Liberalizm drobnych kroków :)

Tekst pochodzi z XXI numeru kwartalnika Liberté! „Jak uratować demokrację”, dostępnego w sklepie internetowym. Zachęcamy również do zakupu prenumeraty kwartalnika na cały rok 2016.

Polska nigdy nie była liberalna. Ani w erze szacownej Drugiej Rzeczpospolitej, ani w czasach dogorywającej już Trzeciej Rzeczpospolitej. Nawet w momentach dominacji wśród polityczno-ekonomicznych decydentów liberalnego czy neoliberalnego paradygmatu większość politycznych elit pałała szczerym obrzydzeniem do liberalizmu, zarówno w jego ekonomicznej, jak i obyczajowej postaci. Liberalizm był (i jest nadal) traktowany jako ciało obce w polskiej myśli politycznej, w polskim dyskursie publicznym i w polskiej wyobraźni zbiorowej. Czy wobec tego mówienie o obronie liberalizmu ma w ogóle sens? Może powinniśmy najpierw wznieść jego solidne fundamenty?

Liberalizm szczątkowy

Nie tyle rozbawienie, ile przede wszystkim politowanie budzić mogły wypowiedzi przywódców Platformy Obywatelskiej, którzy z iście teatralnym oburzeniem występowali w telewizjach śniadaniowych, złorzecząc Prawu i Sprawiedliwości oraz jego świeżo przyjętej nowelizacji ustawy o Trybunale Konstytucyjnym. Ci sami – jak o sobie zaczęli mówić – „obrońcy demokracji” zapomnieli jednakże, że przed kilkoma tygodniami również dopuścili się zamachu na ów trybunał. Pozwoliło im to na powołanie pięciorga sędziów trybunału w minionej kadencji parlamentu, a przecież pięcioro sędziów stanowi trzecią część składu sędziowskiego tego organu. Trybunałowi Konstytucyjnemu ustawa zasadnicza nadaje znaczenie szczególne: czyni go strażnikiem stanowionego w Polsce prawa, który może nie tylko rozstrzygać spory kompetencyjne pomiędzy centralnymi konstytucyjnymi organami państwa, lecz także badać programy i działalność partii politycznych pod kątem zgodności z Konstytucją RP. Czy PiS powinien się czuć usprawiedliwiony antykonstytucyjnymi roszczeniami PO? Zdecydowanie nie. Jednak zabiegi członków PO dały swoiste przyzwolenie na naruszanie prawno-konstytucyjnego gmachu naszego państwa przez jej poprzedników.

Polskie elity polityczne – jak widać – za punkt honoru postawiły sobie takie ustalenie składu Trybunału Konstytucyjnego, aby stał się on de facto ciałem realizującym zarazem wolę polityczną określonego środowiska. Różnica między PO a PiS-em w kontekście ich „antytrybunałowych” zakusów polega jedynie na tym, że poprzednia większość parlamentarna pracowała nad nowelizacją kilka miesięcy i udawała, że robi to z pobudek ustrojowych, aktualni włodarze natomiast przeprowadzili nowelę nocą, nie kryjąc przed nikim, że ich działanie to jedynie reakcja na ruchy politycznych poprzedników. Jedni i drudzy udowodnili swą dezynwolturę wobec konstytucyjnych fundamentów państwa, w szczególności zaś względem tak mocno podnoszonej przez liberałów idei państwa prawnego. Kruki i wrony rozdziobały fundament praworządności, jakim uczyniono naszą dość liberalną konstytucję z 1997 r. Kruki robiły dobrą minę do złej gry – wrony bezczelniej, gryzły ciemną nocą.

Gdzie więc ukryli się wszyscy ci liberałowie, którzy powinni dziś bronić Trybunału Konstytucyjnego? Niestety, okazuje się, że liberalne łatki miały może jakieś znaczenie w latach 90., kiedy to rzeczywiście niewielka część kształtujących się wówczas elit politycznych do liberalizmu się przyznawała i o nowo tworzonym państwie polskim myślała z perspektywy ideologii liberalnej. Środowiska te zdominowali przedstawiciele tzw. liberalizmu gdańskiego, którzy skupili się w Kongresie Liberalno-Demokratycznym, później zaś znaleźli się w Unii Wolności oraz Platformie Obywatelskiej. Im dalej jednak od przełomu okrągłostołowego, tym bardziej wartości liberalne były wypłukiwane przez polityczną pragmatykę i jałowe spory o władzę. Tym samym wszystko to, co budowano w pierwszych latach wolnej Polski, zostało zaprzepaszczone przez apologetów tzw. polityki ciepłej wody w kranie, która przecież już w swoim założeniu była odejściem od wszelkich twardych ideologii. Oznaczała tym samym rezygnację z tworzenia wizji dobrego państwa, ku któremu określona ekipa rządząca miałaby zmierzać. Porzucenie wszelkich wielkich narracji politycznych okazało się również jednoznaczne z porzuceniem liberalnej aksjologii.

Kruki i wrony rozdziobały fundament praworządności, jakim uczyniono naszą dość liberalną konstytucję z 1997 r. Kruki robiły dobrą minę do złej gry – wrony bezczelniej, gryzły ciemną nocą.

W ogóle analizy polskiej aksjologii politycznej w dobie Trzeciej Rzeczpospolitej przynoszą szereg paradoksów. Wielkim paradoksem początku XXI w. był fakt rozpoczęcia polskiej dyskusji o podatku liniowym przez partię polityczną deklaratywnie lewicową. Jeszcze większym paradoksem okazało się, że kiedy partia konserwatywno-socjalna podatki obniżyła, to skorzystali na tym ludzie najzamożniejsi! Tymczasem ugrupowanie, które określało się mianem liberalnego, podnosiło podatki, nacjonalizowało obywatelskie oszczędności emerytalne, a w ciągu ośmiu lat nie było w stanie uchwalić najbardziej choćby umiarkowanej wersji ustawy o związkach partnerskich. Liberalizm jest więc niewątpliwie konglomeratem wartości i idei nadal w Polsce niezakorzenionych, którymi w zależności od bieżących potrzeb politycznych szafują różnorodne podmioty na polskiej scenie politycznej.

Liberalizm w Polsce w ostatnim dwudziestopięcioleciu w sposób wyrazisty zaprezentował się wyłącznie z perspektywy ekonomicznej. Liberalizm obyczajowy czy aksjologiczny stanowił jedynie margines. Tym samym to, co niejednokrotnie określane bywa mianem „liberalnych wartości”, okazywało się jakąś skrzywioną poczwarką utożsamianą przez takich intelektualistów jak Andrzej Szahaj czy Jan Sowa z „kapitalizmem drobnego druku” czy też „kapitalizmem spuszczonym ze smyczy”, hołdującym „apoteozie imitacji”. Abstrahuję w tym miejscu od refleksji nad słusznością tez postawionych w pracach „Kapitalizm drobnego druku” czy „Inna Rzeczpospolita jest możliwa!”, bo mógłbym wygłosić dziesiątki polemicznych oracji wobec tez postawionych w obu tekstach. Niestety, nośne hasło lat 90. – „Liberały, aferały” – dość skutecznie opanowało wyobraźnię publicystów i obserwatorów sceny politycznej. Wszystko to pokazuje nam, że w dyskursie liberalnym wolnej Polski zabrakło promocji liberalnych wartości, a sama nazwa tej jakże przecież szerokiej i różnorodnej doktryny została zdominowana przez jej – bezsprzecznie wartościowe i istotne w budowie fundamentów Trzeciej Rzeczpospolitej – „wolnorynkowizm” i apologię kapitalizmu.

Liberalizm rudymentarny

Zbudowanie podstaw dla liberalnego społeczeństwa to zadanie na długie lata czy wręcz na pokolenia. Wiara polskich wolnościowców w konieczny triumf liberalizmu, jeśli tylko wprowadzimy do konstytucji odpowiednie regulacje prawne, planistykę gospodarczą zastąpimy kapitalizmem, a pojęcie wolności stanie się wytrychem, za którego pomocą otwierać będziemy wszystkie drzwi, okazała się płonna. Cała ta wiara, co dziś coraz lepiej widać, była zwyczajną pomyłką i – obawiam się – wynikała w większym stopniu z naiwności nieopierzonych doktrynerów niż idealizmu młodych działaczy. Skoro bowiem dziś „przeciętnego Polaka” nie interesuje kwestia niezależności Trybunału Konstytucyjnego, to najwidoczniej ów „przeciętny Polak” nie zdaje sobie sprawy ze znaczenia tej instytucji w sieci instytucjonalnej nowoczesnego państwa prawa. Kluczem do wolności musi więc być edukacja – edukacja wolnościowa. Nie da się jednak zamknąć jej w haśle: „Róbta, co chceta” czy też sprowadzić do samej li tylko wolności wyboru. Człowiek biedny, wykluczony i gorzej wykształcony – co już w XIX w. zauważał John Stuart Mill, a kilkadziesiąt lat temu powtarzał Isaiah Berlin – ma zdecydowanie mniejszą perspektywę wyboru, a sama wolność pozytywna pozostaje dla niego w rzeczywistości iluzją. Fundamentem edukacji wolnościowej musi być więc równość szans.

Edukacja powinna być dla współczesnych liberałów orężem walki o kształtowanie w duchu liberalnych wartości. Współpraca ze środowiskami szkolnymi i akademickimi, organizacja konferencji, wykładów, prelekcji i debat, wydawnictwa popularyzatorskie i naukowe, aktywna debata w świecie wirtualnym, a także permanentne recenzowanie kolejnych posunięć ekip rządowych – oto zadania aktywistów liberalizmu rudymentarnego. Możliwe, że w ostatnich latach zabrakło solidnej liberalnej krytyki działań ekipy rządzącej, a liberalna obrona OFE – bo chyba była to najlepiej zorganizowana inicjatywa środowisk wolnościowych – nie dotarła ze swoim przekazem do wszystkich, których objąć mogła. Komentatorzy przewidują, że w najbliższych latach wartości liberalne w jeszcze większym stopniu będą przez nową konserwatywno-socjalną władzę marginalizowane. Nie mam wątpliwości, że okazja ta zostanie podchwycona przez opozycję parlamentarną, która szybko przywdzieje szaty „obrońców wolności”. Nie wolno jednak sprowadzić tego wielkiego celu, jakim jest budowa wolnościowych fundamentów w społeczeństwie, do politycznego „ujadania”, którego kolejnym efektem miałaby być reaktywacja „ciepłej wody w kranie”.

Politykę „ciepłej wody w kranie” uznaję za najgorszą formę rządzenia, jaką możemy sobie wyobrazić we współczesnych demokracjach. Wbrew temu, co twierdzą niektórzy komentatorzy, to polityka wypłukana z wartości bardziej psuje demokrację niż narodowy egoizm, doktrynerstwo, polityczna poprawność, ślepe schlebianie tradycjonalizmowi czy nawet etatyzm. Rezygnacja z wartości sprowadza politykę wyłącznie do procedur, buduje złudzenie merytokracji, która w efekcie przepoczwarza się w dyktaturę biurokracji. Społeczeństwa obywatelskiego nie da się zbudować na idei „spokojnego” administrowania krajem – aktywność społeczna i obywatelska muszą wypływać z wartości, indywidualnych czy zbiorowych. Dlatego też środowiska liberalne powinny się skupić na wypracowaniu wizji państwa i społeczeństwa, które opierać się będą na liberalnych wartościach. Nie da się jednak poprzestać na hasłach tak przecież ważnych dla liberałów, jak państwo minimalne czy przedsiębiorczość. Należy stworzyć strategie i projekty dostosowane do polskich realiów i opierające się na rzetelnej ewaluacji sukcesów i porażek polskiego dwudziestopięciolecia.

To polityka wypłukana z wartości bardziej psuje demokrację niż narodowy egoizm, doktrynerstwo, polityczna poprawność, ślepe schlebianie tradycjonalizmowi czy nawet etatyzm. Rezygnacja z wartości sprowadza politykę wyłącznie do procedur.

Nie możemy pozwolić, aby dyskusję o wartościach zdominowała polityka historyczna, której fundamentem będzie dziewiętnastowieczna wizja narodu ubrana w martyrologiczne szaty. Nie znaczy to jednak, że liberałowie nie powinni brać udziału w debatach o przeszłości. Nie można pozwolić również, aby dyskurs historyczny zdominowały kręgi konserwatywne czy nacjonalistyczne, bo historia Polski w ich wydaniu będzie opisem jednostronnym i ubogim. Chyba jednak najwyższy czas, aby młodzi liberałowie wyszli z własnego ogródka i spojrzeli również w kierunku tych środowisk, którym się nie powiodło, a sukces Polski, jakim niewątpliwie jest ostatnie ćwierćwiecze niepodległości, uzupełnili światłocieniami prowincjonalnej bylejakości bądź małomiasteczkowego zawodu. Liberałom oraz tym, którzy za liberałów się uważali, brakowało po 1989 r. społecznej wrażliwości i empatii. Powinniśmy wziąć serio słowa Johna Stuarta Milla, który w eseju „O wolności” mówi stanowczo, że „energia może być źle zużyta, ale człowiek energiczny może zawsze zrobić więcej dobrego niż gnuśny i apatyczny”. Kiedyś jedna z partii politycznych obiecywała, że uwolni energię Polaków – nie udało jej się to, ale mam wrażenie, że cel ten był postawiony słusznie.

Pierwszym krokiem w walce z apatią i zgnuśnieniem musi być zaangażowanie liberałów w działania o charakterze lokalnym. Już dziś można dostrzec dziesiątki ruchów miejskich i lokalnych komitetów wyborczych, które uczestniczą w kreowaniu polityki miejskiej czy gminnej, a niektóre nawet współrządzą. W budowie nowoczesnego liberalizmu rudymentarnego nie potrzebujemy żadnego szyldu, pod którym byśmy się ukrywali i który centralizowałby wolność myślenia o swojej „małej ojczyźnie”. Może się okazać, że komunitariańska idea wspólnoty jednak bliższa jest liberalnemu myśleniu niż promowana ostatnio przez środowiska konserwatywne idea podmiotowości. Badania pokazują, że coraz więcej Polaków dostrzega znaczenie polityki lokalnej i z coraz większą uwagą przygląda się rozstrzygnięciom lokalnych włodarzy. Wspieranie koncepcji dwukadencyjności wójtów, burmistrzów i prezydentów miast, a może również członków zarządów powiatów i województw powinno być dla liberała warunkiem sine qua non budowania samorządów opierających się na rzeczywistej wolności i partycypacji obywatelskiej. Towarzyszyć temu powinno wspieranie koncepcji budżetów partycypacyjnych, podbudowywane przykładami dobrych praktyk z polskich samorządów.

Liberalizm drobnych kroków

Zaprezentowane wcześniej pomysły i idee – jak się wydaje – powinny się stać pewnymi wstępnie i roboczo naszkicowanymi wyznacznikami działalności polskich liberałów. Szczególne znaczenie mogą one zyskać w czasach potencjalnie niesprzyjających liberalnemu myśleniu i liberalnym wolnościom. Propozycje te moglibyśmy określić mianem liberalizmu drobnych kroków, gdyż mogłyby posłużyć jako „podstawy wstępu do zarysu” projektu budowy liberalnego społeczeństwa i państwa. Nie mam żadnych złudzeń co do tego, że w ostatnim dwudziestopięcioleciu liberalnych fundamentów aksjologicznych nie udało się zbudować. Liberałowie stworzyli ramy liberalnej gospodarki, państwa prawa i konstytucjonalizmu. Nadszedł jednak czas, aby zająć się budowaniem liberalnej tkanki społecznej. Paradoksalnie czasy rządów konserwatystów, etatystów i tradycjonalistów mogą nolens volens wytworzyć doskonałe podglebie do integracji liberalnych środowisk, a działania promujące i budujące liberalne wartości mogą się okazać tym bardziej skuteczne.

Liberalizm drobnych kroków musi jednak zmierzać w jakimś konkretnym kierunku. Nie można budować, nie posiadając projektu budowy. Nie stworzymy zaś projektu budowy bez zdefiniowania koncepcji. Śmierć wielkich narracji odtrąbiono już wielokrotnie. Sam w wielu tekstach opisywałem to, co dziś zwiemy postpolityką, w kontekście odejścia współczesnych elit politycznych od wielkich ideologii. Świat postpolityczny traktuje wszelkie idee i wartości instrumentalnie – także wartości genetycznie liberalne – i dlatego, jeśli chcemy bronić wolności i całego jej aksjologicznego towarzystwa, musimy zaproponować Polakom projekt nowego polskiego liberalizmu i zarazem wskazać im drogi, którymi powinniśmy ku jego budowie zmierzać. Remontować możemy jedynie te liberalne koncepty, które udało się w Polsce wdrożyć, czyli konstytucjonalizm oraz wolną gospodarkę. Jeśli zaś chodzi o wolnościowe społeczeństwo, to niestety nie mamy czego remontować: wolnościowe społeczeństwo w Polsce to jedynie fasada, pod którą kryje się bagaż wzajemnych nieufności i niezadowolenia, zawodu klasą polityczną, niezrozumienia mechanizmów działania gospodarki i państwa, a także postsocjalistyczna optyka obcości państwa.

Remontować możemy jedynie te liberalne koncepty, które udało się w Polsce wdrożyć, czyli konstytucjonalizm oraz wolną gospodarkę. Jeśli zaś chodzi o wolnościowe społeczeństwo, to niestety nie mamy czego remontować.

Ostatnie dwudziestopięciolecie pokazuje, że Polacy są wytrwali i pracowici, bardzo dobrze radzą sobie w konkurencji z Europejczykami, szybko się uczą i potrafią skutecznie realizować swoje cele – to oni, a nie polityczni decydenci zbudowali polski wzrost i uruchomili rozwój. Pęd do dobrobytu i wmawiana im przez elity polityczne konieczność jak najszybszego „dogonienia Zachodu” zakryły im oczy na stan wspólnoty, w której żyją, i wyparły odpowiedzialność za państwo. Polacy zostawili Polskę na pastwę polityków, którzy dawno już utknęli w demagogiczno-dyskursywnym klinczu. Jeśli chcemy, żeby wspólnota i państwo były budowane na wartościach wolności, tolerancji, współpracy, aktywności i przedsiębiorczości, to musimy podjąć wysiłek planowego, systematycznego i skrupulatnego budowania fundamentów liberalnego społeczeństwa. Nie będzie to łatwe, ale na pewno jest możliwe.

Płynie z tego wniosek, że liberałowie nie powinni się stać flanką politycznej walki z reaktywowaną Czwartą Rzeczpospolitą „bis”. Polityczna walka pseudoliberalnego pospolitego ruszenia jest nie do wygrania, jeśli nie uda się uprzednio zbudować liberalnego społeczeństwa, u którego fundamentów legną najważniejsze wartości liberalne. Niech nauczką i przestrogą będzie dla środowisk wolnościowych rok 2007 i zwycięstwo Platformy Obywatelskiej, które dla wielu liberałów zarówno młodszego, jak i starszego pokolenia było nadzieją na początek tego wyczekiwanego liberalnego ładu. Projekt ten jednak spalił na panewce, runął niczym domek z kart, zawalił się z hukiem jak budynek postawiony na piasku.

Wyzwania dla polityki bezpieczeństwa w regionie :)

Tekst pochodzi z XXI numeru kwartalnika Liberté! „Jak uratować demokrację”, dostępnego w sklepie internetowym. Zachęcamy również do zakupu prenumeraty kwartalnika na cały rok 2016.

Leszek Jażdżewski: Dopóki Adam Michnik może w Polsce mówić, dopóty nie ma putinizmu w Polsce, to jest dobry papierek lakmusowy. Zapraszam na scenę Janusza Lewandowskiego – ekonomistę i polityka, obecnie przewodniczącego Rady Gospodarczej przy Premierze RP Ewie Kopacz, posła do Parlamentu Europejskiego, komisarza europejskiego ds. programowania finansowego i budżetu w KE i – co dla mnie szczególnie przyjemne i zaszczytne – członka rady patronackiej„Liberté!”.

Płynnie przechodzimy do dyskusji, która ma być poświęcona problemom bezpieczeństwa w regionie. Można powiedzieć, że ten region nam się ostatnio bardzo poszerzył, bo – jak się okazało, wyzwanie dla Europy pojawiło się na granicy, a jego źródło bije kilka tysięcy kilometrów stąd, w Syrii. Europejczycy wreszcie się zorientowali, że gdzieś toczy się krwawa wojna, w której zginęło już ćwierć miliona ludzi i kolejni giną, gdy teraz o tym rozmawiamy. Okazało się, że Rosja, o której była mowa, znów stała się – niespodziewanie chyba nawet dla najpotężniejszego mocarstwa na świecie, Stanów Zjednoczonych – istotnym graczem, ponieważ wysłała tam kilka czy kilkadziesiąt samolotów i rakiet.

Chciałbym Janusza Lewandowskiego zapytać o wyzwania z punktu widzenia Unii Europejskiej. Oto czytam, że Erdoğan, mocno „putinizujący” – gdyby użyć terminologii Adama Michnika – prezydent, a wcześniej premier Turcji, jest przyjmowany w Brukseli tak ciepło, jak jeszcze żaden lider turecki przyjmowany nie był, chociaż w Turcji absolutnie się nic nie poprawiło, jeśli chodzi o przestrzeganie praw człowieka, a wręcz się pogorszyło. My jako Unia Europejska w żaden sposób nie byliśmy zaangażowani w próby rozwiązania konfliktu w Syrii. Jak – zdaniem naszego szanownego gościa – Unia Europejska może się angażować, nie dając się podzielić, w to, by zmieniać swoje najbliższe otoczenie, czy to w Turcji, czy to w Rosji, czy to na Bliskim Wschodzie? A może musimy uznać, że tę rolę odegrają jednak państwa narodowe, które mają za sobą nie tylko dyplomację, lecz także siłę oręża?

Janusz Lewandowski: Dobry wieczór państwu. Spotykają się państwo na tegorocznych Igrzyskach Wolności, by mówić o ratowaniu demokracji. Ratowanie demokracji jest ściśle związane z bezpieczeństwem naszego regionu. Jeżeli padło pytanie, jak UE radzi sobie ze swoim otoczeniem, to odpowiem, że strategią wspólnoty europejskiej było inwestowanie w pokój rozumiany szerzej niż tylko brak wojny – w demokratyzację naszego otoczenia czy tworzenie elementarnego rządu prawa, bo na ogół demokracje są pacyfistyczne, nie nagradzają przywódców wysyłających ludzi na wojnę. Strategia ta, zwana również polityką sąsiedztwa, miała właśnie dwa oblicza – jedno skierowane na Wschód, w stosunku do Rosji, Ukrainy, Mołdawii, Azerbejdżanu i innych dawnych części imperium sowieckiego, a drugie skierowane na przeciwny brzeg Morza Śródziemnego, opłacane sporymi pieniędzmi właśnie w imię stworzenia z obu tych obszarów „The Ring of Friends”. I niestety, mówimy w tej chwili o ogromnym rozczarowaniu, bo zamiast „The Ring of Friends” mamy „The Ring of Fire”. Zajmowałem się budżetem Unii Europejskiej, dlatego wiem, że to były bardzo poważne wysiłki, miliardy euro inwestowane w projekty budujące zręby i gospodarki rynkowej, i elementów demokratyzacji tych systemów. Kluczowa oczywiście cały czas była postawa Rosji. Rosja, jeszcze na początku lat 80. została obdarzona olbrzymim zaufaniem, którego rezultatem było porozumienie o współpracy z 1984 r., które miało być następnie pogłębiane. Podobnie to wyglądało na początku lat 90. – udział Rosji w Radzie Europy, tworzenie organizacji takich jak OBWE – to wszystko stanowiło element budowy pewnych wspólnych wartości na kontynencie europejskim, a im większa UE, tym większa odpowiedzialność za własny kontynent. Optymizm panował jeszcze w roku 2003. Mam dokumenty z tego czasu mówiące o tym, że cały obszar – i Wschód, i drugi brzeg Morza Śródziemnego, i sama Europa – to rejon pokoju i prosperity, jakie nie były udziałem tych części świata przez długi, długi czas.

Lata 2014–2015 to natomiast próba budowania bezpieczeństwa wzięta bardziej z Marsa niż z Wenus, to znaczy pozostająca już w zakresie NATO. Stąd przewartościowanie strategii NATO w Newport w roku 2014. Następny szczyt NATO odbędzie w Polsce w roku 2016 – to jest sięgnięcie po te zapisy traktatów europejskich, które mówią o wspólnej polityce bezpieczeństwa, a nawet o wspólnych siłach manewrowych UE, które przez pewien czas były uśpione. Do roku 2014 – mimo wcześniejszych ostrzeżeń takich jak sytuacja w Gruzji czy próba budowania szantażu gazowego za pomocą Gazpromu – to zaufanie trwało. Rok 2014 zupełnie odwrócił sytuację i dlatego w roku 2015 bezpieczeństwo europejskie to współpraca z Unią Europejską i przewartościowanie strategii NATO, które wydawało się paktem już Europie niepotrzebnym, może „strażnikiem globalnych interwencji”, ale nie regionalnym ugrupowaniem obronnym w konfrontacji z byłym Związkiem Radzieckim. Unia Europejska sięga po te uśpione zapisy traktatów europejskich, które mówią o wspólnej polityce bezpieczeństwa i polityce zagranicznej, i robi to na serio – liczy, ilu żołnierzy ma Unia Europejska, do czego przez wiele lat nie dochodziło. Wiadomo, że odpowiedzią na pokusy, by w jakiś sposób budować podległość poprzez tzw. broń gazową, jest tak zwana Unia Energetyczna, czyli budowanie bezpieczeństwa zaopatrzenia w surowce energetyczne. To jest odpowiedź długofalowa. Dzisiaj przywódcy Unii Europejskiej, wezwani przez Donalda Tuska, zastanawiają się przede wszystkim, jak uszczelnić granice zewnętrzne, aby nie trzeba było strzec granic wewnętrznych. Odchodzimy od miękkiego budowania kręgu przyjaciół, zaczynamy się odgradzać, sięgamy po inne metody budowania bezpieczeństwa wspólnoty europejskiej. To jest bardzo przykre nie tylko dlatego, że chodzi o bezowocne inwestycje miliardów euro, lecz także dlatego, że to oznacza zupełną zmianę klimatu wokół Europy. Przyznaję się do fiaska misji, która została rozpoczęta wraz ze stworzeniem Rady Europy, OBWE, Trybunału Sprawiedliwości UE, mającego dotyczyć wszystkich mieszkańców Europy. Nie wiem, jak długo ta diagnoza pozostanie trafna. Wierzę, że nie będzie tak już zawsze.

Przyznaję się do fiaska misji, która została rozpoczęta wraz ze stworzeniem Rady Europy, OBWE, Trybunału Sprawiedliwości UE, mającego dotyczyć wszystkich mieszkańców Europy. Nie wiem, jak długo ta diagnoza pozostanie trafna. Wierzę, że nie będzie tak już zawsze.

Leszek Jażdżewski: Bardzo gorzkie, ale szczere słowa. Gdyby wszyscy w PO mówili tak inteligentnie i subtelnie, jak Janusz Lewandowski, to pewnie wiele osób, łącznie ze mną, nie wahałoby się, na kogo zagłosować, ale właśnie dlatego zaprosiliśmy cię na scenę.

Moje następne pytanie będzie skierowane do Michaiła Kasjanowa. W Polsce mamy kompleks niewysłuchanej Kasandry. Wydaje nam się, że zawsze mamy rację w sprawie Rosji i całego Wschodu, ale nasze tezy, nasze diagnozy Europa Zachodnia ignoruje. Chciałbym prosić pana o argumenty, których pan używa w rozmowach z politykami na Zachodzie, którzy – pytanie z jakich pobudek – ignorują faktyczne dążenia, cele i naturę polityczną systemu Putina, jednocześnie nie widząc, jak bardzo zagraża to demokracjom, w których sprawują władzę. Chciałbym zapytać pana, czy kiedy mówią panu, że alternatywą dla Putina jest Rosja słaba, Rosja upadła, której należy bać się jeszcze bardziej niż Rosji silnej, to jest im pan w stanie udowodnić, że istnieje trzecia Rosja. Między słabą i upadłą Rosją, z którą kojarzą się lata 90., a silną, zamordystyczną, autorytarną czy półautorytarną Rosją Putina jest droga do trzeciej Rosji. Ale żebyśmy tam wspólnie doszli, potrzeba solidarności całego kontynentu europejskiego.

Michaił Kasjanow: Bardzo interesujące pytanie. W swoim wystąpieniu mówiłem już o błędach, o błędzie z roku 2008, dotyczącego wojny z Gruzją. Prelegenci potwierdzili również, że rok 2014 był momentem przełomowym i że liderzy zachodni nie postrzegają już Putina jako partnera, który się zabłąkał. Rzeczywiście, odtąd żadnego zaufania do Putina i współpracy z nim świat cywilizowany nie będzie miał. Zaufanie nie może być odbudowane ani w strefie politycznej, ani w strefie bezpieczeństwa, ani w strefie gospodarczej – tu mam na myśli inwestorów. Przez wiele lat Putin opowiadał wszystkim, próbując wywołać poczucie winy u zachodnich liderów, że rzekomo Rosji obiecano nieposzerzanie NATO. I wielu polityków w UE mówi: „Ale zastanówmy się, przecież to jest Rosja, mają swoją wizję, myśmy obiecali, teraz nie dotrzymujemy słowa …”. To wywołane w ten sposób u siebie poczucie winy często skłaniało do decyzji kompromisowych – chodzi mi o okres przed rokiem 2014. Dziś, jak sądzę, nikt już nie ma żadnych złudzeń. Mój argument jest bardzo prosty – nie padły żadne obietnice ani wobec Związku Radzieckiego, ani wobec Federacji Rosyjskiej. Wiem to, osobiście znam ludzi, którzy kierowali i Związkiem Radzieckim, i Federacją Rosyjską. Mam na myśli Michaiła Gorbaczowa, mam na myśli Borysa Jelcyna. Putin wymyśla tę całą historię i próbuje Zachód, szczególnie starą Europę, zmusić do tego, by czuła się winna. Po pierwsze, trzeba o tym zapomnieć i nigdy więcej nie wspominać. A po drugie, to nie jest tak, że Rosjanie nie są gotowi do demokracji. Rozwój demokracji, możliwość korzystania przez obywateli z praw, które daje im konstytucja, to obowiązki wszystkich kierujących każdym krajem. Wykorzystując normy konstytucji, władze kraju powinny umożliwiać obywatelom obronę własnych praw i wykorzystywanie możliwości przewidzianych konstytucją. U nas się dzieje odwrotnie, Putin własnymi działaniami zakazuje obywatelom korzystać ze swobód konstytucyjnych, bo obawia się, że obywatele nauczą się, jak to robić. Obecnie propaganda, która jest propagandą totalną – chodzi mi zwłaszcza o propagandę telewizyjną – zniekształca obraz tego, co się dzieje zarówno w Rosji, jak i za granicą. Dlatego też dzisiejszy reżim opiera się na efekcie mobilizacji dookoła lidera – skoro rzekomo kraj jest w niebezpieczeństwie, jesteśmy otoczeni przez wrogów, więc siądźmy razem w okopach, poczujmy obok rękę przyjaciela i walczmy razem. Naszych obywateli już te kłamstwa o ukraińskich wrogach zmęczyły. Teraz są niezadowoleni, że z powodu aneksji Krymu mają mniejsze pensje, mniejsze emerytury itd. Sytuacja jest coraz bardziej napięta i kwestie związane z realnym poprawieniem sytuacji gospodarczej są teraz kluczowe dla obywateli Federacji Rosyjskiej. Rosja jest normalnym państwem, a kierownictwo kraju jest nienormalne, mam nadzieję, że to stan przejściowy. Rosjanie to normalni ludzie zdolni do demokracji, do korzystania z własnych praw tak samo jak Polacy, Ukraińcy, Węgrzy, Bułgarzy; to ludzie kierujący obywatelami są niepoprawni, szkodzą długoterminowym interesom Federacji Rosyjskiej, problem tkwi po stronie reżimu i sfałszowanych wyborów. Dzisiaj Putin chce czerpać siłę z Zachodu, dzięki rzekomej współpracy w sprawie Syrii i Iranu, także w związku z tragicznymi wydarzeniami na Ukrainie. Ale nie udaje mu się to, więc brnie w ślepą uliczkę. Nadszedł okres rzeczywistych, zasadniczych decyzji. Nie nawołuję Zachodu ani naszych przyjaciół, by zrobili coś z naszym reżimem, to my sami musimy się z nim policzyć. Ale zrobić to, opierając się na zasadach, na których istnieje demokracja w innych państwach – mam na myśli zasady OBWE, zasady Rady Europy.

Rosja jest normalnym państwem, a kierownictwo kraju jest nienormalne, mam nadzieję, że to stan przejściowy. Rosjanie to normalni ludzie zdolni do demokracji, do korzystania z własnych praw tak samo jak Polacy, Ukraińcy, Węgrzy, Bułgarzy.

Leszek Jażdżewski: To bardzo ważne słowa i dziękujemy za nie. Chciałbym nawiązać do tego, co pan Kasjanow mówił na temat wartości, i poprosić ciebie, Adamie, o to, byś pomógł rozstrzygnąć polski dylemat. Oto czytam, że Polacy w zasadzie nie będą przeciw osłabieniu sankcji wobec Białorusi, ponieważ zależy nam na tym, żeby wesprzeć Łukaszenkę wobec Putina. Polska z jednej strony wciąż była oskarżana o to, że nie prowadzi wobec Rosji polityki opartej na wartościach, a z drugiej strony musi sobie przecież jakoś z Rosją układać stosunki. Jest też kwestia Ukrainy – na ile powinniśmy kierować się odruchem serca, a na ile domagać realizacji twardych interesów? To pytanie padało choćby w kwestii broni, której rzekomo nie chcieliśmy Ukraińcom dać czy sprzedać, a prawda była taka, że my broni, której oni potrzebowali, po prostu nie mieliśmy. Jak należy rozstrzygnąć ten dylemat między wartościami? Czy należy oczekiwać od władz Polski, że w imię wierności, solidarności i naszej niedemokratycznej przeszłości będziemy popierać demokrację i walczyć o dysydentów zarówno w regionie, jak i na całym świecie, czy jesteśmy do tego zobowiązani, czy raczej, na przykład tak jak wobec Azerbejdżanu, powinniśmy prowadzić politykę, nazwijmy ja, realistyczną, politykę w stylu Kissingera, czyli przymykać oczy na to, co się tam dzieje, ponieważ dzięki temu zdywersyfikujemy sobie energię? Jesteś właściwą osobą, by o to spytać. Jak ty doradzasz? A wiem, że doradzasz, bo często jesteś o to pytany przez naszych polityków, naszych decydentów.

Adam Michnik: Transformacja europejska to nie jest spacer po Marszałkowskiej czy po Piotrkowskiej. Polityka transformacji musi być elastyczna i przemyślana. Nie może być dogmatyczna i doktrynerska. Ja na to patrzę z kilku perspektyw. Rusofobia to droga donikąd. Kto mówi językiem rusofobii, ten wprost zmierza do piekła idiotyzmu. I to jest rada, której udzielam z tego miejsca Prawu i Sprawiedliwości – jeżeli będziecie rusofobami, to będziecie kretynami, nie zapominajcie o tym. Uważam, że amerykańska polityka sankcji w stosunku do Polski w latach stanu wojennego, w stosunku do Polski naszych generałów i sekretarzy, była polityką racjonalną, sprawiedliwą, skuteczną. Ona była elementem długofalowej polityki, która wymusiła ustępstwa ze strony naszej dyktatury. Jeśli chodzi o politykę sankcji w stosunku do Rosji w kontekście Krymu i Donbasu – to ja popieram tę politykę w stu procentach jako rusofil, antysowiecki rusofil, a nie jako rusofob, którym przecież nie jestem. Przychodzi taki moment, kiedy trzeba sobie odpowiedzieć, gdzie jest większe zło i mniejsze zło. Aleksander Sołżenicyn pisał, że wielkim błędem Zachodu było zawiązanie koalicji ze Stalinem przeciwko Hitlerowi. Moim zdaniem on nie miał racji. Największym złem tamtego czasu był Hitler. Można dyskutować o polityce Zachodu po klęsce Hitlera i ustępstwach w stosunku do Stalina, których może było zbyt wiele, ale to już inny temat. Jeśli chodzi o stosunek do takiego kraju jak Azerbejdżan – oczywiście to jest aksamitna tyrania – zawsze pozostaje problem, gdzie jest większe zło, a gdzie mniejsze. Mówiłeś, Leszku, że masz wątpliwości, jak głosować w wyborach parlamentarnych za tydzień. Ja tych wątpliwości nie mam – będę głosował na PO nie dlatego, że ona mi się we wszystkim podobała – podoba mi się Janusz Lewandowski i podoba mi się wasza łódzka pani prezydent, na nich bym głosował bez zastrzeżeń, mam natomiast wiele wątpliwości co do bilansu. Ale wiem, że jest większe zło i mniejsze zło. Otóż z tego punktu widzenia można oczywiście pytać, dlaczego Ameryka, która broni wolności, jest w sojuszu z Arabią Saudyjską, która ma do wartości demokratycznych „stosunek śródziemnomorski”, tak bym to ujął. Zawsze w geopolityce będziemy skazani na rozliczne niekonsekwencje i kompromisy, trzeba bardzo z tym uważać. Chyba to Franklin Delano Roosevelt powiedział o Somozie: „Somoza może być sukinsynem, ale to jest nasz sukinsyn”. Myśmy chyba nie powinni do końca go naśladować.

Rusofobia to droga donikąd. Kto mówi językiem rusofobii, ten wprost zmierza do piekła idiotyzmu.

Czasami w imię geopolityki można pewnych działań nie podejmować, można zacisnąć zęby i coś przemilczeć. Ale nie wyobrażam sobie, że w imię geopolityki można mówić, że Arabia Saudyjska jest krajem demokratycznym, to nie jest możliwe. Czy że Kuba jest krajem demokratycznym, że Korea Północna jest krajem demokratycznym. Albo że Putin jest demokratą, jak to zrobił amerykański prezydent Bush, który miał niby wyczytać to z oczu Putina… Amerykanów bardzo denerwuje, gdy im to przypominam, ale taka jest prawda. Kissinger też – przecież człowiek niesłychanie inteligentny, ale jednocześnie jakoś w tej swojej inteligencji cyniczny, który nie chce się przyznać do tego, że Ameryka wspierała naprawdę bandyckie reżimy w Ameryce Łacińskiej, że wspierała zamach stanu w Chile i w innych krajach, że wspierała reżimy stosujące tortury i bandyckie sposoby sprawowania władzy. Amerykanie czasem udają Greka, twierdząc, że nic takiego się nie dzieje. Nie, tak właśnie nie można postępować. Jeżeli już, to ja mogę się zgodzić z tym, że politycy idą na kompromisy. Ale mnie, intelektualiście, redaktorowi gazety, publicyście nie wolno pójść na takie kompromisy, ja mam po prostu obowiązek, który jest wpisany w mój zawód i moje życie – ja mam bronić prawdy i wolności. Gdybym tego nie robił, tobym był jak lekarz, który, przystąpiwszy do operacji z brudnymi rękami, zabija swojego pacjenta.

Leszek Jażdżewski: Jest wielki nieobecny w tej debacie – chodzi mianowicie o Stany Zjednoczone. To wydaje się niemożliwe, że po tylu latach od wejścia do NATO, które w Rosji wciąż wzbudza tyle kontrowersji, w Europie, zwłaszcza w Europie Zachodniej, zaczyna się chyba dewaluować niekwestionowana jeszcze 10 lat temu supremacja amerykańska, która rozkładała nad nami bardzo bezpieczny parasol. Dzisiaj słucham Radka Sikorskiego, który występuje w Deutsche Welle z generałem Philipem Breedlove’em, szefem wojsk NATO w Europie. Sikorski mówi, że to nie do niego pytanie, czy Amerykanie będą bronić Polski, tylko do Amerykanów, i że wierzy w to, że prewencja zapobiegnie konfliktowi. Breedlove twierdzi, że jeśli Rosja wkroczy do krajów bałtyckich, bo takie było pytanie, to zacznie się wojna, bo po to żołnierze amerykańscy tam są. To chyba Churchill powiedział, że aby obronić Europę, wystarczy jeden amerykański żołnierz, najlepiej martwy. Mimo wszystko dostrzegamy coraz bardziej, że nie wszyscy generalnie podzielają ten nasz entuzjastyczny stosunek do amerykańskiej obecności, że wielu liderów Unii Europejskiej, również tych, którzy sprawują najważniejsze funkcje – zarówno w strukturach UE, jak i w poszczególnych krajach – najchętniej by się tej Ameryki pozbyło. Ameryka rządzona przez Baracka Obamę w zasadzie bardzo im sprzyja. I chciałem zapytać Janusza Lewandowskiego – któremu nie można zarzucić, że jest jakoś specjalnie antyamerykański, może poza traktatem handlowym TTIP, który też jest teraz kwestionowany – czy są jakieś sposoby, by jednak ten sojusz transatlantycki utrzymać przez następne 25 lat, kiedy już nie będzie generacji ludzi pamiętających, czym się kończy jego brak, zdających sobie sprawę, że to może być zagrożenie dla suwerenności europejskiej. Już dziś są tacy, co się obawiają, że obecność amerykańska tę suwerenność Europie odbiera.

Janusz Lewandowski: Pozwolę sobie nie zgodzić się z tą diagnozą. Ona była trafna w latach 90. Dziś mamy akuszerów tego związku. Pierwszym akuszerem tego związku poprzez Atlantyk jest przede wszystkim Rosja i ten imperialny zryw Putina. A drugim jest światowy terroryzm, który nagle przestał być fenomenem afgańskim i stanął u wrót Europy. Oczywiście są w Europie pożyteczni idioci, którzy mając wrażenie nieporządku we własnym kraju, uwielbiają Putina jako takiego macho. Silny człowiek u władzy fascynuje iluś tam intelektualistów na Zachodzie, którzy też chcieliby wziąć za mordę swoje nieuporządkowane społeczeństwa. I są inni pożyteczni idioci – ci, którzy uważają, że amerykańska dominacja – a teraz właśnie ta próba budowania porozumienia handlowego, które jest czymś więcej niż porozumieniem handlowym – zagraża europejskim wartościom. Francuzi zwłaszcza obawiają się, by Hollywood nie zniszczył ich wielkiego przemysłu filmowego i audiowizualnego…

Ale rzeczywiście w latach 90. doszło do pewnego przewartościowania tej relacji. Doszło do tego pod wpływem wydarzeń w Jugosławii, gdy wojna wybuchła wewnątrz kontynentu europejskiego i nagle wyszło na jaw, jak bardzo jesteśmy zależni od interwencji amerykańskiej. Wtedy uważałem za zdrowy odruch odbudowanie jakiejś zdolności manewrowej własnymi siłami. W roku 1997 bodajże odbył się szczyt NATO – w Berlinie zresztą – który umożliwił samodzielne działania europejskie w dziedzinie militarnej, ale to się stało pod wpływem europejskiej bezradności wobec konfliktów na Bałkanach.

Obie strony Atlantyku cementują się ze względu na neoimperialną Rosję i terroryzm docierający do wrót Europy. NATO wraca na kontynent europejski. I moim zdaniem, niezależnie od pożytecznych idiotów, tak już w najbliższych latach będzie.

Mamy rok 2015, obie strony Atlantyku się cementują ze względu na neoimperialną Rosję i terroryzm docierający do wrót Europy. NATO wraca na kontynent europejski. I moim zdaniem, niezależnie od pożytecznych idiotów, którzy albo wielbią Putina, albo nie znoszą Hollywood, tak już w najbliższych latach będzie, nie może być inaczej, chociaż Ameryka jest bardzo zmęczona odgrywaniem roli strażnika światowego, bo jest demokracją, a demokracja nie nagradza przywódców, którzy wysyłają na niebezpieczeństwo i na śmierć żołnierzy poza granice własnego kraju. Jedynymi momentami, kiedy matki wysyłanych w daleką podróż żołnierzy błogosławiły prezydenta, były reakcja na zamachy w Nowym Jorku i interwencja w Afganistanie. To jest demokracja zmęczona swoją rolą, a musi w nią wejść ponownie z uwagi na Syrię, skoro po raz pierwszy od iluś lat Rosja interweniuje poza granicami tego, co uważa za dawne imperium, poza obszarem uważanym za sferę swojej dominacji. Ameryka musi się obudzić, choć zrobi to niechętnie, i wejść do tej gry. Obserwuję coraz więcej kontaktów pomiędzy Donaldem Tuskiem a szefem NATO. Nieprzypadkowo nagle te dwie organizacje – z których jedna jest organizacją militarna, a druga pokojową wspólnotą narodów – zaczynają rozmawiać wspólnym językiem o wspólnym bezpieczeństwie, które musi być budowane na innych zasadach niż te, w które dotąd inwestowaliśmy czas, wysiłek i pieniądze.

Leszek Jażdżewski: Zanim oddamy państwu głos, chciałem ostatnie swoje pytanie skierować do Michaiła Kasjanowa. W Polsce chyba nikt nie ma wątpliwości, że dopóty nie będzie całkowicie bezpiecznej Polski, dopóki za naszą wschodnią granicą nie będzie całkowicie demokratycznej Rosji. I kiedy Rosja najechała Gruzję, a potem odebrała Ukrainie Krym, wielu ludzi w Polsce – czasem podświadomie, a czasem zupełnie na serio – zaczęło dostrzegać, że za ich życia może wybuchnąć w Polsce konflikt zbrojny. Dziś Rosjanie masowo popierają Putina – bo oczywiście on ma propagandę i wszystkie potrzebne do tego narzędzia – on się cieszy większym poparciem niż którykolwiek przywódca polityczny od czasów Stalina… Czy pan jako Rosjanin, demokrata, widzi taką możliwość, że gdy Putin odejdzie, ta Rosja będzie nie tylko inna, lecz także lepsza, wyrzeknie się swojej sowieckiej przeszłości, zrezygnuje z Krymu i powie: „Bracia Ukraińcy, zabraliśmy go wam niegodnie, nawet jeśli kiedyś był nasz”, wycofa się z Donbasu, nie będzie patrzyła na kraje dawnego Związku Radzieckiego jak na bliską zagranicę? Czy taka Rosja jest tylko marzeniem, czy ona jest rzeczywistością? I czy to nie jest tak, że od tej Rosji dzieli nas nie tylko Putin, lecz także istotna część narodu rosyjskiego?

Michaił Kasjanow: To, co dzisiaj państwo widzą, a mianowicie tę bardzo dużą liczbę Rosjan wspierających reżim Putina, jego działania zarówno wewnątrz kraju, jak i za granicą, z czegoś wynika. Większość Rosjan nie będzie wspierać reżimu, gdy tylko skończy się totalna propaganda. Mniej więcej połowa ludności Federacji Rosyjskiej za jedyne źródło informacji ma telewizję, czyli kłamstwa, manipulacje, grę faktami. To po pierwsze. Po drugie – czy ten reżim stanowi niebezpieczeństwo dla Europejczyków? Tak, stanowi. On nie może funkcjonować bez czynnika zewnętrznego, bez szybkich zwycięstw i demonstracji tego, że Rosjanie są bardzo ważni, najlepsi na świecie, a cały świat powinien się ich bać. Trochę to wyolbrzymiam, ale tylko po to, by uwypuklić istotę. Stąd się biorą te cyfry. Państwo je wykorzystujecie, chociaż nawet my już tego nie robimy? Faktycznie, było takie badanie, które mówiło o tym, że politykę Putina wspiera 86 proc. społeczeństwa, ale ono było przeprowadzone natychmiast po aneksji Krymu, a teraz już wszystko wygląda inaczej. Co więcej, te badania nie odzwierciedlają rzeczywistości, ponieważ społeczeństwo nie chce ściągać na siebie szczególnej uwagi, by ktoś na górze nie pomyślał, że ludzie nie wspierają władzy itd. Stąd te 86 proc. Z drugiej strony aneksję Krymu poparły nawet te osoby, które nie wspierały i nie wspierają Putina. Dlaczego? Wszystkie żyjące obecnie pokolenia Federacji Rosyjskiej czytały te same podręczniki i tam zawsze mówiono, że Krym był częścią Rosji, Imperium Rosyjskiego, Związku Radzieckiego, Federacji Rosyjskiej. Sewastopol, miasto sławy rosyjskiej, nigdy się nie tłumaczyło, że na Krymie mieszkają jeszcze inne narody i że Krym dopiero od 300 lat jest częścią Rosji. Brak wiedzy odnośnie do tego, czym jest Krym, to główny czynnik, który przełożył się na tak wysokie poparcie. Sądzą tak nawet wykształceni ludzie w miastach, popierający nasze ugrupowanie. Ja miałem problemy w swojej partii, ponieważ w dwóch obwodach na południu Rosji – w obwodzie astrachańskim i stawropolskim – po tym, jak wygłosiliśmy nasze stanowisko wobec aneksji Krymu, ludzie zaczęli od nas odchodzić, i to z tego samego powodu, ponieważ uważają, że Krym to część naszej ojczystej rosyjskiej ziemi. Wykształcone osoby w dużych miastach generalnie rozumieją, że w XXI w. nie można dokonywać podziału terenu w taki sposób. Rozumieją, że są zasady, pod którymi się podpisaliśmy. I nawet jeśli to niesprawiedliwe z historycznego punktu widzenia, niezależnie od tego, co by się działo, nie będziemy niczego zmieniać w sprawie Wysp Kurylskich czy Sachalinu itd. Ale rozumiejąc to, mimo wszystko nie chcą publicznie zdradzać, że mają inną opinię. Oni w dniu dzisiejszym już mają inny pogląd i wiedzą, jaką cenę płacą za Krym. Jeżeli chodzi o Donbas, to w ogóle nie ma o czym mówić, to nie jest gra polityczna. Jak wyłączymy telewizję, to za tydzień ludzie już nie będą o tym pamiętać. Nie zapomną natomiast, że zabito tam tysiąc ludzi. Kto poniesie za to odpowiedzialność? Kiedy mówimy o odpowiedzialności społecznej, to w sprawie Syrii ludzie mówią: „Nie daj Boże, żeby było tak jak w Afganistanie”. A więc jestem przekonany, że Putin chce zakończyć historię z Donbasem i wykonać porozumienie mińskie. Krym natomiast będzie problemem, ponieważ jego rozwiązanie wymaga pracy nad mentalnością, a tego nie można zrobić jednego dnia, to trzeba tłumaczyć, razem z władzą Ukrainy, z OBWE, z organizacjami międzynarodowymi. To jest trudniejsze, ale możliwe. Odpowiadając na pytanie – jeśli nie będzie Putina, to Rosja będzie inna.

Czy reżim Putina stanowi niebezpieczeństwo dla Europejczyków? Tak, on nie może funkcjonować bez czynnika zewnętrznego, bez szybkich zwycięstw i demonstracji tego, że Rosjanie są najlepsi, a cały świat powinien się ich bać.

Leszek Jażdżewski: Ta wizja wielkiej, ale nieimperialnej Rosji jest bardzo kusząca, ale nie będziemy jej teraz zgłębiać, ponieważ podnoszą się ręce. Posłuchamy pytań, a potem będziemy odpowiadać.

Głos z sali, Andriej Sannikow, koordynator programu społecznego „Europejska Białoruś”: Putin podjął decyzję, że umieści wojskową bazę lotniczą na Białorusi. Jestem pewny, że uzgodnił to z Łukaszenką, który dzisiaj próbuje udawać, że nie do końca rozumie, o co chodzi, lecz sądzę, że chce tylko podbić stawkę. Pytanie do Michaiła Kasjanowa: jaki jest stosunek państwa partii do takich kroków niebezpiecznych dla nas, dla Białorusi, dla naszej niepodległości. Do Adama i Janusza mam to samo pytanie. Zupełnie niedawno bardzo otwarcie w państwowej prasie rosyjskiej mówiono o tym, że najważniejszym celem tej bazy lotniczej będą siły powietrzne Polski. Otóż czy warto, by Polska kontynuowała poparcie dla anulowania sankcji, związane z poprawą stosunków z dyktaturą na Białorusi, skoro chodzi już nawet nie o wartości, ale o bezpieczeństwo, zarówno Polski, jak i Europy.

Głos z sali, Witalij Portnikow, dziennikarz: Mam pytanie do pana Michaiła Kasjanowa. Chcę je zadać od 12 lat, ponieważ wtedy zaczął się konflikt terytorialny pomiędzy Rosją a Ukrainą, a dotyczył on wyspy Tuzła, a dokładniej budowy grobli przyłączającej wyspę do Federacji Rosyjskiej. Ukraińcy zorientowali się wtedy, że po pierwsze, może zostać przeciw nam zastosowana siła, po drugie, że nikt nie uwzględnia naszej jedności terytorialnej, a po trzecie, że stosunki między Rosją i Ukrainą dzięki propagandzie dosłownie w ciągu tygodnia mogą zostać doprowadzone do histerii. Tak jak to się stało w wypadku Krymu, wszystko się zmieniło w ciągu kilku dni. Nie mieliśmy wówczas żadnego kierownictwa demokratycznego – naszym prezydentem był Leonid Kuczma, a premierem Wiktor Janukowycz – a ze strony rosyjskiej właściwie pracował Władimir Putin oraz pan. Konflikt został wygaszony po pana negocjacjach z Janukowyczem. Ale dobrze pamiętam, że pan podczas wspólnej konferencji prasowej nie udzielił konkretnej odpowiedzi odnośnie do przynależności terytorialnej wyspy Tuzła, więc nie zostało to do końca wyjaśnione. Dlatego chciałem raz jeszcze o to zapytać. Jest to kwestia bardzo ważna, bo od tego de facto się zaczęło. Był to moment przełomowy, który potem spowodował to wszystko, czego byliśmy świadkami po latach. Jak w ogóle udało się temu przeciwdziałać i z czym to było związane? Chciałem się tego nareszcie dowiedzieć, jeśli oczywiście można się tego dowiedzieć publicznie.

Głos z sali, Radosław Markowski, dyrektor Centrum Studiów nad Demokracją SWPS: Bardzo ciekawa dyskusja, bardzo ciekawa diagnoza wszystkich problemów z demokracją, z którymi się zmagamy. Ogarnęła mnie straszna tęsknota za bohaterami, którzy nie pojawili się w państwa dyskusji. Według mnie nie jest możliwe zrozumienie tej zawieruchy, która dzisiaj panuje wokół Europy i w samej Europie bez przyjrzenia się umysłowości Rumsfeldów, Cheneyów i George’a W. Busha. Proszę mnie przekonać, że się mylę i że on nie jest potrzebny dla całości obrazu.

Głos z sali, Mikołaj Mirowski, historyk, Muzeum Tradycji Niepodległościowych: Mam pytania do Michaiła Kasjanowa i do Adama Michnika. Pociągnę temat rosyjskich perspektyw na obalenie Putina. Spójrzmy, jak w Rosji w ostatnich czasach zmieniała się władza. W 1917 r. ona leżała na ulicy i podnieśli ją bolszewicy, a nieudolność Aleksandra Kiereńskiego niemalże ich do tego zapraszała. W grudniu 1991 r. Związek Radziecki zbankrutował. Dwukrotnie do zmiany systemu doprowadziła słabość państwa. Co musiałoby się wydarzyć obecnie, żeby państwo rosyjskie osłabło tak jak w latach 1917 czy 1991?

Pozwolę sobie nie zgodzić się z tezą pana Michaiła Kasjanowa na temat kluczowości propagandy rosyjskiej dla utrwalenia reżimu Putina. Wydaje mi się, że sama propaganda by nie wystarczyła. Putin doszedł do władzy po jelcynowskiej smucie, po wojnach z Czeczenią, obiecał twarde rządy, które Rosjanom podobają się do tej pory. To wszystko miało ogromne znaczenie dla utrwalenia jego władzy. I ostatnia moja teza – czy tym czynnikiem, który mógłby podkopać siłę państwa Władimira Putina może się okazać Ukraina? Czy Ukraina i jej ewentualny sukces mogą doprowadzić do erozji, do pogrzebania tego reżimu?

Głos z sali, Łukasz Jurczyszyn, Akademia Humanistyczna im. Aleksandra Gieysztora: Mam dwa pytania do naszego szanownego gościa z Rosji. Na przełomie 2011 i 2012 roku w wielu miastach Rosji odbyły się masowe protesty przeciwko fałszowaniu wyborów. Pierwsze pytanie: chciałem się dowiedzieć, gdzie energia i potencjał tamtego sprzeciwu wobec władzy podziały się dzisiaj, czyli po ponawianych operacji wojennych. Jako socjolog zajmowałem się dwoma ruchami ultranacjonalistycznymi w Rosji – Ruchem Przeciwko Nielegalnej Imigracji (DPNI) i Drugą Rosją. Stąd kolejne pytanie: chciałem się dowiedzieć, czy pańskim zdaniem w środowiskach ultranacjonalistycznych tkwi potencjał, jeśli chodzi o przemiany w Rosji, ponieważ są to ruchy antyputinowskie? Jakie wiążą się z tym niebezpieczeństwa?

Michaił Kasjanow: Będę się starał odpowiadać na pytania krótko. Po pierwsze, niewątpliwie reżim jest chwiejny. Utrzymuje swoją pozycję dzięki propagandzie. Rozdeptano u nas system sądowy, nie ma niepodległego sądu, mamy problem z wolną prasą, z podziałem władzy, parlament nie jest niezależny – to instytucja, która produkuje prawa w ciągu trzech dni. To wszystko można pokonać dzięki wyborom, walczymy o to. Władze nas pytają, czy my nie rozumiemy, że nie ma wyborów. Moja odpowiedź jest taka, że instytucja wyborów to nie jest instytucja Putina, tylko nasza, demokratów. Putin jest zmuszony, by to znosić, dlatego my bardzo mocno o to walczymy i jestem przekonany, że to jest jedyna metoda, by zmienić władzę w Rosji w drodze pokojowej. Czy Ukraina będzie przełomowym etapem tej drogi? Myślę, że nie, ponieważ źródło zmiany bije w społeczeństwie rosyjskim, chodzi mi o klasę średnią, czyli mieszkańców dużych miast, to jest około 40 milionów ludzi. Właśnie oni chcą zmian. A to olbrzymia część ludności, większa niż w innych krajach, to oni są siłą napędową gospodarki, mały i średni biznes, inteligencja, czyli klasa średnia w wielkich miastach. Oni nas popierają. Wprowadzone przez nas reformy na początku XXI w. pozwoliły im zrozumieć, że mogą mieć wpływ na swoją przyszłość, zabezpieczać swoje rodziny i dbać o nie, oni w to uwierzyli i zaczęli planować na 10 lat, a nie na rok, jak dzisiaj. Zaczęło się rodzić więcej dzieci, rodziny powiększały swój dostatek. Dzisiaj zrozumieli, że swoją polityczną wolność oddali Putinowi, a stracili to, z czego korzystali – nie ma wolności ekonomicznej. Dla klasy średniej to zupełnie jasne, i to mimo odczuć związanych z Krymem i mimo całego problemu zmniejszania przestrzeni politycznej. Właśnie te osoby wychodziły na masowe demonstracje w latach 2011 i 2012. Putin to rozdeptał, uważał, że mechanizmy zmuszania pozwolą mu pokonać ten protest. Miał rację, ponieważ ludzie nie byli gotowi stracić tego, co mają.

Instytucja wyborów to nie jest instytucja Putina, tylko nasza, demokratów. Putin jest zmuszony, by to znosić, dlatego my bardzo mocno o to walczymy i jestem przekonany, że to jest jedyna metoda, by zmienić władzę w Rosji w drodze pokojowej.

Teraz odniosę się do pozostałych pytań. Jeśli chodzi o Tuzłę, to odpowiem tak: pan dobrze opisał sytuację, rok 2003, byłem wówczas premierem, Janukowycz był premierem, prezydentem był Kuczma. Już mówię, jak to się odbywało. Do wszystkich tych działań doszło za moimi plecami i ja potem musiałem to rozgrzebywać. Zorganizowaliśmy specjalne negocjacje i znaleźliśmy sposoby rozwiązania problemów, a potem, pamiętają państwo, Kuczma wziął to wszystko w swoje ręce i doszło do porozumienia. Pytają państwo, dlaczego nie zająłem wyraźnej stanowiska. Dlatego, że wówczas byłem premierem, nie mogłem powiedzieć, że Putin za moimi plecami dogadał się z gubernatorem kraju, dlatego ta sytuacja nie do końca została wyjaśniona. Ale na podstawie mojej reakcji w prasie wszyscy zrozumieli, że ja o niczym nie wiedziałem – tak samo jak nie wiedziałem o odłączenie gazu na Białorusi czy długach za gaz Ukrainy. W krótkim czasie wszystko uregulowaliśmy i zaczęła się normalna praca ekonomiczna. Tak więc to nie ma globalnego znaczenia i nie wpływa na dzisiejszą sytuację.

Jeśli zaś chodzi o Białoruś i o bazę, to Rosjanie jeszcze o tym nie wiedzą. Tak, trwają przygotowania, decyzje zostały podjęte, jak rozumiem. Stanowisko naszej partii jeszcze nie zostało wypracowane, bo tego nie omawialiśmy, ale moja opinia jest taka, że to jest szkodliwe rozwiązanie. Nie powinniśmy z NATO organizować zawodów, tylko współpracować. Putin i Łukaszenka, dwaj dzisiejsi liderzy, oddalają nas od Europy.

Janusz Lewandowski: Za mało wiem o okolicznościach dotyczących lokowania bazy na Białorusi, żeby tu – mając kogoś, kto zna lepiej te zagadnienia – prezentować jakieś poważne stanowisko. O tym, czy należy różnicować sankcje, wolałbym z tobą porozmawiać w kuluarach, to wtedy będzie bardziej pożyteczne.

Racja, że było paru nieobecnych w tej naszej rozmowie o bezpieczeństwie. George W. Bush na pewno miał swój udział w obecnym chaosie w Iraku i w Syrii, ale i prezydent Sarkozy dla obecnej kondycji Libii. Tylko że jeżeli będziemy analizowali nie mentalność i motywy, ale to, co się pojawiło w wyniku interwencji, które przewracały dyktatorów, to dojdziemy do ponurej konkluzji, że te części świata stabilizuje albo dyktator, albo utrwalona kulturowo monarchia, zakotwiczona monarchia – taka jak w Jordanii, bo to jest taki nasz wzorowy uczeń po drugiej stronie Morza Śródziemnego, z którym ciągle łączymy pewne nadzieje na demokratyzację – umożliwia również jakiś poziom demokratyzacji systemu. Jeżeli brakuje monarchy lub dyktatora, to rodzi się chaos, a tego typu konkluzja właściwie zmusza nas do przestawienia się na zupełnie inne instrumentarium budowania bezpieczeństwa regionalnego.

Nie zgodzę się z panem Mirowskim, który jakby nie do końca doceniał siłę rażenia propagandy w kreowaniu wizerunku Putina w Rosji. Wedle rachunków Komisji Europejskiej nie więcej niż 5 proc. społeczeństwa rosyjskiego zna języki obce i to dlatego siła rażenia własnej propagandy jest dużo większa niż w krajach, gdzie znajomość języków obcych i możliwość docierania do innych przekazów i źródeł informacji jest większa.

Chciałbym jeszcze powiedzieć o jednym swoim doświadczeniu wiążącym się z bezpieczeństwem regionu. Otóż byłem uczestnikiem wyprawy 27 komisarzy z 27 krajów samolotem czarterowym do Moskwy – już po katastrofie smoleńskiej. Jakie wnioski można było wyciągnąć z tej wizyty? Spotkaliśmy się z Polakami mieszkającymi w Moskwie, którzy mówili nam o niezwykle serdecznym współczuciu dla Polski 10 kwietnia, o tym, że na ulicy widać było autentyczny żal, że do tego doszło, ale tylko do czasu, kiedy Rosjanie usłyszeli, że to był ich zamach. Wtedy zupełnie się odwrócili. Ten zarzut spowodował olbrzymie szkody w relacjach Polacy–Rosjanie, już poniżej poziomu polityki.

Będąc w Moskwie i rozmawiając z przywódcami rosyjskimi, mieliśmy nieodparte wrażenie, że bardzo im się nie podoba, że tych 27 komisarzy z 27 krajów przyjechało razem. Bardzo by chcieli rozmawiać inaczej, bo inaczej by rozmawiali z Litwą, a inaczej z Berlinem. I dlatego po tej wizycie mam niezwykle silne poczucie, że elementem polskiego bezpieczeństwa – zarówno militarnego, jak i gospodarczego – jest zbiorowe bezpieczeństwo. I ktokolwiek by twierdził – a słyszę takie głosy – że najlepszym sposobem na przyszłość Polski jest osłabianie Unii Europejskiej, nie może już być bardziej antypolski, bardziej sprzeczny z polską racją stanu. A przecież mieliśmy cały blok polityczny, który nas zniechęcał do Unii Europejskiej, NATO, a siły dodawał mu miły głosik z Torunia. Tę swoją konkluzję będę powtarzał za każdym razem, niezależnie od tematu spotkania.

Rosjanie nie są żadnym wyjątkiem, są takim samym europejskim narodem jak my wszyscy, podatnym na narkotyk etnicznego nacjonalizmu.

Adam Michnik: Króciutko tylko chciałem się odnieść do tej propagandy. Niedawno byłem w Moskwie i miałem okazję występować publicznie. Dałem oczywiście wyraz swojemu obrzydzeniu po wysłuchaniu kilku audycji w rosyjskiej telewizji. Wtedy moi rosyjscy przyjaciele spytali mnie, po co to oglądam. Jak to po co? Ja się muszę przekonać, że w Polsce jeszcze nie jest najgorzej.

Jeśli chodzi o siłę propagandy – wie pan, mnie się zdaje, że my Polacy chętnie zadajemy takie pytania Rosjanom, a niechętnie zaglądamy we własną historię. Jako historyk z wykształcenia mogę panu powiedzieć, że entuzjazm polskiego społeczeństwa i mediów po wkroczeniu w 1938 r. polskiego wojska na Zaolzie był absolutnie porównywalny z entuzjazmem rosyjskiego społeczeństwa po wkroczeniu na Krym. Namawiałbym do pewnego rodzaju wstrzemięźliwości. Rosjanie nie są żadnym wyjątkiem, są takim samym europejskim narodem jak my wszyscy, podatnym na narkotyk etnicznego nacjonalizmu.

Chleba i igrzysk :)

I Polski welfare state ?  

„Dobra zmiana”, bo o niej tu mowa, zastąpiła narracje o potrzebie budowy „IV RP”. Zacznijmy od tego, że  obrazek europejskich miast został skutecznie zaimplementowany na grunt Polski. Mamy swoje  wymarzone centra handlowe, autostrady, nowoczesne osiedla i budynki, a nawet superszybkie Pendolino. Jednym słowem, w warstwie wizerunkowej, niewiele ( o ile nic ) nas już nie różni od przeciętnych europejczyków. Ubieramy się kolorowo, jeździmy za granicę, zwracamy uwagę na to co i gdzie jemy, dbamy o zdrowie etc. Czy wszyscy jednakowo jesteśmy beneficjentami przemian, jakie od 27 lat wdrażamy ? Oczywiście, że nie.

Decydując się na zmianę ustroju z gospodarki centralnie planowanej na kapitalistyczną weszliśmy na teren nam kulturowo nieznany. Społeczna  terapia szokowa, jaką zafundowali nam Leszek Balcerowcz i Jeffrey Sachs, jak każda tego typu operacja, była obarczona ryzykiem wykluczenia, nierówności i negatywnej stratyfikacji społecznej. Bez porównawczego wzorca modelu społeczno-gospodarczego,  na jakim można byłoby się wzorować, wektorem polskich aspiracji i dążeń trafnie uczyniono kierunek zachodniej Europy opartej na wolności gospodarczej i konkurencyjności oraz ograniczenie zasadniczego wpływu administracji publicznej na prowadzenie tzw. biznesu. Polska, wchodząc za rządów Premiera Mazowieckiego na nowe tory swojej drogi, musiała, niczym 80 lat wcześniej II Rzeczpospolita po okresie zaborów, zmagać się z wieloma trudnościami o zróżnicowanym charakterze. Konsekwencje ówczesnych decyzji były tak doraźne, jak i długofalowe. O wiele łatwiej dokonywać oceny krytycznej po latach, niż w chwili, gdy założenia planu Balcerowicza były wdrażane.  Niemniej jednak deindustrializacja polskiej gospodarki, likwidacja wielu zakładów pracy, w tym gospodarstw rolnych, przyczyniły się do budowy klasy wykluczonej, czy też społeczeństwa, które postawione zostało w sytuacji braku perspektyw i troski państwa o swoje bezpieczeństwo.  Niezadowolenie i  kontestacja  twardych ( bezwzględnych ) zasad nowej rzeczywistości przejawiały się w wielu protestach, a przede wszystkim przy okazji wyborów tak prezydenckich ( 1990 r. ), jak i parlamentarnych roku 1993, które były odpowiedzią na zły, zdaniem części społeczeństwa, sposób realizacji obranego kursu.

Pozytywnym efektem  uporu ekip gospodarczych pierwszych rządów III RP Mazowieckiego i Bieleckiego było wypracowanie zasad  umożliwiających modernizację  gospodarki i rozpoczęcie procesów harmonizacyjnych ze standardami unijnymi. Oczywiście i tu, w dalszym czasie, popełniono sporo błędów, jak chociażby przy procesach prywatyzacyjnych, nierzadko skutkujących wyprzedażą majątku polskich przedsiębiorstw poniżej ich wartości i potencjału.  Ocena dokonań 27 lecia jest niewątpliwie pozytywna. Zrobiliśmy sporo, niestety niekiedy zbyt wysokim kosztem społecznym. Zapewne zrobiliśmy więcej, niż można było się jeszcze 4 czerwca 1989 r spodziewać. Niestety zrobiliśmy za mało, aby stać się państwem innowacyjnym bądź przemysłowo silnym. Obecnie jesteśmy państwem opartym  w dużej mierze na sektorze usług z niewielkim wpływem przemysłu na ogólną kondycję gospodarki. Mamy wiele niewykorzystanego potencjału u przedsiębiorców, którzy mogliby zaistnieć w świadomości europejskiej z jeszcze większym skutkiem, niż takie firmy jak Pesa, Atlas, Oknoplast, czy LPP. Niestety, jesteśmy państwem o statusie europejskiej montowni, które dostarcza zachodnim inwestorom dobrze wykwalifikowaną, ale tanią siłę roboczą.

Kluczem do „Dobrej zmiany ” jest ogłoszony ostatnio 5-fliarowy plan rozwoju Ministra Mateusza Morawieckiego.

  • reindustrializacja (wspieranie istniejących i rozwijanie nowych przewag konkurencyjnych i specjalizacji polskiej gospodarki),
  • rozwój innowacyjnych firm (budowa przyjaznego otoczenia dla firm i systemu wsparcia innowacji),
  • kapitał dla rozwoju (więcej inwestycji i budowanie  oszczędności Polaków )
  • ekspansja zagraniczna (wsparcie eksportu i inwestycji zagranicznych polskich firm, reforma dyplomacji ekonomicznej, promowanie polskich marek),
  • rozwój społeczny i regionalny (m.in. reforma szkolnictwa zawodowego, włączenie obszarów wiejskich i małych miast w procesy rozwojowe).

Jest nim również, w zamyśle rządu PiS, realizacja sztandarowych obietnic wyborczych – programu 500 plus, a także obniżenia wieku emerytalnego. „W efekcie wdrożenia planu polska gospodarka wydostanie się z pięciu pułapek rozwojowych: pułapki średniego dochodu, pułapki braku równowagi pomiędzy kapitałem zagranicznym i krajowym zaangażowanym w gospodarkę, pułapki przeciętnego produktu, pułapki demograficznej oraz pułapki słabości instytucji” – tłumaczy Minister Rozwoju.

Z oceną planu trzeba się wstrzymać do przełomu 2017/2018. Abstrahując od tego skąd wziąć ten mityczny bilion złotych. Już teraz  widać jakie niesie on  ze sobą zagrożenie dla usztywnienia budżetu państwa i pogłębiania długu publicznego… o sytuacji polskich sklepikarzy w związku z dyletanctwem legislacyjnym nie wspominając.

II Polska histeria historyczna.

Marzeniem Prezesa ( Naczelnika Państwa )  jest stworzenie, na wzór władzy ludowej, nowego prawdziwego Polaka właściwego sortu. Polak ten ma w sposób kompetentny ( czytaj: właściwy ) rozumieć system wartości oraz swoich powinności. Aby cele te osiągnąć, trzeba jednak uprzednio nauczyć „Polaka” jedynej słusznej wersji historii. Skuteczną metodą lepienia tej nowej gliny jest polityka historyczna, która nie sięga czasów nazbyt minionych ( X- XIX w. ),  tylko koncentruje się na wieku XX, a zwłaszcza na historii po 1945 roku.  Należy jednak zacząć od Piłsudskiego, który jest wzorcem dla Prezesa. Tutaj szczególnie instrumentalnie wykorzystywany jest ” zamach majowy ” i konstytucja kwietniowa z 1935 r.  Kaczyński chce uzmysłowić nowym Polakom jak wielką wagę należy przywiązywać do bezkompromisowości  w dążeniu do skuteczności Państwa, które czasami wymaga rozwiązań ekstraordynaryjnych. Zbrojna pacyfikacja, racjonalizowana  potrzebą normalizacji stosunków politycznych i udrożnienia wydolności systemu władzy, to przecież nic innego, jak nałożenie kalki  maja 1926  na przełom 2015/2016 roku, kiedy to, choć nie użyto wojska, ofiarami stały się Trybunał Konstytucyjny oraz media publiczne. Oczywiście jest jeszcze do wykorzystania zasadniczy sposób zmiany funkcjonowania państwa, czyli uchwalenie nowej Konstytucji , która wprowadzi w Polsce model prezydencki – a tej projekt z 2010 PiS trzyma gotowy w zanadrzu. Działanie na podobieństwo Marszałka (  który w późniejszym okresie po 1930 r. nie sprawował ważnych urzędów ) widać u Prezesa PiS również w sprawowanej od listopada ub.r. funkcji państwowej szeregowego Posła. Kaczyński, wzorem Piłsudskiego, chce realizować zadania głównego rozgrywającego. Stąd potrzebni są mu wiernie oddani i bezapelacyjnie posłuszni Prezydent, Premier i Marszałek Sejmu.

Mit zdradzonej podczas II wojny światowej  Polski najpierw Paktem Ribbentrop-Mołotow, a następnie niewywiązaniem się Anglii i Francji ze zobowiązań,  to kolejny element tym razem narracji budującej obraz Polski jako ofiary zdradzonej o świcie.  Najważniejszy element to jednak mitologizacja  Powstania Warszawskiego i wpojenie młodemu pokoleniu, że  racje moralno-etyczne były dla pokolenia tzw. kolumbów jednoznaczne i niepodważalne.  To one poprowadziły ich do heroizmu 63 dni obrony Warszawy.  To na tym polegać ma istota patriotyzmu Nowego Polaka. Nieznoszący sprzeciwu i intelektualnych kalkulacji bezwarunkowy akt obrony ojczyzny to najwyższa wartość. Ważniejsza niż setki tysięcy istnień ludzkich, czy mało znaczący element dziedzictwa kultury w postaci zachowania architektury miasta dla przyszłych pokoleń. Polak musi się bić, nieważne czy ma szanse, czy nie. To jest miarą Patriotyzmu !!! Inne rozwiązania nie wchodzą w grę.

I w końcu najważniejszy dla kształtowania się sposobu myślenia o PAŃSTWIE I PRAWIE Naczelnika Państwa okres PRL w którym Prezes studiował i doktoryzował się na Wydziale Prawa i Administracji UW pod opieką prof. Stanisława Ehrlicha. Nowy obywatel musi wiedzieć, że PRL była jednoznacznie złym, niepolskim państwem, którego wszelki dorobek należy potępiać.  Od teatru i kinematografii po dorobek nauk ścisłych, który był udziałem skompromitowanych ludzi o agenturalnej przeszłości, bądź jednoznacznie antypolskiej optyki prezentowania rzeczywistości. Marzec 1968 roku to przede wszystkim wybryki zblazowanej młodzieży o partyjnym rodowodzie, bądź ludzi sprzyjających dotąd partii jak Karol Modzelewski, Jacek Kuroń czy Adam Michnik. Jedyną wartościową organizacją, wartą historycznej promocji, jest Komitet Obrony Robotników w którym oczywiście działał Jarosław Kaczyński. No i lata 1980-1983 w narracji PiS:  z jednej strony spisek agenta Bolka Lecha Wałęsy, którego do Stoczni im. Lenina przywieziono SB-cką motorówką i który niezasłużenie zebrał cały splendor zwycięstwa strajku Solidarności; następnie największa zbrodnia komunistyczna, a może nawet genocyd, czyli stan wojenny ogłoszony przez zdrajcę narodu, radzieckiego namiestnika gen. Wojciecha Jaruzelskiego i internowanie Lecha Kaczyńskiego, jedynego bohatera tamtych dni. Czego finałem było załatwienie przez komunistów Nobla dla Lecha Wałęsy w podzięce za wzorcowe wykonanie zadania kapowania w ramach kryptonimu operacyjnego TW Bolek.

Osobna kategorią  historii PRL stanowi zdrada Magdalenki i czerwony Okrągły Stoliczek w którym Solidarność i Lech Wałęsa w roku 1989 zdradzili ideały i dogadali się z komunistami co do sposobu przejęcia władzy i podziału państwowego tortu, na którym mogli się oni uwłaszczyć z zachowaniem prerogatyw i przywilejów w nowej, III RP. Wydarzenia z 4 czerwca 1989 i wybory prezydenckie 1990 dopełniły tylko  obrazu marionetkowego państwa, będącego kondominium zbudowanym na kłamstwie, obłudzie i spisku za przyzwoleniem i błogosławieństwem Kremla.

Prawdziwy Polak musi wiedzieć, że tylko dekomunizacja i ostateczne, krwawe rozwiązanie ( bez sądu ) wobec aparatu władzy i represji PRL byłoby słuszne – tak kończyły się prawdziwe rewolucje i przewroty.  Brak symboliki rewolucyjnej w postaci wieszania, linczów i pozbawiana praw członków rodzin to jest ten deficyt kapitału symbolicznego, który dyskwalifikuje przełom 1989/1990 jako pokojowego przejęcia władzy i budowy nowej Polski. Ta Polska to republika okrągłostołowa. Według obowiązującej nauki historii narodowej – państwo ufundowane na grubej kresce, splocie kłamstwa i mariażu zdrajców Solidarności z post-PRLowskimi elitami. Sprawa Wałęsy to przykład delegalizacji legendy. A legendy są dobre, jeżeli są nasze… Stąd narracja o jednoznacznym  bohaterstwie i patriotyzmie nowych idoli, czyli żołnierzy wyklętych. Symbolika ma nad Wisłą szczególne znaczenie.

III Naród Wybrany.

Koncepcja „Polski – Winkelrieda narodów!”, jest, według PiS, nadal aktualna.  Mesjanizm Słowackiego podważał znaczenie cierpienia i biernej męki jako najwyższej wartości etycznej. Wskazywał jednocześnie sens czynnej walki ze złem historycznym. Najpierw Komisja Wenecka, a ostatnio amerykańscy kongresmeni, mają czelność podważać polski status quo dążeń do zaprowadzenia nad Wisłą normalności. To nowa władza z ministrem Waszczykowskim na czele  wie najlepiej jak powinna wyglądać Europa. Ona nie może być lewacka, multikulturowa, a już z pewnością nie może wyznawać ideologii gender i praw człowieka. Dla prawdziwego polskiego rządu  Unia to samo zło, ze standardami,konwergencją oraz dyktatem wyzbywania się polskości, tożsamości narodowej i naszej moralności w imię brukselskiej poprawności politycznej i federacyjnych zakusów. To w imię interesu narodowego nasz export z Rosją to 2,9 % ,  z Niemcami ok 30%. Dlatego  za strategicznego partnera obieramy sobie  Wielką Brytanię ( ok 7 % ). Naczelnik Państwa wciąż wzoruje się na Orbanie, który skutecznie potrafi zastraszyć i spacyfikować Unię. Stąd bliska jest  nam koncepcja międzymorza i Wyszehradu. Minister Macierewicz naraża Polskę na ataki terrorystyczne, informując o konieczności słania polskiego wojska na wojnę z ISIS.  Quo vadis Polsko ? Kaczyński najchętniej chciałby wyjść ze wszystkich organizacji międzynarodowych, które blokują prawdziwie dobrą Polską zmianę. Wyjść z Unii , Rady Europy, ewentualnie pozostać w NATO.  Wówczas dobra zmiana mogłaby rozwinąć skrzydła. Zdjąć  kagańce standardów emisji C02, zrezygnować z kontyngentu uchodźców i przywrócić karę śmierci. Totalna izolacja to gwarancja braku ingerencji czynników zewnętrznych w projekt nowej, lepszej Polski. Prezydent RP z Ministrem Spraw Zagranicznych skutecznie  kompromitują nas mówiąc o byłym Prezydencie i liderze najbardziej rozpoznawalnego polskiego ruchu społecznego „Solidarność” jako o zdrajcy i kapusiu.

Szkoda Polski dla 4 lat chleba i igrzysk. Potrzebujemy innowacji i modernizacji. Polski nie stać na takie rządy.

Jak skuteczniej walczyć o wolność – relacja z Liberty Forum 2015 :)

Tegoroczne polskie Święto Niepodległości i własne urodziny spędziłem na jednym z największych na świecie świąt wolności jakim niewątpliwie jest Liberty Forum (11 i 12 listopada br.). Organizowana przez Atlas Network w Nowym Jorku konferencja co roku przyciąga kilkuset współpracowników organizacji wolnościowych z całego świata. To doskonała okazja do wymiany doświadczeń i podzielenia się najlepszymi praktykami, które można wykorzystać potem w swoich krajach. Podczas Forum można było także usłyszeć i poznać wybitnych ekonomistów, prawników, przedsiębiorców i ekspertów od polityki gospodarczej. W końcu, wzorowany na „speed dating” „speed networking”, a także dyskusje kuluarowe czy najbardziej wolnościowa kolacja na świece – „Freedom Dinner” – to szansa na nawiązanie ważnych kontaktów czy przyjaźni pomiędzy organizacjami. Liberty Forum otworzył Alejandro Chafuen, prezydent Atlas Network, podkreślając, że sir Anthony Fisher, twórca wielu najsilniejszych wolnościowych think tanków (m.in. brytyjski Institute of Economic Affairs), byłby dumny widząc jak wiele osób aktywnie i coraz skuteczniej działa na rzecz zwiększania poziomu wolności i praworządności na świecie.

Atlas 1

Liberty Forum to także okazja do nagrodzenia tych osób i organizacji, które osiągnęły najbardziej spektakularne sukcesy na wolnościowym froncie, a także przyznania grant’ów dla najbardziej obiecujących projektów. Zwycięzcą tegorocznego konkursu Think Tank Shark Tank został Admir Čavalić z Bośni i Hercegowiny, który wygrane 25 tys. dolarów przeznaczy na organizację w Sarajewie festiwalu „Balkan’s Liberty Fest”. Celem tego wydarzania nie będzie wyłącznie promowanie wolnościowych idei, ale także wywarcie wpływu na kulturę, tak aby skuteczniej konkurować z ruchami etatystycznymi i kolektywistycznymi na poziomie emocji. Najważniejszą tegoroczna nagrodą w wysokości 100 tys. dolarów, przyznaną za wybitne osiągnięcia, była Templeton Freedom Award. Trafiła ona do amerykańskiego Acton Institute za film Poverty Inc. Ten niezwykle poruszający dokument oparty na ponad 200 wywiadach z przedstawicielami 20 krajów pokazuje nieskuteczność a często wręcz szkodliwość programów pomocowych oferowanych przez państwa rozwinięte dla krajów rozwijających się. Przekazywana, m.in. do krajów afrykańskich pomoc, przynosi przede wszystkim korzyści pomagającym a nie osobom, które pomocy potrzebują, niszcząc jednocześnie indywidualną przedsiębiorczość i kreatywność. Ten profesjonalnie zrealizowany i nagradzany film dokumentalny ma na celu zmianę opinii społeczeństw krajów bogatszych pokazując, że dotychczasowe formy wsparcia z udziałem rządów i współpracujących z nimi dużych organizacji, wymagają gruntownych zmian, w interesie wolności i godności mieszkańców krajów biedniejszych.

IMG_9178

Niezwykle ciekawie wypada porównanie dwóch najciekawszych moim zdaniem paneli. W pierwszym swoimi wieloletnimi doświadczeniami dzielili się przedstawiciele uznanych think tank’ów tacy jak Ed Feulner (Heritage Foundation), Michel Kelly-Gagnon (Montreal Econonomic Institute), Darcy Olson (Goldwater Instittue), Cristian Larroulet (Centro de Emprendimiento e Innovación) i David Nott (Reason Foundation). Podkreślali jak ważne jest codzienne mierzenie skuteczności działania think tanków zarówno pod względem ilościowym jak i jakościowym. Uczestniczący w panelu Cristian Larroulet z Chile słusznie zauważył, że 90 proc. think tanku to tak naprawdę kapitał ludzki dlatego organizacje powinny starać się przyciągać najlepszych ludzi, którzy są jednocześnie przekonani do misji tych organizacji. Michel Kelly-Gagnon przypomniał także, że think tank to organizacja, która produkuje idee i dlatego powinna w swoich działaniach przypominać przedsiębiorstwa i korzystać, przede wszystkim w procesach zarządzania, z mechanizmów stosowanych w biznesie. W innym panelu wystąpili z kolei znacznie młodsi uczestnicy, którzy dyskutowali o tym jak think tanki powinny docierać do „pokolenia Milenium” (inaczej „Generacja Y, przede wszystkim osoby urodzone pomiędzy pierwszą poł. lat 80-tych i końcówką lat 90-tych). Jared Meyer (Manhattan Institute) podkreślał, że należy cały czas zestawiać wolny rynek z kontrolą polityków, ponieważ generacja Y nie lubi być kontrolowana. Jak zauważyła Gloria Álvarez z Gwatemali trzeba przekaz znany z historii „Ja, ołówek” (genialna opowieść „I, pencil” Leonarda E. Reada z FEE wykorzystana m.in. przez Miltona Friedmana w serialu „Free to Choose”, o fenomenie wolnego rynku na prostym przykładzie ołówka) zastąpić przekazem „Ja, iPhone”. Christiana Hambro z brytyjskiego Institute of Economic Affairs zaprezentowała narzędzia jakimi udaje im się docierać do „pokolenia Milenium” – dynamiczne konferencje z krótkimi wystąpieniami, poruszanie takich tematów jak ekonomia „Gry o Tron” czy skierowany do młodzieży licealnej EA Magazine. Z kolei Milica Kostić z Serbii przypominała, że „generacji Y” zależy na uczestnictwie w zmianie a więc działania na rzecz wolności i praworządności mogą im uczestnictwo w zmienianiu rzeczywistości umożliwić.

IMAG4339

Nie mogło mnie też zabraknąć, jako Polaka, na prezentacji poświęconej sytuacji na Ukrainie. Yuliya B. Tychkivska (Bendukidze Free Market Center) podkreślała jak ważnym elementem mobilizacyjnym dla Ukraińców był Majdan, który był walką o przestrzeganie na Ukrainie europejskich wartości. Przyznała też, że Ukraina potrzebuje obecnie bardzo głębokich reform, a ich dotychczasowe tempo jest zdecydowanie zbyt wolne, co sprzyja m.in. utrzymaniu silnej kontroli oligarchów nad systemem polityczno-gospodarczym. „Przykład Ukrainy pokazuje, że brak reform albo wolne reformy służą oligarchizacji gospodarki” – powiedziała Yuliya Tychkivska. Kolejny ciekawy wykład miał miejsce podczas „Leonard Liggio Lecture”, podczas którego wystąpił Randy Barnett, amerykański prawnik zajmujący się m.in. ekonomiczną analizą prawa. Opowiedział on m.in. o swojej najnowszej książce „Our Republican Constitution: Securing the Liberty of „We the People””. Barnett porównuje w niej republikańską i demokratyczną konstytucję. Nie chodzi tu jednak o nazwy dwóch największych amerykańskich partii, ale o zbiór wartości, z którymi wiążą się te dwie interpretacje najważniejszego aktu prawnego w USA. W przypadku konstytucji demokratycznej lud (z ang. the people) rozumiany jest jako byt grupowy, mający pewną kolektywną, wyrażaną wspólnie i większościowo wolę. Z kolei konstytucja republikańska, która zdaniem autora jest bliska idei Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych, to wizja w której lud jest przede wszystkim zbiorem jednostek (z ang. we the people as individuals) a priorytetem konstytucji jest obrona ustalonego porządku prawnego, wolności jednostek i rządów prawa.IMAG4349

Liberty Forum to także wiele innych paneli, spotkań (w tym niekonwencjonalna metoda spotkań dyskusyjnych i pracy wspólnej nad projektami pod nazwą „un-conference”), przemówień i nagród (m.in. konkurs John Blundell Elevator Pitch oraz wyniki konkursu filmowego „Lights, Camera, Liberty!”). Całość zwieńczyła wspomniana już „Freedom Dinner”. Toast do wolności wygłosiła podczas kolacji Yuliya Tychkivska i był to przede wszystkim toast za wolną i praworządną Ukrainę. Z kolei głównym mówcą podczas kolacji był amerykański wolnościowy politolog Charles Murray. Podkreślał on, że jednym ze sposobów walki ze szkodliwymi i nadmiernymi państwowymi regulacjami jest aktywny sprzeciw i niestosowanie się do tych regulacji. Jeżeli w takim obywatelskim sprzeciwie udział wezmą miliony, biurokraci nie nadążą ze ściganiem i oskarżaniem wszystkich protestujących. Na zakończenie kolacji odbyła się też licytacja egzemplarza książki Ayn Rand „Atas zbuntowany”, który należał do zmarłego w 2014 r. Leonarda Liggio. Aukcję kwotą $10,000 wygrał Gerry Ohrstrom, a środki trafią na wsparcie projektów Atlas Network.

BeFunky Collage

Konferencja Liberty Forum to prawdziwe święto wolności, ale też źródło wiedzy i motywacji do pracy dla think tanków z całego świata. Jak napisał w książce „Odkrywając Wolność” prof. Leszek Balcerowicz „walka o wolność nigdy się nie skończy – chyba że pozwolimy sobie tę wolność odebrać”. Liberty Forum 2015 pokazało, że są na świecie setki ludzi, którzy są w stanie mobilizować miliony, na rzecz obrony i wzmacniania wolności i praworządności.

Krótki tekst o Dmowskim (polemika z tekstem M. Mirowskiego i K. Wóycickiego) :)

Dmowski zanegował dziewięćsetletnie dziedzictwo państwa (zarówno Piastowskiego, jak i Jagiellońskiego), które od początku istnienia nie miało nic wspólnego z projektem „etnicznym”; państwa, które z czasem przybrało formę Rzeczpospolitej wielu narodów, kultur, religii. Już w Polsce Piastów, żyli Czesi, Żydzi, Ormianie, Niemcy (których ojczyznami były różne niemieckie kraje: bywało, że Polsce wrogie, spojone jednak ideą Cesarstwa Rzymskiego, dzięki której Polska mogła powstać i trwać; w konfrontacji ze zjednoczoną „niemczyzną”, Słowianie znad Wisły nie mieliby żadnych szans), a wreszcie, co na dalszych losach państwa zaważyło najmocniej: Rusini, których język był drugim oficjalnym obok łaciny. Sojusz tronu z Kościołem Rzymsko-Katolickim, będący jednym z fundamentów zarówno ustroju, jak i państwowości w ogóle, nie stał w sprzeczności z projektem Rzeczpospolitej, która, bywało, nie chciała dobijać nawet śmiertelnych wrogów i znajdowała odwagę,  by z arcykatolickich (deklaratywnie) zakonników uczynić protestanckich poddanych (niespecjalnie się przejmując zdaniem papieża, który borykał się z największym od wielkiej Schizmy rozłamem w Kościele). Jedynym wyłomem w tym ciągu przyczynowo-skutkowym (na którego opis nie ma tu miejsca; wystarczy zresztą po prostu uczyć się polskiej historii), było panowanie Zygmunta III Wazy, który Rzeczpospolitej nie rozumiał i ją zainfekował duchem krucjaty, która pośrednio przyczyniła się do strasznej wojny domowej na Ukrainie i koniec końców upadku państwa. O tym jednak, jaka była Polska na przestrzeni ośmiuset lat nie świadczy nieszczęsny epizod kontrreformacyjny, ale ostatni z wielkich zrywów mieszkańców Rzeczpospolitej, czyli Konstytucja Majowa: podtrzymująca związek państwa i Kościoła Rzymskokatolickiego przy zachowaniu zasady tolerancji religijnej, biorąca w opiekę chłopów i Żydów, otwierająca mieszczanom drogę do uszlachcenia (co nie oznaczało, że demokratyczna)… krótko: najlepsza, bo mądra i nie przeideologizowana (jak upadające przed wejściem w życie kolejne francuskie ustawy zasadnicze czasu Wielkiej Rewolucji), konstytucja tamtych czasów. Kontynuatorami dziedzictwa Rzeczpospolitej byli romantycy (z wyjątkiem jednego wieszcza antysemity), a później Józef Piłsudski; Dmowski z tradycją zerwał i chciał polską tożsamość zbudować od nowa.

Dążenie endecji do etnicznego monolitu (w kraju, w którym, mimo polityki zaborców 40% mieszkańców, to byli „obcy”!) , pośrednio przyczyniło się do nienawiści i wojny domowej na Ukrainie (gdzie endek spotkał banderowca); uznanie zaś Żydów za „element” vel „żywioł” obcy (szkodliwy) dla Polski i polskości (obcy jakoby kulturze i cywilizacji łacińskiej/zachodniej), znowu pośrednio (bo to nie endecy wpadli na pomysł „ostatecznego rozwiązania”) przyczyniło się do zobojętnienia  i rzadko udziału w zbrodni Holocaustu. Co z tego,  że Dmowski zgadzał się z tym, że „czystość rasowa” Polaków jest mocno wątpliwa, a w związku z tym etniczność nie może być jedynym elementem tożsamości; dodał więc do narodowości  katolicyzm jako warunek konieczny bycia Polakiem (Kościół i religię potraktował bardzo instrumentalnie; sam był człowiekiem wobec wiary sceptycznym)? Okazało się przecież, że katolicyzm słabiej impregnował Polaków na nienawiść niż piłsudczykowski imperatyw odrodzonej Rzeczpospolitej (obok socjalistów i nielicznej grupki konserwatystów, to właśnie legioniści mówili stanowczo nie, dla odmawiania Żydom prawa do bycia Polakami i obywatelami Rzeczpospolitej).

Dmowski, jak każdy demokrata, nie cierpiał szlachty (obwiniając ją za wszelkie zło jakie miało miejsce w I Rzeczpospolitej, bojąc się egoizmu elity, która rozbija „jedność narodu”, oskarżając o kosmopolityzm…), a ukochał masy (przed śmiercią był krok, może dwa od faszyzmu; w każdym razie, jak wielu jego endeków, faszyzm co najmniej go kręcił).  Przy okazji: zapominają dzisiejsi liberalni demokraci, że hołubiona przez nich demokracja może mieć inne niż liberalne oblicze; negując prawo do marzeń o monarchii, czy Republice rządzonej przez elity (brak demokracji zawsze kojarzy im się z jakąś strasznie krwawą dyktaturą), zapominają, że masy w demokratycznych wyborach wybierały „wodzów”, którzy wolności nienawidzili, że w sytuacji kryzysu większość woli się w imię bezpieczeństwa identyfikować z wyimaginowaną „wspólnotą krwi” (dającą odpór „obcym”)  niż wspólnotą kultury i historii (której przecież większość nie zna). W tym zawsze liberalni demokraci, chcąc  nie chcąc, zbliżać się będą do myśli i obsesji Pana Romana.

Masy (barbarzyńców) dostały od Historii prezent i w 1944 roku przeszły do przejmowania władzy, która miała być czerwona i do do 1956 roku była, ale z czasem stała się czerwono-endecka o czym niewielu chce mówić, pisać i pamiętać. Dużo się po prawej stronie krzyczy o żydo-komunie (zapominając jak zwykle o proporcjach), nic o endeko-komunie. Tymczasem Dmowski (jego spuścizna) po 1956 roku miał się w Polsce całkiem dobrze. PAX, ZBoWiD, pełne kościoły i parszywy (nomen omen) rok 1968… Nikt się o Rzeczpospolitą nie upominał,   za to trzy miliony „etnicznych” Polaków było w PZPR. To jest właśnie „historyczna prawda”. Granica na Odrze i Nysie, Bugu i Bałtyku i odcięcie „ruskiego” balastu, ale też nacjonalizacja przemysłu, przejęcie polskich miasteczek z żydowskich rąk (ten wiecznie żywy endecki język)… nie dziwi, że wielu narodowych demokratów, którym udało się przeżyć koszmar stalinizmu, szło na współpracę z systemem. Zblatowania czerwonych i piłsudczyków być nie mogło; endeko-komuna możliwa była jak najbardziej.

Dmowski planując nową narodową już Polskę, szermował hasłem „nowoczesności”. Szlachecka tradycja Rzeczpospolitej była nienowoczesna; przeszkadzała w realizacji planu etnicznie czystej Polski. Warto o tym pamiętać, bo żądanie „nowoczesności” wspólne było zarówno marksistom, liberałom jak i narodowcom właśnie. Polak „nowoczesny” został przeciwstawiony przeżytkowi jakim był obywatel Rzeczpospolitej Obojga Narodów.

Nowoczesny Polak miał odrzucić szlachecki pacyfizm, politykę robioną w imię zasad („za waszą i naszą wolność”), uniwersalizm etc. W zamian Dmowski zaproponował masom, Polskę nie tylko oczyszczoną z „obcych”, ale też rządzoną w imię narodowego egoizmu: ojczyznę pragmatyków (cyników vel fanów Machiavellego), racjonalistów niepoddających się romantycznym uniesieniom. Ten realizm (odrzucenie chciejstwa i pięknoduchostwa na rzecz zimnego wyrachowania) jest chwalony nawet przez przeciwników Dmowskiego. Szkoda… bo przecież postulat racjonalności w uprawianiu polityki nie jest pomysłem endeckim; wcześniej propagowali go konserwatyści, którzy jednak szanowali tradycję Rzeczpospolitej i zdecydowanie odrzucali postulaty odgórnie dekretowanej demokratyzacji; racjonalizm konserwatywny nie był przy tym podszyty cynizmem, próbował łączyć zdrowy rozsądek z szacunkiem dla wartości (dlatego Wielopolski tak gorąco protestował przeciwko przyzwoleniu cesarza na rzeź galicyjskiej szlachty).

Kontusze i wąsy, chałaty i pejsy w imię nowoczesności miały odejść do lamusa historii. Trudno nie zauważyć, że postulat, podobnie jak ten dotyczący kształtu terytorialnego i „składu etnicznego”, został już bez udziału Dmowskiego, zrealizowany (paradoksalnie przez tych, których uznawał za wrogów i barbarzyńców).

W tym sensie Roman Dmowski jest politykiem niewątpliwego sukcesu. Mimo, iż przegrał z Piłsudskim walkę o władzę, że jego pretensje do wyłączności na real polityk okazały się śmieszne, bo bardziej realna i skuteczna okazała się wizja jego wielkiego przeciwnika (bez romantycznych snów o legionach, powstaniu i odrodzonej Rzeczpospolitej, bez działania, które jak pisał Piłsudski jest wszystkim… nie byłoby II RP), to wygrał Dmowski walkę o Polską duszę i sumienie.

Niewielu płakało po trzech milionach zagazowanych współobywateli; prawie nikt nie protestował w parszywym roku 1968; Polacy łatwo pogodzili się zarówno z utratą Kresów, Wilna i części dzisiejszej Białorusi (i nie chodzi tu o terytorium, ale pamięć, tradycję, kulturę tamtych stron), jak i w ogóle z marzeniem o Rzeczpospolitej wielu narodów (której surogatem ma być dla liberalnych-demokratów uczestnictwo w „projekcie europejskim”). Kościół jest wciąż bardziej endecki niż powszechny; nie chce pamiętać ani o braku empatii dla mordowanych Żydów, ani o cichym przyzwoleniu na przejmowanie „pożydowskich” majątków, ani o zblatowaniu części katolików z czerwonym systemem; po Soborze Watykańskim II Kościół jest też nowoczesny: otwarty na ludowe masy, które w brzydkich nowoczesnych świątyniach, nie muszą już słuchać mszy po łacinie, oczekując przy tym koszmarnych oazowych opraw, które są bardziej nowoczesne od organów i gregoriańskich chorałów… Ma więc Dmowski swoją Polskę dla Polaków (coraz rzadziej zresztą katolików).

A że Dmowski przyczynił się też do odzyskania niepodległości… no może i się przyczynił; pamiętajmy jednak o proporcjach. Niech nam plusy dodatnie nie przesłonią plusów ujemnych, cytując klasyka. Ja pomnik Dmowskiego omijam szerokim łukiem; wystarczy, że tak dosłowną (namacalną) obecność Pana Romana toleruję, czyli… znoszę (ledwo).

Priorytety geopolityki Czech w kontekście 25 lat transformacji – rozmowa Macieja Nowickiego z Jiřím Pehe :)

W czerwcu, kiedy upadał rząd Petra Nečasa, rozmawiałem z pewnym czeskim historykiem w jednej z piwiarni na Žižkovie. Mój rozmówca postawił wtedy osobliwe pytanie, które w pierwszej chwili uznałem za żart. Zapytał mnie mianowicie: „Jak czujesz się jako przedstawiciel europejskiej superpotęgi?”. Byłem zaskoczony, ponieważ przywykłem do myśli, że Czechy są krajem bogatszym, szybciej się rozwijającym i znaczenie stabilniejszym niż Polska. W tym kontekście chciałbym więc zapytać, jak Czesi patrzą na to, co się stało w Polsce w ciągu ostatnich 25 lat, i jak to oceniają?

Sądzę, że odpowiedź na to pytanie w znaczącym stopniu zależy od tego, komu je zadamy. Praska inteligencja, mająca nieco większą wiedzę w sprawach międzynarodowych, postrzega Polskę jako kraj bardziej dynamiczny niż Republika Czeska. Kraj, który ze względu na swój rozmiar i populację może zostać uznany za europejską potęgę, może nie superpotęgę, ale jednak potęgę. Przekonanie to szczególnie dało o sobie znać podczas toczącej się w Czechach dyskusji o przyszłości Grupy Wyszehradzkiej. Pozycja Polski jest w tej grupie bardzo silna. Choć może się wydawać, że Czechy radzą sobie lepiej pod względem ekonomicznym, to Polska ma w Europie status, którego Czechy, Węgry czy Słowacja nigdy nie zdobędą. Myślę, że Polska wykorzystuje ów nowo uzyskany wpływ całkiem dobrze. Wydaje się, że ma polityków, którzy na scenie europejskiej są w stanie rozmawiać odważniej niż politycy z pozostałych trzech krajów, i prawdopodobnie to determinuje jej dominującą pozycję.

Co zatem Czechom w Polsce podoba się najbardziej, a co nie podoba się wcale?

Myślę, że Czesi lubią w Polsce to, co określiłbym mianem polskiego romantyzmu. Czują, że Polacy są narodem romantycznym, który w zakresie swoich emocji aspiruje znacznie wyżej, niż Czesi są w stanie przyznać. My jesteśmy nieco bardziej pragmatyczni, mocniej stąpamy po ziemi. Choć niektórzy Czesi z polskiego romantyzmu żartują, wielu z nich po cichu go podziwia. Nigdy nie mielibyśmy odwagi by przeciwstawić się Hitlerowi w sposób, w jaki uczynili to Polacy. Ujmując rzecz prosto: Polacy walczyli z niemieckimi czołgami, a Czesi się poddali. To jeden z historycznych przykładów ukazujących dwoisty stosunek Czechów do Polski. Część moich rodaków powiedziałaby zapewne, że Polacy byli głupi, skoro ich walka nie miała sensu, inni za to będą wyrażali zachwyt, ponieważ Polacy okazali bardziej odważni od nich.

Kiedy w czerwcu rozmawialiśmy o Nečasie, użył pan nieco prowokacyjnej formuły, twierdząc: „Być może jest tak, że Czesi potrafią funkcjonować tylko według dwóch wzorców. Według wzorca państwa policyjnego – tak jak za czasu protektoratu Czech i Moraw lub jak za rządów Husáka – albo według wzorca państwa korupcyjnego”. Czy zechciałby pan wytłumaczyć, na czym polegają te dwa podstawowe wyzwania czeskiego państwa.

Korupcja w Republice Czeskiej jest wielkim problemem. Ma jednak zupełnie inny wymiar niż w Polsce czy w innych krajach postkomunistycznych, bo stała się u nas naprawdę systemowa. Istnieje cały doskonale funkcjonujący system wypracowany przez ludzi nie wprost zaangażowanych w politykę i uzyskujących zyski z umów oraz przetargów publicznych. Niemal każdy przetarg publiczny w Republice Czeskiej jest w jakiś sposób zmanipulowany. Zasadniczo Czechy wydają 600 mld koron rocznie na przetargi publiczne. Zgodnie z szacunkami 100 mld koron – jedna szósta całej kwoty – jest jednak kradziona. Z jednej strony obserwujemy całkowicie bezsilną policję i jej nieskuteczność w ściganiu i stawianiu owych osób w stan oskarżenia. Z drugiej strony policja decyduje się na spektakularne akcje, jak choćby aresztowanie sekretarki premiera Nečasa – która okazała się jego kochanką – w sposób naprawdę widowiskowy, z najechaniem na dom i przeszukaniem go.

Czechy faktycznie mają dwie tradycje. Jedną z nich jest tradycja korupcji, która sięga aż czasów Austro-Węgier. Druga tradycja to państwo policyjne. To nie jest manifestacja siły, tylko słabości, ponieważ policja jest nieudolna, więc musi się ograniczać do spektakularnych, niemal filmowych akcji. Wydaje się jednak, że to szerszy problem dotyczący funkcjonowania wszystkich struktur państwa. Czechy to kraj, który przez ostatnich 350 lat był rządzony z Wiednia, Berlina i Moskwy. Skutkiem tego jest wysoki poziom braku zaufania do państwa, elity zaś uznawane są za grupy, które stoją ponad zwykłymi obywatelami. Ten, kto ma siłę i wpływy, nie jest jednym z nas. Czesi mają więc swego rodzaju plebejskie podejście. To wiąże się z całym szeregiem problemów dotyczących utożsamiania się Czechów ze swoim państwem – państwo nadal postrzegane jest jako coś obcego.

Pamiętam rozmowę ze znanym polskim socjologiem i publicystą Pawłem Śpiewakiem, który powiedział mi: „W Czechach panuje straszna korupcja […],prawie jak na Ukrainie. Czesi co prawda, w przeciwieństwie do Ukrainy, mają swoje państwo – na Ukrainie państwo nie do końca udało się zbudować – ale i tam oligarchowie rządzą polityką”. Chciałem zatem zapytać także o ten wymiar korupcji. W Czechach biznesmenom zdarza się zakładać partie przed wyborami i nimi sterować, co w pewnym stopniu związane jest z czeskim systemem, w którym nie ma stałej większości.

Śmiem twierdzić, że Czechy jednak zdecydowanie różnią się od Ukrainy. Wprawdzie polityka jest w Czechach w znacznym stopniu zoligarchizowana, ale zjawisko to ma charakter odmienny od tego, co daje się zaobserwować na Ukrainie. Przede wszystkim nie jest to proceder tak oczywisty i tak bardzo widoczny. Przyjmuje formy bardziej wyrafinowane. Jednym z problemów jest tu fakt, że czeski system polityczny po roku 1989 (w pewnym sensie podobnie było i w Polsce) tworzony był odgórnie. Jedną z różnic, jakie dostrzegam, jest to, że Polska miała ogromny wkład w obronę praw człowieka – Solidarność i związki zawodowe. Bardzo dużo osób było zaangażowanych w działalność podziemną. W Czechach mieliśmy bardzo nieliczne dysydenckie getto intelektualistów – to było jedynie kilkaset osób. Gdy więc upadł komunizm, nie było podstaw, by budować nowy system polityczny. Partie polityczne, które przez 20 lat rządziły Republiką Czeską, były do pewnego stopnia sztucznym, powołanym odgórnie tworem. Václav Klaus stworzył Obywatelską Partię Demokratyczną – odgórny projekt elit politycznych skupiający osoby, które deklarowały zrozumienie dla liberalizmu i filozofii konserwatywnej oraz nie chciały mieć nic wspólnego z socjalizmem. To samo tyczy się partii socjaldemokratycznej. Obecnie mamy natomiast małe dysfunkcyjne partie polityczne, którymi dość łatwo się manipuluje. Były one zaangażowane w proces prywatyzacji i częściowo same się sprywatyzowały, stąd korupcja i dysfunkcja. Z historycznego punktu widzenia Czesi nie wiedzą, jak tworzyć opozycję dla partii politycznych. Tworzą za to opozycję przeciwko politykom, a to jest ogromna różnica.

Pracował pan z Václavem Havlem. Jednak Hável nie był już tak istotny dla Czech po roku 1989. To raczej Václav Klaus wydawał się wówczas bardziej reprezentatywny, dużo bardziej istotny. Czy pan się z tym zgadza? Jaka jest różnica między epoką Havel–Klaus a obecną epoką Miloša Zemana?

Nie do końca jest tak, że Havel nie był ważny po roku 1989. On był bardzo ważny. Wielu Czechów doceniło fakt, że został wybrany na prezydentem, że reprezentował kraj w sposób, w jaki wówczas nikt inny nie byłby w stanie tego zrobić. Jeśli jednak porównamy Havla do Klausa, jasne stanie się, że Havel nie reprezentował przeciętnego Czecha. Havel to człowiek o globalnym sposobie myślenia, hołdujący uniwersalnym wartościom, o wyraźnie filozoficznym nastawieniu. Przeciętny Czech jest natomiast bardzo pragmatyczny i twardo stąpa po ziemi. To jest coś, co Václav Klaus rozumiał bardzo dobrze. On wszedł w politykę z intencją reprezentowania przeciętnych Czechów. Po roku 2003, kiedy został wybrany na prezydenta, rozpoczął w pewnym sensie rewizyjną politykę względem historii Czech. Do owego momentu wielu ludzi wierzyło, że dysydenci mieli istotny wpływ na obalenie systemu komunistycznego. Gdy Klaus został wybrany, powiedział: „W gruncie rzeczy to nie dysydenci, którzy byli tylko nieliczną grupą, ale przeciętni obywatele, którzy udali się do swoich letnich domów i chat, dokonali sabotażu systemu poprzez swoją bierność”. To jest coś, co każdy przeciętny Czech uwielbia: „Spójrz, nie byłeś zbytnio odważny, nie byłeś jak Polacy, niczego nie zrobiłeś. Udałeś się do swojego letniego domu. Ale poprzez ten ruch dokonałeś sabotażu systemu, a to oznacza, że przyczyniłeś się do upadku komunizmu”. Klaus miał w zwyczaju to właśnie podkreślać.

Wydaje mi się, że wciąż porównuje się Klausa do Havla. Myślę, że Havel nie był rozumiany przez wielu zwykłych Czechów. Jednak i Klaus ostatecznie doświadczył wyraźnego spadku politycznego znaczenia. W ciągu ostatnich pięciu lat swojej prezydentury nie odnosił zbyt wielu sukcesów, piastowanie urzędu zakończył z ledwie 20-proc. poparciem. Wydaje mi się, że obecnie jesteśmy w trakcie procesu przewartościowywania znaczenia Havla i Klausa. Według mnie niezwykle podnoszące na duchu były emocje podczas pogrzebu Havla. Mieliśmy wówczas do czynienia niemal z manifestacją miłości do niego. Nie wydaje mi się, żeby tak się stało, kiedy umrze Klaus. I to jest istotna różnica między nimi. Może dlatego Klaus tak nie cierpi Havla.

Myśli pan, że Klaus ma przyszłość polityczną?

Nie wydaje mi się. Klaus stał się obecnie kimś na kształt politycznego zombie. Jeśli chodzi o politykę zagraniczną, powtarza to, co mówi Kreml. Jeśli Putin wspomni, że aneksja Krymu była w porządku, to Klaus stwierdzi: „Była w porządku”. Nie wiem, dlaczego tak postępuje, ale w ten sposób wyraźnie dyskredytuje się na arenie polityki zagranicznej. Jego stosunek do Unii Europejskiej, który od dawna był – powiedzmy – umiarkowanie sceptyczny, teraz uległ zmianie i jest całkowicie eurofobiczny. Klaus deklaruje wręcz konieczność rozwiązania Unii Europejskiej. W Czechach na szczęście zwolenników jego poglądów nie ma tak wielu. Po 1989 r. mieliśmy trzy znaczące postaci: Havla, Klausa i Zemana. Zeman późno wszedł do gry, został przewodniczącym partii socjaldemokratycznej zaledwie w cztery albo pięć lat po roku 1989. Właściwie był on pierwszym politykiem, któremu udało się podnieść status partii socjaldemokratycznej do poziomu, dzięki któremu wygrała wybory w roku 1998. Sam stał się wówczas bardzo wpływowym politykiem. Niestety, wydaje mi się, że Zeman otacza się osobami pokroju Klausa. Wokół niego krążą ludzie powiązani z Lukoilem, Gazpromem i całym szeregiem innych podmiotów o bardzo niejasnym charakterze. Na tym poziomie nie cieszy się zaufaniem praskiej inteligencji. Ufa mu jednak – i dzięki niemu wygrał wybory – elektorat postkomunistyczny. W jednym z komentarzy zaznaczyłem, że Zeman odniósł sukces w prezydenckim starciu z Karelem Schwarzenbergiem, ponieważ reprezentuje postkomunizm, a Czechy są w dalszym ciągu państwem silnie postkomunistycznym. 25 lat temu wydawało nam się, że jeśli odejdziemy od komunizmu, za 15, 20 lat nie zostanie już po nim żaden ślad. Jeśli jednak przyjrzymy się poglądom ludzi w mniejszych miastach i wsiach, to stwierdzimy, że są one w dalszym ciągu w istocie postkomunistyczne. Oni nie przeszli procesu transformacji, są nadal silnie kulturowo zakorzenieni w komunizmie. W Czechach wciąż dostrzegalna jest ogromna nostalgia za produktami komunistycznymi, niebywałą popularnością cieszą się filmy, seriale czy choćby piosenkarze tamtego okresu. Ci, którzy za nimi tęsknią, to elektorat, do którego zwraca się Zeman.

Rosja jest obecnie w Polsce tematem numer jeden. Boimy się jej. Jaka jest opinia Czechów na temat Rosji?

Stosunek Czechów do Rosji jest nieco inny niż Polaków z jednego prostego powodu: nie mamy wspólnej granicy z Rosją. Wielu Czechów uważa, że skoro jesteśmy oddzieleni buforem państw w postaci Słowacji, Ukrainy i Polski, to jesteśmy w pewnym sensie bezpieczni. Jeśli bierzemy pod uwagę sondaże, to stwierdzimy, że Czesi zdecydowanie mniej obawiają się Rosji, co jednak nie oznacza wcale, że są zadowoleni z poczynań Putina na Ukrainie. Znaczna większość Czechów nie popiera działań Kremla, w tym przyłączenia Krymu, oraz roszad na wschodniej Ukrainie. Problem polega na tym, że wielu polityków i dziennikarzy można uznać za sojuszników Putina. Rosyjska propaganda w Czechach radzi sobie całkiem dobrze. Jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy jest fakt, że Praga – w przeciwieństwie do Warszawy, Krakowa czy Łodzi – jest ogromnym punktem skupienia dla rosyjskich interesów. Przebywa tam wielu rosyjskich biznesmenów. Innym problemem jest fakt, że Czesi niemalże paranoicznie obawiają się obcych żołnierzy na swoim terytorium. Przed II wojną światową Czechosłowacja miała umowę wojskową z Wielką Brytanią i Francją. Część Czechów uważa, że Francja wówczas zdradziła. Po wojnie Czechosłowacja stała się częścią Układu Warszawskiego, w 1968 r. – na mocy tego układu – została napadnięta. Ludzie nauczeni tragicznym doświadczeniem bardzo boją się tego rodzaju umów wojskowych i z tego powodu nie zgodzą się na stacjonowanie na ich terenie sił amerykańskich. Mylą dwa rodzaje sił: siłę okupacyjną z siłą, którą sami demokratycznie byśmy zaprosili.

W latach 80., a nawet 90. dało się odczuć pewne pragnienie zaistnienia silnej Europy Środkowej. Jednak czeska i polska polityka zagraniczna istotnie się różnią. Polska jest bardziej aktywna, Czechy zaś pasywne. Jakie są przyczyny tych różnic?

Czesi w porównaniu z Polakami są prowincjonalnym narodem, który w XVII w. został pokonany. Protestanci zostali pokonani przez katolickich Habsburgów, przez to Czesi stali się najbardziej zsekularyzowanym narodem europejskim, a ich elity zostały wchłonięte przez sąsiednie mocarstwo. Podczas gdy w Polsce przez stulecia wielu pomniejszych arystokratów pełniło funkcje elit państwowych, Czesi zostali ich zupełnie pozbawieni. Jak już wspomniałem, Czesi to naród bardzo nieufny wobec kogokolwiek, kto sprawuje władzę. Obecnie owo nastawienie zwraca się przeciw Brukseli, choć Bruksela to nasza własna sprawka i przecież sami z własnej woli demokratycznie zdecydowaliśmy się zostać częścią Unii Europejskiej. Niektórzy Czesi wciąż jednak oburzają się, pytając: „Dlaczego mówią nam, co mamy robić? Czy z Unią nie jest tak jak z Wiedniem w czasach imperium?”. To pierwsza kwestia. Inny problem polega na tym, że Czechy są de facto małym państwem Europy Środkowej. Polska tak naprawdę nie należy do narodów Europy Środkowej, choć jej południowe części tak – Kraków i Galicja przez wiele lat należały do Austro-Węgier. Łatwo można to zaobserwować, chociażby porównując architekturę tych rejonów Europy. Ale Polska w całości jest inna niż reszta Europy Środkowej. To kraj niezależny i samodzielny, który ma ważne kontakty ze Skandynawią, Niemcami, ma swoją interesy i plany. Dlatego zachowuje się inaczej niż małe narodowości, na przykład Czesi.

Jakie jest w Republice Czeskiej nastawienie do euro?

Na chwilę obecną jest ono dość sceptyczne. Ostatnie pięć lat było u nas bardzo owocne pod względem ekonomicznym i gospodarczym. To jednak tylko jedna z przyczyn silnego przywiązania do rodzimej waluty. Korona ma bowiem dla Czechów także wymiar symboliczny, być może w jeszcze większym stopniu niż złoty dla Polaków. Czechy są małym krajem, historycznie zaś – z powodu zależności od większych aktorów politycznych –przez długi czas mieliśmy problem ze swoją tożsamością. Poszukiwaliśmy symboli, które reprezentowałyby naród, i korona czeska stała się jednym z nich. Wydaje mi się, że około roku 2008 Czechy wyraźnie skłaniały się ku przyjęciu euro. Ekonomicznie spełniały oczekiwania, planowanym momentem przystąpienia do wspólnej waluty był przełom 2012 i 2013 r. Jednak wówczas w strefie euro pojawił się kryzys, Unia stanęła w obliczu wielu problemów. Ponieważ zaś czeska konstytucja uprawnia prezydenta do nominowania członków banku centralnego bez potrzeby zatwierdzenia kandydatur przez inne instytucje (to największe uprawnienie prezydenta), eurofobicznie nastawiony Klaus wybrał wówczas wyłącznie ludzi, którzy zdecydowanie sprzeciwiają się wstąpieniu do strefy euro. Obecnie więc przedstawiciele najważniejszej instytucji fiskalnej w kraju są w większości eurosceptykami.

Czy Czechy przyjmą euro w przyszłości?

Tak, myślę, że Czechy finalnie przyjmą euro. Po pierwsze, mamy rząd, który jest proeuropejski, a przynajmniej przewodniczą mu przychylni Unii socjaldemokraci. Wszystkie trzy partie będące w rządzie są raczej proeuropejskie. Prezydent Zeman, z jego wszystkimi porażkami i upadkami, też jest proeuropejski. Zatem atmosfera w kraju się zmienia. Po wyborach do Parlamentu Europejskiego da się zaobserwować, że z jednej strony bardzo niewielu czeskich obywateli wzięło udział w głosowaniu. Z drugiej jednak Czesi po raz pierwszy wybrali proeuropejskich deputowanych. W przeszłości, w latach 2004 i 2009, byli jedynym narodem w Europie, w którym większość eurodeputowanych była eurosceptyczna. Obecnie, na 21 eurodeputowanych, 18 deklaruje zdecydowanie proeuropejską orientację, obserwujemy więc mentalną zmianę w społeczeństwie. Mimo że wielu ludzi wciąż pozostaje pod wpływem politycznych wizji Klausa, proeuropejskie nastawienie stopniowo się zwiększa.

Jakie jest największe wyzwanie dla przyszłości Republiki Czeskiej?

Kilka lat temu napisałem książkę „Demokracie bez demokratů…” (Demokracja bez demokratów). Stwierdziłem w niej, że demokracja ma dwa poziomy, jeden instytucjonalny, drugi kulturowy. Łatwiej, jak się wydaje, zmienić instytucjonalną stronę rzeczy: można uchwalić instytucję, prawo wyborcze, można stworzyć wizję władzy, zmienić politykę. I to do pewnego stopnia działa. Ale demokracja to także projekt kulturowy. Havel nazywał to duchem demokracji. I tu zachodzi w Czechach zauważalna zmiana opierająca się na spostrzeżeniu, że Unia Europejska jest przydatna, gdyż zapewnia instytucjonalny know-how i wiele się dzięki temu możemy nauczyć. Zatem pojawia się pewna demokratyczna otwartość względem świata zewnętrznego. To jednak ciągle zadanie niedokończone.

Pozytywną zmianę najlepiej ilustruje to, co obserwuję podczas moich wykładów na Uniwersytecie Karola w Pradze. Prowadzę je od powrotu z emigracji, a zatem od roku 1995. Gdy po raz pierwszy zetknąłem się z czeskimi studentami, byłem zszokowany. Wcześniej miałem okazję wykładać w Stanach Zjednoczonych i Niemczech, byłem przyzwyczajony do studentów, którzy zadają pytania, wchodzą w interakcję, nie boją się wyrażać swoich opinii. Nagle stanąłem przed studentami, którzy po prostu siedzą. Kiedy natomiast zapytałem ich, czy mogę im zaproponować jakąś literaturę po angielsku lub niemiecku, odpowiedzieli, że jej nie rozumieją. Obecnie, prawie 20 lat później, mam studentów już zupełnie innych. Znają języki, podróżują. Jeśli zapyta się ich o plany, odpowiedzą, że w weekend mają zamiar odwiedzić przyjaciół w Niemczech czy Austrii, a w kolejnym semestrze zamierzają pojechać na wymianę do Wielkiej Brytanii czy też Francji – są Europejczykami.

Rozmowa została przeprowadzona w Łodzi podczas Igrzysk Wolności” – wydarzenia związanego z obchodami 25. rocznicy wyborów z 4 czerwca 1989 r., zorganizowanego przez Fundację Industrial w dniach 4–8 czerwca 2014 r.

Racja stanu musi mieć koszt, który wspólnota gotowa jest ponieść – rozmowa z Jadwigą Emilewicz :)

Agnieszka Rozner, Michal Vit: Czy rosnące tendencje nacjonalistyczne i populistyczne w Europie stanowią realne zagrożenie dla mniejszości narodowych i etnicznych w poszczególnych krajach? Jak sytuacja ta wygląda w Polsce?

Jadwiga Emilewicz: W Europie coraz częściej może dochodzić do lokalnych zamieszek powodowanych niezadowoleniem ekonomicznym, frustracje takie będą wyładowywane także na tle etnicznym. Możliwe są także rewizje polityki migracyjnej w Europie, co od jakiegoś czasu możemy już obserwować. Nie sądzę natomiast by tendencje te doprowadziły do poważnego, ogólnoeuropejskiego zagrożenia agresywnym nacjonalizmem. Polskie społeczeństwo mimo 25 lat transformacji wciąż jest na tyle homogeniczne, że nie jest targane silnymi konfliktami na tle etnicznym. Oczywiście dochodzi do incydentów, ale jak sądzę środowiska ostentacyjnie wznoszące hasła nienawiści rasowej są marginalne.

W jaki sposób skutecznie przeciwdziałać aktom przemocy wobec mniejszości narodowych i etnicznych takim jak mowa nienawiści?

Mowa nienawiści jako termin ideologiczny często rozumiany jest już jako podkreślenie twardej tożsamości większościowej danej grupy. Wolę zatem mówić o wzywaniu do nienawiści, czy nawoływaniu do przemocy fizycznej na tle rasowym czy innej odmienności, wówczas należy sie temu zdecydowanie przeciwstawiać zarówno w kulturze, publicystyce jak i na drodze politycznej i prawnej. Czy na przykład stwierdzenie, ze religia katolicka jest trwale spleciona z polska tożsamością narodową jest wyrazem niechęci do polskich muzułmanów czy protestantów? Nie. Polska ma piękną tradycję podkreślania swej tożsamości wiodącej, z umożliwianiem rozwoju innych grup etnicznych, religijnych czy kulturowych. To bogata i warta twórczej kontynuacji tradycja I RP, której sposób rozumienia tolerancji nie przekłada się na zanik tożsamości wiodącej, ale pozwalając ją utrzymać, wspiera mniejszości.

Czy edukacja kształtująca postawy narodowe i patriotyczne powinna być obowiązkowa w szkołach podstawowych i średnich?

Rolą szkoły w społeczeństwie jest nie tylko przekazywanie wiedzy, ale również kształtowanie obywateli. Stąd w procesie edukacji nie tylko nauka, ale również wychowanie młodego pokolenia jest niezwykle istotne. Dobre wychowanie z kolei nie może pomijać aspektu obywatelskiego i patriotycznego. Edukacja kształtująca postawy patriotyczne i narodowe (w tej kolejności) jest zatem bezwzględnie konieczna na wszystkich etapach kształcenia obowiązkowego. Warto jednak podkreślić, że owo wychowanie patriotyczne powinno odbywać się w trakcie nauczania takich przedmiotów jak historia, czy język polski a nie stanowić osobną ścieżkę edukacyjną. Chodzi zatem o takie ukształtowanie programów przedmiotów naturalnie niosących wymiar patriotyczny, by poprzez nie wychowywać przyszłych obywateli Ojczyzny.

Rola Kościoła Katolickiego we współczesnym państwie demokratycznym. Czy Kościół Katolicki powinien brać czynny udział w procesie budowania tożsamości narodowej?

W Polskiej historii Kościół Katolicki odegrał od początków polskiej państwowości (chrzest Polski) fundamentalną rolę państwowo i narodowotwórczą. Także w XIX i XX wieku stał się ostoją polskiej kultury i wolności. Patrząc na to zagadnienie z tej perspektywy, niemożliwe jest mówienie o polskiej tożsamości bez Kościoła Katolickiego, co nie oznacza narzucania konfesji katolickiej innowiercom.

Problematyka Polonii. Czy państwo polskie powinno nawiązywać kontakty z Polakami żyjącymi za granicą i oferować możliwości utrzymania kontaktu z krajem?

Absolutnie tak. Wielkim zaniedbaniem państwa polskiego jest brak skutecznych działań jeśli chodzi o umożliwienie powrotu do Polski Polakom ze wschodu.

Czy Polska powinna uprościć procedury nadawania obywatelstwa?

Obecne polskie regulacje dotyczące przyznawania obywatelstwa są dobrą propozycją. Nowa ustawa, która weszła w życie w 2012, uporządkowała procedury i tworzy bariery, które nie budzą wątpliwości starających się osób. Pozostaje pytanie o legalizację pobytu na terenie Polski na innych możliwych szczeblach. Obywatelstwo jest zwieńczeniem obecności obcokrajowca na terenie danego kraju. W dobie globalizacji, potrzeb rynku pracy i fatalnych prognoz demograficznych powinniśmy przemyśleć gotowość do większego otwarcia się na innych. W maju tego roku wejdzie w życie nowa ustawa o cudzoziemcach, która wciąż podchodzi do obcokrajowców jak do potencjalnego zagrożenia dla rynku pracy czy systemu ubezpieczeń. Tymczasem przyjeżdżający dziś do Polski radzą sobie bardzo dobrze na naszym rynku. Warto zatem przemyśleć przepisy dotyczące udzielania karty czasowego czy stałego pobytu. Dziś do Polski przyjeżdżają Ukraińcy, którzy chcą tu zainwestować np. w nieruchomości. Nie przyjeżdżają do pracy, ale chcieliby wiedzieć, że przyjazd na wakacje nie będzie zawsze oznaczał ubiegania się o wizę. Te przepisy powinny być zatem bezwzględnie zmienione. Nowa ustawa tego nie przewiduje.

1

W jakim zakresie polityka zagraniczna Polski wobec Rosji powinna być podporządkowana interesom ekonomicznym?

Polityka zagraniczna zawsze w jakimś stopniu jest ograniczona kwestiami ekonomicznymi. Nie ma tu prostego wzoru matematycznego. Istnieje jednak konieczność w ustaleniu hierarchii dla polskiego bezpieczeństwa zarówno energetycznego, jak i gospodarczego a także dla integralności terytorialnej względem zagadnień ekonomicznych. Innymi słowy, podmiotowość w polityce zagranicznej mimo, iż jest zjawiskiem stopniowalnym, nie może być traktowana na równi z każdym innym interesem ekonomicznym. Polska racja stanu musi mieć koszt, który wspólnota polityczna jest gotowa ponieść.

Czy Europejska Unia Bankowa zagraża suwerenności narodowej Polski? A jeśli, na czym mogłoby polegać owo zagrożenie?

Każdy kraj, który zdecyduje się na przystąpienie do Unii Bankowej, jak i wszyscy członkowie strefy euro będą musieli zrezygnować z części swojej suwerenności. Dlaczego? Ponieważ krajowy regulator rynku bankowego, jakim w Polsce jest KNF, utraci część swoich uprawnień. Również europejski regulator, który powstanie po powołaniu takiej Unii, będzie mógł interweniować w przypadkach, gdy stwierdzi, że krajowa instytucja podejmuje błędne decyzje. Wiemy, że system bankowy jest krwioobiegiem gospodarki, dlatego bardzo ważne jest w jaki sposób ten krwioobieg się reguluje. Warto pamiętać, że Polsce udało się uniknąć głębokiego kryzysu finansów właśnie dzięki dobrym decyzjom KNF.

Unia Bankowa to jednocześnie krok w stronę dalszego pogłębienia integracji. Następnym będzie już unia fiskalna. Można się zatem spodziewać jeszcze większej utraty suwerenności. Jak pokazał trwający wciąż kryzys – atrybuty zarządzania systemem finansowym pozwalają omijać rafy.

Czy Unia Europejska powinna dążyć do pełnej politycznej integracji w ramach federacji?

Dążenie do federalizacji Unii Europejskiej jest błędem. Wynika to przede wszystkim z faktu, iż nie istnieje europejski lud – demos, który pełniłby rolę suwerena w zintegrowanym państwie europejskim. W dalszym ciągu różnice pomiędzy poszczególnymi narodami tworzącymi Unię Europejską są bardzo duże, zarówno kulturowe, jak i gospodarcze. Ten rozziew dobitnie pokazuje kryzys strefy euro. Widać tutaj wyraźnie podział na północ i południe Europy, który prowadzi do olbrzymich kłopotów w koordynacji zarządzania. Innym przykładem pokazującym problemy integracyjne jest Belgia. Poziom federalny królestwa Belgów jest bardzo trudno sterowalny, widać to na przykładzie ostatniego kryzysu rządowego, kiedy to państwo funkcjonowało bez rządu przez 541 dni. Jeśli UE w dalszym ciągu będzie dążyła do ściślejszej integracji politycznej to podobne kryzysy również będą się zdarzać także na poziomie europejskim. Unia Europejska powinna zatem być Europą Ojczyzn, gdzie każde państwo będzie oddzielnym bytem politycznym, funkcjonującym na poziomie europejskim we współpracy razem z innymi państwami członkowskimi. Zamiast na integracji politycznej europejscy politycy powinni skupić się na budowaniu silniejszego wspólnego rynku.

Czy partia polityczna powinna współpracować z grupami interesu niezależnie od ich poglądów politycznych, jeśli reprezentują one znaczącą część społeczeństwa?

Partie polityczne powinny tak prowadzić swą politykę, by być gotowymi do współpracy i dialogu z każdym podmiotem istotnym dla realizacji dobra wspólnego. Posłowie sprawują mandat wolny. To cecha współczesnych demokracji. Reprezentują interes ogółu społeczeństwa. Bronią zasad i wartości, dzięki którym zostali wybrani.

Czy partie polityczne mogą używać tożsamości narodowej jako strategicznego narzędzia w kampanii wyborczej?

Zawłaszczanie patriotyzmu czy symboli ważnych dla tożsamości narodowej nie służy wspólnocie i budowaniu inkluzywnego modelu nowoczesnego patriotyzmu. Nie oznacza to jednak, że posługiwanie się kodem kulturowym czytelnym dla tożsamości narodowej – w tym wypadku Polaków – jest czymś złym. Jednym z zadań partii politycznych jest właśnie wskazywanie takich wątków polskiej tradycji narodowej, które służyły by budowie inkluzywnego i atrakcyjnego dla możliwie licznych obywateli projektu polskiej tożsamości.

W jakim zakresie winny być wspierane dążenia do autonomii oparte na poczuciu tożsamości regionalnej, jak ma to miejsce w przypadku Śląska?

Narodowość śląska nie istnieje, ponieważ nie występują wszystkie przesłanki konieczne do określenia tej wspólnoty jako narodu. Ślązacy to Polacy zamieszkujący pewien geograficznie zamknięty region, posługujący się swoją gwarą, tak jak górale. Zgodnie z konstytucją Polska jest krajem unitarnym, dlatego nie możliwe jest wspieranie autonomii. Wychodząc zaś poza polską perspektywę – wspieranie procesów autonomizacyjnych, które opierają się na tożsamości regionalnej nie występuje nigdzie w świecie. Silna tożsamość regionalna nie prowadzi Bretończyka do pomysłów odłączania się od Francji, czy Bawarczyka od Niemiec. Silne tożsamości regionalne powinny być raczej inspiracją do wykorzystywania wszystkich możliwości jakie daje ustawa o samorządzie terytorialnym. Na jej podstawie można śmiało definiować kierunki rozwoju danego regionu.

Jak pogodzić pojęcie tożsamości europejskiej z pojęciem silnego narodu polskiego? Czy pomiędzy tymi pojęciami zachodzi konieczna sprzeczność, czy też można je uspójnić?

Europa od zawsze była zbiorem wielu narodów, wciąż na nowo definiujących się, zdolnych ustalać ramy współistnienia na podstawie uniwersalnych wartości opartych na tradycji greckiej, rzymskiej i chrześcijańskiej. Polska tożsamość w takim samym stopniu buduje tożsamość europejską, jak francuska czy niemiecka. Budowanie zatem tożsamości europejskiej poza, czy wbrew tożsamościom narodowym wydaje się być sztucznym i szkodliwym konstruktywizmem ideologicznym.

 —————————————————————————

Jadwiga Emilewicz – polityk, politolog i wykładowca w Wyższej Szkole Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera w Krakowie, członek grona ekspertów Klubu Jagiellońskiego, była dyrektor Muzeum Historii PRL-u w Krakowie, stypendystka British Council w Wadham College, Oxford University, a także American Council on Germany, Dräger Foundation, ZEIT-Stiftung Ebelin und Gerd Bucerius Young Leaders Study Group: The Future of Europe: Perspectives for European Integration. Od 2013 roku zaangażowana w tworzenie Polski Razem Jarosława Gowina (PRJG). Kandydatka do Parlamentu Europejskiego z ramienia tej partii.

 

Czas na małżeństwa jednopłciowe :)

Z Adamem Bodnarem rozmawia Ewa Ivanova, dziennikarka Dziennika Gazety Prawnej

Nie widzę powodów, aby osoby, które mają tak z natury, że kochają osoby tej samej płci były z góry skazane na społeczne i prawne wykluczenie. Ich prawa mają umocowanie w Konstytucji, a rolą demokratycznego państwa jest brać pod uwagę i uwzględniać ich interesy – w celu zapewnienia im szczęścia jako równoprawnym obywatelom.

Ewa Ivanova: Czy po ostatnim orzeczeniu Sądu Najwyższego w sprawie United States v. Windsor Stany Zjednoczonestały się już oazą dla par jednopłciowych ?

Adam Bodnar: Ten wyrok to absolutny przełom. Ale do „oazy” Stanom jeszcze daleko.

Dlaczego ?

Sąd stwierdził, że Piąta Poprawka do konstytucji, gwarantująca prawo do wolności osobistej, nie może ograniczać małżeństw tylko do związków osób różnej płci. Ale to nie oznacza oczywiście automatycznego przyznania w całych Stanach  małżeństwom  jednopłciowych tych samych praw co tradycyjnym związkom małżeńskim.

To jednak przełom. Po raz pierwszy na poziomie federalnym uznano małżeństwa par jednopłciowych zawierane na poziomie stanowym. Udało się podważyć  ustawę federalną, Defense of Marriage Act („Ustawa o obronie małżeństwa”)

– Zgoda. To sukces. Stwierdzono, że niektóre z jej przepisów są niezgodne z konstytucją. A ta przyjęta w 1996 r. regulacja zakazywała uznawania na szczeblu federalnym małżeństw osób tej samej płci, regulowanych przez prawo stanowe.

Czyli małżonkowie homoseksualni, którzy mieli dotąd uprawnienia wynikające z ustawodawstwa stanowego, teraz będą mogli domagać się także uznania swych praw na poziomie federalnym?

– Tak. Skutki orzeczenia będą odczuwalne przede wszystkim w tych stanach, które już teraz uznają małżeństwa osób tej samej płci. A tych jest trzynaście.

A co w pozostałych trzydziestu siedmiu stanach?

Sześć stanów nie zezwala na małżeństwa homoseksualne, ale ma inne formy regulacji związków partnerskich. Dla niech orzeczenie może mieć także znaczenie. Rząd federalny może zdefiniować związek partnerski tak, że będzie korzystał on także z uprawnień na poziomie federalnym (choćby w kontekście przepisów imigracyjnych). I widać, że retoryka Baracka Obamy zmierza w tym kierunku. Natomiast w tych stanach, w których nie ma takich przepisów w ogóle, wyrok może jedynie inspirować do zmian ustawodawstwa stanowego.

A o jakie uprawnienia federalne toczy się tak naprawdę gra ?

– To cała masa uprawnień związanych dotąd z instytucją małżeństwa. W sumie jest ich około 1 tys. Chodzi głównie o możliwość wspólnego rozliczenia federalnego podatku dochodowego, prawo do świadczeń socjalnych, ubezpieczeń zdrowotnych, czy podatek od spadków.

I właśnie o ten podatek w sprawie Windsor poszło…

– Tak. Pani Windsor od 40 lat była w związku ze swoją partnerką. W 2007 r. zawarła z nią związek małżeński na podstawie prawa kanadyjskiego. Związek ten był uznawany przez prawo stanu Nowy Jork, w którym mieszkały. W 2009 r. jej partnerka zmarła, natomiast Pani Windsor odziedziczyła cały jej majątek. Musiała zapłacić od tego podatek federalny w wysokości ponad 363 tys. USD. Po zapłacie w drodze procesu sądowego zaczęła się domagać zwrotu zapłaty podatku, twierdząc, że jest dyskryminowana. Wdowa lub wdowiec, którzy odziedziczyliby majątek po swoich zmarłych małżonkach innej płci mogliby skorzystać w takiej sytuacji z pełnego zwolnienia podatkowego.

Był Pan w Stanach i obserwował to co się działo po wyroku. Co okazało się największym zaskoczeniem?

– Nierówny stosunek do praw osób homoseksualnych.

Chodzi o podział na stany północne i południowe ?

–  Nie. Wiedziałam, że zupełnie inaczej wygląda stosunek do osób homoseksualnych w Nowym Yorku, czy w Kalifornii, a inaczej w stanach konserwatywnych takich jak Północna Karolina. Ale zupełnym zaskoczeniem było to, że w niektórych stanach geja można zwolnić z pracy tylko dlatego, że jest gejem. Orientacja seksualna nie jest w wielu miejscach co do zasady uznawana za przesłankę ochrony w sferze pracowniczej. Strategia organizacji pozarządowych skupia się na walce o zrównanie praw jednopłciowych związków z uprawnieniami tradycyjnych małżeństw. Walka o prawa pracownicze ma drugorzędne znaczenie. W Europie było odwrotnie. Wszystko zaczęło się przecież od ochrony praw pracowniczych homoseksualistów.

A zaangażowanie wielkich korporacji w ten spór nie było dla Pana niespodzianką? Google, Starbucks, Facebook czy Walt Disney otwarcie popierały zwolenników równouprawnienia małżeństw homoseksualnych. Czy w Polsce takie gesty byłoby do pomyślenia ?  

– U nas to nierealne. Chciałbym pewnego dnia wyrazić uznanie dla prezesów największych firm, symboli polskiej gospodarki, za prezentowanie postawy, która jest oczywistością w innych państwach. Tymczasem nikt raczej nie chce się narazić. Nawet firmy, które mają globalne aspiracje. W Stanach naprawdę to zaangażowanie dało wiele.

gay_parents

A czy amerykańskie orzeczenie ma jakiekolwiek znaczenie dla Polski, dla naszego podejścia do praw homoseksualistów ?

– Oczywiście. Kolejne państwo, strategicznie ważne dla Polski, dołączyło do grona krajów, które uznają małżeństwa par jednej płci. Bo chodziło nie o związki partnerskie, a o małżeństwa par jednopłciowych w USA.  Symboliczny wymiar tego wyroku jest ogromny. Prawa dla związków jednej płci to już nie tylko domena państw „zgniłej Europy”. Także konserwatywna Ameryka zmienia swe oblicze, co szczególnie widać wśród niektórych polityków Partii Republikańskiej.

Skoro w Stanach wobec blokady politycznej udało się zmienić podejście do par jednopłciowych poprzez orzecznictwo może także u nas ten scenariusz jest bardziej prawdopodobny? Może zamiast wprowadzać ustawy, poczekajmy aż problemy rozwiążą sądy?

U nas będzie się z tym musiał uporać jednak ustawodawca. W przeciwieństwie do Amerykanów my z natury nie mamy skłonności do postaw litygacyjnych, czyli nie mamy w sobie dążenia do dochodzenia swych praw przed sądem. Nie zmieniamy w ten sposób prawa.  Warto pamiętać, że sprawa Windsor była jedną z kilkudziesięciu podobnych spraw; wyselekcjonowaną jako idealnie nadającą się do jej prowadzenia aż do Sądu Najwyższego.

Ale przyzna Pan, że jednak przełomem było u nas ubiegłoroczne orzeczenie Sądu Najwyższego dotyczące wstępowania partnera w najem, tak samo jak konkubiny czy żony?

– Tak, ale pamiętajmy, że było ono pokłosiem wcześniejszego wyroku Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu w sprawie Kozak przeciwko Polsce z 2010 r. I mimo tego orzeczenia niektóre sądy powszechne w Polsce nie uznawały partnerów homoseksualnych jako osób bliskich i nie przyznawały im prawa do wstąpienia w stosunek najmu po śmierci osoby bliskiej. Dlatego sprawą musiał się zająć Sąd Najwyższy.

A jak do naszego sądu trafi np. sprawa pary jednopłciowej  – Polaka i Francuza –  którzy zawarli związek małżeński za granicą, to co ?

– Takiej sprawy jeszcze nie mieliliśmy w sądzie. Ale nie spodziewałabym się tu rewolucji, tylko raczej długich batalii sądowych, łącznie z zaangażowaniem Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Niestety obawiam się, że sądy zbyt łatwo sięgałyby w takich sytuacjach po tzw. klauzulę porządku publicznego i stwierdzały, że skoro nie uznajemy małżeństw tej samej płci na naszym terytorium, to nie możemy uznawać także związków zawieranych za granicą. W ten sposób sądy mogłyby omijać argumentację opierającą się na interpretacji Konstytucji czy przepisach prawa wspólnotowego, jak chociażby prawo do swobodnego przemieszczania się i niedyskryminacji obywateli UE na terytorium innych państw członkowskich.

Ile jest w Strasburgu polskich skarg w sprawach dotyczących praw osób homoseksualnych ?

– Wciąż za mało. Natomiast stale zwiększa się liczba spraw krajowych, które prędzej czy później będą owocowały rozstrzygnięciami naszych najwyższych sądów, ale być może także Strasburga. Mamy sprawę, w której para jednopłciowa próbowała złożyć wspólną deklarację podatkową. Sądy na to nie pozwoliły. Teraz czeka na rozpoznanie w Strasburgu.

A kiedy w Polsce będzie szansa na ustawę dla par jednopłciowych?

– W tej kadencji Sejmu nie spodziewam się przełomu. Z pewnością rządzący nie wezmą tego tematu na sztandary. Będzie raczej dążenie do tego, aby przetrwać do końca kadencji bez narażania się na konflikty ideologiczne. Spodziewam się  markowania pewnych działań, aby pokazać, że niby temat jest dla decydentów aktualny i ważny. Ale konkretów nie będzie.

A po wyborach ? Jaki scenariusz Pan przewiduje ?

– To zależy kto wygra.

Jeśli zwycięży obecna opozycja ?

–  Jeśli do władzy dojdzie prawica wcale bym się nie zdziwił, gdyby pojawiły się pomysły o wprowadzeniu zakazu propagandy homoseksualnej w szkołach. Ostatnio taka ustawa została przyjęta w Rosji.

A jak wygra Platforma i układ sił będzie podobny do tego obecnego?

– To prawdopodobieństwo uchwalenia ustawy o związkach partnerskich mocno wzrośnie. Politycy już do tego dojrzewają. Widzą, że jakaś forma regulacji jest potrzebna. Pytanie jaka.

Może na początek wersja light? Czyli załatwienie wszystkiego przed notariuszem. Według koncepcji Prezydenta Bronisława Komorowskiego zamiast nowej ustawy o związkach partnerskich lepsze byłoby dokonanie zmian w przepisach, tak aby zapewnić partnerom podstawowe prawa: dostęp do informacji medycznej, możliwości zawarcia umowy wspólnoty majątkowej, itp. Co Pan na to?

– To próba szukania protezy, która dla nikogo nie będzie satysfakcjonująca. Na zasadzie mieć ciastko i zjeść ciastko. Prezydent nie chce chyba, aby mu zarzucono, że nic w tym temacie nie robi. Zabrał głos w tej sprawie dopiero pod debacie w Sejmie i widać, że nie ma zamiaru nikomu się narazić, zwłaszcza konserwatywnym wyborcom. Natomiast tego typu regulacja wymaga aktu odwagi.

Prezydent ostrzega, aby nie lekceważyć opinii SN, która wskazywała na niekonstytucyjność regulacji o związkach partnerskich. Widzi Pan takie ryzyko?

–  Art. 18 Konstytucji jest wykorzystywany jako wygodny straszak.  Jego interpretacja, podobnie jak wykładnia innych norm konstytucyjnych, zależy od nastawienia do związków osób tej samej płci. Natomiast żaden poważny konstytucjonalista nie wyraził poglądu, że art. 18 Konstytucji absolutnie wyklucza instytucjonalizację związków partnerskich. Taki argument pojawia się głównie w słowach prawników, którzy nie są specjalistami od interpretacji Konstytucji lub też polityków.

Zapytam wprost: jakie szanse ustawa o związkach partnerskich miałaby przed  Trybunałem Konstytucyjnym ?

– Sądzę, że jest mało prawdopodobne, aby się wybroniła. Środowisko prawnicze ma konserwatywne podejście do tych kwestii. Wszystko zaczyna się na wydziałach prawa. A gdzie uczy się prawa antydyskryminacyjnego, prawa mniejszości seksualnych? Gdzie na poważnie podchodzi się do praw człowieka? Ważne jest prawo cywilne, karne i administracyjne. Reszta jest traktowana jak kwiatek u kożucha. To przekłada się na poglądy doktryny, sędziów, większości sędziów Sądu Najwyższego czy prokuratorów Prokuratury Generalnej. To wszystko widać w opiniach do projektów ustaw o związkach partnerskich. Pamięta pani rok 2004 i 2005 kiedy zakazywano parad równości?

Pamiętam …

– Którzy prawnicy uważali, że takie zakazy to skandal? Chyba tylko jeden  prof. Zbigniew Hołda mówił, wprost, że to niedopuszczalne. Reszta milczała. Później doczekaliśmy się dobrych wyroków Naczelnego Sądu Administracyjnego oraz Trybunału Konstytucyjnego w kwestii zakazów marszów równości w Poznaniu i Warszawie. Ale te jaskółki jeszcze wiosny nie spowodowały.

To prawda. Takich można było zliczyć na palcach jednej reki. Byli też tacy co mówili, że za wcześnie u nas na podejmowanie takich tematów. Ale może skoro autorytety prawne twierdzą, że ustawa o związkach partnerskich byłaby niezgodna z Konstytucją, może lepiej zmienić Konstytucję?

Uważam, że ustawę o związkach partnerskich można przyjąć bez zmiany Konstytucji. Co więcej uważam, że wręcz należy to zrobić, bo trudno wyobrazić sobie realizację treści przepisów o godności, zakazie dyskryminacji i poszanowaniu prawa do prywatności bez zapewnienia jakiejkolwiek formy związków dla par osób tej samej płci. Należy dążyć do przekonania świata prawniczego, że taka interpretacja jest poprawna i że w żaden sposób nie powoduje zagrożenia dla tradycyjnej instytucji małżeństwa.

A czy dopuszczalne jest wprowadzenie instytucji małżeństwa dla par jednopłciowych w drodze ustawowej bez zmiany Konstytucji?

– Są interpretacje, że tak.

A co wtedy z art. 18 Konstytucji, który oddaje małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny pod szczególną ochronę ?

– Przy takiej wykładni akcent jest kładziony na słowo „jako” w tym przepisie. Tylko taka forma małżeństwa, kobiety i mężczyzny, może mieć ochronę konstytucyjną. Wszelkie inne formy małżeństwa mogą mieć tylko ochronę ustawową, a więc ochronę słabszą. W Polskim prawie już mamy takie przypadki – wystarczy spojrzeć na prawa wyborcze. Art. 62 Konstytucji przyznaje prawa wyborcze na poziomie lokalnym obywatelom RP. Natomiast obywatele UE mają prawo uczestnictwa w wyborach lokalnych na podstawie Traktatu o Unii Europejskiej oraz ordynacji wyborczej. Nie trzeba zatem było zmieniać Konstytucji.

Co Pan sądzi o pomysłach, które rodzą się PO, aby wprowadzić dla par jednej płci regulacje wzorowane na spółce cywilnej?

– Porównywanie związków dwóch kochających się osób do spółki jest uwłaczające dla tych osób. Ktoś, kto wpada na takie pomysły nie rozumie na czym polega związek dwójki dorosłych ludzi, którzy chcą być razem. Natomiast wszelkie pomysły a là PACS czyli związki partnerskie są już pewnym rozwiązaniem. Biorą bowiem pod uwagę osobisty charakter tej relacji. Natomiast jak byśmy nie nazwali tych relacji, i tak nie unikniemy za kilka lat dyskusji na temat możliwości zawierania małżeństw przez osoby tej samej płci.

Czy nie lepiej wybrać politykę małych kroków i powoli oswajać społeczeństwo ze zmianami? Wybrać ewolucję niż rewolucję?

– Mam mieszane uczucia. Strategia dochodzenia do regulacji etapami jest obecnie lansowana. Dużym postępem jest to, że mamy debatę parlamentarną na ten temat (choć pełną mowy nienawiści). Jeszcze kilka lat temu nie byłoby możliwe nawet wprowadzenie tego tematu pod obrady parlamentu. Ale prawda jest też taka, że mimo tej debaty nic nie udało się osiągnąć. Pytanie czy czasami to nie był błąd. Czy nie trzeba było sięgnąć po instrumenty najdalej idące, czyli po żądanie uregulowania małżeństw jednopłciowych.

Z dotychczas przedstawionych projektów RP, SLD i PO, który był najbardziej sensowny?

– Jestem zwolennikiem opcji, że trzeba sięgać jak najdalej. Projekty SLD i RP to pewne osiągnięcie. Jeśli dziś nie ma zgody na małżeństwa par jednej płci, to po prostu należy dążyć do zagwarantowania im podobnego zakresu praw, czyli prawa do przyjęcia nazwiska partnera, prawa do dziedziczenia, czy możliwości wspólnego opodatkowania. Nie widzę powodów, aby osoby, które mają tak z natury, że kochają osoby tej samej płci były z góry skazane na społeczne i prawne wykluczenie. Ich prawa mają umocowanie w Konstytucji, a rolą demokratycznego państwa jest brać pod uwagę i uwzględniać ich interesy – w celu zapewnienia im szczęścia jako równoprawnym obywatelom. Nasz ustawodawca powinien rzetelnie wziąć pod uwagę czego wymaga od niego Rozdział II Konstytucji, a szczególnie zasada godności, zasada równości oraz zakaz dyskryminacji w odniesieniu do dziesiątek (jeśli nie setek) tysięcy osób żyjących obecnie w nieformalnych związkach osób tej samej płci. Państwo nie zapewnia im obecnie żadnej szczególnej ochrony.

„Kwestia żydowska” u progu i na początku istnienia drugiej rzeczpospolitej :)

I wojna światowa i jej skutki

Polityczne granice powojennej Europy Środkowo-Wschodniej zostały ostatecznie określone przede wszystkim na polu walki, gdy społeczeństwa tego regionu powstały przeciwko wielonarodowym imperiom, a następnie zmagały się między sobą o ich dziedzictwo. Możliwość taka nastąpiła dzięki dekompozycji państw, które nie wytrzymały gospodarczo-militarnej rywalizacji podczas I wojny światowej, choć przed jej wybuchem wydawały się więcej niż nienaruszalne. Imperium Romanowów, monarchia habsburska i cesarstwo Hohenzollernów runęły niczym domki z kart.

Ludność żydowska, co nie jest żadnym zaskoczeniem, nie była w stanie odegrać żadnej autonomicznej roli na frontach I wojny światowej. Mimo to za pośrednictwem różnych, mniej lub bardziej reprezentatywnych, organizacji usiłowała wywierać wpływ na rywalizujące strony. Okres Wielkiej Wojny i czas bezpośrednio po jej zakończeniu stały się okresem wzmożonej aktywności dyplomacji żydowskiej także dlatego, że obie strony konfliktu były zainteresowane uzyskaniem ich poparcia. Państwa centralne (Niemcy, Austro-Węgry) postrzegały ludność żydowską Europy Wschodniej jako potencjalnego partnera przy wprowadzaniu nowego, niemieckiego, porządku na dawnych terytoriach carskich, natomiast alianci zachodni, uznając i prawdopodobnie przeceniając żydowskie wpływy i bogactwa, podejmowali kroki w kierunku zneutralizowania takiej sytuacji. Żydzi dysponowali zatem istotnymi możliwościami oddziaływania, jakich dotąd nie znali i jakie miały się więcej w historii dwudziestolecia międzywojennego już nie powtórzyć. Należy podkreślić, że możliwości te przekuto w przynajmniej jeden spory sukces dyplomatyczny. Chodzi oczywiście o słynną deklaracją Balfoura. Otóż 2 listopada 1917 roku lord Arthur Balfour, ówczesny minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii, w piśmie skierowanym do przedstawiciela międzynarodowej Agencji Żydowskiej, Waltera Rothschilda, który był zarazem przewodniczącym Brytyjskiej Federacji Syjonistycznej, oświadczył, iż „rząd Jego Królewskiej Mości przychylnie zapatruje się na ustanowienie w Palestynie domu dla narodu żydowskiego”. Dokument, choć był tak sformułowany, aby nie stał w sprzeczności z obietnicami angielskimi wobec Arabów, mógł być i był rozumiany jako poparcie dla utworzenia w przyszłości państwa żydowskiego. Dlatego, abstrahując od brytyjskich intencji, był on wielką zachętą dla Żydów na całym świecie, by „wrócić” na Bliski Wschód. Tak wyraźnych sukcesów nie odnotowano w Europie Wschodniej, co nie oznacza, że nie było tam żadnych osiągnięć. Co prawda, przy ustalaniu politycznych wpływów nie brano pod uwagę żydowskich postulatów, niemniej naciski wywierane przez część środowisk skierowanych głównie na konferencję w Paryżu, mogły zapewnić, przynajmniej na papierze, równe prawa dla społeczności żydowskich w nowo powstałych państwach Europy Środkowo-Wschodniej. Dzięki tej presji niektóre spośród nich – w sposób co prawda ograniczony – uznały fakt, że Żydzi stanowią mniejszość narodową, zasługującą nie tylko na równość obywatelską, lecz także na zbiorowe prawa narodowe. Walka o te postulaty toczyć się miała przede wszystkim na terenie Polski, która była największym z państw sukcesorów w Europie Środkowo-Wschodniej i obejmowała wówczas najwięcej ludności żydowskiej. To właśnie na gruncie polskim miał dokonać się sprawdzian, swoisty test możliwości koncepcji szerokiej autonomii, w której tylu przywódców żydowskich pokładało (jak się później okazało) zbyt wygórowane nadzieje.

Cel podstawowy – żydowska autonomia narodowa

Najważniejszą cechą nowej wschodnioeuropejskiej polityki żydowskiej, która rozwinęła się przede wszystkim pod koniec XIX wieku w carskiej Rosji, było założenie, by uznać Żydów za naród taki sam jak wszystkie inne. Natomiast pytanie zasadnicze, czy Żydzi powinni aspirować do własnego terytorium i państwa, pozostawało kością niezgody pomiędzy niejednolitymi i zajadle konkurującymi z sobą, nie tylko zresztą na tym polu, środowiskami żydowskimi. Mimo to większość syjonistycznych, ale i bundowskich działaczy politycznych uważała, że Żydzi, dopóki żyją we wschodnioeuropejskiej diasporze, winni się cieszyć zarówno prawami obywatelskimi, jak i narodowymi. Był to, co prawda, niezmienny aksjomat, tyle że nieraz różnie rozumiany. Tak zwana doktryna pozaterytorialnej autonomii narodowej, którą w swoim czasie propagowała Socjaldemokratyczna Partia Austrii jako ewentualny i prawdopodobny sposób przekształcenia imperium habsburskiego, została entuzjastycznie przyjęta przez narodowców żydowskich w przedwojennej i przedrewolucyjnej Rosji. Rzecz jasna idea ta była nie do zrealizowana pod rządami Mikołaja II, lecz już w świetle rozkładu caratu, rewolucyjnej pożogi, a także efektów paryskiej konferencji pokojowej, plany te zdecydowanie się urealniały.

Koncepcja autonomii narodowej oznaczała różne rzeczy dla różnych ludzi. Jej najbardziej zasadniczą przesłanką było twierdzenie, że Żydzi, podobnie jak inne mniejszości, niezależnie czy rozproszeni, czy skoncentrowani na danym terytorium, powinni mieć prawo do rozwijania i kultywowania swojego życia narodowego za pomocą funduszy publicznych. W rzeczywistości oznaczało to walkę o przywilej do zakładania państwowych szkół prowadzonych w językach jidysz bądź hebrajskim. Bardziej dalekosiężne plany obejmowały pomoc państwa w powstaniu innych różnorodnych instytucji, począwszy od kulturalnych, poprzez socjalne, na gospodarczych kończąc. Z kolei na płaszczyźnie politycznej chodziło przede wszystkim o uznanie przez dany kraj oficjalnego żydowskiego organu kolegialno-demokratycznego. Jego przywódcy reprezentowaliby Żydów w parlamencie i rządzie. Byli i tacy działacze, którzy stawiali jeszcze dalej idące postulaty, na przykład by liczebność żydowskiej reprezentacji narodowej w parlamentach krajowych była ustalana wprost proporcjonalnie do ogólnej liczebności Żydów w danym państwie. Większość zwolenników autonomii uważała tradycyjny organ samorządu żydowskiego – kahał – za podstawową jednostkę organizacyjną, na którą trzeba stawiać i którą należy popierać. Nalegali jednak, aby przeszła ona proces demokratyzacji i, co dla części społeczności było trudne do przyjęcia, sekularyzacji.

Nie wszyscy Żydzi wschodnioeuropejscy byli zainteresowani rozmaitymi wariantami autonomii. Rzecz jasna, odnosiło się to w ogromnym procencie do Żydów zasymilowanych kulturowo, ale także – i to z zupełnie innych powodów – do większości Żydów ortodoksyjnych i konserwatywnych. Ci ostatni byli naturalnie wrogo nastawieni do wszystkich ideologii świeckich, a prawie wszyscy zwolennicy niezależności opowiadali się za „modernizacyjną laickością”, która zresztą bierze swój początek w haskali, czyli żydowskim oświeceniu. Ten intelektualny ruch Żydów europejskich, zapoczątkowany w końcu XVIII wieku, opowiadał się za przyjęciem oświeceniowych ideałów, integracją ze społecznościami nieżydowskimi, polepszeniem edukacji dotyczącej spraw świeckich, nauczaniem języka hebrajskiego i historii. Miał na swych sztandarach jednoznaczne hasła laickiej szkoły i świeckiego kahału. Właśnie za taką wizją autonomii na przełomie 1918 i 1919 roku opowiadali się zarówno różniący się wewnętrznie syjoniści, jak i socjalistyczno-marksistowscy bundowcy. Przeciwko jednym i drugim występowali żydowscy przywódcy religijni, co mogło być do przewidzenia i co wielokrotnie w dwudziestoleciu wykorzystywał rząd polski.

Mały traktat wersalski i jego implikacje

Po raz pierwszy żądanie szerokiej autonomii w Polsce zostało wysunięte przez przywódców żydowskich na konferencji pokojowej w Paryżu w roku 1919. Podczas rokowań usiłowano przekonać zwycięskich aliantów oraz liderów polskiej delegacji (Paderewskiego i Dmowskiego), że realizacja tych postulatów przysłuży się zarówno żydowskim, jak i polskim interesom. Główny plan obejmował propozycję proporcjonalnej reprezentacji Żydów w polskim parlamencie, powstania demokratycznych kahałów, a także stworzenia ciała o dumnej nazwie Żydowska Rada Narodowa, wybieranego przez całą społeczność polskich Żydów. Ten ostatni
twór miałby proponować kandydatów do zajmowania się sprawami żydowskim przy polskim rządzie. Na tak postawione postulaty i sugestie na dobrą sprawę nikt ze strony polskiej nie zamierzał poważnie odpowiedzieć, nie mówiąc już o spełnieniu tych żądań. Polska lewica niepodległościowa (PPS), którą przeciwnicy uważali za prożydowską, nie była entuzjastycznie nastawiona do tego programu, opowiadając się raczej za kulturową asymilacją. PPS, pomimo licznych sporów sięgających jeszcze okresu zaborów (zagadnienie niepodległości Polski), w ciągu całego dwudziestolecia ściśle współpracował z Bundem. Tym bardziej że żydowscy socjaliści ostatecznie nie wsparli bolszewików Lenina i byli wrogo nastawieni do powstałej w 1918 roku Komunistycznej Partii Robotniczej Polski (od 1925 roku Komunistycznej Partii Polski).

Natomiast wyraźnie antysemicka prawica (Narodowa Demokracja), choć nawet przez chwilę taktycznie skłonna (głównie z powodów międzynarodowych) rozważyć ograniczone formy autonomii żydowskiej, również zwróciła się przeciwko projektowanym planom, zwłaszcza że autoryzowali je przede wszystkim syjoniści. Negocjacje prowadzone w tym samym czasie w Polsce między żydowskimi przywódcami a polskimi politykami również utknęły w martwym punkcie i ostatecznie zostały zerwane. Z nieco lepszym skutkiem przedstawiciele żydowscy w Paryżu przekonywali państwa ententy. Postulowano, że Polska powinna zostać związana swego rodzaju międzynarodowym porozumieniem, regulującym sposób postępowania wobec jej narodowych i religijnych mniejszości, zwłaszcza że stanowią one około 30 proc. całej populacji kraju. Delegacja Polska w Paryżu mocno się temu sprzeciwiła, lecz o ile mogła zlekceważyć żydowskich reprezentantów, o tyle nie mogła zrazić do siebie Francji i Wielkiej Brytanii. Ostatecznie w czerwcu 1919 roku Polska podpisała ze zwycięskimi mocarstwami traktat mniejszościowy, zwany potocznie małym traktatem wersalskim. Dwa artykuły w tym dokumencie odnosiły się bezpośrednio do mniejszości żydowskiej. Pierwszy z nich zobowiązywał rząd polski, by zezwolił na istnienie szkół kontrolowanych przez żydowskie przedstawicielstwa, a utrzymywanych przez państwo. Drugi zabraniał rządowi zmuszania Żydów do pogwałcenia szabatu. Nie wspomniano za to o statusie kahału ani o przedstawicielskiej organizacji żydowskiej i proporcjonalnej reprezentacji w sejmie. Upadła też koncepcja odrębnego urzędnika przy rządzie polskim.

Delegacja Polska nie ukrywała oburzenia faktem, iż wymuszono na niej podpisanie traktatu mniejszościowego. Powszechnie uważano to za niedopuszczalny akt ingerencji ze strony aliantów. Oskarżano także Żydów o zaaranżowanie i prowadzenie zakulisowych gier, by doprowadzić do jego podpisania. Sejm ustawodawczy ratyfikował dokument dopiero wówczas, gdy solidarnie potępiły go wszystkie odłamy polskiej opinii publicznej. Sam tekst traktatu opublikowano w Dzienniku Ustaw dopiero w grudniu 1920 roku. Był to najpóźniejszy termin z możliwych. Rzecz jasna zupełnie inną reakcję zaprezentowali żydowscy przedstawiciele. Większość świeckich sił politycznych uznała podpisanie, a potem ratyfikację traktatu za ogromne zwycięstwo. Akt ten miał być, jak optymistycznie myślano, żydowskim odpowiednikiem angielskiej Magna Carta. Jak dowodzono, dokument ten odnosił się bezpośrednio do Żydów jako mniejszości narodowej, a nie tylko religijnej. W wydarzeniu tym widziano początek złotej ery w stosunkach polsko-żydowskich. Co więcej, prorokowano, że jest to fundament, na którym wyrośnie wspaniały gmach żydowskiej autonomii narodowej w Polsce.

http://www.flickr.com/photos/johnny0101/3887448433/sizes/m/
by Johnny0101

Z perspektywy historycznej trudno zrozumieć ten huraoptymizm. Niezależnie od stanowiska mocarstw zachodnich polskie elity dowiodły dobitnie swym zachowaniem czy to w Paryżu, czy później w Warszawie, że jakiekolwiek poparcie ze strony Żydów było im całkowicie niepotrzebne i zupełnie zbędne. Polacy różnili się pod tym względem na przykład od Litwinow, Łotyszy czy Czechosłowaków, którzy czynili specjalne wysiłki w celu pozyskania poparcia światowej opinii żydowskiej. Natomiast polski ruch narodowo-wyzwoleńczy, niezależnie od odcieni politycznych, był na tyle silny, a sprawa niepodległości Polski tak wszechstronnie znana i popierana, że pomoc Żydów najzwyczajniej uznano za zbyteczną. Ponadto, dla niektórych polskich przywódców i sił politycznych, takich jak Roman Dmowski i Narodowa Demokracja, była wręcz niepożądana. Jak się przekonamy, tradycyjny nacjonalizm polskiej prawicy został jeszcze umocniony pod wpływem doświadczeń z I wojny światowej, a bezpośrednio po jej zakończeniu dodatkowo się wzmógł pod wpływem licznych wypadków, które miały miejsce w Polsce, szczególnie w mieszanych etnicznie regionach przygranicznych. Endecja jasno mówiła, że Żydów należy uważać nie za potencjalnych sojuszników (jak miało to miejsce na Litwie czy w Czechosłowacji), lecz wręcz za wrogów sprawy polskiej. Dlatego, jak celnie pisze  Ezra Mendelsohn, „usiłowania, by przy pomocy obcych potęg wepchnąć Polakom niemal w gardło żydowską autonomię narodową uznano za jeszcze jeden przykład ich z gruntu wrogiego i nieprzychylnego nastawienia do państwa polskiego”. Można by rzec, że ratyfikacja małego traktatu wersalskiego potęgowała to wrażenie i uwiarygodniała wcześniejsze antyżydowskie tezy Narodowej Demokracji.

Oprócz traktatu mniejszościowego status prawny Żydów w Polsce określała, przynajmniej na papierze, ustawa zasadnicza z 1921 roku. Konstytucja, nazwana później marcową, gwarantowała równość praw wszystkim obywatelom, niezależnie od religii i narodowości, emancypując w ten sposób Żydów zamieszkałych w regionach należących dawniej do carskiej Rosji. Konstytucja obiecywała też każdej grupie etnicznej i religijnej prawo do rozwijania życia kulturalnego zgodnie z własnymi pragnieniami, gwarantując tym samym, że państwo nie będzie przeprowadzać przymusowej polonizacji. Choć Żydzi nie zostali odrębnie wymienieni w konstytucji, a zatem kwestia, czy byli religijną, czy też narodową mniejszością, pozostała nierozstrzygnięta, to jednak powitali oni ten dokument z radością jako wzór zachodnioeuropejskiego liberalizmu i zapowiedź wielonarodowego i pluralistycznego państwa polskiego.

Polska polityka wobec żydowskiego problemu

Przed rozważeniem, jakie były rzeczywiste, w przeciwieństwie do formalnych, warunki życia polskich Żydów w pierwszych latach Drugiej Rzeczpospolitej, warto dokonać krótkiego przeglądu polskich postaw wobec tzw. „kwestii żydowskiej”. Po pierwsze, stosunek do Żydów był wycinkiem całości stosunków polskiego społeczeństwa i jej elit do zagadnień narodowych w ogóle. Chociaż Żydzi reprezentowali dość specyficzny i kłopotliwy przypadek, to jednak nie można zapomnieć, że stanowił on część bardziej ogólnych problemów stworzonych przez jedną trzecią ludności państwa, która etnicznie nie była polska. Kluczowym pytaniem, wobec którego stanęli polscy politycy, okazało się zagadnienie, czy Druga Rzeczpospolita miała być państwem wielo-, czy jednonarodowym? Przyjęcie pierwszego wariantu wiązało się z koniecznością przyznania szerokich praw mniejszościom terytorialnym na wschodzie, czyli Ukraińcom i Białorusinom, a także przyznania specjalnego statusu mniejszości niemieckiej na zachodzie. Zakładało to przynajmniej na zasadzie en bloc większą gotowość i otwartość do uznania żydowskich zadań dotyczących autonomii. Jeśli jednak Polska miała być uważana za państwo narodowe, implikacje byłyby równie poważne, ale i daleko odmienne. W tym przypadku mniejszości nie otrzymywałyby specjalnych przywilejów, próbowano by jej spolonizować, a interesy polskiej części ludności realizowano by kosztem nie-Polaków. Niestety, właśnie ten drugi punkt widzenia został przyjęty przez znaczną większość polskich partii politycznych i rzeczywiście próbowano wprowadzać go w życie. „Nie-Polacy – jak celnie konstatował Mendelsohn – mieliby się przystosować, cierpieć w milczeniu, a na koniec albo emigrować, albo ulec polonizacji”. W ciągu całego okresu Drugiej Rzeczpospolitej wielokrotnie „dawano odczuć, że naród polski nie po to przelewał krew i poświęcał swych synów i córki, by teraz stworzyć państwo, w którym rozległe tereny i pokaźne zasoby finansowe mogłyby być również pożytkowane przez nie-Polaków”. Beneficjentami Drugiej Rzeczpospolitej w większości winni być zatem Polacy. Takiej tezie sprzeciwiała się w zasadzie jedynie polska lewica, a także część obozu piłsudczykowskiego. Zresztą i ci ostatni, rządzący niedemokratycznie krajem po zamachu majowym, znajdowali się w poważnej mniejszości, o czym świadczy chociażby sytuacja, która wytworzyła się tuż po śmierci Józefa Piłsudskiego w 1935 roku, gdzie retoryka antymniejszościowa, a także antyżydowska, uległa zdecydowanie większemu zaostrzeniu niż w latach 20.

„Kwestia żydowska” z pozoru wydawała się mniej trudna i „niebezpieczna” od ukraińskiej, białoruskiej lub niemieckiej. W końcu Żydzi nie mieli aspiracji terytorialnych dotyczących Polski ani też uzbrojonych sprzymierzeńców czekających na rozpad nowo powstałego państwa, zdolnych jak Niemcy czy ZSRR wykorzystywać do różnych politycznych rozgrywek „swoje” mniejszości, co zresztą – jak wiadomo – w ciągu całego dwudziestolecia zdarzało się wielokrotnie. Żydzi, tradycyjnie w swojej dominującej większości, byli ludnością lojalną politycznie, choć kulturowo i religijnie niezbyt skłonną do przystosowania. Nie było też żadnych realnych powodów, dla których nie mieliby być sumiennymi i wiernymi obywatelami Drugiej Rzeczpospolitej. Nie da się jednak zaprzeczyć, że stanowili problem dla administracji kraju. Znaczna większość Żydów diametralnie różniła się od polskiej ludności religią, mową, kulturą, obyczajami i zachowaniami ekonomicznymi. Czy państwo powinno starać się ich spolonizować, czy nie? Czy należało pozwolić im nadal dominować w polskich miastach i polskim handlu, co – jak wiadomo – było społeczno-gospodarczym spadkiem po Pierwszej Rzeczpospolitej? Polscy politycy, szczególnie endeccy, wnieśli do „kwestii żydowskiej”, i to jeszcze grubo przed odzyskaniem niepodległości, wiele uprzedzeń znacznie bardziej złożonych niż wobec Ukraińców czy nawet Niemców. Żydzi mimo wszystko nie byli chrześcijanami, a Kościół katolicki, jedna z najbardziej wpływowych instytucji polskich, od dawna toczył z nimi wojnę. Antysemityzm był czymś zgoła innym niż nastawienie na przykład antyukraińskie. Miał on znacznie głębsze, bardziej emocjonalne, wręcz psychologiczne źródła. O ile Ukraińcy i Białorusini byli zgrupowani w swej masie na odległych wsiach Galicji i na Kresach Wschodnich, o tyle Żydów spotykało się w głównych ośrodkach polskiego życia politycznego, kulturalnego i gospodarczego – w Warszawie, Łodzi, Krakowie, Wilnie i we Lwowie. Co należało z nimi zrobić?

Jak się można było spodziewać, nie istniała jednomyślność w tej sprawie. Polska lewica, reprezentowana przez PPS, ideologicznie przeciwna nacjonalizmowi i antysemityzmowi, utrzymywała żywe stosunki z żydowskim ruchem socjalistycznym, chociaż, jak już wcześniej zaznaczyłem, kontakty pomiędzy obiema partiami nie zawsze były tylko przyjacielskie. Podczas gdy PPS nieraz walczył o sprawę słowiańskich mniejszości narodowych na wschodzie, wobec Żydów propagował politykę o charakterze asymilatorskim. W państwach Europy Zachodniej, argumentowali przywódcy lewicy (wśród których było kilka wybitnych postaci wywodzących się z rodzin żydowskich), rozwój sił wytwórczych oraz ewolucyjne reformy socjalistyczne w niedalekiej przyszłości doprowadzą do trwałego zespolenia się tejże ludności z resztą społeczeństwa. W odrodzonej Polsce stanie się tak samo, kiedy tylko państwo przezwycięży swoje zacofanie i postfeudalny charakter. Tak więc asymilacja, jak powtarzali, stała się nieunikniona. Była też pożądana, ponieważ Żydzi nie stanowili prawdziwego narodu w pełnym tego słowa znaczeniu i nie mieli rzeczywistych powodów, by nadal tworzyć osobną grupę. Oczywiście, nikt z tej partii nie opowiadał się za likwidacją istniejących synagog i uczelni rabinackich, ale świecką autonomię również uważano za krok wstecz. Jak argumentowano, byłby to swoisty powrót w kierunku średniowiecznego zamkniętego getta. Poglądy te były tożsame z dobrze znanymi przekonaniami zachodnich marksistów, począwszy od samego Marksa, poprzez tak wybitnych a różniących się od siebie marksistów, jak demokratyczny reformista Karl Kautsky czy lider bolszewickich radykałów Włodzimierz Lenin. Nie trzeba dodawać, że PPS odrzucał zarówno narodowy program Bundu, jak i stanowisko syjonistów. Modelowym przykładem takiej intelektualnej postawy w Drugiej Rzeczpospolitej był wybitny działacz PPS-u, później związany z obozem piłsudczykowskim, uznany ekspert w dziedzinie mniejszości narodowych – Leon Wasilewski.

Jedną z nielicznych postaci w środowisku polskich socjalistów proponującą inny całościowy program wobec „kwestii żydowskiej” był Kazimierz Kelles-Krauz. Warto go pokrótce scharakteryzować. Przede wszystkim Kelles-Krauz doszedł do wniosku, że Żydzi prezentują podobne symptomy narodowego przebudzenia w drugiej połowie XIX wieku co pozostałe narody europejskie. Kluczowe założenie w jego rachubach spełniała kategoria „egalitaryzmu”. Zdaniem polskiego socjalisty Żydzi uczestniczący i obserwujący wykwit nowoczesnego nacjonalizmu także na siebie samych nakładają podobny sztafaż ideałów. Fundamentalne znaczenie miał już sam fakt narodzin żydowskich partii politycznych i formacji ideowych. Symptomatyczny był zwłaszcza socjalistyczny Bund, który – pomimo zwalczania syjonistów – także żądał traktowania Żydów w kategoriach narodowych. Z tych założeń Kelles-Krauz wyciągał już konkretne wnioski polityczne. Niuansując program syjonistyczny oraz ideę narodowości żydowskiej w diasporze, celnie zauważył, iż argumenty przeciwko wykonalności tego pierwszego rzadko przemawiają przeciwko realności drugiego, wciąż nadrzędnego postulatu. Jednocześnie Kelles-Krauz zdystansował się wobec najbardziej nośnej tezy polskiej lewicy – to znaczy twierdzenia, że jeśli Żydzi zaczną się politycznie i odrębnie organizować, a nie asymilować, nie powinni się dziwić rychłemu wzrostowi antysemityzmu. Kelles-Krauz uważał, że taka teza brzmieć może jedynie jak groźba, przyczyniając się do dalszego wzrostu napięcia pomiędzy Polakami i Żydami. „Każdy naród – pisał jeden z wybitniejszych myślicieli polskiego socjalizmu – traktuje siebie jako sam w sobie skończony, dlatego Polacy i Żydzi znajdą płaszczyznę porozumienia, tylko jeśli postępowi Polacy zaprezentują argumenty, które będą odpowiadać interesom Żydów”. Kelles-Krauz przekonuje, że „interesy obu narodów najlepiej wypełniłaby polska republika, która swym żydowskim obywatelom zaproponuje szerokie prawa narodowe oraz kulturową autonomię”. Zakładając, że Żydzi gremialnie nie wyjadą z Polski, aby przenieść się do Palestyny, a na kontynencie nie istnieje inna realna alternatywa terytorialna dla Żydów oraz że idea asymilacji na dużą skalę stała się praktycznie niewykonalna, przyszłe państwo polskie powinno uznać narodowe prawa oraz autonomię ludności żydowskiej. Niestety, założenia te nigdy nie miały szans na realizację z racji przedwczesnej śmierci ich autora w czerwcu 1905 roku, na kilkanaście lat przed odzyskaniem przez Polskę niepodległości. Był to najbardziej sensowny, a także najdalej wychodzący naprzeciw żydowskim oczekiwaniom program sformułowany przez socjalistów. PPS w dwudziestoleciu międzywojennym „kwestii żydowskiej” w tak pojmowany sposób nie zdecydował się potraktować.

Całkiem odmienne, lecz jeszcze bardziej niekorzystne, a miejscami nienawistne dla społeczności żydowskiej, były poglądy polskiej prawicy. Jej stanowisko składało się z dwóch podstawowych aksjomatów: po pierwsze, wrogości wobec Żydów jako nieprzyjaciół sprawy polskiej, po drugie, przekonania, że większość Żydów nie jest w stanie się zasymilować, a więc nigdy nie będzie mogła stać się Polakami. Główny ideolog Narodowej Demokracji Roman Dmowski wyrażał opinię, że Żydzi od dawna służyli interesom niemieckim i są wrogami Polski. Co więcej, był również przekonany, że Żydzi dysponują potężną siłą, gdyż udało im się ująć w swoje ręce konferencję pokojową w Paryżu, a program syjonistyczny był – ni mniej, ni więcej – próbą rządzenia światem z Palestyny. Większość jego partyjnych kolegów myślała podobnie. Nawet przedstawiciele partii centrowych, jak chociażby przywódca PSL-Piast Wincenty Witos, także zbliżali się do niektórych jego opinii. Antyasymilacyjne koncepcje prawicy zostały podsumowane przez Dmowskiego jeszcze przed wybuchem I wojny światowej w „Myślach nowoczesnego Polaka”: „w charakterze tej rasy [tzn. Żydów – przyp. M.M.] tyle się nagromadziło i ustaliło właściwości odmiennych, obcych naszemu ustrojowi moralnemu, wreszcie w naszym życiu szkodliwych, że zlanie się z większą ilością tego żywiołu zgubiłoby nas, zastępując elementami rozkładowymi młode twórcze pierwiastki, na których budujemy swą przyszłość”.

Nie należy jednak sobie wyobrażać, że poglądy takie nastroiły Dmowskiego i jego zwolenników przychylnie do koncepcji autonomii. Jeśli odrzucano plan integracji polsko-żydowskiej popieranej przez lewicę, to tym bardziej przeciwstawiano się wizji przeobrażenia Polski w Jidiszland. Druga Rzeczpospolita, według endeckich odczuć i pragnień, powstała, by służyć interesom polskim, a nie po to, by utrzymywać szkoły w języku jidysz bądź hebrajskim. Tak więc również oni, tyle że z zupełnie innych powodów i przesłanek niż PPS, negowali żydowski program autonomii.

Stanowisko Narodowej Demokracji wobec kwestii żydowskiej doprowadzone do logicznej konkluzji oznaczać mogło tylko jedną rzecz – uwolnienie Polski od żydowskiej części jej ludności, w ten czy w inny sposób. U schyłku lat 20. XX wieku i do połowy lat 30. XX wieku endecja faktycznie twierdziła, iż podstawową drogą rozwiązania tego balastu
winna być masowa emigracja. Na krótszą metę próbowano uderzyć w społeczność żydowską metodami administracyjno-prawnymi. Ponieważ do 1926 roku Narodowa Demokracja razem z siłami sprzymierzonymi (słynny koalicyjny rząd Chjeno-Piasta) miała dominujące wpływy w Drugiej Rzeczpospolitej, a jej ideologia, przynajmniej w kwestii żydowskiej, została w znaczącym procencie przejęta również przez obóz sanacyjny, stanowisko to w zasadzie z małymi przerwami stało się węzłową zasadą państwa polskiego.

Zapewne trudno byłoby mówić o jednej, identycznej i spójnej polityce wobec Żydów w czasach dwudziestolecia. Faktycznie niemało było zakrętów, meandrów i nawrotów. Okresy silniejszej dyskryminacji przedzielone były próbami porozumienia. Niemniej poza manewrami strategicznymi istniał podstawowy cel: zmniejszyć rzeczywiste lub wyimaginowane wpływy żydowskie w Polsce i ostatecznie znacznie zredukować populację Żydów w kraju.

Marzenia a realność. Żydzi w latach 1918–1921

Ponieważ większość sił politycznych Drugiej Rzeczpospolitej opowiadała się zgodnie przeciwko idei nowoczesnej, świeckiej żydowskiej autonomii, trudno się dziwić, że żadna taka autonomia nie powstała. Żydzi, owszem, mogli zakładać szkoły z jidysz lub hebrajskim, lecz tylko własnym kosztem. Państwo, wbrew zapisom traktatu mniejszościowego, odmówiło ich subsydiowania. W praktyce na wiele sposobów utrudniało funkcjonowanie tych placówek i pilnowało, żeby absolwenci szkół średnich z jidysz i z hebrajskim nie mieli prawa wstępu na polskie uniwersytety. Najczęściej bowiem placówki te nie zyskały praw publicznych. Osoby, które je kończyły, aby otrzymać świadectwo maturalne, były zmuszone zdawać specjalny egzamin eksternistyczny przed odpowiednią komisją państwową. Z tego i z wielu innych powodów nie zdołano stworzyć podwalin pod trwałą i świecką odrębność kulturalną. Kahał, który według tych założeń miał stać się ramą administracyjną autonomii, został określony przez polskie prawo jako instytucja stricte religijna. Zdominowali go, częściowo za sprawą interwencji rządowych, przedstawiciele ortodoksyjnych i konserwatywnych środowisk żydowskich. Ponadto nigdy nie powstało wybierane demokratycznie ogólnopolskie żydowskie przedstawicielstwo ani nawet przewidziana ustawą centralna reprezentacja gmin wyznaniowych. Żaden rząd polski poważnie nie wziął też pod uwagę postulowanej propozycji wyznaczenia specjalnego urzędnika wybranego przez ludność żydowską do rozpatrywania ich bieżących spraw. Większość żydowskich partii politycznych do samego końca istnienia Drugiej Rzeczpospolitej popierała ideę autonomii, niestety, realnie niewiele z tego wynikało. Jeśli było to ciosem dla żydowskich nadziei, tak entuzjastycznych na początku istnienia Drugiej Rzeczpospolitej, to daleko gorszy okazał się fakt, iż nie zostały spełnione także obietnice równości wobec prawa.

W pierwszej dekadzie istnienia odrodzonej Rzeczpospolitej zarówno państwo jako instytucja, jak i część polskiego społeczeństwa demonstrowały wobec ludności żydowskiej wrogość wyrażaną w systematycznej dyskryminacji i nieraz spotykanych aktach przemocy. Wywierało to na Żydach tym potężniejsze wrażenie, że pogromy towarzyszyły samemu tworzeniu nowego państwa. Pierwszego wielkiego pogromu dokonano we Lwowie, w listopadzie 1918 roku, kiedy Polacy odebrali miasto Ukraińcom, którzy wcześniej założyli tu stolicę swej krótkotrwałej Republiki Zachodniej Ukrainy. Chociaż pierwsze doniesienia były wyolbrzymione, fakt, że polskim oddziałom pozwolono zabijać i grabić w dzielnicach żydowskich bez przeciwdziałania ze strony dowódców, został nie bez racji zinterpretowany przez polskich Żydów jako sygnał świadczący o tym, jak niepewna była ich sytuacja. Najpoczytniejsza gazeta hebrajska w Warszawie stwierdziła, że „w tej godzinie, godzinie odrodzenia i ponownego zjednoczenia Polski, godzinie zwycięstwa Polski nad jej wrogami, którzy powstali, aby oderwać od niej miasto Lwów – w tej godzinie my, Żydzi, siedzimy i opłakujemy nasze ofiary, ofiary straszliwych pogromów, opłakujemy zabitych i pomordowanych”.

Nie tylko Lwów, lecz także wiele innych miast Galicji stało się sceną antyżydowskich zamieszek, w których uczestniczyli zarówno żołnierze, jak i chłopi. W 1919 roku fala pogromów dotarła do polskiej części Litwy. W kwietniu polscy żołnierze rozstrzelali bez sądu kilkudziesięciu Żydów w Pińsku, do pogromu doszło także w Lidzie, a najbardziej szokujące zamieszki antyżydowskie wybuchły w Wilnie. Również w centralnej Polsce Żydów terroryzowano, zwłaszcza w pociągach, gdzie polscy nacjonaliści, a także zwykli awanturnicy, obcinali im brody. Efektem sytuacji z przełomu 1918 i 1919 był tzw. raport Morgenthau’a. Tuż po zakończeniu I wojny światowej na Zachodzie pojawiły się informacje o masowych pogromach antyżydowskich w Polsce. W odpowiedzi na nie amerykański prezydent Woodrow Wilson wysłał oficjalną komisję pod przewodnictwem Henry’ego Morgenthau’a Seniora, która miała zbadać tę sprawę. Wyniki pracy komisji opublikowano w raporcie, który od tamtej pory był nazywany od nazwiska przewodniczącego misji. W raporcie pisano, że w okresie od listopada 1918 do sierpnia 1919 roku na terenach polskich miało miejsce osiem większych ekscesów antyżydowskich: w Kielcach, we Lwowie, w Pińsku, Lidzie, Wilnie, Kolbuszowej, Częstochowie i Mińsku. Za najkrwawsze epizody raport uznał wspomniane już rozruchy antyżydowskie we Lwowie w dniach 21–23 listopada 1918 roku, kiedy to zabito siedemdziesięciu dwóch Żydów i w Wilnie, gdzie w dniach 19–21 kwietnia 1919 z rąk Polaków śmierć poniosło około sześćdziesięciu pięciu Żydów. Inny charakter miała masakra w Pińsku, gdzie po wkroczeniu wojsk polskich, na rozkaz dowódcy zaaresztowano siedemdziesięciu pięciu uczestników zebrania miejscowych syjonistów, po czym trzydziestu pięciu z nich rozstrzelano bez sądu. W wyniku wszystkich zajść śmierć poniosło około dwustu osiemdziesięciu osób. Według raportu główną przyczyną zajść był rozpowszechniony w byłym zaborze rosyjskim antysemityzm ludności cywilnej i żołnierzy – głównych sprawców ekscesów. W raporcie podkreślano, że władze polskie – wojskowe i cywilne – nie były inicjatorem zajść, przeciwnie, starały się je poskromić. Korzystne rozstrzygnięcia raportu, niestety, nie zamknęły sprawy, która wciąż nabrzmiewała.

Kolejna fala antysemityzmu, osiągająca groźnie wysoki poziom, miała miejsce podczas wojny polsko-bolszewickiej. Sytuacja znacznie się zaostrzyła latem 1920 roku, gdy wydawało się, iż zdobycie Warszawy przez Armię Czerwoną jest już tylko kwestią czasu. Właśnie wtedy władze Drugiej Rzeczpospolitej dokonały rzeczy haniebnej, wyrzucając i internując większość swoich żydowskich oficerów służących ochotniczo w armii polskiej, zamykając ich w obozie izolacyjnym w Jabłonnie. Powodem tego ruchu miały być ich rzekome probolszewickie przekonania. W ten sposób rząd polski zademonstrował szerokiej opinii publicznej, iż pewna kategoria swoich własnych obywateli, którzy w jak najlepszej wierze chcieli walczyć z bolszewikami w obronie także „ich” ojczyzny, była uważana za potencjalnych zdrajców. Norman Davies, życzliwy Polsce brytyjski historyk, przebadał tę sprawę i ujawnił krzywdę internowanych, a Jan Nowak-Jeziorański, Jan Karski i Jerzy Lerski powtórzyli i potwierdzili to w 1983 roku w liście otwartym do Polaków i Żydów, ogłoszonym w paryskiej „Kulturze”.

Po zwycięstwie w wojnie polsko-bolszewickiej i ostatecznym wyznaczeniu granic Drugiej Rzeczpospolitej wystąpienia antyżydowskie przycichły, ale nie ustały całkowicie. W przekonaniu wielu Żydów nowe państwo okazało się wcieleniem antysemityzmu i nie mogły tego zmienić deklaracje polityków ani mało skuteczne rozkazy naczelnych władz wojskowych, usiłujących opanować ekscesy żołnierzy. „Polsko – czytamy w gazecie syjonistycznej z 1919 roku – idący na śmierć pozdrawiają ciebie”. „Polska – pisała inna gazeta – odrodziła się z czołem splamionym krwią”. Ten nagły wybuch nienawiści do Żydów był elementem znacznie szerszej fali antysemityzmu, która bezpośrednio po wojnie ogarnęła większość krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Biały terror na Węgrzech i straszliwe pogromy w Rosji i na Ukrainie kosztowały życie tysięcy. Wydarzenia te okazały się najbardziej drastycznymi przykładami antyżydowskiej ofensywy poza granicami Polski. Antysemityzm na ziemiach polskich nie był nowym zjawiskiem i jak już zauważaliśmy, rozwijał się jeszcze przed wojną. Skuteczny apel Dmowskiego, wzywającego do bojkotu żydowskich sklepów, został przecież ogłoszony już w 1912 roku. Bez wątpienia wojna, konflikty narodowościowe wewnątrz Drugiej Rzeczpospolitej między Polakami, Ukraińcami, Niemcami i Litwinami oraz konflikt zbrojny z bolszewicką Rosją znacznie rozjątrzyły sytuację. Niemiecka i austriacka okupacja ziem polskich w 1915 roku pozostawiła Żydów w trudnej sytuacji. W czasie okupacji, a także po niej, nieustannie oskarżano ich o możliwą współpracę z wrogami Polski. Dmowski i inni wskazywali, że Żydzi na terenach dawniej należących do Niemiec ulegli germanizacji i stali po stronie Rzeszy Wilhelmińskiej w jej niecnych wysiłkach depolonizacji tych ziem. Także w dawnym Królestwie Polskim twierdzono, że Żydzi z radością witali pojawianie się oddziałów niemieckich i współpracowali przy realizacji niemieckich planów przekształcenia Polski w swoją kolonię. Bez wątpienia też relacje między Żydami a Polakami znacznie pogorszyły się podczas I wojny światowej nie tylko z powodu napięć politycznych, lecz także trudności gospodarczych. Powojenne zmagania na granicach nowego kraju oznaczały dla Żydów dalsze straty i nieprzypadkowo do dwóch szczególnie tragicznych w skutkach pogromów doszło na terenach mieszanych etnicznie, gdzie aspiracjom polskim przeciwstawiały się inne narodowości. We Lwowie, gdzie przywódcy żydowscy zadeklarowali neutralność w konflikcie polsko-ukraińskim, Żydzi zostali „ukarani” za to, że rzekomo stanęli po stronie Ukraińców. W Wilnie, w mieście, o które walczyli Polacy, Litwini i Białorusini, Żydzi w podobny sposób zostali oskarżeni o wspieranie roszczeń litewskich, co nie było do końca bezpodstawne. Wreszcie, podczas wojny polsko-bolszewickiej, w dużym stopniu dotknęły Żydów tradycyjne oskarżenia o to, że są lewicowymi radykałami dążącymi do zniszczenia starego porządku. Niezaprzeczalny fakt, że niektórzy Żydzi uzyskali wybitne stanowiska w rosyjskim rządzie bolszewickim oraz pośród przedstawicieli polskiej radykalnej lewicy, dał podstawy, ale i pretekst, do takich zarzutów. Podsumowując, możemy przyjąć, że akty przemocy i zamieszki w latach 1914–1920 razem z dotkliwymi trudnościami ekonomicznymi tych lat stworzyły atmosferę i ogólnospołeczny nastrój prowadzący do przeobrażania żywionych od dawna przekonań antysemickich w czyny skierowane przeciwko Żydom. Wziąwszy pod uwagę historię stosunków między Polakami a Żydami i nadrzędną doktrynę polskiej prawicy, czyli hasło „Polska dla Polaków”, trudno się dziwić, że triumfowi nacjonalizmu towarzyszył antysemityzm. Faktem jest, że zwycięstwo dążeń narodowych wszędzie w Europie Środkowo-Wschodniej dodało rozmachu podobnym nastrojom. W Polsce, gdzie stosunki społeczno-gospodarcze przed I wojną światową były szczególnie złe, a powojenny zamęt wyjątkowo duży, uczucia te zyskały niezwykłą siłę.

Polska dla Polaków, nie dla Żydów

Malejąca liczba wystąpień antysemickich od 1921 roku przyniosła ulgę społeczności żydowskiej, ale nie prowadziła do nowej ery pokoju i zrozumienia pomiędzy Polakami a Żydami. Wkrótce stało się jasne, że państwo polskie, choć zobowiązane mocą zapisów Konstytucji marcowej do traktowania na równi wszystkich obywateli, było mimo to oddane endeckiej myśli osłabienia ludności żydowskiej. Jednym ze sposobów było dążenie do eliminowania Żydów z tych sfer życia, na które państwo miało wpływ, a więc z państwowych przedsiębiorstw i administracji centralnej bądź samorządowej. W Galicji, gdzie przed wybuchem I wojny światowej przyjmowano Żydów do służby państwowej, teraz gremialnie ich stamtąd zwalniano. W innych częściach Polski sytuacja wyglądała podobnie. Żydzi na stanowiskach państwowych występowali w ilościach śladowych. Dla przykładu z 72 tys. nauczycieli szkół podstawowych w Polsce w 1931 roku tylko 2,2 proc. było Żydami; z 4,5 tys. wykładowców szkół średnich – odpowiednio 2,8 proc. Lekarzy rekrutujących się ze społeczności żydowskiej z reguły nie zatrudniano w państwowych szpitalach. To samo tyczy się prawników, którzy mogli liczyć jedynie na prywatna praktykę. Nieliczni tylko Żydzi otrzymali stanowiska profesorów na polskich uniwersytetach, nawet tak uznany historyk, jak Szymon Askenazy, jeden z najwybitniejszych polskich uczonych, nie mógł uzyskać katedry w Warszawie. W polskim wojsku prawie wcale nie było żydowskich oficerów, czy to wyższych, czy to niższych rangą (wyjątek stanowili lekarze). Liczba żydowskich studentów na polskich uniwersytetach, gdzie pewne kierunki studiów okazały się z perspektywy czasu wylęgarnią antysemityzmu i bastionem Narodowej Demokracji, gwałtownie malała (z 24,6 proc. w roku akademickim 1921/1922 do 8,2 proc. w roku 1938/1939). To prawda, że w 1923 roku plany wprowadzenia formalnego numerus clausus na uniwersytetach zostały pokrzyżowane przez liczne protesty Żydów w Polsce, sprzeciw międzynarodowej opinii publicznej, a także jednoznaczne w tym względzie stanowisko polskich środowisk lewicowych, niemniej władze uniwersytetów – jako instytucji autonomicznych – zdołały sprawić, że przyjmowano coraz mniej żydowskich studentów.

Oprócz nieprzyjmowania do pracy w służbie państwowej szukano innych sposobów, aby uderzyć w interesy ekonomiczne Żydów. Przedsiębiorcom żydowskim stwarzano sporo trudności w ubieganiu się o pożyczki państwowe, a rzemieślnicy mieli równie duże problemy z uzyskaniem licencji. Ponadto w wielu rejonach Polski, zwłaszcza od schyłku lat 20. XX wieku, w związku z narastaniem kryzysu gospodarczego, ludność żydowska dotkliwie odczuwała skutki organizowanego przez paramilitarne bojówki endeckie tzw. bojkotu sklepów i walki o handel. Wszystkie te działania doprowadziły w 1925 roku jednego z żydowskich przywódców syjonistycznych Icchaka Grünbauma do oskarżenia Polski o prowadzenie polityki eksterminacji ekonomicznej ludności żydowskiej i tworzenie środowiska bardziej wrogiego wobec Żydów niż w carskiej Rosji. Na to stwierdzenie wpłynęły też inne posunięcia inspirowane przez rząd polski, takie jak próba wydalenia z Polski Żydów, którym zarzucano brak obywatelstwa polskiego, jak również prawo wyborcze, które wybór reprezentantów do sejmu uczyniło szczególnie trudnym dla Żydów i innych rozproszonych mniejszości.

Stwierdzenie Grünbauma o „eksterminacji” było z pewnością zbyt mocnym określeniem, za daleko idącym i zwyczajnie niesprawiedliwym, tym bardziej w odniesieniu do sytuacji Żydów w pierwszej połowie lat 20. XX wieku. Niemniej takie zaostrzenie retoryki mówi wiele o pogarszającej się sytuacji ludności żydowskiej, a także o samej atmosferze panującej w Polsce.

Podsumowanie, czyli najgorsze ma dopiero nadejść

Apogeum trudności, z jakimi zmagali się Żydzi w Drugiej Rzeczpospolitej, przypadnie dopiero na okres wielkiego kryzysu gospodarczego, który dotknął nasz kraj nad wyraz boleśnie. Problemy gospodarcze spowodował również ogromny i niespotykany wcześniej wzrost fobii antysemickiej. Sytuacja, niestety, znacznie się pogorszyła w stosunku do lat 20. Sprzyjała temu także napięta sytuacja międzynarodowa, zwłaszcza po dojściu Hitlera do władzy w 1933 roku i późniejszym triumfie generała Franco w wojnie domowej w Hiszpanii. Nawet Józef Piłsudski, dzierżący w dyktatorski sposób ster władzy w Polsce po 1926 roku i otwarcie deklarujący sprzeciw wobec endeckiego antysemityzmu, nie był w stanie skutecznie powstrzymać jego eskalacji.

Nowoczesna polityka żydowska u progu i na początku istnienia Drugiej Rzeczpospolitej zdobyła w społeczności masowe poparcie, zarówno w swej postaci syjonistycznej, jak i antysyjonistycznej. Należy jednak podkreślić, że spotkały ją w większości jedynie niepowodzenia. Wielkie nadzieje syjonizmu, ożywione po podpisaniu deklaracji Balfoura, nigdy się nie spełniły, częściowo z tego powodu, że losy tego ruchu zależały od sił znajdujących się poza jego kontrolą. Bund odniósł tylko połowiczny sukces w swych staraniach o to, żeby zawrzeć przymierze z polską lewicą, i praktycznie nie miał żadnych sukcesów w wysiłkach zmierzających do poprawy warunków życia żydowskiej klasy robotniczej. Próby uzyskania narodowej autonomii pozaterytorialnej, o którą walczyły wszystkie nowoczesne partie żydowskie, zakończyły się niepowodzeniem. Starania o to, by stworzyć świeckie żydowskie życie narodowe w Polsce, oparte na szkołach i kulturze jidysz, wprawdzie dały pewne godne uwagi wyniki, ale trudno powiedzieć, by osiąg-
nęły coś więcej niż ograniczony sukces. Rozmaite strategie „nowej polityki żydowskiej”, zmierzające do pokonania antysemityzmu, nie okazały się skuteczne, choć może inne być nie mogły, gdyż od początku stały na straconej pozycji. Niemniej to nic w porównaniu z tym, jak tzw. „kwestia żydowska” będzie traktowana w latach 30., a zwłaszcza po śmierci Piłsudskiego, gdzie między innymi zawrotną karierę zrobi słynne hasło „Żydzi na Madagaskar”. Ale to już zupełnie inna historia… ■

Tekst ten jest skrócona wersją wykładu wygłoszonego przez autora dla centrum społeczności postępowej Gminy Wyznaniowej Żydowskiej w Warszawie w styczniu 2012 r.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję