, ukształtowana przez katolicyzm, wsobność, nieufność wobec świata, opór wobec tolerancji oraz przedkładanie wspólnotowego kształtowania moralności nad formułę wyborów indywidualnych pozostaje jeszcze konserwatyście do obrony. Polska prawica przesuwa benchmarki ku konserwatyzmowi, bo widzi skutki liberalnych sukcesów w tej dziedzinie w innych krajach: lider torysów popierający małżeństwa dla wszystkich, ponad połowa frakcji CDU głosująca za tym samym, hiszpańscy ludowcy rezygnujący ze zmiany liberalnej ustawy o aborcji, a nawet Donald Trump znajdujący ciepłe słowa dla obywateli LGBT i skrajnie prawicowe partie w Holandii, ostro walczące z islamską imigracją, ale w imię ochrony praw kobiet, gejów i libertyńskiego ducha życia, który w Holandii stał się życiem tradycyjnym.

Czy istnieje zatem jakakolwiek szansa, że opcja wyjścia do polskiej prawicy z ofertą obniżenia temperatury sporu ma szanse powodzenia? Jeśli nastawiamy się na ustawowy backlash liberalny, to trudno być optymistą. Na pewno nieco łatwiej byłoby zażegnać obawy prawicy do legitymizacji ich środowiska oraz ich przekonań jako żywotnych i uprawnionych elementów palety poglądów w polskim życiu publicznym. Rezygnacja z retorsji wobec liderów PiS-u mogłaby być pierwszym krokiem. Liberałowie często miewają tendencję do tego, aby z przekąsem kwitować niektóre jaskrawo konserwatywne poglądy jako wstecznictwo, niedzisiejszość, a nawet aberrację. To trochę odruch bezwarunkowy, który znać będzie też i niejeden konserwatysta (niech przywoła np. swoje własne reakcje na poglądy osób, które serio sugerują przywrócenie monarchii we współczesnej Polsce i równocześnie zgłaszają swoje kandydatury na króla). Liberałowie powinni sobie uświadomić stan psychiki polskiej prawicy i wyjść im naprzeciw. Bez fałszywej uprzejmości – to jasne, że liberałowie chcą, aby duch nowoczesnej Europy zadomowił się w Polsce, i o to dalej będą toczyć spór. Jednak spór ten może w przyszłości przebiegać bez naigrywania, wyśmiewania i stukania się w czoło. Niechaj liberałowie dbają o obecność konserwatywnego głosu w polskiej debacie, potrafią go dowartościować, nawet będąc w opozycji wobec niego, uwzględnić potrzebę konserwatystów, aby w związku ze swoimi przekonaniami cieszyć się swoistym prestiżem społecznym. To wygrywających spór o wartości społeczno-etyczne, także w Polsce, liberałów nie będzie kosztować zbyt wiele. Być może efektem stanie się to, że tak podkreślająca cnoty ludu polskiego prawica porzuci myśl o tym, aby poglądy i wybory tego ludu kontrolować poprzez usłużne sądy, media i służby aparatu przymusu i zamiast tego posłucha werdyktów ludu. I jeśli partię szachów o dusze Polek i Polaków przegra, to uzna ten wynik i podejmie się misji wyhamowywania niektórych aspektów zmian, które uzna za szczególnie niekorzystne.

Spalmy stare święta, zbudujmy nowe :)

Weszliśmy w nową Polskę nie tak, jak w pieśniach przepowiadano. Nie przyjechał żaden Anders na białym rumaku. Nie odbyliśmy krwawego powstania, na drzewach obok liści nie zawiśli komuniści.

Weźcie do ręki zbiór pieśni patriotycznych – w każdej sieczemy szablami, na finiszu opowieści smutny rumak stoi nad grobem lub dziewczyna płacze w żałobie. Znacie jakąś pieśń, w której Polacy dialogiem i rozumem z opresji wyszli? Dla części z nas wejście w niepodległość przez Magdalenkę i porozumienie Okrągłego Stołu stało się tak wstydliwym sposobem, że wręcz tę niepodległość kwestionują. No bo jak można odzyskać niepodległość bez surmów bojowych, rozwianych końskich grzyw i mickiewiczowskiego: „my z synowcem na przedzie”?

W naszej mitologii mniejsza o historię, gdzie żadne z powstań nie przyniosło choćby namiastki poprawy – wręcz przeciwnie. Insurekcja kościuszkowska zakończyła historię I RP, powstanie listopadowe – konstytucyjną odrębność instytucji Królestwa Polskiego, krakowskie – zamknęło epizod tzw. Rzeczpospolitej Krakowskiej, styczniowe stworzyło intensywnie rusyfikowany „Prywislanski Kraj”. Każde z tych powstań – daniną krwi, wywózkami, emigracją – pozbawiała Polaków wielkiej części elit, które potem musiały odbudowywać się latami.

Józef Piłsudski udawał powstanie, niechętnie przyznając się do tego, że niepodległość 1918 zaczęła się od knowań z austriackim wywiadem, zwycięskie powstanie wielkopolskie było tylko epizodem wielkiej gry, o której efekcie decydowała sprawność polskich negocjatorów i wola mocarstw układających mapę Europy po Wielkiej Wojnie. Więcej tam znaczyła soft power Paderewskiego w USA niż jakikolwiek zbrojny czyn powstańczy.

Epizod dwudziestolecia nie zbudował – mimo wysiłków sanatorów – trwałej aksjologii państwa niepodległego. Zaraz nastąpiła wojna, trauma Powstania Warszawskiego, potem PRL – pieśni nadal żyły marzeniami o wolności, niepodległości, niezależnie od tego, że większość Polaków przyjęła do wiadomości i stosowania „sytuację geopolityczną” i bardziej czy mniej partycypowała w stabilizacji pod hasłem ironicznie sformułowanym w piosence Perfectu „telewizor, meble, mały fiat – oto marzeń szczyt”.

Rewolucja „Solidarności” była bardziej godnościowa niż niepodległościowa. Nie odwoływała się wprost do II RP, nie nawiązała do rządu/rządów londyńskich, w które w tym czasie trwały w okresie uwiądu, napędzane operetkowymi sporami emigracji, zupełnie niezrozumiałymi nie tylko dla stoczniowca czy górnika, ale i warszawskiego profesora. Żadne to było oparcie, czy punkt odniesienia. Ta rewolucja swoim samoograniczeniem pozwoliła dotrwać do lepszej koniunktury politycznej schyłku lat 80-tych bez kolejnego wielkiego wykrwawiania najlepszych, najaktywniejszych z Polaków. Magdalenka, Okrągły Stół dały nam niepodległość i państwo, w którym po kilku latach nie mieliśmy obcych wojsk, ambasadora dyktującego warunki, urządzaliśmy się po swojemu.

Stare symbole nowego państwa

Nie powstały jednak nowe pieśni, nowe symbole. To daje się wytłumaczyć, co nie zmienia faktu, że był to wielki błąd.

Daje się wytłumaczyć, bo wyszliśmy z PRL gdzie fałszywych pieśni i symboli był nadmiar. Była celebra 1 maja i „Międzynarodówka”, której tekst w stanie wojennym brzmiał jak kpina – i z władzy i z protestujących. Były ultrapatriotyczne celebry byłych i niebyłych zwycięstw Armii Ludowej. Było święto LWP w rocznicę bitwy pod Lenino, o której w latach 80-tych już dobrze wiedzieliśmy, że to była tylko wystawieniem tej formacji na wielkie straty, nieuzasadnione taktycznie czy strategicznie, z równym liczebnością dywizji kordonem NKWD pilnującym żołnierzy. Mieliśmy w końcu – szczególnie w 2 połowie lat 80-tych – próbę osadzenia PRL w sentymentach polskich, jak przywracanie Piłsudskiego do tradycji socjalistycznej, momentami można było odnieść wrażenie, że to Komendant im tę PZPR osobiście pod koniec XIX w. założył. Wszystko to było tak fałszywe, tak obrzydliwe w swojej pokrętności, że każda celebra, każde świętowanie odrzucało. No i mieliśmy święta walki o niepodległość – 11 listopada, 3 maja, kościelne „Ojczyznę wolną, racz nam wrócić Panie”.

Weszliśmy w nową niepodległość z pieśniami marzeń o niepodległości i możliwością przywrócenia sprawiedliwości Armii Krajowej i innym formacjom niepodległościowym. Ale to historia. Nie stworzyliśmy pozytywnego opisu czasu bieżącego, aksjologii państwa niepodległego, o które nie trzeba walczyć czy umierać, które trzeba budować i wzmacniać. Święta przejęliśmy historyczne, próbując ortodoksyjnie trzymać się ich znaczenia i treści, nie rozumiejąc, że one by mieć znaczenie, by być żywe, muszą nabierać nowych znaczeń, kodów zrozumiałych dla współczesnych Polaków.

Widzę plakat, że 3 maja warszawska dzielnica Ursynów organizuje koncert pt. „Upragniona niepodległość”. Świetny pomysł, ale dla salonu warszawskiego z 1910, czy 1916 roku. Pomijam już, że ten 3 maja to z niepodległością jakoś średnio koresponduje… No, chyba że przyjmiemy, że nam się wszystko z upragnioną niepodległością kojarzy.

Szukam święta związanego z aksjologią państwową, dzisiejszego państwa – jego problemów i wyzwań. Nie znajduję. Obracamy się w sferze zaprzeszłej, przy każdej możliwej okazji.

Święta bez znaczenia

1 maja zawsze był świętem klasowym, części społeczności. W Polsce upaństwowione zostało w najgorszym okresie naszej powojennej historii w 1950 roku, w ramach utrwalania prymatu klasy robotniczej nad innymi formami życia. Nici z przedwojennymi, PPS-owskim tradycjami zostały dawno odcięte, podobnie jak cała tradycja PPS. Próby przywracania temu świętu jakiegoś lewicowo-demokratycznego znaczenia zawsze zniweczy pojawienie się na nim przedstawicieli SLD z przemówieniem, że za PRL było fajnie. Nijak do współczesnej Polski ma się to święto, poza wąskim kręgiem niszowych organizacji, nie znaczy nic, poza początkiem majowego grillowania. Była szansa, żeby znaczyło cokolwiek, gdybyśmy nie przegapili okazji, jaką było wejście Polski do UE – dokładnie 1 maja. Można było ustanowić ten dzień, dniem Polski w Europie, świętem wartości do których długo aspirowaliśmy i w których kręgu wielkim wysiłkiem budowania państwa po 1989 r. weszliśmy. Dziś, kiedy są kwestionowane przez rządzących, widać jak bardzo przydałoby się przez lata opowiadanie nie tylko o pieniądzach z funduszy, ale też o wartościach. Niewpisanie UE do aksjologii niepodległego państwa właśnie nam się mści.

3 maja to święto konstytucji, o której uczą w szkołach, ale która ze współczesną Polską nie ma nic wspólnego. Więcej z fantomowymi bólami po wielkiej Rzeczpospolitej, która taką konstytucją próbowała się uratować. To było dobre święto na czas zaborów – ale ta konstytucja (choć nie wszyscy, nawet liderzy polityczni, o tym wiedzą) nie przetrwała jak amerykańska z poprawkami do dziś. Po drodze mieliśmy brak państwowości, państwowości ułomne i pełne z różnymi, lepszymi i gorszymi ustawami zasadniczymi. A dziś żyjemy w permanentnym kryzysie wartości konstytucyjnych – znowu w mojej ocenie spowodowanym brakiem świadomości po co są konstytucje i jakie niosą za sobą wartości. Rozmowa o archaicznej, żeby nie powiedzieć archeologicznej konstytucji z 1791 roku nic nie wnosi. Z obecną konstytucją to przegapiliśmy, ale może następną należy uchwalić kolejnego 3 maja i zachować święto konstytucji nadając mu aktualny wymiar i treści?

11 listopada był świętem konstytutywnym dla II RP – mniejsza z tym, jak uzasadnionym i kiedy ustanowionym, symbole są umowne. Polacy dwudziestolecia postanowili: 11 listopada świętujemy swój początek. My teraz świętujemy 100-lecie tamtej niepodległości – piszę tamtej, bo nas, współczesnych Polaków dzieli od niej upadek II RP, wojna, zmiana granic, wysadzenie w powietrze stosunków własnościowych i społecznych przez PRL oraz nasze własne odzyskanie niepodległości w 1989 r., które powinniśmy świętować np. 4 czerwca, ale tego nie robimy. W wymiarze symbolicznym znamienne jest to, że 11 listopada został zdominowanych przez spadkobierców najbardziej antypaństwowej formacji II RP – radykalnego odłamu endecji.

Gdzie są święta, które łączą?

Tu dochodzimy do sedna naszego problemu z symbolami i świętami – nie nadając im aktualnego wymiaru aksjologii państwowej, łączącej Polaków bez względu na poglądy polityczne czy religię, stworzyliśmy pustkę. Pustkę, w której brak wartości państwowych wypełniony został celebrą kościelną lub partyjną. Dzielącą, sortującą. Mam świętować 1 maja z Razem czy 11 listopada z ONR? No way! To nie będą moje święta.
Nie odbieram tu partiom prawa do własnych świąt, mitów założycielskich, to naturalne. Ubolewam jedynie nad tym, że ponad partiami, ten szczebel wyżej, nie powstała warstwa aksjologii państwowej, promocji wartości wspólnej, kształtowania postaw patriotyzmu polskiego a nie sekciarskiego. Pieśni o umieraniu za ojczyznę nie kształtują Polaka, który tę ojczyznę ma – wolną, niepodległą, dającą mu możliwości rozwoju, budowania dobrobytu jej i własnego.

Michał Szułdrzyński w „Rzeczpospolitej” kilka tygodni temu rzucił pomysł, by stulecie niepodległości uczcić nowym hymnem – Mazurek Dąbrowskiego z defetystycznym „Jeszcze Polska nie zginęła…” marnie pasuje do Polski żyjącej przecież i przeżywającej okres intensywnego rozwoju. Nie widziałem dużego odzewu, a jestem entuzjastą takiego pomysłu. Czas na nowy hymn, symbol państwa wolnego, a nie walczącego o wolność. Czas też na nowe święta – święta budowy państwa, lojalności wobec niego jako wartości wyższej od partyjniackich demonstracji czy wspominków klęsk większych i mniejszych „przez tak długie wieki”.

Foto: Łukasz Plewnia (CC BY-SA 2.0), Flickr.

(Wytłuszczenia w tekście od Redakcji)

Co dalej? Mocno polityczny esej na koniec roku 2017 :)

 

IV RP. Gdzie jesteśmy?

Kaczyński dopiął swego, rozmontował sądy i Krajową Radę Sądownictwa, czyniąc z tych zasadniczych dla demokracji organów państwa marionetkowe wydmuszki pod całkowitą kontrolą własną. Do tego dania głównego dołożył smakowite stare wino w postaci zmienionej pod siebie ordynacji wyborczej, a za chwilę dorzuci jeszcze deser mascarpone – opanuje wolne media pod sprawdzonym już hasłem repolonizacji. Każdy, kto jest dzisiaj tym zdziwiony czy zaskoczony, powinien dać sobie spokój z polityką. Od pierwszych bowiem decyzji obozu władzy, a przypomnę, że było to ułaskawienie Kamińskiego, Wąsika i dwóch ich podwładnych oraz nocny demontaż Trybunału Konstytucyjnego, plan prezesa PiS jest oczywisty i klarowny. Demokratycznego państwa prawa w zasadzie już nie ma i jest to fakt niezaprzeczalny, a symbolem Polski Kaczyńskiego będzie od dzisiaj nowa karta wyborcza z ustawowym prawem do poprawienia głosu, możliwość mianowania komisarzy wyborczych przez ministra Błaszczaka oraz Julia Przyłębska jako człowiek roku tygodnika braci Karnowskich.

Trudno jest rządzić według ustalonych, tworzonych przez wieki, zasad i standardów demokracji. Trudno się rządzi, pilnując ram Konstytucji, uchwalonej głosami większości narodu. Takie rządzenie wymaga wiedzy,inteligencji i zdolności, a te nie są przecież dane każdemu politykowi. Znacznie łatwiej iść na skróty, nie bacząc na krępujące ograniczenia, kłamiąc i manipulując, usta mając pełne Dekalogu – dodać trzeba, Dekalogu specyficznego, dopasowanego do oczekiwań władzy i jej wyznawców. Obecny obóz rządzący opanował tę wątpliwą sztukę kierowania państwem do perfekcji. Dzięki czemu rządzić może armia przeciętnych, ale wiernych, w myśl zapomnianego już, lecz wracającego do łask, powiedzenia: bez ludzi zdolnych można się w zasadzie obejść, potrzebni są wyłącznie posłuszni.

W uparcie powtarzanym przez PiS przekazie, który, jak twierdzę od dawna, trafia wyłącznie do jego elektoratu, obóz władzy wygrał wybory i ma mandat do rządzenia. Jednak nikt przecież nie odbiera tego prawa PiS-owi, oburzenie budzi wyłącznie fakt przekraczania uprawnień i nadużywania władzy ze strony zjednoczonej prawicy. Powszechnie wiadomo bowiem, iż obóz ten poparło w wyborach około 19% wszystkich uprawnionych, co oznacza ni mniej, ni więcej, że ponad 80% czynnych wyborców nie dało się przekonać do programu PiS, zostając w domach lub po prostu nie głosując na ten obóz. Bezwzględną większość w Sejmie prawica uzyskała dzięki systemowi D’Hondta, który promuje zwycięskie partie (metoda ta promowała także PO a wcześniej SLD), a także dzięki skłóceniu lewicy, co być może samo w sobie nie jest takie złe, jednak skutki dało opłakane. Uzasadniony sprzeciw części społeczeństwa oraz instytucji europejskich budzi też to, że PiS dał sam sobie prawo do zmiany ustroju państwa, nie posiadając do tego mandatu. Z Konstytucji wiadomo przecież, iż zmiana ustroju może nastąpić jedynie w drodze referendum, jeśli wcześniej uchwali się tę zmianę większością konstytucyjną, do której niezbędne jest 2/3 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. PiS tego nie ma, dlatego stosuje drogę na skróty, zmieniając ustrój przy pomocy zwykłych ustaw, czym po prostu nagina prawo i łamie Konstytucję w sposób oczywisty i bezprzykładny. Niechże więc przestanie oszukiwać swój elektorat i powie mu wreszcie prawdę, jak jest.

Kaczyński cierpliwie czekał na swoje pięć minut, znosił upokorzenia ośmiu kolejnych wyborczych porażek i przyczajony, szykował się na totalną rozprawę z liberalnym państwem, które przeszkadzało mu od samego początku powstania. Nigdy nie czuł się dobrze w ciasnym gorsecie ogólnie przyjętych zasad i norm konstytucyjnych, bo te ograniczenia nie dawały mu jednego: władzy dziel i rządź, typowej dla jego ideologicznych idoli, czyli komuszych genseków. Pierwszy rząd PiS był tak naprawdę tylko testem, który powiedział mu wiele o mechanizmach manipulacji ludźmi. Zresztą, jak pamiętam go od początku lat 90-tych, zawsze manipulował ludźmi, grając na ich emocjach i przyznać trzeba – w tym jest cynicznym mistrzem.

Sprowadzanie dzisiaj analizy zachowań elektoratu PiS wyłącznie do kwestii 500+ oraz do jego generalnie niższego wykształcenia, jest karygodnym błędem, jaki popełniają wszyscy ci, którzy nazywają siebie anty-pisem. „Poparcie dla PiS silnie wiąże się bowiem z przekonaniem o skorumpowanym charakterze poprzednich elit politycznych i z akceptacją aktualnych programów społecznych, a także z wizją wspólnoty, jaką oferuje swoim wyborcom partia Kaczyńskiego. Natomiast wyborcy niepopierający PiS są zrażeni i zniechęceni do polityki”. Jest to generalny wniosek z badań prof. Gduli, który postanowił przyjrzeć się elektoratowi PiS. Według zespołu pod jego kierownictwem podstawą do akceptacji obozu władzy nie jest wcale klasyczny populizm, ale zjawisko nazwane przez nich neoautorytaryzmem, który „łączy przedstawicieli różnych klas, obiecując rozliczenie establishmentu, stworzenie dumnej wspólnoty narodowej i wzrost poczucia mocy zarówno wobec elit, jak i grup o słabszej pozycji, np. uchodźców. Dla tego typu sprawowania władzy bardzo ważne są relacje, w jakie publiczność wchodzi z liderem i organizowanym przez niego dramatem politycznym. W dramacie tym publiczność uczestniczy w różnych rolach – ofiary, dumnego członka wspólnoty narodowej czy człowieka twardych zasad moralnych. Jednocześnie neoautorytaryzm mieści się w ramach paradygmatu demokratycznego, kładąc nacisk na uczestnictwo wyborcze, dawanie głosu zwykłym ludziom i niezależność państwa narodowego”. A na to wszystko nakłada się właśnie wzrost aspiracji wywołanej podnoszeniem się standardu życia dzięki programowi 500+. I doprawdy mało istotne jest to, że program ten bezlitośnie zadłuża państwo, tworząc również negatywne mechanizmy związane z podejmowaniem pracy. Po co pracować, gdy można całkiem nieźle żyć na garnuszku państwa? Ostatnim elementem, który nie jest w pełni doceniany, to opanowanie przez PiS Internetu. Skalą jego zawładnięcia PiS zaskoczył przeciwników i zaskakuje nadal. Do dziś Opozycja nie wdrożyła programów, które by niwelowały tę przewagę, mimo że one istnieją. Tym sposobem można elektoratowi PiSu wmówić każdą rzecz, choćby to, że jesteśmy potęgą gospodarczą, której wszyscy się boją, albo to, że papież Franciszek jest lewakiem. Można też bez końca wmawiać ludziom, że PiS jako jedyna partia spełnia obietnice wyborcze, choć tak naprawdę w pełni spełniono tylko jedną, o zmianie ustroju podczas kampanii dziwnym trafem nie było mowy, albo ta mowa była mocno zakamuflowana. Tymczasem z uporem i konsekwencją wdrażane są jedynie te projekty, które dotyczą ograniczenia zgromadzeń, przejęcia służb i sądów oraz ustawienia wyborów. Stan szkolnictwa, służby zdrowia, obniżenie VAT, ustawa dla frankowiczów, czy zwiększenie kwoty wolnej od podatku i darmowe leki dla seniorów, a więc to, co faktycznie pomogłoby ludziom i o czym PiS głośno krzyczało w kampanii – kompletnie leży odłogiem. Nudnym już evergreenem tej władzy są tylko, jak mantra, powtarzane dykteryjki o sukcesie 500+ i ośmiu latach rządów Platformy. To pokazuje prawdziwe intencje tej władzy.

Czytam, że niektórzy czują się dziś przez tę władzę oszukani. Ale ja ani nie podzielam tego poglądu, ani go nie rozumiem. Tak można by się czuć tylko wtedy, gdyby Kaczyński obiecał narodowi kontynuację liberalnej demokracji, tymczasem już w kampanii wyborczej wysyłał sygnały, które dla każdego powinny być czytelne – jak choćby ten z ukryciem projektu nowej konstytucji oraz ukryciem Macierewicza (o ukryciu siebie samego nie wspomnę). Nikt nie powinien czuć się oszukany przez Kaczyńskiego, gdyż akurat pod tym względem wykonuje on wszystko to, o czym marzył i zapowiadał przez lata. Nie wydaje mi się też, aby przypadkiem było powoływanie się na wyrok Sądu Najwyższego z 1973 roku w sprawie kary dla TVN24, tak jak prokurator Piotrowicz ze Stanu Wojennego nie jest przypadkowo twarzą zamachu na niezawisłość trzeciej władzy. Normalnie każdy demokrata z bagażem doświadczeń z tamtych lat nie dopuściłby do czegoś takiego, ale Kaczyński nie jest demokratą, Kaczyński jest wyznawcą tezy, że cel uświęca środki. I to ta teza jest generalnym fundamentem IV RP. Państwo Kaczyńskiego oparte jest na zasadzie “wszystko dobre, co przynosi mi korzyść”. Pod tym względem niczym nie różni się od Polski Ludowej.

Polacy stanęli dziś na rozdrożu dróg. Każdemu, komu nie jest po drodze z taką Polską, pozostają do wyboru dwie ścieżki. Można albo uznać, wzorem pokolenia lat 60-tych ubiegłego wieku, że nie da się nic zrobić i że filozofia małej stabilizacji, nawet kosztem naginania praw obywatelskich, jest w gruncie rzeczy do przyjęcia i zacząć się w tej Polsce jakoś urządzać, albo uznać, że państwo PiS chwilowo zgarnęło wszystko i stawić temu czoła, robiąc manewr uprzedzający, polegający na zwarciu tych wszystkich sił, które są takiemu państwu przeciwne wokół hasła budowy nowej Rzeczpospolitej.

W całej tej ważnej i słusznej obronie demokratycznego państwa prawa nie można zapominać o tym, że III RP nie była idealnym państwem, spełniającym marzenia każdego obywatela. Ponad wszelką wątpliwość można bez przesady uznać, że III Rzeczpospolita obarczona była pewnymi grzechami, jak pokazało życie, na tyle istotnymi, iż utorowały one drogę do autorytarnej władzy Kaczyńskiemu. Przy czym słowo “była” jest ze wszech miar adekwatne, bowiem na naszych oczach obóz władzy urzeczywistnił właśnie swoją idee fixe, jaką było wdrożenie w życie IV RP. Śmiało zatem można postawić tezę, iż nie byłoby IV RP, gdyby nie pierworodne grzechy III RP. Ale jeśli III Rzeczpospolita była samym złem, jak chce tego obecna władza, tłumacząc gawiedzi zamach na Konstytucję, to nie da się wymazać z annałów historii takich oczywistych faktów, jak rządy drugiej Solidarności w latach dziewięćdziesiątych, pierwszy rząd PiS, czy wreszcie rządy Lecha Kaczyńskiego w stolicy i jako głowy tego państwa. I jest to konstatacja ponad wszelką miarę oczywista.

Zatem…

 

III RP. Gdzie byliśmy?

Ocenę historyczną III RP zostawmy fachowcom, być może kiedyś doczekamy się, jako naród, rzetelnej oceny dokonanej przez historyków, którzy nie będą tworzyć jej na nowo, wygumkowując zasłużonych bohaterów, aby przypodobać się władzy. Ja chciałbym ją opisać ze swojej perspektywy, tak jak ją pamiętam od jej zarania, okiem wtedy młodego mężczyzny, który uwierzył w idee głoszone przez profesora Balcerowicza i grupę gdańskich liberałów – bierzcie sprawy w swoje ręce! No to wzięliśmy. Pokolenie tamtych dwudziestoparolatków było czystym materiałem testowym, bo nikt nas przecież nie uczył w szkołach nawet podstaw ekonomii. Mieliśmy wtedy tylko entuzjazm i żyłkę przedsiębiorczości, którą prawie każdy Polak wyssał z mlekiem matki – jako swoisty dar, przekazywany z pokolenia na pokolenie. Ten właśnie dar pozwolił nam przetrwać rozbiory, zbudować całkiem niezłą II RP i przeżyć pół wieku komunizmu.

Więc testowano na nas projekt, którego w historii świata wcześniej nie przerabiano, czyli jak pokojowo przejść od komunizmu do kapitalizmu. Nie było łatwo. Śmiem twierdzić, że każdy kto na przełomie lat 80/90 rzucił się w ten wir przedsiębiorczości, mógłby spokojnie napisać książkę o swoich przeżyciach. Nie inaczej jest ze mną. Widziałem powstające fortuny w ciągu pół roku i ich upadki w czasie jeszcze krótszym. Widziałem gigantyczne przekręty finansowe, gdzie jedna firma bogaciła się kosztem innej firmy – sam doświadczyłem takiego spektakularnego ciosu od wydawałoby się wiarygodnej spółki handlowej, która później okazała się zwykłą przykrywką dla zorganizowanej grupy przestępczej. Rany leczyłem kilka lat… Widziałem ten cały rodzący się kapitalizm, który z każdym rokiem stawał się coraz bardziej etatystyczny. W zasadzie tylko pierwsze dwa lata były prawdziwym rajem gospodarczym, później do głosu zaczęli dochodzić różni szarlatani, rodem z drugiej Solidarności i zaczęli z Polski robić wydmuszkę liberalnej gospodarki, z każdym rokiem bardziej socjalną. Widziałem zmieniające się i bogacące duże miasta, głównie na zachód od Wisły i coraz bardziej odstającą Polskę wschodnią. Zajęci nadrabianiem straconych przez komunizm lat, zapomnieliśmy o tej drugiej Polsce, która nie zdążyła w odpowiednim czasie wsiąść do właściwego pociągu, z przyczyn przecież różnych. Jedni po prostu żyli wspomnieniami, tkwiąc w czasach PRL, w której “wszystko było”, drudzy kompletnie nie rozumieli tej nowej Polski, bo niby skąd ją mieli rozumieć, skoro nikt im jej nie tłumaczył? Widziałem też w zasadzie od samego początku powstania III RP bezpardonową wojnę między niedawnymi przecież współbraćmi z opozycji solidarnościowej. Pamiętam doskonale, kiedy na tę scenę wszedł Jarosław Kaczyński – od początku z jednym i tym samym przekazem.

III RP kompromisem stała, co powszechnie uznawane jest za jej grzech główny. Ci o poglądach lewicowych narzekają, że kompromis z Kościołem był zbyt głęboki, ci o przekonaniach prawicowych oskarżają o zdradę narodową tych, którzy w jego zawieraniu brali udział, nie chcąc pamiętać, że wśród nich było wielu dzisiejszych wyznawców prawicowego odnowienia Polski. A Lech Kaczyński co tam robił? Tak, III RP była obarczona wieloma grzechami, ale nie kompromisy były złe, tylko część polityków, którzy świadomie wykorzystywali (i wykorzystują po dziś dzień) prawdziwy grzech pierworodny Trzeciej, czyli totalną abdykację w kwestii najważniejszej – edukacji. Bo hasło: “edukacja, głupcze!” zostało całkowicie odsunięte na bok, gdy Polacy dorabiali się i gonili Zachód, gdyż III RP tym właśnie była – państwem, w którym każdy Polak miał się odbić od szarości komuny, po to, by nie wstydzić się Polskości podczas wakacji czy podróży służbowych. III RP zapomniała o edukacji i to, a nie kompromisy, jest przyczyną zwycięstwa Czwartej. Żaden polityk nie przekonałby do swoich chorych haseł tylu wyborców, gdyby ci przerobili w szkołach choćby podstawy ekonomii i politologii.

Pamiętam budowanie podwalin pod nowoczesne państwo. Pamiętam Małą Konstytucję i dążenia Lecha Wałęsy do jej wykorzystania dla swoich wizji, pamiętam Lecha Falandysza, który interpretował jej zapisy, niczym orkiestrowy wirtuoz. To co dzisiaj robi Kaczyński i jego “prawnicy”, to żałosny spektakl prymitywizmu prawnego. Oni wszyscy mogliby czyścić buty Falandyszowi. Pamiętam też budowanie wspólnoty wokół Nowej Konstytucji, prawdziwy społeczny dialog różnych środowisk, który z dzisiejszymi manipulacjami prezydenta Dudy nie ma nic wspólnego. Pamiętam doskonale tę narodową dyskusję na temat preambuły do Konstytucji, aby znalazły się w niej zapisy dla każdego Polaka ważne. Każdego! Pamiętam walkę o rzecz w demokracji świętą – trójpodział władz, bo tylko takie państwo może być państwem bezpiecznym, odpornym na naturalną chęć dążenia polityków do władzy wszechobecnej i wszędobylskiej. Uczyliśmy się wszyscy tej zachodniej demokracji, pochodzącej wprost od barona de La Brède, znanego na świecie jako Monteskiusz. Władza polityczna nad obywatelami musi być hamowana i ograniczana, a tym hamulcem musi być władza trzecia – całkowicie niezależni od polityków sędziowie. Widziałem, jak władza ta oczyszczała swoje szeregi z komunistycznych złogów, widziałem jak budowali swój etos. Jestem realistą, wiem, że sędziowie nie są idealni, można im zarzucić sporo, ale powinniśmy im, jako społeczeństwo, pozwolić, aby sami ten etos zbudowali do końca. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie udawał, że w karygodnym procederze złodziejskiej reprywatyzacji brali udział także niektórzy sędziowie. Ale pamiętać trzeba, że działo się to również pod okiem polityków wszystkich opcji, a zamieszani w ten proces byli też urzędnicy, adwokaci i biegli sądowi z dziedziny obrotu nieruchomościami. Sędziowie mają dziś dużo do udowodnienia i powinniśmy pozwolić im się wykazać. Do dzisiaj też żaden Sejm nie uchwalił dużej Ustawy Reprywatyzacyjnej, bo małą uchwalił parlament poprzedniej kadencji za czasów koalicji PO/PSL.

Pamiętam dramat Tadeusza Mazowieckiego, gdy sromotnie i upokarzająco przegrywał z przybyszem z kosmosu, niejakim Stanem Tymińskim, machającym czarną teczką. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że podział na “złe elity III RP” i na “prawdziwych Polaków” będzie się pogłębiał z każdym rokiem. Mazowiecki nie rozumiał tego – wierzył, że Polacy to naród racjonalny i cierpliwy. Tymczasem suweren już wtedy miał inne wyobrażenia o mądrości i wyrozumiałości dla władzy. Niezliczone kłótnie, zakończone ostrym i jedynym możliwym rozwiązaniem – dymisją rządu Olszewskiego, doprowadziły do przekazania władzy po raz pierwszy w ręce postkomunistów, którzy przetrwali z rządami całą kadencję. Potem Polacy władzę przekazali w ręce związkowców z AWS i po raz pierwszy zobaczyliśmy wtedy jak wygląda rządzenie krajem z tylnego siedzenia, co zakończyło się po czterech latach powrotem do władzy SLD i zawsze chętnego do współrządzenia PSL, jednak tym razem z poparciem tak wysokim, że władza ta mogła nam zmienić nawet zimę w lato lub odwrotnie. Zaprzepaszczono przy okazji 4 lata wdrażania koniecznych i trudnych reform Premiera Buzka. Po drodze jeszcze, dzięki twardej polityce Lecha Wałęsy wyprowadziliśmy Armię Czerwoną z Polski, aby po kilku latach znaleźć się w NATO, a pod koniec drugich rządów SLD wejść do Unii Europejskiej, co było dla większości Polaków wyśnionym marzeniem. Gdy trzy lata później staliśmy się członkiem Układu z Schengen poczuliśmy prawdziwy zew wolności, pamiętam swój pierwszy wtedy przejazd przez granicę polsko-niemiecką bez zatrzymywania. Potem był wybór Jerzego Buzka na szefa Parlamentu Europejskiego i Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej, co stanowiło dowód uznania dla zasług Polski w jej wieloletnich dążeniach ku wolności. Gdy Tusk obejmował pierwszą, dwuipółletnią, kadencję szefa Rady, powiedział: “80 proc. moich rodaków głęboko wierzy w sens Unii Europejskiej i nie szuka alternatywy”. 2004, 2007, 2009 i 2014, to cezury pokazujące, że ostatecznie wyrwaliśmy się spod jarzma Wschodu. Dziś, po ponad dwóch latach rządów prawicy, możemy śmiało zapytać: czy naprawdę ostatecznie?

Pamiętam kolejny rozdział budowania III RP, jakim był gorąco popierany przez Polaków projekt POPiS. Czuło się wtedy prawdziwą nadzieję na zmianę, zwłaszcza, że rządy lewicy skończyły się wielkimi skandalami, związanymi z niszczeniem wielkich prywatnych firm, czy też aferą Rywina, która okazała się dla Polaków nie do przetrawienia. POPiS miał w sobie coś atrakcyjnego, nadzieję na połączenie dwóch obozów postsolidarnościowych, którym nie było już wtedy po drodze. Nadzieja ta okazała się jednak płonna i uniosła się w niebyt historii, niczym papierosowy dym. To był początek bardzo długiego procesu zmierzchu III RP. Najpierw pierwszy rząd PiS, który od razu pokazał prawdziwe intencje Kaczyńskiego, a potem wybór jego brata na prezydenta i oszałamiające: “melduję wykonanie zadania, panie prezesie”. To te słowa powinny służyć za prawdziwe wyjaśnienie przyczyn późniejszej katastrofy tupolewa, która z początkowej fazy wielkiego zjednoczenia narodu szybko przeszła w polskie piekło, umiejętnie podsycane do dziś.

Pamiętam też te kampanie wyborcze, pełne kłamstw, manipulacji i smrodu dziadka z Wermachtu – wiadomo było, że nie ma takiego świństwa, którego nie można byłoby użyć, aby wygrać wybory. Dwa lata wystarczyły, żeby podziękować PiS-owi i w euforii wybrać Platformę. Tuskowa filozofia ciepłej wody w kranie była wtedy lekiem na skołatane serca większości Polaków i niechybnie przeszłaby w fazę żwawszą, gdyby nie kryzys, jaki spadł na cywilizowany świat, niczym grom z jasnego nieba. Oczywistym było, że wszystkie plany dynamicznego rozwoju, ujednolicenia podatków i kilku jeszcze innych obietnic wyborczych można było schować do szuflad. Ważniejsze było to, jak przejść suchą nogą po tym wzburzonym morzu, dając Polakom poczucie bezpieczeństwa, gdy wokół padały jak kawki takie giganty jak Lehman Brothers, który działał blisko 160 lat. Rząd Platformy i PSL zajęty stabilizowaniem sytuacji zapomniał o tym, o czym nie pamiętano od początku III Rzeczpospolitej, czyli o tłumaczeniu ludziom po co robi się to, co robi (ilu wyborców wiedziało na przykład o całym programie prospołecznym rządów PO/PSL? O urlopach macierzyńskich i tacierzyńskich? O programie budowy żłobków i przedszkoli? O programie walki z ubóstwem?). Tusk myślał, jak sądzę, że Euro 2012 i tysiące kilometrów autostrad wystarczą. A PiS przyczajony czekał, umiejętnie wykorzystując ten błąd zaniechania, podsycał nastroje z każdym rokiem coraz bardziej. Aż wreszcie doszło do kulminacji, zwieńczonej ośmiorniczkami przy dobrym winie w pewnej znanej restauracji w Warszawie. Jak można było tak zaprzepaścić osiem, całkiem niezłych dla Polski, lat, przygotowując mocne podwaliny do rozdawnictwa, jakie zafundował potem Polsce PiS, przypisując sobie całe dobro?

Żółta karta należała się Platformie, była niczym ożywczy zdrój, niestety cios okazał się tak bolesny, że właściwie do dzisiaj trudno się Platformie pozbierać, czego wcale nie ułatwia wyrosła z jej drzewa Nowoczesna, która, bądźmy szczerzy, nie spełnia pokładanych w niej nadziei.

Można więc bez wahania powiedzieć, a ja jestem w pełni oddany temu poglądowi, że Polska doszła do punktu, skąd dalszy marsz nie przyniesie już żadnych korzyści narodowi. Nazwijmy rzeczy po imieniu – III RP dobiegła kresu swej historii dokładnie z dniem wyboru PiS w 2015 roku z nagrodą w postaci samodzielnych rządów. Nikomu do tej pory się to nie udało. III RP zapłaciła za wszystkie swoje błędy, które zostały tak mocno uwypuklone w zmanipulowanej kampanii wyborczej obozu prawicy, że zdołały przykryć jej niewątpliwe sukcesy. Grzech pierworodny – odłogiem położona edukacja za czasów wszystkich rządów lat 1989-2015 – dał o sobie znać w najbardziej dotkliwej formie, jaką są rządy obozu władzy, który nie liczy się z żadnymi standardami demokracji.

Wiemy już zatem, co było oczywiste dla mnie od dawna, że prezydent ostatecznie pogrzebał trójpodział władz, za moment pogrzebie też wolne od manipulacji wybory, a na koniec podpisze też wyrok na wolne, prywatne media, bo na tym polega deal zawarty z Kaczyńskim, którego elementem jest rząd Morawieckiego. I tylko ktoś bardzo naiwny lub niewyrobiony politycznie sądzić może, że cała ta “reforma” sądownictwa ma na celu poprawę losu obywatela. Jej prawdziwym celem jest rozprawa z opozycją, bo gdy cały wymiar sprawiedliwości jest w jednych rękach można wreszcie dokonać tej “dziejowej sprawiedliwości”, dokładnie tak samo, jak chcieli zrobić to komuniści.

To wszystko jest już dzisiaj jasne. Brak nam tylko jednego. Odpowiedzi na pytanie, co z tym wszystkim zamierza zrobić Opozycja, która zmuszona zostanie do ostatecznego zjednoczenia.

Dlatego…

 

Co dalej?

To najlepszy moment na atak, pod jednym wszakże warunkiem, że Opozycja dojrzała już do idei wspólnego frontu anty PiS. To dobry moment także dlatego, że główne partie opozycyjne są świeżo po wewnętrznych wyborach, co powinno tylko te partie wzmocnić (frakcji Petru w Nowoczesnej radzę przejść do PO). Odejść na plan dalszy mogą więc wszelkie swary i akademickie dyskusje o nowych twarzach w kierownictwie tych ugrupowań, które są zwykłą stratą czasu. To idealny moment, aby zrobić krok wyprzedzający działania prezydenta i rządu, czyli pociągnąć za sobą nie tylko elektorat własny, ale co najważniejsze, elektorat płynny, który od kilkunastu tygodni został przez PiS definitywnie porzucony. Obóz prawicowy co miał do rozdania już rozdał, teraz zaczyna kisić się we własnym sosie podziału owoców władzy i mówić wyłącznie do swoich. A moment, kiedy partia rządząca zaczyna mówić wyłącznie do własnego elektoratu, jest początkiem jej końca. Obóz władzy robi to od kilkunastu tygodni.

Jokerem w talii kart Opozycji powinno być hasło budowy V Rzeczpospolitej, całkowicie nowej Polski po PiS-ie. Francja ma swoją V Republikę (nie mówię, że to ona ma być wzorem), my możemy mieć swoją V RP, z wyraźnie nakreślonymi standardami demokracji liberalnej i wyraźnym rozdziałem państwa od kościoła, ale gwarantującą byt każdemu. Ten projekt powinien połączyć wszystkich, którym na sercu leży dobro Polski. O walorach integrujących i podnoszących poparcie nie wspomnę.

Dość więc już tego biadolenia! Wiadomo, że Kaczyński zrealizuje wszystko, co zamierzał od lat i żadne protesty już tego nie zmienią. Naród chce dostać na noworoczny stół prezent od Opozycji, którym powinno być coś, co jest w stanie porwać ludzi. Same protesty, choć bardzo ważne w warstwie jednoczenia poglądów, to za mało.

Dajcie Polakom nową ideę!

Śladem Andrzeja Olechowskiego rzucam i promuję to hasło od jakiegoś czasu. Przedstawcie Polakom plan na “co dalej”. To nie może być klajstrowanie III RP, czy naprawianie IV, to musi być coś nowego, konkretnego i jasno opisanego.

Chcemy wygrać wybory? Weźmy się za bary z tą ideą.

Oto moja prywatna lista propozycji i sugestii, rozszerzona i rozbudowana, względem moich wcześniejszych tekstów na ten temat.

1. Wyraźny podział kompetencji władz. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźny podział kompetencji pomiędzy ośrodkami władzy. Tak, niby jest on wyraźnie zaznaczony, ale pamiętajmy, że to co jest oczywiste dla profesora czy doktora prawa, nie musi być jasne dla zwykłego Polaka, a prawo powinno być jasne i oczywiste, aby unikać jego beznamiętnego naginania. Jak pokazuje rzeczywistość także dla wykształconych przecież publicystów prawicowych nie jest to klarowne (choć wiem, że większość z nich po prostu cynicznie gra, udając, że PiS nie łamie Konstytucji).

2. Jasne kryteria wyboru władzy sądowniczej. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźne kompetencje dotyczące wyboru władzy sądowniczej. Niech będzie jasno napisane kto i ilu wybiera członków do KRS. Tak, Konstytucję trzeba czytać całościowo, bez wyrywkowej interpretacji jej zapisów, ale zmiana ta niczego nie pogorszy, a jedynie na lata wytrąci argumenty tym wszystkim, którzy będą chcieli  Konstytucję naginać i łamać jeszcze bardziej. Mówiąc krótko: niech jasno będzie zapisany trójpodział władz.

3. Wybór członków najważniejszych instytucji w Państwie. Wprowadzić trzeba, jako zasadę naczelną wyboru do wszystkich ważnych instytucji państwowych, większość 3/5 głosów jako warunek obligatoryjny bez żadnych innych opcji, co wymusi dogadywanie się rządzących z opozycją. Tworzenie fikcji w postaci “jeśli nie uda się wyłonić większością 3/5 głosów, to wyłaniamy ją większością zwykłą”, jest po prostu kpiną. Nie obawiałbym się paraliżu, gdyż każda władza do rządzenia potrzebuje tych instytucji, więc będzie zmuszona do kompromisów. Jest wtedy szansa na złagodzenie tej latami trwającej plemiennej wojny. Dobry kompromis to nic złego.

4. Izba Kontrolna w Sądzie Najwyższym. Zgoda, stworzyć trzeba w Sądzie Najwyższym izbę kontroli sędziów, ale niech będzie ona złożona z równej liczby sędziów powoływanych przez przedstawicieli III władzy, parlament i prezydenta. Dajmy sobie spokój z ławnikami, nie twórzmy sądów ludowych. Niech taka izba powstanie. Sposób jej powołania da względną równowagę w tej izbie, a jednocześnie spełni oczekiwania części społeczeństwa. Niech i trzecia władza podlega kontroli.

5. Prokuratura i rząd to muszą być dwie odrębne instytucje. Oddzielić należy prokuraturę od rządu, ale dając jej jeszcze większą niezależność, niż było to za rządów PO/PSL. Prokurator generalny powinien być wyłaniany w wyborach powszechnych podczas wyborów parlamentarnych.

6. Niezależność religii od państwa. Religia niech będzie religią a nie polityką. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźny i jednoznaczny rozdział kościołów od państwa. Zapisanie tego w Konstytucji zakończy niekończące się wojny religijne w Polsce.

7. Kompromis aborcyjny. Kompromis aborcyjny (ten, który obowiązuje obecnie) powinien być zapisany w Konstytucji, aby zdecydowanie utrudnić ciągłą grę tym tematem, zarówno przez lewicę jak i prawicę. Zapisanie tego w Ustawie Zasadniczej powinno także zakończyć niekończącą się dyskusję na ten temat.

8. Rada Podręczników i Rada Mediów. Stworzyć trzeba Radę Podręczników Szkolnych oraz Radę Mediów, aby czuwały nad właściwymi treściami w podręcznikach szkolnych i pluralizmem w mediach. Wybór członków tych Rad niech odbywa się według generalnej zasady większości 3/5. KRRiT niech odejdzie do annałów historii. Ciągła gra historią – także.

9. Sędziowie Pokoju. Wprowadzić trzeba w sądach sędziów pokoju do rozstrzygania drobnych spraw, obligatoryjną darmową mediację, niższe opłaty sądowe i prostsze zasady skargi nadzwyczajnej do SN w przypadku gdy wyroki obu instancji różnią się zasadniczo. Ten ostatni postulat można uregulować odpowiednią zmianą w Kodeksie Postępowania Cywilnego, tworząc swoistą III instancję postępowania. W procedurze karnej można by uczynić podobnie. Kasacja wyroku obecnie jeszcze obowiązująca to zwykła fikcja, a skarga nadzwyczajna proponowana przez prezydenta, to ponury żart z prawa.

10. Polityka pomnikowa. Postawić trzeba w Warszawie (i tylko w Warszawie) pomnik Lechowi Kaczyńskiemu, ale jednocześnie z gwarancją, że pomnik też będzie miał Lech Wałęsa. Tym samym zakończyć ten niekończący się spektakl smoleńską grą.

11. Wybory. Wprowadzić z powrotem JOW-y w wyborach samorządowych w każdej gminie z wyjątkiem wyborów do sejmików wojewódzkich. Wyborami niech zajmują się sędziowie a nie politycy.

12. IPN i przejęcie narracji historycznej. Zapisać trzeba jasne kompetencje Instytutowi Pamięci Narodowej, nie likwidować. Niech zajmie się też wiarygodną i kompetentną oceną III RP. Żadnego mieszania polityki z historią. Członków do Rady IPN niech wybiera Sejm większością 3/5. Ministerstwo Kultury powinno przygotować kampanię społeczną odkłamującą historię z narracją historyczną akceptowalną także dla zwolenników “większego znaczenia Polski w historii świata”.

13. Ustawa o zgromadzeniach. Przywrócić trzeba obywatelom prawo do zgromadzeń. Ale rozróby pacyfikować w zarodku i bezwzględnie. Ochrona własności prywatnej, samorządowej i państwowej winna być nadrzędna.

14. Służba Cywilna. Zapisać trzeba w Konstytucji zasady funkcjonowania Służby Cywilnej jako kuźni kadr państwowych. Urzędnik powinien być wysokiej klasy specjalistą. Czym wyższy urząd, tym większy stopień specjalizacji.

15. Obrót ziemią. Dać trzeba konstytucyjne gwarancje dotyczące obrotu ziemią jak każdą własnością prywatną. Żadnych ograniczeń, a zwłaszcza faworyzowania Kościołów.

16. Reprywatyzacja. Uchwalić trzeba wreszcie ustawę reprywatyzacyjną. Dość tej fikcji. Prawa lokatorów winny być tak samo chronione jak prawa spadkowe i właścicielskie, zaś sądy powinny rozstrzygać czy dany właściciel kamienicy nie nadużywa władzy nad lokatorami, windując czynsze ponad rynkową wartość w danym mieście.

17. Ochrona przyrody. Przyroda powinna być chroniona konstytucyjnie. Widocznie w Polsce tak trzeba.

18. Organizacje pozarządowe. Dać trzeba gwarancję niezależności organizacjom pozarządowym. To także powinno być prawo zapisane w Konstytucji.

19. In vitro. Zagwarantować trzeba także konstytucyjne prawo obywatela do programu in vitro. Państwo powinno ten program finansować, jako jeden z programów demograficznych.

20. Związki partnerskie. Konstytucja powinna je gwarantować. W demokracji liberalnej nie ma żadnego powodu, aby ta kwestia nie była uregulowana. Adopcja dzieci w związkach partnerskich powinna zostać także uregulowana w myśl zasady, że każdy obywatel jest wobec prawa równy. Odpowiednie ministerstwo powinno wdrożyć wielką kampanię informacyjno-edukacyjną na ten temat.

21. Szkoły. Zagwarantować trzeba konstytucyjny podział na szkoły państwowe, prywatne i wyznaniowe. Ze szkół państwowych musi zniknąć “obowiązkowa” religia (która obowiązkowa póki co nie jest, ale tylko teoretycznie) i krzyże ze ścian – nauka religii niech będzie autentycznie dobrowolna, a w salce do jej nauki niech wiszą symbole wszystkich najważniejszych kultów. Nauczać trzeba o każdej ważniejszej religii światowej. W pozostałych typach szkół (prywatnych czy wyznaniowych) niech będzie zagwarantowana swoboda wyboru, jakiej religii będzie się nauczać lub czy w ogóle będzie się jej uczyć.

22. Wsparcie najbiedniejszych, czyli nowy program 500+. Zagwarantować trzeba konstytucyjny obowiązek wspierania najbiedniejszych oraz samotnych matek i rodzin wielodzietnych. Należy zapisać minimum gwarantowane jako procent PKB, aby państwo miało obowiązek dzielić się wzrostem gospodarczym z tymi, którzy tego naprawdę potrzebują. Odpowiednia ustawa powinna określać dokładnie zasadny pomocy, aby unikać bezczelnego rozdawnictwa na kredyt, jako formy kupowania głosów wyborczych.

23. Program wsparcia osób starszych. Państwo, które nie dba o osoby najstarsze, jest państwem wstydu. Oddziały geriatryczne powinny być powszechne w całym kraju, a wybrane leki dla seniorów faktycznie muszą być bezpłatne. V RP powinna także stworzyć program tanich kredytów dla przedsiębiorców, którzy chcieliby otwierać specjalistyczne domy opieki dla seniorów. Opłaty za pobyt w tych placówkach także powinny być wspierane przez państwo. Opieka nad seniorami jest tak samo ważna, jak tworzenie programów prodemograficznych.

24. Program budowy mieszkań. Bank Gospodarstwa Krajowego niech wprowadzi program tanich (dotowanych przez państwo) kredytów inwestycyjnych dla deweloperów. Ziemia kupowana pod budownictwo mieszkaniowe powinna być także dotowana z budżetu. Wszystko po to, aby koszt budowy mieszkań był jak najniższy.

25. Program budowy żłobków i przedszkoli. Ze środków zaoszczędzonych na nowym programie 500+ należy budować nowe żłobki i przedszkola, a czesne w tych instytucjach należy także dotować, aby młode matki mogły jak najszybciej wracać do aktywności zawodowej, co przyniesie kolejne oszczędności w wydatkach państwa na ZUS.

26. Wielki program prywatyzacji spółek skarbu państwa. Gros środków na cele społeczne musi pochodzić ze sprywatyzowanych spółek skarbu państwa. W rękach państwowych powinny zostać tylko same strategiczne spółki (głównie stricte zbrojeniowe). Pozostałe powinny zostać sprywatyzowane poprzez publiczną sprzedaż na Giełdzie Papierów Wartościowych. To jedyny uczciwy sposób prywatyzowania. Ministerstwo Skarbu powinno przygotować wielką kampanię informacyjno-edukacyjną na ten temat. Sprywatyzowane spółki wnosiłyby więcej środków do budżetu, a przede wszystkim ukrócone zostałoby polityczne rozdawnictwo stanowisk.

27. Wiek emerytalny. Wiek ten trzeba podnieść do 70 lat dla mężczyzn i 67 lat dla kobiet – to jedyna gwarancja, że państwo nie upadnie za lat kilka. Ale jednocześnie wprowadzić trzeba rozwiązania dla osób, które chciałby skorzystać ze wcześniejszej emerytury, zaznaczając jednak, że jej wysokość będzie ograniczona. Społeczeństwa żyją coraz dłużej, rośnie armia osób zawodowo nieczynnych. Państwo nie powinno także ograniczać aktywności zawodowej emerytom.

28. Konstytucja dla biznesu. Stworzyć trzeba rzetelną i realną Konstytucję Dla Biznesu, uprościć maksymalnie system podatkowy, ujednolicić VAT, a środki uzyskane w ten sposób przeznaczyć na pomoc najbardziej potrzebującym, tak aby program pomocowy nie był w istocie kredytem do spłaty przez przyszłe pokolenia. Nie utrudniać życia przedsiębiorcom. Stworzyć program finansowania inwestycji przedsięwzięć gospodarczych, pamiętając, że to małe i średnie firmy prywatne generują najwyższy dochód państwa.

29. Trybunał Konstytucyjny. Przywrócić trzeba Trybunał Konstytucyjny do życia. Wybrani prawidłowo sędziowie niech zastąpią dublerów, a nowi niech będą wybierani według zasady 3/5. Trybunał to jedyna instytucja hamująca zapędy polityków.

30. Rozliczenie polityków za łamanie Konstytucji. Aby V RP nie była obarczona grzechem zaniechania u jej zarania, niezbędne jest postawienie polityków, którzy dopuścili się złamania Konstytucji przed Trybunałem Stanu. Jest to także niezbędne dla poszanowania prawa, którego wymaga się od zwykłych obywateli.

Zapewne można by te propozycje zapisać inaczej, zapewne można by je jeszcze rozszerzyć o inne, ważne kwestie. Ale nie o szczegóły idzie. Idzie o danie ludziom nadziei, że jest plan na Polskę po PiS-ie, i że to nie jest plan naprawy czegoś, czego się już naprawić nie da i czegoś, co tak naprawdę nie spełniało oczekiwań większości Polaków. Tę potrzebę widać było już u schyłku drugiego rządu PO/PSL. Kaczyński to rozumiał i taką propozycję Polakom złożył, ale Kaczyński nie rozumie współczesnego świata. Jego pomysłem na państwo, jest państwo wszechmocne, omnipotentne, a tym samym z innej epoki.

V Rzeczpospolita powinna być państwem z jednej strony nowoczesnym i liberalnym, ale gwarantować też powinna bezpieczeństwo tym wszystkim, którzy we współczesnym świecie nie mogą się odnaleźć. I powinno być to konstytucyjnie gwarantowane. Polska będzie potrzebować odnowy, rządy obozu prawicy nie będą dobre – mimo miliardów wydawanych na propagandę sukcesu, nie da się w nieskończoność zaklinać rzeczywistości.

Twierdzę, że narracja dotycząca rujnowania państwa prawa nie przynosi już efektów. Coraz więcej ludzi rozumie, że Kaczyński zagarnął wszystkie frukty i zrobi wiele, aby ich nie oddać. Coraz więcej osób patrzy na to ze smutkiem, brak niektórym wiary, że da się to odkręcić. Dlatego konieczne jest wyprzedzenie, a tym wyprzedzeniem musi być coś, co będzie też wyzwaniem intelektualnym na tyle dużym, aby można było zebrać wokół tego projektu 2/3 głosów w przyszłym Sejmie w celu urealnienia Konstytucji oraz aby możliwe było jej zatwierdzenie w drodze Referendum. W 2019 roku przypadnie okrągła 30 rocznica odzyskania wolności, a to byłby idealny moment na rozpoczęcie procesu odnowy państwa, zapoczątkowanego zwycięstwem wyborczym Opozycji. Proponuję 30 zasad nowego państwa na 30-lecie wolności. Tak powinna powstać V Rzeczpospolita Polska.

Pora najwyższa zrozumieć, że nie da się inaczej pokonać Kaczyńskiego.

 

Good night and good luck.

 

Pisane w dniach 18-27.12.2017 roku.

 

 

 

Historia to nie pieśń wolności :)

Agnieszka Rosner („Res Publica Nowa”): W trakcie wystąpienia w Fundacji Batorego mówił pan, że liberalizm istnieje po to, by bronić ludzi przed politycznymi marzeniami innych ludzi. Co w takim razie z nadzieją? Obserwujemy przecież wyjątkowo silną potrzebę politycznej nadziei.

Michael Ignatieff: Owszem, liberalizm ma bronić przed politycznymi fantazjami. W tym znaczeniu byłby to pewien rodzaj „liberalizmu strachu”, którego celem jest ochrona przed najgorszym, rozumianym tu jako przemoc, wojna domowa czy tyrania. Jeżeli udaje się przed tym ustrzec, to już bardzo wiele. W ten sposób powiększa się przestrzeń nadziei.

Liberalizm zwraca jednak mniejszą uwagę na nadzieję w wymiarze indywidualnym. Choć prywatnie chcę, aby moje dzieci były zdrowe, aby moja kariera rozwijała się odpowiednio. Mam nadzieję, że jeżeli mi się poszczęści, będę miał wnuki, że nic złego nie stanie się mojej żonie, że nie zachoruję. Lubię, gdy nadzieja jest konkretna, praktyczna. Nie sposób bez niej żyć. Chcę również żyć w społeczeństwie, gdzie zapobiega się nieszczęściom. W kraju gdzie istnieje poczucie, że polityka nie ma znaczenia, zapomina się o niej, bo nic dramatycznego nie może się wydarzyć.

Odpowiedź na to pytanie jest zatem dosyć skomplikowana. Wydaje mi się, że liberalizm chce stworzyć wystarczająco stabilne struktury instytucjonalne, aby powstrzymać przemoc i tyranię, tak aby każdy rodzaj nadziei mógł się rozwijać – zarówno wspólnotowy jak i indywidualny. Kiedy liberalnemu społeczeństwu udaje się tego dokonać, jego zadanie jest wypełnione. Nie podoba mi się jednak, gdy pojęcie nadziei jest zbytnio generalizowane, gdy staje się zbyt abstrakcyjne.

Jestem mocnym indywidualistą moralnym. Wydaje mi się, że w polityce chodzi o wolność jednostki. Wolność każdego z osobna jest bardzo różna, każdy chce w życiu osiągnąć co innego. Więc chodzi o to, aby uzyskać ramy instytucjonalne dla realizacji indywidualnych nadziei i pragnień. A to nie jest popularne podejście. Konserwatyści go nie lubią, bo nie oddaje należytego hołdu tradycji i przeszłości. Socjaliści go nie lubią, bo nie ma w nim miejsca dla dążenia do kolektywnej przyszłości. Dlatego wydaje mi się, że liberalizm jest w tym względzie dosyć specyficzny. I nie ubolewam nad tym.

Veronika Pehe („Krytyka Polityczna”): W swojej najnowszej książce pt. „The Ordinary Virtues: Moral Order in a Divided World” pisze pan o prawach człowieka i języku prawa. Język ten jest nierozłącznie związany z liberalizmem, a jednak w trakcie pracy nad książką spotkał pan wiele osób, dla których jest on niezrozumiały, niewiele dla nich znaczy. Co z tego wynika?

Jestem gorliwym obrońcą praw konstytucyjnych w każdym kraju. Jeżeli zastanowić się, dlaczego w USA Trump w wielu przypadkach jest mimo wszystko powstrzymywany, łatwo dostrzec, że istnieją tam silne hamulce w postaci konstytucji. Zdecydowanie bardziej sceptyczny jestem wobec tego, jak egzekwowane są prawa człowieka w skali globu, brakuje tu bowiem jakiegoś rodzaju pasa transmisyjnego umożliwiającego dystrybucję praw ponad granicami. To nie ruch międzynarodowych praw człowieka powstrzymuje Trumpa, ale amerykańska konstytucja.

Inną rzeczą, którą liberałowie muszą zrozumieć, jest to, że język prawa nie jest tożsamy z językiem etyki czy też językiem rozmaitych koncepcji dobra. To się odnosi do mojej poprzedniej odpowiedzi – prawa jedynie tworzą strukturę, w ramach której pani, jako młoda kobieta, może być bezpieczna, mieć aspiracje, być traktowana na równi z każdą inną osobą. Gdybym panią skrzywdził, może pani mnie pozwać i wsadzić do więzienia. Czym jest dla pani dobro, to już zupełnie inne pytanie.

Mocną stroną liberalizmu jest to, że nie definiuje, czym jest dobro. Pozostawia tę kwestię jednostce. Istnieją różne, konkurencyjne koncepcje dobra. Niektórzy mogą definiować dobro za pomocą języka religii odnosząc się do poświęceń, służby Bogu. Dla innych to podejście będzie szalone. Jednak wszystkie te dobra, zakładając, że znajdują się one w ramach prawa, zasługują na równy szacunek.

Kolejną rzeczą, jaką odkryłem pracując nad książką, jest to, że przyjmujemy globalizację za oczywistość i zakładamy, że moralna globalizacja idzie z nią w parze. Wydaje nam się, że prawa człowieka są uniwersalnie uznawane, są częścią naszych codziennych rozmów.

Podczas podróży do brazylijskich faweli czy do nielegalnych osiedli w południowej Afryce przekonałem się, że gdy ludzie mają nazwać to, co ma dla nich znaczenie, nie używają języka praw człowieka. Nie chodzi o to czy powinni to robić, po prostu tego nie robią, to czysta obserwacja. Wszyscy biedacy, których spotkałem, mówią za to: „Moje życie ma znaczenie. Nie można mnie traktować jak śmiecia”. W tym sensie mamy do czynienia z postimperialnym światem. Żaden biały mężczyzna z klasy średniej nie uważa już, że urodziliśmy się z prawem do rządzenia. Tymczasem w 1945 roku, a w tamtej epoce byłbym obywatelem brytyjskim, zapewne byłbym przekonany, że jestem skazany na rządzenie. To wszystko się skończyło. I to wspaniale!

To jest właśnie rewolucja praw, a nie to, że ludzie używają charakterystycznego dlań języka. Czują, że mają znaczenie jako jednostki. Rewolucja samostanowienia, dekolonizacja imperiów oznacza, że obywatele krajów w Afryce czy Azji, które były koloniami, myślą dziś: „mój kraj ma znaczenie”, a w konsekwencji: „ja mam znaczenie”. To olbrzymie zmiany! Z jednej strony nikt nie używa międzynarodowych praw człowieka, bo jest to język ekspertów i ważniaków, ale z drugiej strony wszyscy ludzie, których spotkałem, mają poczucie przysługującej im moralnej wartości.

Wydaje mi się, że to relatywnie nowe zjawisko, które wynika z rewolucji samostanowienia i dekolonizacji. To ogromnie istotne, szczególnie dla kobiet. Jeszcze 40 lat temu w wielu miejscach, które odwiedziłem, kobiety nie miałyby prawa ze mną rozmawiać. To się zaczyna zmieniać. Zwykle pesymistycznie podchodzę do świata, ale to odkrycie było dla mnie bardzo budujące.

Leszek Jażdżewski („Liberté!”): W jakim stopniu triumf liberalizmu i liberalnej demokracji w wymiarze światowym, szczególnie po roku 1989, wynikał z kontekstu polityczno-ekonomicznego? Czy społeczeństwo, w którym demokracja liberalna jest możliwa nie znika nam właśnie z oczu?

Tak, uważam, że liberalizm w który wierzę, tzn. coś w rodzaju liberalizmu społecznego dobrobytu, w którym zawierają się silne państwa, silne instytucje, wsparcie dla regulowanego przez państwo kapitalizmu, jest produktem pewnego okresu w historii, tj. powojennych lat 1945–1973. Po tym okresie zaczął się on rozpadać, społeczeństwa stały się neoliberalne, a nierówności rosły. Liberalizm nie jest permanentny ani ahistoryczny, zmienia się.

Wielki, dziewiętnastowieczny rosyjski socjalista Alexander Hercen, powiedział że „historia nie ma libretta”. Bardzo często przywołuję te słowa. Liberał nie może myśleć, że historia to pieśń wolności. Pomysł, że demokracja liberalna zwyciężyła po 1989 roku jest niedorzeczny. Co się stało po 1989 roku? Niedługo po zaprowadzeniu demokracji w Jugosławii wybuchła wojna, w której zginęło 250 tys. ludzi, podczas której przeprowadzano czystki etniczne. Demokracja w Rosji szybko przemieniła się w kleptokrację. Wolność w Chinach skończyła się w ten sposób, że ludzie byli rozjeżdżani przez czołgi.

Demokracja jest coraz bardziej powszechna, ale w niektórych miejscach zrobiono krok w tył. Nie istnieje więc uniwersalnie działający model. Potrzebujemy pełniejszego zrozumienia historii i pokory wobec niej. Musimy się uwolnić szczególnie od dwóch mitów: że historia jest po naszej stronie, i że usadowiła się z naszymi politycznymi przeciwnikami. Historia nie jest po stronie Orbána, Kaczyńskiego, Putina czy Xi Jinpinga. Tak samo jak nie jest po naszej. Jest po niczyjej stronie.

Historia zależy od tego, co sami robimy. Marks miał tutaj rację. To my tworzymy historię, ale nie tak, jak tego sobie życzymy. To pesymistyczny wniosek dla demokracji liberalnej, co dziś wydaje się być odwrotnością wcześniejszego przesadnego optymizmu. Zastąpiliśmy jeden mit historyczny innym. Zastąpiliśmy utopię dystopią, a przecież obie te opowieści są fałszywe.

Nie jestem wcale przesadnie pesymistyczny, choćby w polskim przypadku. Utyskiwanie, że jest już po wszystkim, jest dla mnie nie do zaakceptowania. Nie mówię, że to łatwe, wiem, że tak nie jest. Ale ta historia jeszcze się nie zamknęła. Tak naprawdę jeszcze się dobrze nie zaczęła! Nikt nie twierdzi, że transformacja jest łatwa. Przecież ten kraj został rozbity w pył przez nazistowską okupację, eksterminację, a niemal 50 lat reżimu komunistycznego pozostawiło okropną spuściznę.

Na ironię historii zakrawa więc fakt, że współcześni antykomuniści są bardziej bolszewiccy od ludzi, przeciwko którym występują. Orbán w swoim podejściu do władzy jest bolszwikiem, co wcale nie przekreśla jego antykomunizmu! Dlaczego nas to dziwi? Wszyscy jesteśmy więźniami pewnych wyobrażeń. Ja jestem więźniem iluzji, w których wyrosłem w latach czterdziestych i pięćdziesiątych w pokojowej Kanadzie. Kaczyński i Orbán zostali stworzeni przez zupełnie inny system. Należy więc dobrze rozumieć historię, ale nie zakładać, że prowadzi nas ona prosto do piekła. Nie wiemy tego! To nieokreśloność historii, fakt, że możemy ją kształtować, daje nam nadzieję.

VP: Być może dojdzie do umowy pomiędzy CEU i rządem węgierskim, co napawa nas nadzieją. Chciałabym się odwołać do pana doświadczenia w postępowaniu z nieliberalnym reżimem, czego można się z tego procesu nauczyć?

Chociaż zrobiliśmy pewien postęp, na razie nie udało się osiągnąć ostatecznego porozumienia z węgierską stroną. Dopóki się to nie stanie, nie mogę powiedzieć, że wyszliśmy na prostą. Lekcje, które z tego wypływają, nie są skomplikowane. Jeżeli cenisz sobie wolność, musisz jej bronić. Musisz wstać, wyjść na ulicę razem z innymi i być częścią polityki. Musisz namówić innych ludzi, instytucje, aby byli razem z tobą. Należy mieć poczucie swojej własnej istotności.

Brałem udział w ceremonii inauguracji roku akademickiego w SWPS i było to bardzo interesujące doświadczenie. Polscy akademicy noszą te wszystkie dziwaczne stroje, łańcuchy. To nieco niedorzeczne, ale również bardzo poruszające. Te fantazyjne stroje mówią nam: rządy przychodzą i odchodzą, dobre czy złe, my przetrwamy je wszystkie. Nie zadzierajcie z nami. W Polsce uniwersytety trwają przecież od XIV wieku.

Podczas walki o CEU poczułem, że bronimy najstarszych instytucji w Europie. Sorbona, Oksford, Bolonia, miejsca, które mają po tysiąc lat. Nasz uniwersytet ma jedynie 26 lat, ale jesteśmy częścią czegoś, co jest jednym z największych osiągnięć Europy. To Europa stworzyła to, co określamy jako społeczność uczonych , tzn. samorządna grupa kobiet i mężczyzn, która tworzy swoje zasady. To przecież sedno demokracji.

Kiedy sprzeciwiasz się małostkowym tyranom i awanturnikom, musisz stać o własnych nogach i pokazać swoją wartość. Tak samo jest w przypadku dziennikarstwa. Macie za sobą 250 lat tradycji niezależnego, europejskiego dziennikarstwa. Reprezentujecie sobą tę tradycję. Kiedy sędziowie zakładają swoje szaty, to nie chodzi im o zwykłe przebieranki, wyrażają w ten sposób tradycje instytucji. Należy więc rozumieć te tradycje i ich bronić.

Istotna część naszej wolności wywodzi się z naszej niezgody na działania zwyczajnych złodziei, którzy chcą zniszczyć te instytucje. Jest wiele powodów, dla których ludzie decydują się walczyć, bronić wartości, ale często to po prostu gniew lub duma z instytucji. Jesteście dziennikarzami, to wspaniała profesja. Ma swoją godność, znaczenie. Jesteście częścią demokracji. Musicie czuć, że nie wolno z wami pogrywać.

Ja to czułem podczas walki o CEU. Nie uważam, że była to najważniejsza rzecz na świecie, ale miałem przeświadczenie, że jest ważna. Nie walczę dla siebie, walczę w imieniu całej tradycji. Jestem więc całkiem konserwatywny w tym względzie. Uważam, że obrona i przetrwanie liberalizmu często zależy od zakorzenienia w społeczeństwie bardzo starych tradycji i gotowości do ich obrony. W Polsce również macie takie tradycje. Na zakończenie mojego wystąpienia na SWPS przeczytałem wiersz Miłosza. To część wspaniałej tradycji wolności, która inspiruje ludzi na całym świecie.

AR: Nadziei należy upatrywać w tradycji?

Nadzieja jest tradycją. Nieustannie odnawia wiarę w instytucje. Widzę nadzieję na przyszłość, która zależy od wiary w przeszłość. Naprawdę tak uważam. Dlaczego zależy mi na mojej rodzinie? Ponieważ mój ojciec i moja matka byli dobrymi rodzicami, a za nimi stało doświadczenie poprzednich pokoleń dobrych ojców i matek. Z tego bierze się siła. Jej część jest zupełnie konserwatywna.

Zawsze dziwi mnie, że liberałowie wstydzą się być patriotami. Nie rozumiem tego. Macie wiele powodów, aby być dumnymi z tego, że jesteście Polakami. Nigdy nie wolno zrzec się języka dumy na rzecz innych ruchów politycznych. To przecież też wasz kraj. Zostałem kiedyś politycznie pokonany przez człowieka, który lepiej potrafił odpowiedzieć na pytanie, co to znaczy być Kanadyjczykiem. Taki jest sens politycznej walki, trzeba być otwartym i powiedzieć jasno: to jest również mój kraj.

Michael Ignatieff – pisarz, historyk, polityk kanadyjski, rektor Central European University (CEU) w Budapeszcie, foto: Georges Alexandar/Wikipedia, CC BY 2.0

Tytuł, lead i skróty od redakcji.

Polityka historyczna czasu dobrej zmiany :)

Tekst w skróconej wersji ukazał się w XXVII numerze Liberté! „Twój biznes – Polska”. Cały numer do kupienia w e-sklepie.

Jesteśmy od paru lat bombardowani tym pojęciem, a ma ono liczne mankamenty. Z reguły zubaża, kanalizuje myśl o historii na kilku-kilkunastu zagadnieniach, dryfuje w kierunku propagandy. Zamiast zachęcać obywateli do intelektualnego wzmożenia, najczęściej schlebia czasowym gustom i podbudowuje pustą, bezrefleksyjną dumę. Wbrew pozorom nie sprzyja patriotyzmowi, bo mutyluje go i pozbawia głębi. W dodatku najczęściej okazuje się nieefektywna.

Jesteśmy jednak zmuszeni konfrontować się z popularnością tego pojęcia i, nim politycy zdadzą sobie sprawę z potrzeby głębszego myślenia o historii, trzeba mierzyć się ze skutkami i rozważać konsekwencje. Obóz obecnie polską rządzący politykę historyczną afirmuje, bierze na swoje sztandary i próbuje jej używać jako narzędzia sprawowania władzy. Nic w tym dziwnego, bo to i osprzęt, wydawałoby się, nader użyteczny dla realizacji programu, a i historia jest dla ekipy dobrej zmiany bezsprzecznie istotna w kontekście programu i własnego umiejscowienia się na scenie politycznej.

Opis polityki historycznej Prawa i Sprawiedliwości et consortes nastręcza trudności. Co należy traktować jako jej podstawy i sposoby wyrażania? Czy enuncjacje naukowe, programowe i publicystyczne, czy wypowiedzi polityków? Czy większe znaczenie mają deklaracje spokojnych intelektualistów z obrzeży, czy okrzyki harcowników polityki? Jeśli polityka historyczna jest tym czym jest, a więc przekazem historii realizowanym przez polityków i odbieranym przez społeczeństwo, trzeba zaczerpnąć z każdego z elementów i z konieczności dokonać selekcji z każdej z grup, pamiętając przy tym o ich niejednakowym społecznym posłuchu.

Cechy konstytutywne

Krótka generalna charakterystyka niesie w sobie niebezpieczeństwo przesadnych uogólnień, ale pewne cechy można wskazać bez ryzyka błędu. Pierwszą, rzecz pewnie oczywista, jest polonocentryzm w sensie skupienia się zasadniczo na historii Polski. To naturalne, jako że mówimy o polskim rządzie, a ten powinien szczególnie interesować się przeszłością krajową, jest to jednak skupienie specyficzne. Jednolita opowieść o naszej historii ma dla PiS konkretny charakter, często rozumiany jako unikatowy. Historia kraju pojmowana przeważnie jako dzieje narodu, z kontekstowymi ledwie ekskursami – tam gdzie warto to podkreślać – do wielokulturowości z epok dawniejszych, jest punktem odniesienia do całości historii, a motywy są wybierane selektywnie i tylko tam, gdzie wydają się potrzebne. Pomysły pisowskiego koalicjanta z lat 2005–2007 na rozdzielenie w edukacji szkolnej historii Polski i powszechnej wpisywały się w tę logikę.

Pod względem rozłożenia akcentów, zarówno w upamiętnianiu jak i edukacji, wyraźnie widać skupienie na martyrologii. Upamiętnianie ofiar jest, jak wspomniałem wyżej, rzeczą zasadną i potrzebną, ale szerokie wspominanie zaszłości ma tutaj jeszcze inne, polityczne znaczenie. Wpisuje się w ogólną wizję Polski krzywdzonej i porzuconej, od czego wygodnie jest snuć paralele do bieżącej polityki. Większe zainteresowanie historią najnowszą przekaz taki niewątpliwie ułatwia. Sama instytucja Instytutu Pamięci Narodowej w obecnym jego ustawowym kształcie daje w polityce pamięci prymat ostatnim dekadom nad wcześniejszymi okresami, a żadna inna istniejąca czy powoływana państwowa agenda, nie licząc autonomicznie przecież jak dotąd działających uniwersytetów, nie może równać się z IPN siłą oddziaływania i stopniem państwowego poparcia.

Z martyrologizmu i specyficznie pojmowanej wizji dziejowej wynika pobrzmiewający tu i ówdzie, nieraz dość dosadnie – co nie znaczy, że całkowicie serio brany – tembr mesjanistyczny. Polska strzegąca święcie swojej tożsamości w obliczu mniemanego upadku Europy, Polska przywołująca do porządku zepsuty świat zachodni i przypominająca mu o jego chrzcie, Polska jako przedmurze i bojownik za wszystkich, Polska jako dziejowy depozytariusz wolności nauczający zbłądzonych, minister niczym Karol Młot spod Poitiers – nie trzeba cytatów, by wychwycić te motywy w wystąpieniach czołowych polityków.

To że polityka historyczna dobrej zmiany bywa prosta i jednostronna wynika z samych niedomagań pojęcia jako takiego i nie wymaga szerszego komentarza. Ze znacznie głębszych przesłanek wynika jednak to, że jest ona rewizjonistyczna, a więc przepisująca narracje historii według politycznej woli środowiska. Widać tu potrzebę odreagowania tych, którzy czuli się w dotychczasowych dziejach najnowszych pomijani i marginalizowani, widać chęć wskazania własnej racji w meandrach polityki. Dlatego najgruntowniejszemu przepisaniu podlega historia ostatnich dekad, i stąd problem momentu wybicia się Polski na niepodległość po upadku komunizmu, kwestia oceny dwudziestu sześciu lat wolności, stąd intensywność propagowania własnych wersji i własnych bohaterów, aż po znaczki, medale i monety okolicznościowe. Wydarzenia i postaci niepasujące do tego obrazu mają zostać wymiecione, spostponowane albo odwetowo zmarginalizowane.

Jest to też fragment szerszego programu politycznego, w którym poprzednia, skażona i niezasługująca na szacunek forma ustrojowa ma zostać zastąpiona nową, inną formą. Projekt IV Rzeczypospolitej to seria reform usuwających instytucjonalne niesprawności polskiego państwa, pisał w 2011 r. prof. Andrzej Zybertowicz (naszdziennik.pl 23 IV 2011), i choć teraz politycy umiejętnie unikają ośmieszonego w latach 2005–2007 pojęcia, program przebudowy realizuje się znacznie szerzej niż kiedykolwiek. Przepisuje symbole, tworzy Estado Novo. W takim ujęciu rzutuje, i musi rzutować, na historię, a polityka historyczna musi odzwierciedlać racje jej autorów. Jeśli okres 1989–2015 określi się jako postkomunizm, a rozwiązania i instytucje funkcjonujące w tym czasie napiętnuje, często bez cienia słuszności (jak w przypadku SN czy TK), wówczas łatwiej jest je pozbawić autorytetu i usunąć w imię własnej wizji.

Publiczna opowieść o historii ma też charakter oczyszczający, choć nie w katartycznym znaczeniu – ma odsądzić od polskiej wspólnoty narodowej jakiekolwiek zarzuty o niewłaściwe czy złe postępowanie w przeszłości. To w pewnej mierze reakcja na propozycje przepracowania polskich grzechów historycznych, na okrzyczaną i wszędzie tropioną pedagogikę wstydu, po części wyolbrzymiony strach przed antypolskimi narracjami spoza kraju, a także deklarowana chęć przywrócenia poczucia narodowej przynależności tej części społeczeństwa, która przywiązania do własnej tożsamości, zdaniem protagonistów IV RP, nie odczuwa. Obie strategie są jednak z gruntu błędne i duszą się w miazmatach fałszywej dychotomii. Gdyby zapytano o sprawę przytomnego historyka, powiedziałby, że nie ma takiej grupy etnicznej czy kulturowej, trwającej poprzez dzieje, która nie miałaby immanentnie wpisanych w historię i zdarzeń budzących podziw, i przynoszących ujmę, a kompleksowej narracji tożsamościowej nie da się opierać na żadnym z tych elementów. Z żadnego z nich nie można bowiem wyprowadzać wniosków uogólniających i na nich zasadzać swojego postrzegania wspólnoty. Politycy partii rządzącej nie dostrzegają tej prawidłowości, bo sami antropologizują narody i sprowadzają na nie i ich pojedynczych przedstawicieli odpowiedzialność zbiorową (‘nie pozwolimy się pouczać wnukom naszych prześladowców’, powiadają). Trudno, by było inaczej, skoro to z tego środowiska wobec własnych nawet rodaków formułowano takie etykiety jak genetyczny patriotyzm czy skażenie genem zdrady. Komiczny lęk przed przyznaniem przez min. Annę Zalewską, że pogromu kieleckiego dopuścili się Polacy, wynika właśnie z tej zależności. Zwyczajnie nie przychodzi jej do głowy, że mordercy z Kielc nie sprowadzają odpowiedzialności na wszystkich dzisiejszych współziomków. Ten standard trzeba by jednak stosować konsekwentnie i wobec innych zbiorowości, i tu zaczyna się problem.

Z powyższymi wiąże się kolejna cecha – własna, pisowska wersja historii na użytek publiczny jest tożsamościowa w tym sensie, że przypisuje swój własny obóz do precyzyjnie wyznaczonej, właściwej tradycji historycznej, ukazującej prawy i postępujący słusznie obóz patriotyczny (bądź niepodległościowy). Prawidłowość ta przebija z wielu wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego ale też np. z przemówienia afirmującego konstytucję 3 maja, wygłoszonego przez Andrzeja Dudę w toku tegorocznych uroczystości przed Grobem Nieznanego Żołnierza. Podobnie czyni intelektualne zaplecze (vide Jan Filip Staniłko, Zagadka konstytucji 3 maja, Polska Wielki Projekt, 2013). Blok rządzący jawi się jako kontynuacja dobrych sił, zjednoczonych ku odbudowie Polski, a wszyscy oponenci są kontynuatorami obozu zdrady narodowej i magnatów, którzy – w sferze werbalnej walcząc o zachowanie odwiecznych wolności – w praktyce czynnie wspierali obce i wrogie nam mocarstwa, a co najmniej stali po stronie dawnej systemowej słabości.

Paralela trzeciomajowa niesie w sobie jeszcze jedną przydatną cechę, w której władza szuka usprawiedliwienia dla siebie samej. Tryb przyjęcia ustawy zasadniczej z 1791 r. przy całym, ujmijmy to w ten sposób, braku proceduralnej ortodoksji, mógłby bowiem potencjalnie usprawiedliwiać dzisiejsze naruszenia prawa w imię wprowadzania wyśnionego nowego ładu. Historia nie znosi jednak anachronicznych porównań i, choćby nawet tego dobra zmiana nie dostrzegała, czyny, za które możemy sławić wielkich reformatorów trzeciomajowych z końca XVIII w., nie przenoszą się automatycznie na delikty naruszenia ładu konstytucyjnego w niepodległym państwie i nie przydają racji kroczącemu maślanemu autogolpe. Żonglowanie w przemówieniach dawnymi ideami, z celowym zresztą pomijaniem ich oświeceniowości i racjonalistycznego pochodzenia, nie skryje poza wszystkim faktu, że pierwsza polska konstytucja w artykule VIII, w pierwszym jego akapicie, jasno podkreślała niezależność władzy sądowniczej od prawodawczej, króla i magistratury.

Podpisanie się pod patriotów przeszłości prowadzone jest dalej przez okres zaborczej nocy, II Rzplitej i czasy komunizmu, z zawłaszczeniem sobie podrasowanego etosu Solidarności, z nieomal wyłącznym przypisaniem sobie etosu propaństwowego. Równolegle towarzyszy mu łańcuch zdrajców i odstępców, od czasów saskich aż po dzień dzisiejszy. Nic nie wyraża lepiej tego schematu niż opasły tom Barbary Stanisławczyk, z nadania obecnej władzy przez pewien czas prezesa zarządu Polskiego Radia, Kto się boi prawdy? Walka z cywilizacją chrześcijańską w Polsce (wyd. Fronda, 2015). Opowieść o generacjach zaprzańców i niszczeniu patriotyzmu polskiego wiedzie w niej od czasów przedrozbiorowych aż do komunistów z PRL, liberałów na „ideologach gender” skończywszy. Obsesję genu zdrady widzi się najczęściej w cytowanym nieraz wywiadzie prezesa Kaczyńskiego, ale stwierdzeń w tym duchu padało znacznie więcej: Jest mianowicie w Polsce taka polityczna i intelektualna tradycja, która zbudowana jest na przekonaniu, że będzie najlepiej, jak będzie nami rządził suweren z zewnątrz. Czasami przybiera ona formę zdrady, innym razem politycznej naiwności, innym znowu staje się to próbą załatwienia cudzymi rękami przeciwnika (prof. Ryszard Legutko dla Frondy, 2015).

Jeszcze niedawno próbowano się hamować w tego rodzaju historycznym polaryzowaniu społeczeństwa. Prof. Andrzej Nowak tak pisał w roku 2012: oni – to nie tylko wnuki oprawców z NKWD czy konfidentów z gestapo – tych nie ma tak dużo (a i tacy, bywało, przyjmowali szczerze polskość […]). Owi „oni” to także prawnuki tych, którzy byli w AK czy w BCh, bili się w kampanii wrześniowej – po polskiej stronie. To potomkowie tych, którzy w XIX wieku, albo w II RP, albo w czasie II wojny – z „tutejszych”, z „przybyszów” – stali się Polakami. Zestawienie to jest, co prawda, krzywdzące już na starcie, ale zachuje dozę szacunku dla nieprzekonanych. Podobnie prof. Zybertowicz w wywiadzie dla „Naszego Dziennika” w 2011 r.: moja rada jest prosta: uczmy się – nawzajem – umiejętności przywódczych i wyciągajmy rękę do tych, którzy spoza ciągów liter snutych przez „Gazetę Wyborczą” nie widzą już swojej Ojczyzny. Mimo poczucia wyższości, mimo nazwania siebie (w domyśle: tylko siebie) obozem patriotycznym, w warstwie deklaratywnej chciano jeszcze przerzucać mosty w kierunku „onych”.

Postawa taka i takie cieniowanie zostały ze sfery publicznej niemal wyeliminowane. Jeśli i dzisiaj trafiają się wśród intelektualistów popierających obóz rządzący głosy chłodzące i racjonalizujące, np. odżegnujące od przyklejania etykiet zdrajców, spotykają się już ze znacznie mniejszym posłuchem. Do dyskursu publicznego nie przebijają się niemal wcale. Przeważył, jak zawsze usprawiedliwiany atakami drugiej strony, stosunek oscylujący między politowaniem i niechęcią a pogardą i nieskrywaną nienawiścią, przy jednoczesnym – to kolejna cecha charakterystyczna – poczuciu prześladowania, poszkodowania, pominięcia.

Jak z wyżej opisanego wynika, polityka historyczna jest funkcją bieżącej polityki wewnętrznej, ma służyć jej celom. Zacytujmy prezydenta Dudę z jego trzeciomajowego, tegorocznego przemówienia na pl. Piłsudskiego: To właśnie dlatego jesteśmy tak dumni z Konstytucji 3 maja, że ona niosła nadzieję budowy silnego, wolnego państwa, że ona niosła głęboką nadzieję suwerenności, niezależności; głęboką nadzieję, że sami poradzimy sobie ze wszystkimi trudnościami, że pokonamy naszych odwiecznych wrogów, że będziemy mogli sami decydować o sobie w naszym kraju. Budowa silnego państwa, aluzje do odwiecznych wrogów, sugestie odzyskiwania podmiotowości, wszystko to równie dobrze można odnieść do teraźniejszych propozycji i diagnoz PiS. Podobnie wyraźnie widać to w felietonie, wygłoszonym przez Krystynę Pawłowicz w tym samym czasie dla radia Maryja i TV Trwam, w którym dokonując przeglądu polskich konstytucji, wychwalała tę z 1791 r., krytykowała marcową (1921) i pozytywnie komentowała kwietniową (1935) jako wzmacniającą egzekutywę. To nie tylko piłsudczykowski sentyment – szkic historyczny służył podkreśleniu konieczności ustanowienia nowej konstytucji dla silnego, sprawnego państwa. Równocześnie, z oczywistych względów, autorka miotała obelgi na obecnie obowiązującą ustawę zasadniczą, obwiniając ją o przypieczętowanie niesuwerenności Polski, zaś jako jej twórców przedstawiała lewicową opozycję i odchodzących właścicieli PRL, w tym osobiście A. Kwaśniewskiego, T. Mazowieckiego, B. Geremka, S. Cioska, a nawet W. Jaruzelskiego (!)1. To tylko przykłady, ale każdy miesiąc przynosi wypowiedzi polityczne i publicystyczne dekorujące bieżącą politykę tak interpretowanymi historycznymi obrazkami.

Co zrozumiałe, ta sama polityka historyczna jest równolegle funkcją polityki zewnętrznej, nawet jeśli stosowaną często li tylko na użytek wewnętrzny. Przejawem jest choćby różny odbiór nasyconych polską historią wystąpień Baracka Obamy i Donalda Trumpa w Warszawie. Najczęściej jednak służy przedstawianiu racji politycznych wobec Unii Europejskiej i poszczególnych jej państw, często stanowiąc odpowiedź na stawiane rządowi polskiemu zarzuty (polskie przedmurze a unijna polityka relokacji migrantów). Dominują przy tym resentymenty i stereotypy, albo wypowiedzi zgoła gimnazjalnego poziomu: klasycznym przykładem jest teza wicemin. Bartosza Kownackiego o Polakach uczących Francuzów jeść widelcem. Z naukowego punktu widzenia trywialna i prymitywna, w dodatku nieprawdziwa, bo – abstrahując od faktografii – co dwory monarsze mówią na temat obyczajów dominujących w dwu wczesnonowożytnych społeczeństwach?, jak w pigułce pokazała sposób reagowania na zadrażnienia w kontaktach zewnętrznych.

O ile można aferę sztućcową traktować jako dykteryjkę, o tyle pobudzanie fobii antyniemieckich ma znacznie poważniejsze konsekwencje i osadzenie tegoż w historii dowodzi kompletnej krótkowzroczności. Ponawiane wysuwanie żądań reparacyjnych i przypominanie niemieckiego nazizmu, traktowane jako narzędzie uprawiania polityki wobec zachodniego sąsiada, nie tylko podważa pozycję Polski na arenie europejskiej, ale otwiera puszkę Pandory, z której mogą wyfrunąć zła nieoczekiwane i nieprzewidziane w skali. Granica zachodnia bez wątpienia nie ulegnie przesunięciu, ale podważanie poprzednich ustaleń (tu kierowanych, zdaje się, w ogóle w niewłaściwym geograficznie kierunku) może nasilić roszczenia i wobec samego państwa polskiego. Nie muszę dodawać, że na bieżącą politykę rządu RFN wobec rządu RP w kontekście stosunków bilateralnych takie judzenie nie będzie i tak miało żadnego wpływu.

Najsilniejszym efektem będzie najpewniej pobudzenie sporej części społeczeństwa do antyniemieckiego nastawienia. Czego oczekiwać w stosunku do jego niedostatecznie wykształconych obywateli, jeśli poszukiwanie wroga i zakamuflowanej opcji niemieckiej jest tak silne wśród prawicowych elit. Atak prof. Bogdana Musiała na badających stosunki polsko-niemieckie prof.prof. Włodzimierza Borodzieja, Krzysztofa Ruchniewicza, Roberta Trabę, Annę Wolff-Powęską, Stanisława Żerkę jest tylko jedną z głośniejszych ostatnio odsłon dramatu. Użyłem tu przykładu niemieckiego, ale podobnie rzecz się ma w stosunku do wschodnich sąsiadów, a podejrzliwość i szukanie krajowej piątej kolumny znajduje ujście np. w kwaśnym stosunku, by nie powiedzieć niechęci, do spuścizny Giedroyciowskiej.

Już zbierając dotychczas określone aspekty, można dostrzec, że takie stosowanie historii ujętej w politykę ma charakter propagandowy i zideologizowany. Nie ma więc waloru uniwersalizmu, który mógłby łączyć ponad środowiskami. Brakuje nam jednolitej i wolnej od mikromanii narracji narodowej – nęcą autorzy idei kongresów Polska Wielki Projekt, ale trudno by przekonali do swojej wersji takiej opowieści kogokolwiek poza sobą i własnym elektoratem. Można domyślać się, że dopiero po wykuciu nowych elit intelektualnych, tak bardzo wyczekiwanych, i w domyśle lepszych, czystszych niż obecne, taka unilateralna wersja przeszłości Polski mogłaby zostać przyjęta bez zastrzeżeń. Tak jak bowiem nie zmienia się konstytucji, gdy społeczeństwo spolaryzowane jest i zwarte w stanie zwanym przez Greków antycznych stásis, tak trudno, by skrajnie subiektywna i antagonistyczna wizja mogła być przyjęta przez ogół społeczeństwa czy choćby miłośników historii.

Idąc dalej, skoro polityka historyczna obecnych rządzących chce nadawać ton, sekując inne narracje, jest redukcjonistyczna, skoro ma bardziej związywać z władzą, jest lojalistyczna, skoro ma być elementem wychowania patriotycznego (bardziej niż obywatelskiego), to jest też pedagogiczna. To element szczególnie trudny, bo łatwo o zniechęcanie czy ideologizację, a jeśli w rezultacie mielibyśmy np. gloryfikować pozytywne aspekty wojny jako areny wykuwania charakterów (cytując krytycznych recenzentów wystawy w Muzeum II Wojny Światowej), to bodaj byśmy takiej edukacji nie mieli. Dodajmy jeszcze, że inżynieria historyczna władzy jest wtórna, chce bowiem kopiować wzorce, które udały się gdzie indziej, acz często przy zbiegu zupełnie innych czynników, a często też zupełnie na innym poziomie finansowania polityki pamięci czy działań propagandowych. Pragnienie biernego kopiowania, pisania polskiej „Gry o tron” i polskiego „Wspaniałego stulecia” może niektórych przekona w ostatecznym rozrachunku, ale i ze względów finansowych, i twórczych może przynieść opłakane rezultaty. Albo raczej drwinę i brak zainteresowania.

Nade wszystko zaś hictorical policy PiS jest kadrowa, a jednym z jej nieodłącznych etapów jest wymiana kadr na lojalne w instytucjach historycznych bezpośrednio podporządkowanych władzy ogólnokrajowej. Jedną z przyczyn jest nieufność, inną potrzeba zagospodarowania środowiska, najważniejszą zabezpieczenie prezentowania i realizacji zamierzonych celów. Bezliku przykładów dostarcza IPN, szczególnie dojmującym ostatnio jest Muzeum II Wojny Światowej. W ciągu procesu nie wahano się nawet usuwać historyków o niekwestionowanym autorytecie czy ludzi związanych z dawnym podziemiem solidarnościowym.

Nie da się też ukryć kolejnej cechy – klerykalnego ujęcia narracji w stopniu większym niż tylko zasadnie oddającym rolę Kościoła w poszczególnych stuleciach polskich dziejów. Instytucjonalna obrona chrześcijaństwa, katolicyzmu i Kościoła jest jednym z aksjomatów pisowskiej idei Polski, co na historię rzutować musi. Odpowiada to mentalności polityków i zapotrzebowaniu instytucji stanowiącej bazę znacznego kawałka elektoratu, pomaga w polityce bieżącej, uświęca swoisty konserwatyzm, buduje korzystne poczucie zagrożenia zwierające szeregi. Tiara i korona spotykają się, bo ocena historii chętnie wyrażana przez przedstawicieli episkopatu (abp Marek Jędraszewski) bywa bliźniacza w stosunku do wersji rządzących. Narzucenie wszystkim obyw

atelom rygoryzmu i zapobieżenie zmianom społecznym pod dyktando subiektywnie wyprowadzanych „wartości chrześcijańskich” jest znacznie łatwiejsze, gdy się je wesprze kontekstem dziejowym, a nieprzekonanych można – niczym w tytule książki B. Stanisławczyk – postawić w rzędzie odstępców i niszczycieli tradycji. Nawet tych, którym obecność katolicyzmu w polskim krajobrazie kulturowym nie przeszkadza, a jedynie piętnują nakładanie ogółowi karbów katolickiej moralności bądź ingerencje Kościoła w politykę. Miesięcznice smoleńskie pojmowane jako uroczystości religijne, ideologizacja obchodów 1050. rocznicy chrztu Mieszka I, celebrowanie przez rzędy ministrów świąt ośrodka toruńskiego to koraliki tego samego różańca. Pod względem historycznym szczególnie rzuca się w oczy zestawienie w okolicznościowej uchwale sejmowej z 13 IV 2016 r. dat 966, 1683 i 1920 (dwie ostatnie z wymienionych wskazywał także prez. Duda 3 V 2017 r.).

Inne przejawy bywają iście kuriozalne. W uchwale z 7 IV tego roku Sejm RP stwierdzał: W 2017 r. przypada 100. rocznica objawień fatimskich. W swoim orędziu Matka Boża objawiła największe wydarzenia XX w., a jego przesłanie jest nadal aktualne. W sposób niezwykle dramatyczny, poprzez przekazanie trzyczęściowej tajemnicy oraz spektakularny cud słońca, Matka Boża przypomniała ewangeliczną prawdę… itd. Rolę Kościoła eksponują publicyści: Ojcami konstytucji [sc. 3 maja] byli jakobini w sutannach, oświeceni księża, trzymający pieczę nad nowoczesną edukacją, której konstytucyjną głową był prymas. Pokazuje to, że kościół jest tradycyjnie polską instytucją, która z powodzeniem służy nowoczesnej wolności jako polskiej sprawie narodowej (Jan Filip Staniłko, op. cit.).

Sojusz polityczny z częścią polskich biskupów i znacznym gronem polskiego duchowieństwa parafialnego ma reperkusje nie tylko praktyczne, ujęte z jednej strony w opór przeciwko naruszaniu konstytucyjnej zasady przyjaznego rozdziału i zniechęcenie do polityki w prezbiterium, a z drugiej np. w ręczne sterowanie alokacją funduszy na historyczne badania naukowe przez min. Gowina czy przyznawanie znacznych sum publicznych inicjatywom o. Rydzyka. W przestrzeni intelektualnej i historiograficznej prowadzi do podejrzliwości w stosunku do innych wyznań, w czym uszczerbia rzeczywistą polską tradycję wielowyznaniowości, czy do nieufności do dziedzictwa laickiego i ateistycznego, zawartego w kulturze polskiej. Razi nieufność czy wręcz niechęć wobec m.in. reformacji, dostrzegalna w powstających pracach zaprzyjaźnionych z prawicą autorów (Grzegorz Kucharczyk, Kryzys i destrukcja. Szkice o protestanckiej reformacji, 2017), bądź w obrażających inteligencję wypowiedziach senatorów, odmawiających ostatecznie uczczenia rocznicy 1517 r. Paradoksalnie obecny stan rzeczy wyrządza największą krzywdę Kościołowi – rozmywa rzeczywiste zasługi, antagonizuje, nie sprzyja koncyliacyjnemu klimatowi intelektualnemu. W długiej perspektywie obróci się przeciwko temu, co miano chronić. Z czasem sojusz z władzą i ograniczenia przeminą tak, jak przeminęła Irlandia Eamona De Valery. Pozostanie niesmak.

Słabością historical policy obecnej władzy jest jej niejednolitość i wewnętrzna sprzeczność. Rozmywanie i własne definiowanie pojęć w sposób niezrozumiały, nieumiejętność racjonalnego odniesienia się do przeszłości, są codziennością. Czy hołdować tożsamości etnicznej genealogicznej, czy akceptować też autoidentyfikację z polskością? Czy premiować publicznie nurt intelektualny i doceniać historyczne znawstwo, czy dalej podniecać nurt antyintelektualny w imię podejrzliwości względem elit? Element uszlachetniający (racjonalistyczny) tylko składa się dodatkowo na tę niejednoznaczność – część potencjalnie rozsądnych w innym klimacie publicznym decyzji min.min. Glińskiego czy Gowina – projekty neutralne albo godne pochwały, nie są władne zmienić ogólnej wymowy. Nie są nawet chyba traktowane poważnie jako część zasadnicza polityki historycznej.

Podobnie bezgłośnie, jak kamienie rzucane w studnie, na takim ogólniejszym tle przepadają uchwały historyczne sejmu VIII kadencji. Choć są szerokie i całkiem zróżnicowane – bo obok pamięci o Romualdzie Traugutcie, ufetowania trzechsetnej rocznicy koronacji Czarnej Madonny czy upamiętnienia ks. Franciszka Blachnickiego można znaleźć i proklamowanie roku Josepha Conrada, i wspomnienie maharadży Nawanagaru, i uczczenie powstania KOR, i upamiętnienie Tadeusza Mazowieckiego, Ludwika Zamenhofa, Ireny Sendlerowej, i nawet ogłoszenie 2018 roku Rokiem Praw Kobiet przy jednoczesnym upamiętnieniu pierwszych polskich parlamentarzystek. Kontekst przyjmowania części z tych dokumentów i narracja publiczna w polityce czy publicystyce czyni jednak przynajmniej część z nich aktami pustymi czy nierzeczywistymi. Jakie ma znaczenie uczczenie Andrzeja Wajdy na piśmie, gdy prezes partii rządzącej wychodzi z sali na czas odczytania dokumentu, a (euro)posłowie nie stronią od cierpkich komentarzy?

Jak inaczej niż jako wewnętrzną niezgodność traktować to, że przy propagowaniu martyrologizmu z jednej strony, prof. Pawłowi Machcewiczowi jednocześnie nagania się uskutecznianie martyrologizmu w wystawie stałej Muzeum II WŚ? Jak inaczej traktować pisowski stosunek do żołnierzy wyklętych? Pominięcie działań poprzednich władz, w tym zwłaszcza prez. Komorowskiego można zinterpretować łatwo, bo chodzi o przypisanie wyłącznie sobie patriotyzmu historycznego. Szczególne wenerowanie żołnierzy walczących z komunistycznym aparatem terroru naturalnie też. Ale jak przy jasno wytyczonym aksjomacie patriotyzmu zrozumieć uporczywą niechęć obozu władzy uświadomienia sobie, że do jednej kategorii wkłada się tu i czci bez różnicy nieposzlakowanej pamięci bohaterów narodowych oraz ludzi podejmujących trudne i czasem błędne decyzje w uwikłaniu w matnię historii ze zwykłymi przestępcami pospołu? I dodatkowy niuans sprzeczności: jeśli, jak głoszą emitowane z rządowego przykazu srebrne dziesięciozłotówki NBP, niezłomni Zachowali się jak trzeba, w jakim to świetle stawia większość żołnierzy AK, którzy podporządkowali się ostatniemu rozkazowi gen. Okulickiego z 19 I 1945 r., a potem w części także stali się ofiarami okrutnych represji doby stalinowskiej? Zachwianie proporcji jest ostatnio coraz bardziej wyraźne, a młodzi Polacy, instygowani do kultu wyklętych, nie są nawet w stanie podać nazwisk komendantów głównych AK.

Bliższa zrazu tradycji sanacyjnej, coraz częściej elita PiS miota się w dialektyce postpiłsudczykowsko-postendeckiej, ulegając częściowo własnej uproszczonej wizji historii, ale i zapędzając się coraz dalej w pobłażliwości i puszczaniu oka do polskich nacjonalistów najmłodszego pokolenia. W miarę popularyzacji wśród tek i biretów klasyfikacji typu lewactwo, postępuje równolegle rehabilitacja przez część środowiska, uwidocznia się tolerowanie w przestrzeni państwowej i sakralnej. A i w samej warstwie językowej kusi niedające się obronić redefiniowanie, oswajanie pojęcia (Patriotyzm – miłość do swej Ojczyzny. Nacjonalizm – miłość i szacunek dla swego Narodu, Wspólnoty. Ale umiłowanie swego Narodu połączone z nienawiścią do innych narodów, to szowinizm. Jestem patriotką, jestem nacjonalistką w podanym znaczeniu, zwłaszcza popieram nacjonalizm gospodarczy. Nie jestem szowinistką, chociaż pamiętam historyczne relacje mojej Ojczyzny z innymi państwami i narodami zwłaszcza sąsiednimi. – Krystyna Pawłowicz2). Czy chodzi tylko o dostrzeżenie w nacjonalistach, eufemistycznie nazywanych „środowiskami narodowymi” poszerzającej się niszy elektoratu z pokrewnymi zainteresowaniami, obawami, wrogami? Polityka historyczna PiS nie jest, sama w sobie, nacjonalistyczna, co nie znaczy, że lekceważy skutki przesunięcia równowagi światopoglądowej w prawą stronę, które to ugrupowanie w swej historii i archeologii samo kiedyś inicjowało.

Isaiah Berlin napisał pod koniec lat 70. XX w. w znanym eseju, że zadanie rany zbiorowym uczuciom (świadomości) społeczeństwa, bądź przynajmniej jego duchowych przywódców jest, obok przesłanek samoidentyfikacji, pierwszym warunkiem narodzin tego, co określał mianem nacjonalizmu i definiował za pomocą dalszych elementów3. Nie bez kozery na frazę tę powołał się ostatnio Ramachandra Guha w swojej monumentalnej historii politycznej niepodległych Indii w kontekście niedawnego rozkwitu ruchu nacjonalistycznego i zdominowania sceny politycznej przez Indyjską Partię Ludową (BJP)4. Jest to wszak definicja uniwersalna, a nie li tylko europejska, mimo zmiennych czynników. Sęk w tym, że to co Berlin nazywał nationalism, w zależności od przymieszek pejoratywnych w różnych proporcjach uzupełniających wskazane przez niego czynniki wyjściowe, takich jak ksenofobia, szowinizm, niechęć, lekceważenie jednostki, poczucie niezrozumienia, kompleks wyższości czy wyjątkowości na tle okolicznym, antagonizm, mogą owocować zarówno patriotyzmem, jak i nacjonalizmem w polskim rozumieniu terminów. Nie muszę dodawać, że zarówno poczucie samoidentyfikacji, jak i krzywdy jest silne zarówno w środowisku, jak i w gronie jego przewodników – to rany narodowe, osiemnasto-dwudziestowieczne, i rany własne, ze smoleńską na czele. Nie wnikam na ile i przez kogo są rzeczywiście odczuwane, a na ile instrumentalnie wykorzystywane; to nieistotne i trudne do zbadania w tym samym stopniu, co określenie, na ile August przywiązany był do republiki rzymskiej. Towarzyszy im konstatacja braku patriotyzmu reszty społeczeństwa, Nowakowych „onych”. W efekcie jednak, droga do obu postaw jest otwarta, i czy przeważy patriotyzm czy nacjonalizm, zależy to jedynie od przywódców i oczekiwań ich elektoratu. Te są zmienne i skłaniają ucha coraz częściej ku krzykom prawicowych radykałów.

Zwornik

Elementem wiążącym wszystkie wymienione wyżej cechy, źródłem słabości i siły polityki historycznej czasu dobrej zmiany jej nieprofesjonalność, i to w obu sensach słowa. W pierwszym, jest tak samo nieprofesjonalna, jak był wymiar sprawiedliwości w klasycznej demokracji ateńskiej – ton nadaje jej nie warstwa profesjonalistów, operujących precyzyjnym językiem i planujących równie precyzyjne posunięcia, a czynnik obywatelski. Mimo wcale poważnego zaplecza intelektualnego dominacja polityków nad intelektualistami w wyrażaniu i formułowaniu oraz codziennej realizacji agendy historycznej jest stała i dojmująca. Powoduje niejednolitość i rozjeżdżanie się kwadrygi, nadaje charakter konfrontacyjny, a nie dyskursywny. Ma wymierne skutki polityczne, jest to np. polityka drażnienia wschodnich sąsiadów mimo mądrych porad zaplecza, sugerującego wykorzystanie momentu dziejowego odsunięcia się granic Rosji na wschód. Wobec politycznego i historycznego antagonizowania Litwy czy zwłaszcza Ukrainy nie udaje się wpłynąć na szerszą skalę na przepracowanie przez te kraje nierozliczonych tematów, budzi się nieufność, i w niczym nie pomogą nawet mądre posunięcia w rodzaju uchwały sejmowej z 9 XII 2015 r. upamiętniającej ofiary wielkiego ukraińskiego głodu 1932/1933 – pozostają po prostu bez echa w zgoła odmiennym kontekście.

Czynnik profesjonalny (naukowy) sam, zdaje się, ustąpił pola i oddał do dyspozycji politykom, dostosowując nawet język wypowiedzi do stosowanego na agorze publicznej żargonu. Wystąpienia Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. Lecha Kaczyńskiego, kongregacji nauczycieli uczelnianych o propisowskich zapatrywaniach, biernie powtarzają nie tylko argumenty, ale i inwektywy rzucane w przestrzeń przez parlamentarzystów (np. oświadczenie nt. ustaw o sądownictwie powiela polityczną frazeologię – padają określenia typu dziedzictwo postkomunistyczne, totalna opozycja). Grono to bezwarunkowo popiera właściwe każde działania rządu, zarówno te, o których zasadności można by dyskutować, jak i te, które w sposób oczywisty do obrony się nie nadają. Dominuje język napastliwości przy jednoczesnym wysokim C ocen moralnych i deklarowanego oburzenia bądź admiracji. Obecne i dawne enuncjacje prof.prof. Ryszarda Legutki czy Zbigniewa Raua to też smutny przejaw wyostrzenia stanowisk.

Cytowana przeze mnie wypowiedź prof. Nowaka z 2012 r. – choć już była niezwykle konfrontacyjna, bo na jednej szali kładła tysiąclecie polskich dziejów, a na drugiej Tuska i Palikota, zjednoczonych w idei porzucenia polskości (Ale już po 23 latach trzeciej niepodległości wybili się na niepodległość – od krzyża, od Smoleńska, od  Polski) – nie nadaje dziś tonu narracji, ustępując ostrzejszym wycieczkom właśnie dlatego, że przeważyli politycy. Przy obecnym poziomie tej części elity politycznej grono dissidentes in opinionem to już nie „oni”, a zdradzieckie mordy, kanalie, najgorszy sort skażony genem zdrady, oczadzeni, ubeckie wdowy, komunistyczne upiory i pożyteczni idioci. Tak pewnie być musiało, bo do elektoratu lepiej niż tomy historii Polski prof. Nowaka przemówi, więcej dróg autoidentyfikacji i redut do obrony wskaże jeden facebookowy miniwykład Krystyny Pawłowicz. Ot, taki na przykład, opisujący protestujących wobec miesięcznicy: To już chyba SS Ubywatele…, czy może Ubywatele SA? Schutzstaffel, czy Sturmabteilung? Przy tym piękny, zróżnicowany społecznie skład…. Przekrój ujawnionej powojennej polskiej zdrady… I ten oszalały bezkompromisowy Ober… Ale chyba na razie jeszcze tylko bojówka… więc SA… (11 VI 2017, wpis publiczny). Równie przekonywające są najwyraźniej szopki Marcina Wolskiego.

Drugi sens nieprofesjonalności, wynikający z pierwszego, jest bliższy potocznemu i dotyczy zwyczajnie braku profesjonalizmu w działaniach, czerpiąc z nieoczytania, braku koordynacji, wielkich oczekiwań i niewielkich umiejętności realizacji. To dlatego telenowela o Kazimierzu Wielkim już na starcie brzmi groteskowo, co smuci tym bardziej, że tradycje polskiego serialu historycznego są godne podtrzymania i potencjalnie mogą ożywiać zainteresowanie historią. To stąd potknięcia merytoryczne, np. Beata Szydło czytająca o Katyniu w przedwojennych książkach i Andrzej Duda widzący, jak tłum wnosi 3 V 1791 r. Stanisława Augusta na rękach do katedry warszawskiej. O ile w zamysłach (znów Andrzej Nowak): By bronić naszej kultury – trzeba tworzyć porywające dzieła i umieć dotrzeć z nimi – pod zaczadzone dymem „ponowoczesności” czaszki. By takie dzieła powstawały – Polska znów stać się musi wielką ideą, najambitniejszym zadaniem, najważniejszym sporem, jak była w czasach Kadłubka i Kochanowskiego, Mickiewicza i Chopina, Malczewskiego i Wyspiańskiego, a nawet jeszcze Herberta i Miłosza, o tyle w rezultacie kiepskie produkcje, podstawy programowe pisane na kolanie i usunięcie Miłosza z listy lektur szkolnych.

Ryszard Legutko konstatował kilka lat temu wtórność i pasywność umysłową elity intelektualnej III RP, uwikłanej jego zdaniem w postkomunizm i układy wewnątrzgrupowe, i biernie tylko recypującej zjawiska, ideologie i systemy pojęciowe, niezdolnej nawet do twórczego opisania zastanego stanu rzeczy – ale druga strona barykady nie przedstawia się wiele lepiej od przedłożonej diagnozy5. Smucić powinna niechęć do pogłębionej lektury dziedzictwa intelektualnego Polski albo awersja do sporej części polskiej kultury, zradzająca spłycenie skomplikowanego, wielogłosowego jej dziedzictwa. Rozmach ustępuje drobnomieszczańskim ciągotom i pruderii, a las pomników nie przesłania lekceważenia dla estetycznego aspektu upamiętnienia.

Ciekawe, w jak wielu historycznych kontekstach nieosadzona jest ta narracja. Gdybym był heroldem pisowskiej polityki historycznej, pewnie bym już dawno cytował pierwszy adres inauguracyjny Abrahama Lincolna (Nasz kraj i jego instytucje należą do ludu, który go zamieszkuje. Jeśli się on zniechęci do istniejącego rządu, może skorzystać z konstytucyjnego prawa do jego poprawy, bądź z rewolucyjnego prawa, by go rozwiązać lub obalić, 4 IV 1861). Gdybym miał z kolei wówczas przeciw takiej deklaracji protestować, pewnie bym odmówił władzy obu praw ze względu na brak wystarczającej społecznej aprobaty – ale nie odmówiłbym celnej próby apologii z samych trzewi demokracji.

Przez oba składniki nieprofesjonalności całość jawi się jako zgoła nieracjonalna. Przez to, a nie przecież przez oddziaływanie najgorszego sortu poza granicami RP, jest niezrozumiała dla postronnych. Jak nie jest co do zasady nacjonalistyczna, tak i nie jest antysemicka – nikt przytomny nie zarzuciłby antysemityzmu żadnemu z braci Kaczyńskich – niemniej rezultaty przez sposób wykonania i poglądy części wykonawców zdają się przemawiać za odwrotnością. Widać to nawet w propagandzie rządowej telewizji, bo jak inaczej zrozumieć dyskusję wprowadzającą do projekcji „Idy” w TYP, w którym pada stwierdzenie, że film przedstawia żydowski punkt widzenia.

Zagranicą bywa racjonalizowana i tłumaczona – jest przecież fenomenem zaskakującym i z gruntu dla Zachodu niezrozumiałym krajowy obrót spraw politycznych. W niedawnym krótkim eseju o współczesnej niemieckiej tożsamości prof. Stefan Berger ukazywał toporną politykę historyczną braci Kaczyńskich, z ich ustawicznym szkalowaniem niemieckich polityków jako nazistów lub będących pod wpływem nazistów jako jedynie najwidoczniejszy z przejawów obaw przed odrodzeniem niemieckiego nacjonalizmu, które we wschodniej Europie, jako znacznie bardziej doświadczonej przez III Rzeszę niż Zachód, są wciąż dalekie od zaniku, przy niedostrzeganiu wysiłków podjętych Niemców dla zmierzenia się z własną, okrutną historią6. Z polskiej perspektywy bardziej jednak poza takie obawy wyziera amalgamat bieżącej polityki, atawistycznych niechęci i chęci wykazania wyższości moralnej, często w powiązaniu z zamiarem schlebiania własnemu elektoratowi. Przy takim sposobie postępowania trudno spodziewać się spójnej racji stanu, mimo wyjściowej wizji, kreślonej przez braci Kaczyńskich, zaostrzanej i modyfikowanej stopniowo po 2010 r. System acta diurna polegający na biernym powtarzaniu przez elitę partyjną przekazów dnia wychodzących od przywódcy partii, takiej spójności zapewnić nie może, z wyżej wymienionych powodów. Drugim czynnikiem decydującym jest nerwowa i równie nieracjonalna reaktywność na bodźce zewnętrzne, w tym głównie reakcje urzędników Unii Europejskiej i polityków poszczególnych europejskich państw na wydarzenia krajowe.

Brak racjonalizmu przejawia się w kwestiach praktycznych, w tym pomysłach wydatkowania znacznych funduszy publicznych. Czy lepiej brnąć w fantasmagorię odbudowy zamków kazimierzowskich czy zwiększyć fundusze na odzyskiwanie zagrabionych dóbr kultury. Drugie jest mniej spektakularne, a wymaga wielkich pieniędzy na wykup, negocjacje, ale przede wszystkim doposażenie i zwiększenie potencjału osobowego zespołu śledzącego międzynarodowy rynek sztuki i tropiący losy zabytków zaginionych. Środki na naukę i kulturę nie są nieograniczone, a casus Hotelu Lambert powinien być przestrogą dla wszystkich ministeriów kultury, i to nie tylko w kontekście zakupu kolekcji ks.ks. Czartoryskich.

Co dalej?

Dobra zmiana prędzej czy później utraci władzę, a wtedy trzeba będzie odnieść się do obszaru historii w polityce. Przestrzegam przed całkowitym wywróceniem stolika, a tym bardziej przed okazaniem historii braku zainteresowania, gwoli rewanżu. Unikając błędów poprzednich ekip dzieje ojczyste trzeba szanować nie tylko deklaratywnie, a jedynie politykę historyczną, wąską i wadliwą przez wymienione wyżej cechy, zastąpić szerszym i mądrzejszym, bardziej kompleksowym spojrzeniem. Nie do wyobrażenia jest odrzucenie politycznego, historycznego czy kulturowego dziedzictwa I, II i III Rzplitej. Trudno nie doceniać i nie podkreślać faktu, że polska wspólnota narodowa i nasze państwo wielokrotnie właściwie cudem wychodziło z historycznych opresji i gardłowych niebezpieczeństw. W inspirowaniu przez państwo wielkich przedsięwzięć historiopisarskich czy popularyzatorskich nie ma niczego złego, takie wysiłki muszą być jednak podejmowane i realizowane w neutralnym, otwartym klimacie intelektualnym, a nie w konflikcie, wykluczeniu i narzucaniu jednostronnej, pruderyjnej wizji historii. Fatalne decyzje kadrowe trzeba będzie odwrócić, propagandę w mediach anihilować, ale instytucje, z IPN włącznie, powinny pozostać, a tylko dążyć do szerokiego, pozapolitycznego działania. Nie jest tak, że nie należy budować Muzeum Żołnierzy Wyklętych w Ostrołęce czy lubelskiego muzeum kresowego – rzecz w tym, jak zostaną zaprezentowane i wyłożone treści muzealne.

Istnieje wyraźna konieczność ucieczki od dychotomii pedagogiki wstydu i pedagogiki tromtadracji-skrzywdzenia w kierunku szerokiej wiedzy o historii – Polski i świata (nie tylko Europy). Droga do kultywowania własnej tożsamości idzie nie przez propagandę historyczną czy poczucie wyjątkowości, ale przez obszerną wiedzę o dziejach własnych i własnej kulturze. Tylko i wyłącznie. Trzeba dla dobra nowoczesnego, otwartego, nieksenofobicznego patriotyzmu szanować naturalną atencję dla własnej historii i wręcz naprawiać i budować polską tożsamość, ale ukazywać jej konteksty historyczne w sposób jak najdalszy od nacjonalizmu czy jednostronności wizji. Nie miejsce tutaj na dawanie szczegółowych recept, ale chcę przypomnieć, że to m.in. lekceważenie edukacji humanistycznej przyczyniło się wzrostu postaw szowinistycznych i narastania radykalizmu. Wielka baza kształcenia istnieje, bo osiągnięcia polskiej historiografii i humanistyki – w tym w ostatnich 27 latach – są znaczące, trzeba tylko z nich zacząć korzystać i szerzej popularyzować.

Wbrew temu co się wydaje prawicy i lewicy polskiej, nasze społeczeństwo zostało odcięte przez XIX i XX w. od znakomitej większości dawnych tradycji i nie jest dzisiaj ani prostym sukcesorem dworu i folwarku, ani chałupy i czworaków – a to pozwala złączyć całą dawną i niedawną historię w narracje nieantagonizujące współczesnych Polaków przeciwko dawnym. Podobnie nie ma przeszkód, by prowadzić do pogodzenia naszych przeświadczeń o historii z litewskimi, białoruskimi i ukraińskimi, nawet jeśli jesteśmy na wstępnych stadiach długiego i kłopotliwego procesu, do którego niektórzy z naszych partnerów są jeszcze gorzej niż my przygotowani i nastawieni. Pierwsze ważne kroki zostały już wykonane, teraz dobrozmianowa rewolucja część z tych osiągnięć podeptała, co nie znaczy, że w lepszych okolicznościach do posuwania sprawy naprzód nie będzie można wrócić, przy jednoczesnym pamiętaniu o polskim dziedzictwie na Wschodzie. W każdym razie niewykorzystanie unikatowej szansy, w której Ukraina pierwszy raz od dawna w tej skali spogląda ku Zachodowi, byłoby więcej niż tylko nieopatrznością.

Tylko nas historia obchodzi – pisał w 2012 r. Andrzej Nowak, i w oczywisty sposób nie dostrzegał, czy też dostrzegać nie chciał, jak bardzo polska historia i polska kultura zajmuje patriotów nieakceptujących projektu IV RP, ludzi, z których można by ułożyć mozaikę od radykalnej lewicy po chadecką z ducha prawicę a nawet monarchistów. Polifoniczną wizję historii Polski trzeba ochronić, ale jej wagę podkreślać po to, by obóz obecnie polską rządzący nie mógł w przyszłości dalej przypisywać sobie takiego ekskluzywizmu. Przede wszystkim jednak trzeba to czynić dla niej samej, a i po to, by w zbiorowej świadomości nauki nie zastępowała pseudonauka, teorie spiskowe i Wielka Lechia. Niech mądra polityka pamięci, swoboda dyskursu, szacunek dla akademii, szeroki rozwój historiografii od polskiej egiptologii po badania historii współczesnej i mądra popularyzacja pozwolą nam kiedyś zapomnieć o polityce historycznej smutnego czasu dobrej zmiany.

1 „Myśląc, ojczyzna”, www.youtube.com/watch?v=_dqWuZfsVz8&feature=youtu.be
2 Jestem nacjonalistką, nie jestem szowinistką…, wpolityce.pl, 29 IV 2017.
3 I. Berlin, Nationalism: past neglect and present power, [in:] Against the Current. Essays in the History of Ideas, ed. H. Hardy, 2Princeton-Oxford 2013, s. 437–438.
4 B. Guha, India after Gandhi: the History of the World’s Largest Democracy, 2London 2017, s. 751–752.
5 R. Legutko, Esej o duszy polskiej, 12008, 22012.

6 S. Berger, Germany: The many mutations of a belated nation, [in:] Histories of Nations: How Their Identities Were Forged, ed. P. Furtado, London 2017, s. 247.

Mój dziwny kraj i jego dziwna religia :)

Spróbuję spojrzeć na Polskę i jej religię oczami kogoś zupełnie bezstronnego – niebędącego Polakiem, niebędącego katolikiem, ale nieuprzedzonego, choć i nieszczególnie życzliwego – ani Polsce, ani katolicyzmowi. Jeśli sprzeniewierzę się temu, czyli napiszę tu coś stronniczego, to przegrałem. Proszę jednak nie mylić stronniczości z brakiem życzliwości. Życzliwość nie jest moim obowiązkiem (bo mogę być obojętny, jakkolwiek powinienem doszukiwać się u ludzi raczej dobrej niż złej woli); bezstronność zaś – owszem.

Polska jest państwem wyznaniowym

Polska jest krajem katolickim, jakkolwiek jej mieszkańcy na ogół nie uważają, aby była państwem wyznaniowym. Faktycznie, poza zapisami o wartościach chrześcijańskich (ludzie rozumieją przez to na ogół wartości Dekalogu, tysiąc lat od chrześcijaństwa starszego – ale trudno, aby naród nazywał swój matecznik aksjologiczny „wartościami żydowskimi”) w niewielu ustawach nie ma formalnoprawnych potwierdzeń wyznaniowego charakteru państwa.

Zwykle jednak, mówiąc „państwo wyznaniowe”, mamy na myśli nie tyle istnienie takiego zapisu w konstytucji, lecz pewne fakty – takie jak uprzywilejowana pozycja prawna i fiskalna pewnej organizacji religijnej, finansowanie praktyk religijnych i nauki religii ze środków publicznych, stałą obecność symboliki religijnej w ceremoniale państwowym i w budynkach publicznych oraz obecność doktryn religijnych w oficjalnym dyskursie władz państwowych, wreszcie tak daleko posuniętą niezależność dominującej instytucji religijnej od państwa, że nie ma ono możliwości kontrolowania jej działalności i finansów, tak jak kontroluje ono działalność i finanse wszystkich innych organizacji. Jeśli jakieś państwo spełnia wszystkie lub prawie wszystkie te warunki, jest „państwem wyznaniowym”.

Rzecz jasna, Polska spełnia wszystkie te warunki, a nawet więcej: oprócz wszechobecności religii katolickiej w oficjalnym życiu państwa polskiego, obfitego finansowania przez państwo Kościoła i nauczania religii w szkołach, oprócz przywilejów fiskalnych i ubezpieczeniowych, radykalnego uprzywilejowania (wraz z innymi Kościołami i związkami wyznaniowymi) w reprywatyzacji – Kościół nie może być w Polsce przedmiotem bezpośredniej krytyki, wyjąwszy media niszowe. Nie wynika to z żadnych zapisów, ale ze starannej autocenzury mediów, a nawet autorów. Nie ma mowy o krytyce nie tylko doktryn katolickich (zwanych zwykle Nauczaniem), lecz także biskupów (wyjątkiem są sprawy o pedofilię), nie mówiąc już o papieżu. Postać papieża, a nawet biskupa nie pojawia się nawet w programach satyrycznych. Odwrotnie zaś – jak najbardziej – poglądy z katolicyzmem sprzeczne lub mu niechętne – publicznie potępiane są w jak najostrzejszych słowach ocierających się o język nienawiści, by wspomnieć znaną inwektywę „cywilizacja śmierci”, z grubsza obejmującą współczesną kulturę życia publicznego i kulturę prawną społeczeństw liberalnych.

W normalnym sensie, w jakim bezstronni ludzie używają określenia „państwo wyznaniowe”, Polska jest więc bezspornie takim państwem. Nie próbuje się zresztą specjalnie tego maskować. Krzyże wiszą w sejmie, w pałacach władzy znajdują się katolickie kaplice, religia jest jednym z głównych przedmiotów nauczania w szkołach (jedna, a częściej dwie lekcje w tygodniu od przedszkola do matury dla ok. 80–90% uczniów), Kościół hojnie obdarzany jest gruntami i budynkami. Programy katolickie i propagujące katolicyzm (łącznie z krzewieniem wieści o cudach) w ogromnej liczbie nadawane są przez media publiczne, księża obecni są na wszelkiego rodzaju uroczystościach publicznych i proszeni o opinie we wszystkich sprawach (ciekawostka osobista: nigdy nie uczestniczyłem w programie telewizyjnym, do którego nie zaproszono by księdza). Pisma Jana Pawła II, przypominające te czy inne fragmenty doktryny katolickiej, traktowane są jak wyrocznia, z którą dyskusja jest niemożliwa, sama zaś postać papieża Polaka jest przedmiotem masywnego, nieznającego chyba żadnych granic kultu państwowego (w takiej skali nieobecnego w Polsce od czasów Józefa Piłsudskiego, choć jeszcze chyba większego – bo Stalina i Bieruta jako postacie zbrodniczego reżimu komunistycznego z porównań wyłączam). Co gorsza, prawie nikt nie ma dość odwagi na to, by powiedzieć głośno „kultowi jednostki stop!”, by sprzeciwić się nazwaniu imieniem Jana Pawła II kolejnej ulicy, szpitala czy szkoły. Swoją drogą, zwykle przywódcy nie lubią, gdy stawia się im za życia pomniki i oponują przeciwko temu. Pomniki takie nie sytuują ich bowiem w dobrym towarzystwie. Z Janem Pawłem II było jednak inaczej – nie tylko nie oponował (gdyby był to uczynił, z pewnością zastosowano by się do jego zalecenia), lecz także przychylnie patrzył na rosnący kult swojej osoby. Dla postronnego, nieuprzedzonego obserwatora nie jest to fakt zachęcający do katolicyzmu ani budzący szacunek. Warto pamiętać, że gdy w XVI w. zaczęto stawiać pomniki żyjącym papieżom, stało się to jedną z pobudek dla ruchu reformacji.

Trzeba w tym miejscu przyznać, że skrajnym przejawem ustroju państwa wyznaniowego jest istotny udział instytucji religijnej w stanowieniu prawa oraz w codziennym życiu politycznym, co w Polsce nie jest rutyną. Pomijając kwestię statusu prawa kanonicznego na terenie Rzeczpospolitej, o czym będzie jeszcze mowa, można wręcz powiedzieć, że w Polsce udział ten ograniczony jest tylko do kwestii bezpośrednio interesujących, z takich czy innych powodów, Kościół katolicki. Trudno wszelako sobie wyobrazić, by jakieś życzenie Kościoła w zakresie stanowienia prawa, a zwłaszcza prawnych gwarancji przywilejów kościelnych (odszkodowania za utracony majątek, reprywatyzacja, przywileje podatkowe, ubezpieczeniowe itd.), nie zostało przez władzę ustawodawczą uwzględnione. Co najwyżej w niektórych spornych przypadkach ustawodawstwo po prostu się nie rozwija, gdyż Kościół sobie tego nie życzy. Tak jest w dziedzinie bioetyki, w której przyjmowanie bardziej szczegółowych regulacji mogłoby oznaczać coś więcej (tj. jakieś bardziej elastyczne i różnicujące ujmowanie rzeczywistości) niż bezwzględne zakazywanie takiej czy innej praktyki potępianej przez Kościół.

Jeśli zaś chodzi bezpośrednio o uprawianie polityki przez Kościół (co jest typowe dla państw wyznaniowych, jakkolwiek samo w sobie bynajmniej naganne nie jest), to przynajmniej raz po 1989 r. Kościół odegrał rolę kluczową, a jednocześnie negatywną. Stało się tak w roku 2005, kiedy to w kurii warszawskiej, pod patronatem Kościoła, przed kamerami kościelnej telewizji, zawarto koalicję PiS-u z organizacjami, które trudno było podejrzewać o szczególne cnoty chrześcijańskie.

Wyznaniowy charakter państwa wiąże się jednak przede wszystkim z oficjalnym uznaniem przez państwo Kościoła katolickiego za niekwestionowany autorytet moralny, z którego stanowiskiem się nie dyskutuje. Bezstronny obserwator bardzo się dziwi zwłaszcza temu, że duchowni katoliccy z wyjątkowym upodobaniem i nader często komentują zagadnienia życia rodzinnego i seksualnego, w których to dziedzinach z zasady i z wyboru mają jak najmniejsze doświadczenia osobiste. Jan Paweł II napisał nawet książkę z zakresu seksuologii, w której we wstępie tłumaczy, że wprawdzie nie ma doświadczeń własnych, ale ma wiedzę pochodzącą ze spowiedzi. Broni się tam tezy, że kochanie się z kobietą, która nie jest własną żoną, narusza jej godność i oznacza traktowanie przedmiotowe (tzn. prawdopodobnie na podobieństwo rzeczy). Podobnie zdumiewające teorie są przez katolików głoszone w odniesieniu do innych spraw płci, np. homoseksualizmu. W polskich szkołach naucza się (na lekcjach religii), że czynny homoseksualizm jest „nieładem” (jest to bodajże eufemizm oznaczający „grzech”), i osoby o takiej seksualności powinny się powstrzymać od uprawiania miłości. Być może powstrzymywanie się od seksu jest dla duchownych betką, ale dla większości ludzi nie – przeto, jak zresztą dobrze wiadomo z psychologii, wzbudzanie w dzieciach poczucia winy w związku z homoseksualizmem i odwodzenie od życia płciowego szkodzi ich samopoczuciu i rozwojowi psychoseksualnemu. Tylko w państwie wyznaniowym możliwe jest, by za pieniądze państwa w szkołach publicznych uczyć dzieci, że homoseksualizm jest złem. W tych samych szkołach – z uwagi na znaczenie, jakie mają w nich księża oraz z powodu ogólnie panującej pokory w stosunku do Kościoła katolickiego – nie naucza się prawie wcale o rzeczach tak ważnych, jak pochodzenie i dzieje religii. Trudno też wyobrazić sobie otwarte mówienie (czy to w szkołach, czy to w mediach) o najciemniejszych stronach historii Kościoła, chyba że w kontekście umniejszania ich znaczenia.

W ogólności zadziwia występowanie Kościoła w roli autorytetu moralnego. Przecież Kościół katolicki nie brał udziału, a często gwałtownie przeszkadzał w rewolucji moralnej, która w ciągu ostatnich 250 lat nauczyła nas, że złem jest przemoc fizyczna, a dobrem są: równość, wolność i swobody polityczne, demokracja i jawność życia publicznego. Współczesny Kościół popiera wprawdzie wolność słowa, demokrację itp. wynalazki liberalne, ale czyni to jako spóźniony maruder po wielu latach burzliwego ich zwalczania. Czy to jest pozycja, z której wypada wchodzić w buty autorytetu i mentora moralności publicznej? Podobnie ma się sprawa z przywilejami, z których korzysta Kościół. Czy wypada występować w roli autorytetu publicznego instytucji, która godzi się na status ekonomicznego i prawnego uprzywilejowania, a więc na przykład na ustawowe pierwszeństwo w procesie reprywatyzacji (a kto wie, czy się go wręcz nie domaga), korzystając z dobrodziejstwa całkowitego zadośćuczynienia, podczas gdy osoby prywatne – zgodnie z duchem prawa i nauką chrześcijańską stojące przed każdą instytucją i mające pierwszeństwo przed nimi w kolejności wyrównywania krzywd – nie korzystają z podobnego dobrodziejstwa wcale?

Czy Polska naprawdę jest tak bardzo katolicka?

W myśl doktryny katolickiej należy żyć skromnie i w czystości. Nie wolno się rozwodzić i należy mieć sporo dzieci. Niedozwolone są: aborcja, antykoncepcja i nieskromne zachowanie, pijaństwo zaś jest bardzo ciężkim grzechem. Trudno jednak znaleźć kraj, gdzie tak wiele kobiet pokazuje publicznie brzuchy, a seksualność tak wyziera z każdego kąta. W niewielu krajach jest tyle nierządu, aborcji i pijaństwa. Mało gdzie moralność publiczna stoi tak nisko, a przestrzeń publiczna tak bardzo narażona jest na chuligańską dewastację. W niewielu krajach włóczą się po nocach pijane i rozwrzeszczane hordy, burdele mnożą się w najmniejszych nawet miasteczkach, a cokolwiek zostanie na ulicy lub w parku postawione, niezawodnie zostanie za jakiś czas zniszczone. Kto był w Skandynawii albo w Korei wie, jak wielka może tu zachodzić różnica w poziomie moralności publicznej, i to właśnie rozumianej tak, jak rozumieją to katolicy – w dość ścisłym związku z kwestią czystości i skromności.

Jeśli „bycie katolikiem” oznacza przestrzeganie nakazów moralności katolickiej, to z pewnością katolickość Polski pozostawia wiele do życzenia. Wiemy wszelako, że w odróżnieniu od paru innych religii katolicyzm nie wyklucza, aby grzesznik nadal pozostawał wyznawcą. Trzeba więc jakoś węziej zakreślić kryteria bycia katolikiem. Sądzę, że roztropnie będzie uznać za katolika kogoś, kto, po pierwsze, jest ochrzczony w Kościele katolickim, po drugie, ma pewne niewielkie choćby pojęcie o doktrynie katolickiej, a po trzecie, co najmniej czasami uczestniczy w nabożeństwach.

Faktem jest, że warunek pierwszy spełnia ogromna większość Polaków. Bywa to nawet postawą do głoszenia tezy, jakoby 90% Polaków była katolikami, jak gdyby zapomniano, że do chrztu zwykle nie idzie się z własnej woli. Znacznie gorzej jest z drugim warunkiem. Z moich doświadczeń nauczyciela filozofii wynika, że ogromna większość młodzieży nie zna podstawowych dogmatów katolickich, chociaż uczyła się religii przez wszystkie lata szkoły, nie mówiąc już o słuchaniu kazań. Ci sami młodzi ludzie nie przejawiają też zwykle żadnej gotowości do podporządkowywania się wezwaniom Kościoła w zakresie życia prywatnego, np. powstrzymywania się od seksu przedmałżeńskiego, życia w związkach homoseksualnych czy stosowania antykoncepcji. Nie posiadają żadnej wiedzy o Biblii, nie słyszeli o doktorach Kościoła, a tym bardziej nie wiedzą, jakie są ich poglądy. Nie mają też zwykle żadnego pojęcia o etyce Kościoła katolickiego, wyjąwszy to, że słyszeli wiele razy o godności i „prawie do życia od poczęcia do naturalnej śmierci”. Jeśli chodzi o kryterium trzecie, to faktycznie spełnia je bardzo wielu Polaków. Chodzenie do kościoła na mszę uważają oni jednak zwykle za rytuał społeczny, czyli obyczaj, a więc ich religijność jest raczej kulturowa niż autentyczna. Do tych utartych obyczajów należy również chrzczenie dzieci, stąd nawet osoby obojętne religijnie zwykle dzieci swoje chrzczą, utrzymując w ten sposób tak wysoki odsetek formalnych katolików w społeczeństwie.

Stosując wymienione rozsądne kryteria, należy uznać, że w Polsce jest wielu katolików, jakkolwiek zapewne nie jest to większość społeczeństwa, a na pewno nie jest to większość wśród młodzieży. Daleko nam do tego stopnia katolickości, którym poszczycić się mogą niektóre kraje Ameryki Łacińskiej, a w Europie Malta i Irlandia. Zapewne zresztą osób religijnych będzie w Polsce ubywać, bo takie są tendencje w świecie zachodnim. Na przykład w sąsiednim społeczeństwie czeskim religijność jest marginalna, co zresztą nie powoduje żadnego ubytku w moralności Czechów, a wręcz, zważywszy wyżej wspomniane aspekty życia moralnego, nasi południowi bracia stoją od nas wyżej.

Inna rzecz, że polski katolicyzm jest zupełnie czymś innym niż katolicyzm w takiej na przykład Europie Zachodniej. Dla katolików z Zachodu nie tylko „integryzm” pewnych odłamów polskiego Kościoła, nacjonalizm i ksenofobia, lecz także takie rzeczy jak zbieranie pieniędzy na tacę i nierozliczanie się z nich przed wiernymi albo wycieczki przeciwko homoseksualistom i liberałom są po prostu egzotycznym anachronizmem godnym politowania. (Mam takie wspomnienie: katolicki ksiądz z Australii, bioetyk, mówi do mnie: „Proszę mi łaskawie wybaczyć, jeśli okaże się, że uległem jakimś przesądom i uprzedzeniom, ale słyszałem, że w Polsce w kościołach rzuca się pieniądze na tacę. Czy to może być prawda?”).

O co chodzi w chrześcijaństwie?

Dla osób postronnych i nieuprzedzonych chrześcijaństwo jest bardzo osobliwą religią. Dziwną przede wszystkim dlatego, że nader trudną do zrozumienia, a jednocześnie tak bardzo pewną swych racji, że gotową krzewić się wśród wszystkich ludów kosztem śmierci ich lokalnych wyznań i kultów, jak to stało się i u nas w późnym średniowieczu, gdy rodziła się i krzepła katolicka Rzeczpospolita.

Może najtrudniej zrozumieć niekatolikom, że chrześcijanie oddają cześć boską człowiekowi (Jezusowi), twierdząc jednocześnie, że Bóg jest jeden i że jest niecielesny. Prawdę mówiąc, twierdzą nawet więcej niż to, że pewien człowiek jest Bogiem, lecz że Bóg jest jednością w aż trzech osobach. Ta jedność jest doskonała i absolutna, a ta troistość nie mniej przez to prawdziwa i rzeczywista. Trudno zrozumieć tę tezę i dlatego przedstawiana jest ona wyznawcom jako tajemnica wiary. Inna trudna do zrozumienia rzecz znowu wiąże się z postacią Jezusa. Wyznawca musi zrozumieć, że Jezus był Chrystusem, czyli zapowiadanym w Biblii Mesjaszem, choć przecież żadna odnowa i wybawienie Żydów ani innych narodów wraz z Jezusem ani po jego śmierci bynajmniej nie nastąpiło. Co więcej, chrześcijanie wierzą, że Jezus umarł na krzyżu dla odkupienia win ludzkich wobec Boga, co zakłada, że nieskończenie doskonały Bóg zdolny jest do odczuwania cierpienia i że dla wybaczenia ludziom grzechów sam (bo Jezus jest Nim samym – Synem w jedności z Ojcem) musi siebie przebłagać i złożyć sobie samego siebie w ofierze.

Wiemy, że teologowie tłumaczą te osobliwości wiary na różne sposoby (niektóre nawet znam), ale faktem jest, że zwykli wyznawcy najczęściej nic o tych wyjaśnieniach nie wiedzą. Tym bardziej mają prawo dziwić się postronni, którzy stają wobec osobliwości chrześcijaństwa zupełnie bezradni. Szczególny dreszcz metafizyczny przeszywa zaś niechrześcijanina, gdy styka się z jakże archaicznym i na ogół przecież wypartym już ze zbiorowej świadomości ludów motywem, jaki dochodzi do głosu w rytuale, którego częścią są słowa „bierzcie i jedzcie z tego wszyscy”. W ogólności jest czymś niezwykłym i wprost niewytłumaczalnym, że mitologia starożytnych Żydów, z całą jej osobliwością i historycznymi oraz geograficznymi uwarunkowaniami, stała się podłożem wyobraźni religijnej dla wielu ludów żyjących w wielkim oddaleniu od Palestyny i wszelkiej pustyni w ogóle.

Katolicy wierzą, że Bóg jest jeden, a żaden człowiek (poza Jezusem) nie ma natury boskiej. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że – na przekór doktrynie – traktują Matkę Boską jak boginię, a nie człowieka. Zdarza się nawet (i to nierzadko), że katolicy modlą się (choć nie jest to zgodne z nauką Kościoła) do świętych. Ci ostatni także są zresztą osobliwością katolicyzmu. Dlaczego modlitwa do Boga ma być skuteczniejsza, gdy za naszą sprawą orędować będzie jakiś święty? Czyżby Bóg słuchał doradców niczym król? Czyżby trzeba było załatwiać sobie do niego „dojścia” niczym do jakiegoś księcia? Kult świętych – opiekunów i orędowników – czasami przeradza się nawet w kult dygnitarzy Kościoła. W Polsce można wręcz odnieść wrażenie, zważywszy na przykład na liczbę czczonych wizerunków i miejsc nawiedzenia, że większym kultem darzony jest Jan Paweł II niż Jezus. Być może faktycznie nie jest to prawda, niemniej z pewnością w naszym kraju kult człowieka symbolizującego godność narodu polskiego w jakimś sensie rywalizuje z kultem Boga.

O wiele bardziej zrozumiałe od idei religijnych wydają się doktryny filozoficzne i etyczne Kościoła katolickiego. Pochodzą one głównie ze źródeł greckich i reprezentują to, co w nich najlepsze: łączą arystotelesowską metafizykę (teorię substancji) i doktrynę cnót (aretologię) z platońską teorią idei (rozumianych jako myśli Boże) i partycypacji oraz stoicką etyką prawa naturalnego, do czego pisarze chrześcijańscy dołączyli kilka nowych elementów, takich jak nauka o istocie i istnieniu, o transcendentaliach, o sumieniu i cnotach teologicznych. Jako filozof, uczony tych doktryn na KUL-u, muszę przyznać, że pomimo swego synkretyzmu (Platon, Arystoteles, stoicy i neoplatonicy do spółki) należą one do najpiękniejszych zabytków filozofii. Są to jednak właśnie tylko zabytki – nikt poza osobami z racji zawodowych zobligowanymi do ich krzewienia i obrony tych starożytnych i średniowiecznych zabytkowych doktryn nie wyznaje ani nie traktuje poważnie jako aktualnej propozycji teoretycznej. Robią to wyłącznie katolicy, zwykle zresztą duchowni. Choć jest ich wielu, to przecież nic nie zmienia faktu, że są to dziś doktryny podtrzymywane urzędowo, a nie broniące się w wolnej przestrzeni publicznej i akademickiej, a więc pewna formacja niszowa. Wyjątek stanowi przyjęty niedawno w katolicyzmie wątek personalistyczny (w średniowieczu jakoś obecny, ale słabo się zaznaczający), bo podobne przekonania (doktryna o osobie i jej godności) spotyka się w różnych wersjach również wśród protestantów i Żydów.

Tak czy inaczej są to wszystko całkowicie wyznaniowe poglądy niemające żadnego sensu i znaczenia poza kontekstem wiary w Boga osobowego. Roszczenie, że takie religijne na wskroś i metafizyczne poglądy, zupełnie nieobecne we współczesnym życiu intelektualnym poza Kościołem, mogły stanowić podstawę do stanowienia prawa (a w tym ustanawiania zakazów) dla wszystkich obywateli, również niekatolików, jest nad wyraz aroganckie. Niestety, w Polsce żądania stanowienia praw pod dyktando średniowiecznych doktryn religijno-filozoficznych w rodzaju doktryny prawno-naturalnej jest normą, a pytanie o moralny status wysuwania takich żądań nawet nie pada.

Chwaląc tradycję filozofii katolickiej, muszę jednakże wyłączyć z tego pewne doktryny etyczne (doktryny polityczne i społeczne w rodzaju potępienia pożyczki na procent pomijam, bo nikt ich już na serio nie głosi). Niektóre więc elementy etyki katolickiej wydają mi się bardzo mało przekonujące (także moralnie), nawet w intelektualnych warunkach średniowiecza. Katolik (wykształcony) uważa, że najważniejszym kryterium moralnej wartości czynu jest głos sumienia. Niestety, różnie głos ten brzmi, wobec czego implicite zakłada się, że będzie to nie byle jakie sumienie, lecz dobrze wychowane. Dobrze wychowane sumienie nie jest wszelako produktem wychowawczym liberałów, lecz bodaj samych tylko katolików. Co więcej, chociaż i niekatolik może osiągnąć znaczą doskonałość moralną, to nie może się równać z katolikiem, który otrzymał łaskę cnót teologicznych wiary, miłości i nadziei.

Gdyby tego było mało, mamy tu jeszcze na dokładkę doktrynę prawa naturalnego, którego wykładnia – tak przecież różna wśród zwolenników starej tezy, jakoby coś takiego w ogóle istniało i dawało się intuicyjnie poznawać – zastrzeżona jest raczej wyłącznie dla Kościoła. Nie można sobie przecież wyobrazić, aby ktoś podał coś za prawo naturalne, sprzecznie z doktryną katolicką (np. „niektórzy ludzie są homoseksualni i homoseksualizm jest dla nich dobry”), a Kościół uznał żądanie tej osoby, aby na podstawie tak odczytanego prawa naturalnego stanowione było prawo pozytywne. Nie ma więc w praktyce żadnej różnicy między „prawem naturalnym” a arbitralnym przesądzeniem doktrynalnym Kościoła. Cóż, wiemy już od czasów Oświecenia, że „prawo naturalne” nie jest niczym więcej niż strategią retoryczną, za której pomocą perswadowano najróżniejsze już rzeczy. Trzeba wyjątkowo złej woli, aby ignorować fakt, że pośród autorów wierzących w istnienie prawa naturalnego i jego poznawalność nigdy nie było zgody co do jego treści. Jeśli to nie kompromituje tej doktryny, to czego, u licha, trzeba jeszcze?

Watykan i my

Katolicyzm nie jest lubiany. Prawdę mówiąc, poza buddystami, którzy na ogół o wszystkich mówią dobrze, nie spotkałem nikogo, kto darzyłby katolików sympatią. Generalnie ma się im za złe, że uważają się za lepszych od innych, za depozytariuszy jedynego prawdziwego objawienia. Za to samo nielubiane są zresztą również islam i judaizm. Najbardziej niechętni katolikom są jednak chrześcijanie innych niż katolicyzm odłamów, a to głównie z powodu przekonania katolików, że są chrześcijanami par excellence, a inni wyznawcy Jezusa powinni zjednoczyć się z Kościołem powszechnym pod berłem papieża. Właśnie papiestwo jest instytucją, której niekatoliccy chrześcijanie nie lubią najbardziej i to papieże mają zwykle w świecie szczególnie złą prasę.

Tak, Watykan jest doprawdy wielkim problemem. Jeden z twórców idei tolerancji, John Locke, uważał, że Anglia powinna tolerować wszystko poza ateizmem i katolicyzmem (możemy mu wybaczyć to głupstwo, bo w końcu żył w epoce przedliberalnej). Katolicy bowiem, jak podkreślali zawsze protestanci, a zwłaszcza kler katolicki ma podwójną (a więc fałszywą) lojalność: krajową i watykańską. Cóż, faktycznie trudno sobie wyobrazić, żeby duchowny katolicki nie robił tego, co nakazuje mu władza watykańska, a łatwiej sobie wyobrazić, żeby nie robił tego, co nakazuje władza świecka. W razie konfliktu powinien przedkładać posłuszeństwo Kościołowi i papieżowi nad posłuszeństwo władzy świeckiej, nawet w wolnym i demokratycznym kraju. Czy w świetle tej konstatacji Polska jest suwerennym krajem, a księża są faktycznie jej lojalnymi obywatelami? Jakoś trudno mi sobie wyobrazić w polskich realiach, by jakiekolwiek życzenie Kościoła, zwłaszcza w zakresie jego własnych interesów materialnych, nie zostało przez władze publiczne gorliwie wykonane. To samo dotyczy życzeń płynących z Rzymu. Nie wiem, czy są one formułowane wprost, niemniej przyznacie, że sytuacja, w której powiada się Kościołowi – narodowemu lub Watykanowi – „nie wtrącajcie się w to – to nasza sprawa”, jest raczej fantastyczna.

Z prawnego punktu widzenia Kościół jest państwem (państwem watykańskim – monarchią absolutną) i jego prerogatywy i autonomia na terenie naszego kraju noszą cechy eksterytorialności, gdyż gwarantowane są konstrukcją prawną umowy międzynarodowej, którą jest konkordat. Stanowi on prawo najwyższe po konstytucji, a nawet równe z nią, a Kościół występuje w nim jako suwerenna i równa strona, zgodnie z zasadami prawa traktatowego. Pozycja Kościoła katolickiego nie jest więc pozycją wolnej instytucji w wolnym kraju – wolnej do działania, lecz poddanej prawu krajowemu i kontroli państwowej, jak to jest na przykład w wypadku stowarzyszeń lub związków wyznaniowych, lecz jest pozycją obcego państwa działającego mocą szczególnej prerogatywy na terenie państwa polskiego. Artykuł pierwszy konkordatu, w ślad za Konstytucją RP, stanowi, że „Rzeczpospolita Polska i Kościół Katolicki są – każde w swej dziedzinie – niezależne i autonomiczne”. Korzystając z państwowego statusu Watykanu, polski Kościół jako swego rodzaju „duchowe terytorium zależne” Watykanu uzyskuje quasi-państwową niezależność, coś w rodzaju eksterytorialności, jakiej nie posiada żadna inna instytucja czy organizacja w Polsce.

Byłby to być może budujący przykład wolności1. Szkoda tylko, że ta niebywała, anarchiczna wprost wolność nie przysługuje innym instytucjom i stowarzyszeniom. Suwerenność Polski jest ograniczona przez konkordat tak dalece, że pośrednio przyznaje zdolność stanowienia skutecznego prawa (kanonicznego) Kościołowi i nakazującego Rzeczpospolitej respektowanie tego prawa. Potwierdza to zresztą polski Trybunał Konstytucyjny, powołujący się na prawo kanoniczne w wyrokach oddalających skargi na ponadkonstytucyjne prerogatywy Kościoła. Jak pisze w swym autorytatywnym komentarzu prawniczym Józef Krukowski: „działania władz państwowych nie mogą rodzić skutków prawnych w porządku kościelnym. Takie skutki mogą wynikać jedynie na podstawie wzajemnego «uznania», zagwarantowanego w odpowiedniej dyspozycji prawnej”. Inaczej mówiąc, Kościół katolicki władny jest sam decydować, czy będzie łaskaw podporządkować się polskiemu prawu i je uznawać. Trudno o bardziej wymowny dowód, że stanowi Kościół katolicki dosłownie niemal „państwo w państwie”.

Konkordat nie tylko ogranicza suwerenność Polski i nadaje Kościołowi i duchowieństwu przywileje, które właściwie wyrywają je spod polskiej jurysdykcji i kontroli takich instytucji jak izby skarbowe czy naczelna Izba Kontroli, lecz także instauruje (wraz z Konstytucją RP i odpowiednimi rozporządzeniami władzy administracyjnej) państwowy system indoktrynacji religijnej, całkowicie opłacany przez rząd polski. Nauka religii jest wprawdzie nieobowiązkowa, ale presja społeczna na dzieci, by na te lekcje uczęszczały, jest bardzo silna. Dotyczy to zwłaszcza małych dzieci, w przedszkolu i pierwszych klasach szkoły podstawowej, które nie uczestnicząc w lekcji, muszą przebywać w innym pomieszczeniu (w świetlicy, w sali innej grupy przedszkolnej), co przez dziecko odczuwane jest jako napiętnowanie i rodzaj poniżającej kary. Nic dziwnego, że wielu rodziców, którzy wcale nie życzyliby sobie, by ich dziecko chodziło na religię, posyła je na katechezy, a co za tym idzie, oddaje je do chrztu i komunii. W ten sposób liczba katolików z pewnością wzrasta.

Trudno zresztą Polakowi formalnie nie należeć do Kościoła, skoro ze wszystkich stron – z radia, telewizji i gazet – bombardowany jest przekazem doktrynalnym. Panuje w Polsce powszechne przekonanie, że wyłamanie się z formalnego przynajmniej katolicyzmu jest trudnym i społecznie ryzykownym przedsięwzięciem – czymś na kształt odmowy udziału w pochodzie pierwszomajowym w czasach PRL-u. Polacy może nie wierzą specjalnie w dogmaty katolickie i katolickie doktryny (których zresztą zwykle wcale nie znają), ale na pewno dali się przekonać do uparcie powtarzanej tezy, że Polska to kraj katolicki i zdecydowana większość społeczeństwa to katolicy. A skoro prawie wszyscy są katolikami, to może lepiej się nie wyłamywać…

Dlaczego Kościół jest aż tak silny?

Trudno na to pytanie odpowiedzieć, bo nie wiemy nawet, czy Kościół w Polsce to kolos na stalowych, czy glinianych nogach. Przekonamy się o tym dopiero za kilka czy kilkanaście lat, gdy okaże się, czy zajdzie w Polsce proces sekularyzacji podobny do tego, do którego doszło w Hiszpanii albo (w innej postaci) we Francji czy we wspomnianych już Czechach. Jest wysoce prawdopodobne, że tak właśnie się stanie, ale za wcześnie jeszcze, by o tym przesądzać.

Moja teoria na temat siły Kościoła w Polsce jest amatorska i nie należy brać jej całkiem poważnie. Jest to raczej pewna hipoteza badawcza. Sądzę mianowicie, że siła Kościoła wiąże się z jej zakorzenieniem w warstwie chłopskiej, a przywileje Kościoła należy rozpatrywać w kontekście przywilejów chłopów, którzy zwolnieni są w Polsce z podatków, korzystają z wielkich przywilejów ubezpieczeniowych i otrzymują ogromne dotacje państwowe. Narzuca się myśl, że duchowieństwo, wywodzące się w większości z warstwy chłopskiej i mające swe zaplecze głównie na wsi zawdzięcza swe przywileje temuż właśnie umocowaniu społecznemu.

Poniżana przez stulecia systemu feudalnego klasa chłopska, mająca zresztą oparcie właśnie w Kościele jako swym obrońcy, prawie całkowicie się w XX w. wyemancypowała i ukonstytuowała w niezwykle skuteczną grupę interesu. Potęga chłopska jest imponująca. Świadczą o niej nie tylko wielkie przywileje fiskalne i dotacje (w całej prawie Europie), lecz także „nietykalność” chłopstwa dla władzy politycznej, nawet totalitarnej. Nie dotyczy to wprawdzie ZSRR, ale już na przykład reżimów nazistowskich owszem. Były one (także w okupowanej Polsce) znacznie łagodniejsze dla chłopów niż dla mieszczan.

Podobnie rzecz się miała za komunizmu w Polsce. Wprawdzie nie mógł Kościół działać swobodnie, a wielu księży cierpiało prześladowania, ale też żadna pozapaństwowa struktura nie cieszyła się w tym kraju takim zakresem swobody. Komunistyczne państwo pozwalało (w ograniczonym zakresie) na wydawanie prasy katolickiej, na budowanie kościołów (czasami), zbieranie pieniędzy na tacę, a nawet prowadziło uczelnię katolicką (Akademię Teologii Katolickiej w Warszawie) i puszczało w potoku radiowej propagandy komunistycznej także audycje watykańskie (umiarkowanie przychylne demokracji i własności prywatnej, co z pewnością nie było władzom niemiłe). Trudno sobie wyobrazić, by jakakolwiek organizacja niechętna komunistom (a Kościół z pewnością był takową) mogła tak w Polsce prosperować. Jak mawiał (po winku)

ks. Tischner, „oni (Kościół) zawsze umieli się z nimi (komunistami) dogadać, bo i jedni, i drudzy lubili wypić”.

Coś w tym chyba jest. A może my, liberałowie, powinniśmy się uczyć od Kościoła, jak czynić sobie państwo powolnym? Jakże byłoby pięknie, gdybyśmy zdołali narzucić państwu polskiemu nasz liberalny dogmat: „nie wolno wam stanowić praw ograniczających wolność obywateli, jeśli nie wymaga tego ich własne fizyczne bezpieczeństwo; niechaj każdy – katolik, gej i ateista – żyje po swojemu i nie narzuca swych przekonań i sposobu życia innym ludziom!”. Może, idąc za wskazówką Tischnera, trzeba by wypić z właściwymi ludźmi?

Tekst ukazał się w pierwszym numerze „Liberté!” w roku 2008.

1Oficjalna racja zawarcia konkordatu jest zresztą liberalna – komentarz katolicki powołuje się tu na zasadę wolności religijnej; zob. J. Krukowski, Konkordat polski. Znaczenie i realizacja, Lublin 1999, s. 257.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję