Budujmy kompetencje kulturowe! :)

W wymiarze społecznym kultura jest także narzędziem do nabywania przez obywateli (odbiorców kultury) kompetencji kulturowych i kreatywnych, nabywania zdolności funkcjonowania we współczesnej szeroko rozumianej kulturze, w społeczeństwie oraz nowoczesnym świecie.

Jednym z najważniejszych punktów w czasie polskiej prezydencji w UE w 2011 r. w obszarze kultury było przeprowadzenie dyskusji i przyjęcie konkluzji Rady Unii Europejskiej w sprawie kompetencji kulturowych i kreatywnych oraz ich roli w budowaniu kapitału intelektualnego Europy. Głównym hasłem programu kulturalnego polskiej prezydencji było „Art for Social Change” (Kultura dla zmiany społecznej). Postulat i myśl wydają się słuszne, jednak jeśli to hasło z perspektywy europejskiej przeniesiemy na polski grunt, to okaże się, że stanie się ono jedynie czczym frazesem. W odniesieniu do polskiej kultury i polskiej polityki kulturalnej to hasło powinno brzmieć inaczej – zmiana społeczna dla kultury. Bo aby umożliwić inicjowanie zmian społecznych za pomocą sztuki czy kultury, wpierw trzeba posiadać narzędzia, dzięki którym tego typu inicjatywy będą mogły być realizowane. Niestety, obecne struktury instytucjonalne, rozwiązania systemowe oraz polityka kulturalna nie ułatwiają podjęcia tego wyzwania. Aby sztuka czy kultura mogła podnosić kompetencje kulturowe Polaków, najpierw instytucje kultury muszą przejść istotne zmiany.

W szeroko rozumiane kompetencje kulturowe, mające nie tylko pozwalać na pełnowymiarowe uczestnictwo w kulturze, lecz także – a może przede wszystkim – uczyć obywateli życia w sposób otwarty, kreatywny, tolerancyjny, krytyczny i refleksyjny nie mogą wyposażać ludzi instytucje kultury będące zaprzeczeniem tych cech, takie zaś dominują w krajobrazie polskiego życia kulturalnego. Większość instytucji kulturalnych jest bowiem zamknięta na widzów i twórców, pozbawiona potencjału kreatywnego i bezkrytyczna wobec własnych działań. Również duża część środowiska kulturalnego musi się wyposażyć w podstawowe kompetencje kulturowe. W chwili obecnej bardzo często można się bowiem spotkać ze swoistą ksenofobią artystyczną oraz nieufnością do nietradycyjnych działań kulturotwórczych oraz takich, które wspomniane kompetencje kulturowe mają poszerzać. Jako przykład mogę podać lęk środowisk teatralnych przed uruchamianiem w teatrach programów edukacyjnych i kulturotwórczych poszerzających kompetencje kulturowe. Wielu dyrektorów w ogóle nie widzi potrzeby podejmowania tego typu działań w teatrach, uznając, że nie przynależą one do obowiązków statutowych ich instytucji. Teatry wolą skupiać się na produkowaniu i eksploatowaniu przedstawień. Niejednokrotnie spotkałem się z zarzutem mylenia teatru z domem kultury, kiedy wspominałem o konieczności podejmowania działań podnoszących kompetencje kulturowe.

Ten lęk, nieufność, nieświadomość odpowiedzialności i niezrozumienie faktu, że nabywanie kompetencji kulturowych to „być albo nie być” również dla tych instytucji, powoduje, że tego typu działania nie są podejmowane przez większość samorządowych instytucji kultury, a jeśli już są podejmowane, to w dość stereotypowy i mało interesujący sposób. Mówiąc w skrócie – teatry tego typu aktywności nie prowadzą, a domy kultury mówią bezrefleksyjnie: „My to robimy od lat”, tyle że efektów tych działań nie widać…

Niestety, niewiele można podać przykładów takich instytucji kultury, które nad kompetencjami kulturowymi pracują poważnie – są to instytucje młode albo takie, które posiadają menedżerów rozumiejących wagę sprawy i niemyślących jedynie w kategoriach wytwarzania produktów kulturalnych przeznaczonych do ekskluzywnej lub inkluzywnej konsumpcji.

 

Niewykorzystany potencjał

Tymczasem samorządowe instytucje kultury dysponują ogromnym potencjałem w podnoszeniu kompetencji kulturowych. Dysponują nie tylko zapleczem technicznym i finansowym do prowadzenia tego typu działalności, lecz także – jeśli by się dobrze zastanowić – mają najistotniejszy atut, jakim są ludzie posiadający wiedzę merytoryczną.

Niestety, w teatrach działy literackie są na ogół rozbudowanymi archiwami albo zamkniętymi pokojami, w których kilka osób rozmyśla nad repertuarem teatru. Przekształcenie ich w działy wydarzeń kulturotwórczych i edukacyjnych może stać się początkiem poważnej pracy nad kompetencjami kulturowymi, wzmacniać kontakt z odbiorcą sztuki. Zresztą, w taki sposób już od lat działają teatry w wielu krajach Unii Europejskiej.

W projektach podnoszących kompetencje kulturowe i kreatywne mogą zostać z powodzeniem wykorzystane techniki teatralne (np. warsztaty), a pracownicy teatru z pewnością w takie inicjatywy chętnie się zaangażują, dzieląc się swoimi zdolnościami twórczymi i kreacyjnymi.

Jednak ten potencjał nie zostaje wykorzystany przez samorządowe instytucje kultury, a większość działań podnoszących kompetencje kulturowe zawiera się w projektach realizowanych przez działające w obszarze kultury organizacje pozarządowe. To one biorą na siebie ten ciężar i realizują te zadania niejednokrotnie w sposób wzorcowy.

 

Rewolucyjnie czy konserwatywnie

Coraz częściej samorządy doceniają potencjał promocyjny teatru dla regionu czy miasta. W skali ogólnokrajowej dostrzega się aspekt ekonomiczny sektora kulturalnego i przemysłów kreatywnych, jednak rzadko kiedy upatruje się wartości działań podejmowanych przez instytucje kultury na rzecz integracji środowisk lokalnych, obniżania napięć społecznych, kształtowania społeczeństwa obywatelskiego czy podejmowania dialogu społecznego. Co więcej, często instytucje podejmujące kontrowersyjne tematy, wywołujące debatę społeczną traktowane są jako niebudzące zaufania i siejące zamęt.

Tymczasem właśnie tylko podejmując trudne zagadnienia, posługując się niestereotypową formą kontaktu między widzem a twórcą, dynamizując i poszerzając dialog społeczny, teatr lub inna instytucja kultury może rozwijać jedne z podstawowych elementów kompetencji kulturowych, jakimi są otwartość i tolerancja, a także krytycyzm. Niestety, dla wielu takie działania będą się kłócić z wizją teatru jako nobliwej, statecznej instytucji, z wizją teatru jako „świątyni sztuki”.

Nie oznacza to, że nie należy zachować pewnej ostrożności i powściągliwości przy podejmowaniu działań poszerzających kompetencje kulturowe. Nie zawsze terapia szokowa jest najlepsza. Można jednak zaryzykować stwierdzenie, że konserwatyzm w teatrze współczesnym może mieć tylko jeden aspekt – konserwatywnym należy być jedynie w żądaniu, by realizowana sztuka była dobra, a nie zła.

 

Teatr społecznie zaangażowany i laboratorium przemian społecznych

W ostatnich latach twórcy teatralni w Polsce zwrócili się w stronę teatru społecznego. Przy czym jest to właśnie raczej teatr angażujący niż zaangażowany, jak słusznie zauważył Paweł Mościcki.

Co ciekawe, przez prawie 20 lat po zmianie ustrojowej teatr nie zajmował się tego typu problemami, a jeśli już to w zmarginalizowanej formie. Dlaczego akurat teraz teatr angażuje się intensywniej w dialog społeczny? Przyczyn widzę kilka. Przede wszystkim ponownie problemy związane z politycznym funkcjonowaniem państwa zaczęły dotykać środowisko artystyczne, które nie zgadza się na pewne formy uprawiania polityki kulturalnej oraz zauważa kryzys życia politycznego w ogóle. Wzrosła także świadomość społecznego oddziaływania teatru, a artyści poczuli, że ich sposób rozumienia zjawisk politycznych i społecznych może wnieść coś istotnego w życie publiczne, zmienić sposób widzenia pewnych spraw przez współobywateli. Być może również wpływ na tę zmianę ma fakt, że do głosu dochodzi obecnie pokolenie artystów, które większą część swojego życia wiodło w Polsce po okresie zmian, a więc idee społeczeństwa obywatelskiego są im bliższe niż ich starszym kolegom, co wiąże się z naturalną większą aktywnością społeczną. Poza tym twórcy i ludzie kultury w ostatnim okresie w intensywny sposób zaczęli wykorzystywać współczesne formy komunikacji, aby wymieniać opinie i poglądy – prawie całe środowisko jest obecne na Facebooku, wielu artystów, krytyków ma swoje blogi, które traktują jak część swojej pracy twórczej. Ta zintensyfikowana komunikacja zwróciła uwagę na wspólne problemy i dała poczucie zaistnienia jako grupy społecznej.

Można więc odnieść wrażenie, że potrzebne było blisko 20 lat, aby twórcy stali się nie tylko obserwatorami życia społecznego, lecz także jego pełnymi uczestnikami; aby z postawy introwertycznej przeszli na pozycje społecznie ekstrawertyczne.

Wiele spektakli realizowanych obecnie w teatrach poprzez niekiedy trudną dla przeciętnego widza formę, poprzez zderzenie go z kontrowersyjnymi tematami poszerza jego społeczną, a także artystyczną świadomość. Uczestnictwo w przedstawieniu, w wydarzeniu artystycznym już samo w sobie jest poszerzaniem kompetencji kulturowych, ale warunek jest taki, aby sztuka, z którą konfrontuje się widz, zmuszała go do refleksji i aktywnego uczestnictwa, a więc nie była jedynie produktem do bezrozumnej konsumpcji czy sposobem na dostarczenie rozrywki.

Obecnie teatr powinien być rodzajem laboratorium, w którym artyści testują możliwe scenariusze zmian społecznych czy obyczajowych. To właśnie w teatrze widzowie coraz częściej mogą spotkać się z problemami, które w ich społeczności dopiero zaczynają się pojawiać. Działanie teatru jest niejako szczepionką, która może w przyszłości obniżyć napięcie społeczne związane z dynamicznymi zmianami, w których uczestniczymy i będziemy uczestniczyć. Teatr może również zadać pytania, które nie przynależą do standardowego dyskursu politycznego, może poszerzać dialog społeczny o nowe zakresy.

Aby jednak samo uczestnictwo w wydarzeniu kulturalnym, na przykład w spektaklu teatralnym, mogło podnieść kompetencje kulturowe, widz nie może pozostać zamknięty na jego przekaz. Kompetencje kulturowe w zakresie odbioru sztuki oraz świadomego wyboru oferty kulturalnej muszą zostać nabyte wcześniej, żeby widz był gotowy, otwarty na kolejne poszerzające doświadczenie.

 

by Wikipedia
by Wikipedia

Widz wszystkożerny

Jakiś czas temu spore zamieszanie wśród ludzi teatru wywołał raport „Badanie publiczności teatrów stolicy” przygotowany pod kierunkiem Agaty Siwiak i Karola Wittelsa. Wskazywał on na przypadkowość wyborów dotyczących uczestnictwa w wydarzeniach kulturalnych oraz bezkrytyczność widzów wobec oferty kulturalnej. Diagnozował, że oczekiwania artystów i potrzeby widzów się rozmijają, że odbiorca na ogół oczekuje rozrywki nieangażującej go intelektualnie i emocjonalnie.

Problem ma dwa aspekty. Jeden tyczy się samej oferty kulturalnej oraz instytucji ją proponujących – tego, że powinna być różnorodna, ale jednocześnie sprofilowana, że powinno się szukać innych sposobów na docieranie do odbiorców. Drugi problem to brak u widza umiejętności dokonywania świadomego wyboru wydarzenia artystycznego, w którym chce się uczestniczyć, oraz brak umiejętności krytycznego w nim uczestnictwa.

Tutaj znów wkraczamy w obszar kompetencji kulturowych w dziedzinie sztuki. Ich brak prowadzi do ryzyka zubożenia oferty kulturalnej, zredukowania sztuki do produktu i wyeliminowania jej jako jednego z ważnych elementów składowych dynamiki społecznej. W wymiarze praktycznym natomiast brak kompetencji kulturowych będzie skutkował brakiem zainteresowania obywateli uczestnictwem w kulturze, niezrozumieniem przekazywanych zjawisk i ich treści, a w najlepszym razie przypadkowością wyboru oferty.

W tej sytuacji kwestią przyszłości instytucji kultury jest podjęcie się przez nie zadania podniesienia kompetencji kulturowych chociażby poprzez edukację kulturalną. Zresztą twórcy raportu podkreślają znaczenie edukacji kulturalnej, która powinna niekiedy uprzedzać zaawansowane formy uczestnictwa w kulturze.

Warto jednak zaznaczyć, że – wbrew tradycyjnym wyobrażeniom – edukacja kulturalna nie powinna być nastawiona na zdobywanie wiedzy z zakresu kultury i sztuki, ale na zdobywanie umiejętności odbioru zjawisk artystycznych.

 

Teatr nie jest produktem, widz nie jest klientem

W roku 2012 pojawiło się słynne hasło „Teatr nie jest produktem, widz nie jest klientem”. Niestety, to słuszne hasło zostało przywołane w pewnym konkretnym kontekście i straciło część zawartego w nim potencjału znaczeniowego. Stało się jedynie protestem dużej części środowiska artystycznego przeciwko komercjalizacji kultury i błędnej polityce kulturalnej, a powinno być hasłem, za którego pomocą promuje się inne myślenie o kulturze w ogóle.

Oczywiście, widz nie tylko jest klientem, a kultura (teatr) nie tylko jest produktem. W wymiarze społecznym kultura jest także narzędziem do nabywania przez obywateli (odbiorców kultury) szeroko rozumianych kompetencji kulturowych i kreatywnych, nabywania zdolności funkcjonowania we współczesnej szeroko rozumianej kulturze, w społeczeństwie oraz nowoczesnym świecie. Traktowanie widza jedynie jako klienta wyklucza wchodzenie z nim w równouprawnioną interakcję i dialog, zakłada skupienie się na zaspokojeniu jego konsumenckich potrzeb. Rozumienie kultury jako produktu redukuje jej wartość jako podstawowego wyznacznika cywilizacyjnego.

 

Kompetencje kulturowe jako znak czasów

Dlaczego dziś kompetencje kulturowe są tak istotne i dlaczego działania w obszarze kultury, inicjatywy artystyczne powinny być nastawione na ich podnoszenie?

Jeszcze na początku XX w. kompetencje kulturowe nabywało się w związku z przynależnością do danej grupy czy klasy społecznej poprzez socjalizację i kształcenie. Te kompetencje kulturowe związane były zarówno z zachowaniem społecznym, sposobami kontaktów międzyludzkich, jak i z pewnymi potrzebami kulturalnymi czy też ich konwencjonalnym oraz estetycznym określeniem. Wraz z demokratyzacją społeczeństw oraz rozbiciem klas, rozpadem elit za kształtowanie kompetencji kulturowych będących umiejętnością swobodnego korzystania i poruszania się w obrębie kultury (w tym kultury artystycznej) nie są już odpowiedzialne czynniki związane z wychowaniem środowiskowym.

Szczególnie w Polsce mamy do czynienia z kryzysem kompetencji kulturowych, gdzie na współczesne tendencje (duża dynamika kulturowa wraz z pojawianiem się nowych obszarów kulturowych – kultura hiperspołeczeństwa, wzrost różnorodności, konsumpcyjny model kultury) nakłada się destrukcyjny charakter poprzedniego okresu ustrojowego, w którym kompetencje kulturowe wyznaczane były według standardów państwowych i politycznych, niedemokratycznych. Kompetencje kulturowe Polaków są w podwójnym kryzysie – ze względu na szybkość i charakter zmian współczesnego społeczeństwa i świata oraz ze względu na brak ukształtowanych społecznych, tradycyjnych kompetencji kulturowych, a także szczątkową formę kompetencji kulturowych przeniesionych z systemu poprzedniego ustroju. Charakterystyczne jest to, że polskiemu społeczeństwu brakuje otwartości na dialog, tolerancji odmiennych postaw, umiejętności krytycznego i aktywnego uczestniczenia w kulturze, kreatywności. Z drugiej strony współczesny konsumpcyjny model kultury pogłębił zagubienie polskich uczestników kultury, bo nie jest on ukształtowany na podstawie wartości, a oferta kulturalna nie jest z góry jasno zhierarchizowana – w korzystaniu z tego modelu kultury konieczne jest posiadanie krytycznych kompetencji kulturowych.

W tej sytuacji instytucje kultury i twórcy muszą podjąć się „pracy u podstaw”, nie mogą już liczyć na to, że kultura wysoka ma na zawsze zagwarantowaną pozycję wieńczącą piramidę kulturową. Nie ma elit społecznych, które by podtrzymywały jej status i jest ona po prostu jednym z uczestników rynku kultury. Jest to sytuacja niekomfortowa, szczególnie ze względu na przyzwyczajenie do uprzywilejowanej pozycji, ale nie jest to sytuacja beznadziejna. Przy czym, wbrew masochistycznym przekonaniom, kultura wysoka nie musi się poddawać jedynie deprecjonującym i upokarzającym regułom sprzedaży i reklamy, ale musi zadbać przede wszystkim o podnoszenie kompetencji kulturowych, bo tylko to zapewni jej przetrwanie na dynamicznym rynku, gdzie odbiorca kultury często bywa zdezorientowany ze względu na brak zmysłu krytycznego.

Kolejnym ważnym czynnikiem jest też to, że Polska dość nagle znalazła się w wielokulturowej Europie. A więc należy podnosić nie tylko kompetencje kulturowe, lecz także międzykulturowe, aby wyrabiać zdolności rozróżniania różnych kodów kulturowych, zdolności komunikacji międzykulturowych, te zaś będą przeciwdziałały wykluczeniu i marginalizacji „innych” oraz napięciom międzykulturowym. Statyczna wielokulturowość Europy, która jest faktem i poniekąd problemem, może dzięki rozwijaniu kompetencji międzykulturowych stać się dynamiczną międzykulturowością.

 

Spojrzenie w przyszłość

Kiedy w połowie lat 90. uczestniczyłem w zajęciach prowadzonych przez profesora Jacka Woźniakowskiego w krakowskiej PWST, zwracał on studentom reżyserii uwagę na coś, co dzisiaj można byłoby nazwać kompetencjami kulturowymi i międzykulturowymi. Szczerze mówiąc, nie bardzo wiedzieliśmy, o czym dyskutujemy. Te sprawy pozostawały dla nas poniekąd obce. I trudno się temu dziwić – wówczas nikt nawet nie myślał, że Polska tak szybko stanie się członkiem Unii Europejskiej. Profesor miał inną perspektywę. Po pierwsze, był z ducha i doświadczenia Europejczykiem, a po drugie, wychował się w kraju wielokulturowym, jakim była przedwojenna Polska. Jako uważny świadek dokonujących się zmian przewidywał widocznie również dwie kwestie. Wiedział, że jako artyści wkrótce znajdziemy się w wielokulturowej Europie, w której niezbędne będą kompetencje międzykulturowe, oraz że czasy, kiedy odbiorcą kultury była ekskluzywna grupa społeczna przygotowana do jej odbioru i konwencjonalnego charakteru, już nie istnieją, a demokratyzacja dostępu do kultury będzie wymagała zwrócenia uwagi artysty na komunikację z odbiorcą, na podnoszenie kompetencji kulturowych jako warunku jej powodzenia.

Obecnie pojęcie kompetencji kulturowych, a także kompetencji międzykulturowych i kreatywnych jest odmieniane przez wszystkie przypadki w opracowaniach teoretycznych, raportach, programach polityk kulturalnych. Dobrze by jednak było, gdyby świadomość znaczenia tych pojęć była jak najszersza oraz by szły za nimi konkretne działania. Być może pojęcia te są zbyt szerokie i łączą zbyt wiele aspektów funkcjonowania społecznego, ale uważam, że w tym właśnie tkwi sens przemiany myślenia o kulturze w najbliższym okresie w Europie. Tylko Europę, ze względu na tradycję i potencjał, stać na wyznaczenie sobie takiej drogi, która włącza sztukę i najwyższej klasy artystów w użyteczne działania kreujące świadome społeczeństwo.

Bez podnoszenia kompetencji kulturowych (nie tylko w odniesieniu do sztuki) i kompetencji międzykulturowych nie zbudujemy prawdziwie obywatelskich, demokratycznych społeczeństw i utkniemy na drodze ewolucji cywilizacyjnej, gdyż procesy społeczne nie nadążą za przemianami politycznymi i gospodarczymi. Warto więc, by to, co sami teoretycznie opracowujemy i wnosimy do europejskiego systemu społecznego i politycznego, było realizowane w Polsce w sposób wystarczający, a tymczasem niestety tak się nie dzieje. Warto, by ludzie kształtujący politykę kulturalną, zarządzający kulturą oraz tworzący ją wzięli sobie do serca rekomendację zawartą w konkluzji Rady Europy „w sprawie kompetencji kulturowych i kreatywnych i ich roli w budowaniu kapitału intelektualnego Europy”. By państwa członkowskie: „zwiększały wśród decydentów, podmiotów zajmujących się kulturą i edukacją, przedsiębiorstw i organizacji pozarządowych na szczeblu krajowym, regionalnym i lokalnym świadomość roli, jaką może odgrywać rozwijanie kompetencji kulturowych i kreatywnych – zwłaszcza kompetencji kluczowej, jaką jest «świadomość i ekspresja kulturowa», a także sprawiły, by szerzej uznawano znaczenie stosownych działań, i rozpowszechniały wzorcowe rozwiązania wśród tych podmiotów”.

Czteroletni survival. Najdłużej rządząca Niemcami partia znika z Bundestagu. :)

Bolesny wynik. Tylko ok. 90 000 głosów zabrakło niemieckim liberałom z FDP do przekroczenia progu wyborczego. Tylko 4,8% głosujących dało się przekonać. Po raz pierwszy w historii w niemieckim parlamencie głos liberalny będzie nieobecny. Odchodzi partia, która od 1949 r. zawsze w Bundestagu była i współrządziła Republiką Federalną najdłużej ze wszystkich partii – 45 lat (za około rok ten wynik wyrówna, a następnie pobije chadecja).

Wielu komentatorów wskazuje na różne przyczyny klęski FDP. Można mieć różne zdanie na ten temat i na pewno wszystkie wymieniane czynniki odegrały swoją rolę. W mojej ocenie najpoważniejsze były trzy.

1. Ze względu na fakt, iż większość (jeśli nie cała) kadencji 2009-13 przypadła o okres kryzysu finansowego w Europie, FDP nie była po prostu w stanie zrealizować swojej głównej obietnicy przedwyborczej, czyli redukcji wolumenu obciążeń podatkowych obywateli. Hasło „Więcej netto z brutto” towarzyszyło liberałom nieprzerwanie przez cały okres opozycyjny w latach 1998-2009. W tamtych 11 latach było ono zresztą realizowalne, nie był to tylko czczy populizm opozycyjnej siły. Niestety, akurat w okresie odzyskania udziału w rządach, możliwość znaczącej obniżki podatków realnie zniknęła, a wraz z nią lwia część wiarygodności FDP.

2. Podczas gdy obecny wynik FDP jest oczywiście najgorszym w jej historii, to poprzedni z roku 2009, był jej wynikiem najlepszym (ponad 14%). Tamten wynik był jednak ponad miarę i liczebnie przekraczał wielkość liberalnego elektoratu w Niemczech. Był możliwy dlatego, ponieważ znacząca część wyborców CDU i CSU negatywnie oceniła alians swojej partii z SPD i skarciła partię Merkel dając sygnał co do preferowanej koalicji. Zapewne nawet połowa owych 14% głosów to były głosy „pożyczone” i pochodzące od sumiennych chadeków. Gdy więc w łonie koalicji rozpoczęły się tarcia i konflikty, FDP nie mogła liczyć na lojalność tych wyborców, którzy powrócili do swojej właściwej afiliacji politycznej. Według badań ponad 2.000.000 Niemek i Niemców przeszło z elektoratu FDP w 2009 r. do grona wyborców CDU/CSU w tym roku.

3. FDP znalazła się w niewygodnym położeniu w sytuacji kryzysu Unii Europejskiej, zwłaszcza w kontekście pomocowych transferów na rzecz zadłużonych państw europejskiego Południa. Z jednej strony liberałowie w Niemczech to partia silnie prounijna i głęboko zaangażowana w idee integracji europejskiej, czego świadectwem jest polityka liberalnych szefów niemieckiej dyplomacji poprzednich dziesięcioleci, Waltera Scheela, Hansa-Dietricha Genschera oraz Klausa Kinkela. Z drugiej, jako partia głosząca w swoim programie gospodarczo-podatkowym hasła wolnego rynku i ograniczonego rządu (w tym jego wydatków), musiała liczyć się ze sceptycyzmem, a nawet wrogością swojej bazy wobec wspomnianych transferów pomocowych na rzecz skandalicznie zadłużonych, źle gospodarujących publicznym groszem państw Europy. Wieczne lawirowanie nie było możliwe i gdy przyszedł czas decyzji, FDP opowiedziała się raczej po stronie ideałów europejskich, zgadzając się na znaczne koncesje wobec swoich ideałów polityki gospodarczej. W efekcie kilkaset tysięcy wyborców FDP z 2009 r. zasiliło elektorat nowej eurosceptycznej partii AfD. Gdyby nie utrata tych głosów, FDP nadal byłaby w Bundestagu i zapewne w rządzie.

Wikicommons
Wikicommons

Co teraz? Przyzwyczajony do realiów polskiej polityki komentator pewnie skłaniałby się do postawienia na FDP przysłowiowego krzyżyka. Przychodzi na myśl los partii dość podobnej do FDP (choć na pewno nieidentycznej), która z polskim Sejmem pożegnała się w 2001 r. i mimo prób na różne sposoby w latach 2005 i 2007 do Sejmu nigdy już nie wróciła (jeśli nie liczyć dwójki posłów wybranych z szerszej i cudzej listy koalicyjnej). Była to oczywiście Unia Wolności/Partia Demokratyczna. Sytuacja w systemie partyjnym w Niemczech jest jednak nieco inna, elektoraty mniej płynne, nie przerzucające się chaotycznie i w wielkich liczbach z jednej partii na drugą. FDP posiada i nadal może się odwoływać do ukształtowanego socjologicznie przez ponad pół wieku politycznej praktyki elektoratu, który musi jednakże lepiej mobilizować niż w ostatnich latach. Jak zauważył w telewizyjnym wywiadzie po ogłoszeniu wyników były szef FDP Wolfgang Gerhardt, problemem FDP nie jest zanik elektoratu liberalnego w Niemczech, jej problemem jest zniechęcenie dużej jego części do modelu reprezentowania liberalizmu, jaki obrała FDP ostatnio. Z tego powodu racjonalnym podejściem do wyzwania najpewniej 4-letniego politycznego survivalu w roli opozycji pozaparlamentarnej jest dokonanie czytelnego cięcia, kontynuacja w niektórych aspektach politycznych, ale przede wszystkim wysunięcie na czoło nowych akcentów.

Dokładnie takie działania zapowiada prawdopodobny nowy szef FDP, lider jej klubu w nadreńsko-westfalskim landtagu, Christian Lindner. Co do osoby, jest to najodpowiedniejsza obsada na to stanowisko. Już półtora roku temu apelowałem (https://liberte.pl/web/app/uploads/old_data/lindner-albo-nikt/), aby Lindnera uczynić liderem partii i w nim upatrywałem nadziei na odmianę już wtedy fatalnych tendencji sondażowych FDP. Tak się nie stało, ale zza kulisów dotarły mnie głosy, że sam Lindner nie był na tamtym etapie zainteresowanym braniem na swoje barki błędów poprzedników. Natomiast brał pod uwagę realizację obecnej misji na wypadek „czarnego scenariusza”, który się właśnie ziścił.

Christian Lindner zapowiada wyraźny nowy początek dla swojej partii i głęboko idącą odmianę wizerunkową. Pobrzmiewa tutaj trafna ocena głównego problemu FDP ostatnich lat, jakim był wizerunek partii egoistów. Problem ten polega dziś nie tyle na tym, że FDP postrzegana jest jako partia najbogatszych Niemców. Tak jest od co najmniej 28-30 lat i choć bywało to powodem niewybrednych żartów z partii, to nie stanowiło istotnego problemu. W końcu jest dość logiczne, że osoby o dużych dochodach i prowadzące samodzielną działalność gospodarczą, a także wielkomiejska klasa średnia, do partii o liberalnym programie będzie lgnąć. Problemem FDP ostatnich 5-8 lat stała się raczej jej postrzegana przez opinię publiczną bezideowość. Sprzyjanie tym, którzy mają duże brutto i chcieliby więcej netto, przestało być wiarygodnie uzasadniane przesłankami aksjologii wolnościowej, a zyskało oblicze prostego lobbyizmu i klientelizmu. Z tym należy właśnie zerwać (co nie znaczy zerwania z neoliberalnym programem gospodarczym), zwłaszcza że według wszelkich danych najbogatsi Niemcy od kilku dobrych lat głosują chętniej na Zielonych niż na FDP (wyższy średni dochód w tej grupie wyborców).

Moje wskazówki dla Christiana Lindnera byłyby trzy. Na dziś jestem zdania, że te trzy elementy radykalnie zwiększyłyby szanse FDP na powrót do Bundestagu w 2017 r., niewykluczone że bezpośrednio do ław rządowych.

1. Aby odbudować liberalny wizerunek, szczerze liberalny, wolnościowy, autentyczny, należy na czoło wysunąć zaniedbywane ostatnio tradycyjne elementy programu liberalnego w Niemczech. Nawiązać do tradycji związanych z osobą Gerharta Bauma i uczynić z nich oś odnowy wizerunkowej. Jest to o tyle sensowne, że tematyka tego rodzaju odgrywa coraz większą rolę we współczesnym świecie i rola ta będzie rosła, nie malała. FDP powinna skupiać uwagę mediów, jako partia przeciwna inwigilacji obywatela przez państwo i jego służby, przeciwna nadmiernemu zbieraniu danych, stosowaniu zbyt dotkliwych sankcji w zaprowadzaniu prawa i porządku, tendencji do „upupiania” i ubezwłasnowolniania obywatela zarówno w sensie ochrony jego bezpieczeństwa jak i ochrony socjalnej, przeciwna odbieraniu anonimowości i swobody w sieci. Głosu FDP boleśnie zabrakło w dobie dyskusji o PRISM i uwikłaniu rządu Niemiec we współpracę z USA w tej dziedzinie. Ważnym polem do profilowania partii na tych obszarze będzie Parlament Europejski, gdzie przynajmniej do lata liberałowie są obecni. Tego rodzaju problemy stają się coraz ważniejsze dla coraz większej grupy wyborców, zaś rządy tzw. wielkiej koalicji (dwóch partii o nikłej wrażliwości na te sprawy) mogą okazać się czasem żniw dla partii radykalnie indywidualistyczno-wolnościowej. Akcje podejmowane na tym polu dodatkowo najsilniej zapewnią FDP uwagę mediów, co jest – jak wiadomo – niełatwym wyzwaniem dla partii pozaparlamentarnej.

2. FDP jest od bardzo dawna (czy nie wręcz od samego początku w 1948 r.?) jedyną niemiecką partią, która zajmuje stanowiska wolnorynkowe w polityce gospodarczej. Tego nie należy zmieniać. Wyborca, który rychło dostrzeże, że nie jest dobrze, gdy w Bundestagu zasiadają cztery partie i wszystkie są mniej lub bardziej zorientowane na rozbudowę funkcji socjalnych aparatu państwa, musi w sposób naturalny poszukiwać głosu FDP w poszczególnych dyskusjach na te tematy. W realiach sojuszu z SPD należy się spodziewać ponownej „socjaldemokratyzacji CDU i CSU”, którą już obserwowaliśmy w latach 2005-09. Chadecja będzie zmuszona pójść na kompromisy z programem socjaldemokratów, a później – w obawie przed zepchnięciem do roli „złego policjanta” wewnątrz koalicji – niechybnie podejmie wyścig z SPD o miano św. Mikołaja nr 1 w kraju. Zadaniem FDP jest prezentowanie alternatywy dla tego rodzaju filozofii rządzenia. Ponieważ opozycja parlamentarna będzie złożona z jeszcze bardziej socjalnych Zielonych i Lewicy, dla FDP może to być swoisty „samograj”. Z tego powodu sugerowałbym, aby o polityce ekonomicznej wypowiadać się nieco rzadziej niż dotąd i pozwolić elementom z punktu 1 decydować o nowym wizerunku FDP. W zakresie polityki gospodarczej, dla zmęczonego socjalną czwórką w Bundestagu elektoratu wystarczy regularne potwierdzanie przez liberałów swojej dotychczasowej linii programowej.

3. Odbudowa partii musi nastąpić poprzez szczebel krajów związkowych. FDP zasiada obecnie tylko w jednym rządzie krajowym, w Saksonii w koalicji z CDU. Ale posiada frakcje w kilku dalszych landtagach. Do wyborów do Bundestagu aż 4 lata, ale wcześniej, jak zawsze, będzie seria wyborów krajowych. Tutaj FDP musi nagimi liczbami ilustrować proces odbudowywania pozycji i odzyskiwania poparcia, aby radykalnie uprawdopodobnić pokonanie progu w 2017 r. Sugerowałbym więc sięgnięcie do doświadczeń brytyjskiej Partii Liberalnej z lat 60. i 70. XX wieku, zwłaszcza okresu przywództwa Jo Grimonda. Skoncentrowano się wówczas na budowaniu sieci poparcia dla polityków liberalnych na poziomie lokalnym i na kanwie lokalnych problemów politycznych. To także droga dla FDP na najbliższe lata. Liberałowie w poszczególnych krajach związkowych muszą zastanowić się, jak stać się wyrazicielami popularnych postulatów na regionalnym i lokalnym poziomie, a następne tak zdobyte poparcie transferować na rzecz federalnej FDP Lindnera.

Nie ma się co oszukiwać, łatwo nie będzie. FDP to obecnie przysłowiowy tonący statek, z którego w kierunku CDU już chcą uciekać pierwsi dezerterzy. Utrzymać funkcjonowanie partii pozaparlamentarnej nie jest prostym zadaniem. Jednak w Europie zachodniej partie liberalne raz po raz wypadały z parlamentów i wracały, FDP na poziomie landtagów także ma sporo takich doświadczeń. Z tego trzeba czerpać i szukać nowego miejsca na scenie politycznej.

Efektywne zarządzanie Unią Europejską :)

Referat, EUROFRAME 10th European Conference on Economic Policy Issues in the European Union, 24 May 2013, Warsaw, Poland.

Współczesne państwa demokratyczne funkcjonują według zasad wypracowanych przez setki lat doświadczeń. Formy ich funkcjonowania bywają różne. Mówi się np. o parlamentarnych i prezydenckich systemach rządów. Rozróżnia się monarchię parlamentarną i konstytucyjną. Są jednak rzeczy wspólne dla współczesnych demokracji. Podział władz, wybory powszechne umożliwiające wyborcom zmianę władzy ustawodawczej i wykonawczej w kierunku preferowanym przez większość. Określone działania władz można przypisać określonemu rządowi i głosować za jego zmianą. Ukształtował się również podział kompetencji między poszczególne organy władzy, zgodnie z zasadą pomocniczości. Każdy poziom władzy ma swoje własne kompetencje i własne środki do ich realizacji i władze odpowiadające za politykę. Wyborcy na szczeblu lokalnym, regionalnym i narodowym, wiedzą jak głosować jeśli chcą władzę zmienić.

Te wszelkie reguły próbuje się stosować na szczeblu Unii Europejskiej. Jednakże UE działa jednocześnie jako organizacja międzyrządowa. W wyniku tego powstała hybryda, która działa kosztowanie, nieefektywnie, w sposób nieprzejrzysty i niemożliwy do kontrolowania przez wyborcę i odseparowane od niego, zaprzeczając całemu doświadczeniu demokratycznych mechanizmów. Nazywa się to deficytem demokracji, który kolejne traktaty usiłują bezskutecznie zredukować.

Zacznijmy od zasady subsydiarności, które jest przedmiotem poważnej troski, ale w moim przekonaniu, stanowi najmniejszy problem. Unia ma powierzonych bardzo wiele kompetencji.  Wspólna Polityka Handlowa, Rynek Wewnętrznych, Wspólna Polityka Rolna i wiele innych. Największy niedosyt budzą kwestie obrony i polityki zagranicznej. Występuje dublowanie budżetów, brak wspólnych systemów, wspólnego uzbrojenia i dostaw, wspólnego wywiadu. UE może występować tylko, o ile państwa powierzą jej mandat w konkretnej sprawie. Z drugiej strony, są wątpliwości, czy niektóre kompetencje, jak np. w ochronie środowiska, czy przepisach rolnych, które mają tylko lokalne znaczenie. Niewątpliwe można stwierdzić, że Unia Europejska stanowi jeszcze jeden szczebel władzy z własnymi kompetencjami. Jednak zasadniczą słabością UE nie jest podział uprawnień, ale sposób w jaki decyzje są podejmowane.

Warto sięgnąć do Europejskiej Karty Samorządu Lokalnego, przyjętej przez Radę Europy w 1985 r. Karta ta przyjęta przez niemal 50 państw, jasno definiuje szasady oddzielania kompetencji jednego szczebla od drugiego. Chodzi nie tylko o podział kompetencji, ale to, jak wybierać lokalne władze, jak tworzyć lokalne władze, jak finansować lokalne władze.

Artykuł 4 ust 2. stwierdza, że „Wspólnoty lokalne posiadają, w ramach prawa, całą swobodę w wypełnianiu swej inicjatywy w każdej kwestii, która nie jest wyłączona spod ich kompetencji lub przypisana innej władzy”. Zgodnie z art 4. ust. 4. „Wspólnoty lokalne posiadają, w ramach prawa, całą swobodę w wypełnianiu swej inicjatywy w każdej kwestii, która nie jest wyłączona spod ich kompetencji lub przypisana innej władzy”. Jeśli zastosujemy te zasady do organów władzy Unii Europejskiej, to od razu widać, że jest tutaj duże pomieszanie szczebli.

Władze ponadnarodowe, takie jak Parlament Europejski (PE) i Komisja Europejska (KE) nie mogą praktycznie niczego zrobić bez zgody władz narodowych, które tworzą Rady Unii Europejskiej i Radę Europejską. Co więcej skład Komisji Europejskiej, której członkowie są zobowiązani działać wyłącznie w interesie Unii jest ustalany z zasadniczym udziałem władz niższego szczebla, czyli rządów narodowych. One desygnują członków Komisji i ustalają jej przewodniczącego, a rola PE ma charakter wtórny. Sprowadza się ona do zaakceptowani lub odrzucenia kandydata na przewodniczącego przedstawionego przez Radę Europejską składającą się z szefów rządów lub głów państw członkowskich oraz zatwierdzenia pozostałych członków Komisji zaproponowanych przez Radę UE i wybranego szefa KE na podstawie sugestii państw członkowskich. Ostatecznego zatwierdzenia Komisji dokonuje i tak Rada Europejska, a PE może przegłosować jedynie wotum nieufności dla KE.

Taka Komisja nie ma żadnej ideologicznej barwy, do której wyborcy są przyzwyczajeni w narodowych demokracjach. W jej skład mogą wchodzić jednocześnie chadecy, socjaliści, liberałowie i konserwatyści. Jeśli wyborca chce zmienić ideologiczny kolor Komisji, nie wie na kogo głosować, ponieważ Komisja nie ma żadnej barwy. Nie ma jasnej odpowiedzi na bardzo proste pytanie w każdym demokratycznym systemie: na kogo głosować, jeśli chce się wybrać inną Komisję? Nie ma alternatywnego gabinetu cieni, nie ma alternatywnego kandydata na stanowisko przewodniczącego Komisji. Zasada, łącząca oddanie głosu w wyborach z politycznym rezultatem, do której wyborcy są przyzwyczajeni na szczeblu krajowym (a także regionalnym i lokalnym), nie funkcjonuje na szczeblu europejskim. Nie jest zatem zadziwiające, że w każdych kolejnych wyborach europejskich jest coraz niższa frekwencja. W 1979 r. wyniosła 62 %, a w 2009 r. już tylko 43 % i to pomimo wciąż rosnących kompetencji PE.

Wyobraźmy sobie, że podobne pomieszanie szczebli nastąpiłoby na poziomie narodowym, np. w Niemczech. Żadne prawo nie mogłoby być przyjęte przez Bundestag bez zgody Rady niemieckich landów. Rząd Republiki Federalnej składałby się po jednym przedstawicielu wyznaczanym przez rząd każdego landu. Część landów deysgnowałaby socjaldemokratów, część chadeków, a jeszcze inne liberałów bądź Zielonych. Kanclerz byłby wybierany za zgodą szefów rządów wszystkich landów. W państwach narodowych wiemy, że np. alternatywę dla chadeków stanowią socjaliści, czy liberałowie. Wyborca wie na kogo głosować, jeśli chce zmienić dotychczasowy rząd. Dopiero taka mozaika polityczna byłby przedstawiana do zatwierdzenia przez Bundestag. Jaką alternatywę miałby niemiecki wyborca w kolejnych wyborach?

Wróćmy ponownie do Europejskiej Karty Samorządu Lokalnego. Art. 9 ust 1. stanowi: „Wspólnoty lokalne mają prawo […] do wystarczających własnych zasobów, którymi mogą swobodnie dysponować w wykonywaniu swoich kompetencji”.

Tylko 12% budżetu UE jest finansowana z zasobów własnych, a 87 % pochodzi z budżetów narodowych państw członkowskich (budżet z 2011 r.). Postulat zwiększenia własnych źródeł finansowania był wielokrotnie formułowany i nie ma potrzeby go tutaj dalej rozwijać. Zauważmy jedynie dwie rzeczy. Gdyby powyższe proporcje stosować do lokalnego i regionalnego szczebla władzy.

Jeśli podobne proporocje zostałayby zastosowane do lokalnego bądź regionalnego szczebla samorządowego,  przepisy i duch Europejskiej Karty Samorządu Lokalnego zostałyby złamane.

Wyobraźmy sobie, że budżety narodowe też byłby kształtowane na takiej zasadzie, że jedynie niewielka część stanowią środki własne, a pozostałe pochodzą z dotacji regionów. Czyż każdy region nie prowadziłby detalicznych obliczeń korzyści netto. Czyż nie trzeba byłoby wymyślać najrozmaitszych rabatów, dziwacznych kryteriów alokacji, projektów indywidualnych, itd., itp., aby władze każdego regionu mogły obronić taką decyzję o wkładzie do budżetu narodowego przed swoim elektoratem.  Czy można sobie wyobrazić proces negocjacji pomiędzy niemieckimi landami, hiszpańskich wspólnotami autonomicznymi, polskimi województwami, włoskimi regionami, itd., o to ile każda z tych jednostek  ma wpłacić/otrzymać z budżetu państwa?

Jednakże na poziomie europejskim negocjacje nad wieloletnim budżetem UE, które określa, budżety roczne, przez tych samych polityków, którzy są odpowiedzialni za budżety narodowe. Krajowi liderzy spędzają setki godzin, w tym nocy, negocjując szczątki budżetu europejskiego z punktu widzenia ich interesów narodowych. W rezultacie budżet UE jest niewielki, nękany przez różne rabaty, pomieszanych kryteriów podziału, przydziałów indywidualnych poza wszelkimi kryteriami stosowanymi jako małe prezenty służące kupieniu głosów obywateli w danym kraju, itd. Na przykład Rada Europejska postanowiła, że istniejący mechanizm korekty dla Wielkiej Brytanii będzie nadal utrzymany w perspektywie finansowej 2014-2020. Dania, Niderlandy i Szwecja skorzystają z obniżek brutto swoich wkładów rocznych opartych na DNB w wysokości, odpowiednio, 130 mln €, 695 mln € i 185 mln €. Szesnaście krajów otrzyma szczególne środki poza wszelkimi zasadami, od  1,2 mld € dla Włoch do 50 mln € dla Malty,. Każdy rząd musi być w stanie „sprzedać” budżet UE swojemu krajowemu elektoratowi. Niektórzy uważają to za cnotę. Jeśli taka procedura zostałaby przyjęta na poziomie krajowym, nikt nie ośmieliłby się nazwać jej inaczej niż bardzo nieefektywną, jeśli nie absurdalną.

Rada Unii Europejskiej ma prawo współdecydowania w odniesieniu do wszystkich dyrektyw, rozporządzeń i decyzji. Komisja Europejska jest w pełni uzależniona personalnie, merytorycznie i finansowo od rządów krajowych. A rządy krajowe mają odpowiedzialność, nie wobec Unii Europejskiej, ale wobec narodowego elektoratu. Formalny mandat Komisji Europejskiej i obowiązek zajmowania się sprawami europejskimi ma więc bardzo słaby fundament, jeśli nazwa fundament jest tu w ogóle odpowiednio. Jest ona politycznie zobowiązana do implementowania postanowień Rady Europejskiej.

Od lat mnożą się projekty zastosowań dla Europy rozwiązania federacyjnego. Metoda federalna traktuje UE w sposób pragmatyczny, jako kolejny szczebel władzy publicznej. Tak jak i niższe szczeble – lokalny, regionalny lub narodowy – europejski szczebel władzy powinien mieć swoje własne kompetencje, własne władze wybrane przez obywateli federacji i swoje własne źródła finansowania. Federacja ma następujące zalety: pozwala zachowań całkowitą autonomię i niezależność w sprawach narodowych; daje prawo wyjścia z federacji każdemu jej członowi; jednocześnie sprawy federalne, powierza szczeblowi federalnemu, który odpowiada przed elektoratem całej federacji. Propozycje federalnej Europy wysuwali m.in. Joschka Fischer, Guy Verhofstad, Daniel Cohn-Bendit, Unia Europejskich Federalistów z Andrew Duffem na czele. Sięgają oni do idei wspólnotowej i ponadnarodowej, sformułowanej przez Ojców Założycieli: Schumana i Monneta.

Kryzys finansowy wymusza dalszą integrację gospodarczą i uzupełnienie unii monetarnej o unię fiskalną i bankową. Doprowadzenie do Paktu Fiskalnego i unii bankowej zajęło 5 lat, od jesieni 2007 r. do wiosny 2013 r. (od 23 października 2007 r. kiedy Prezes EBC Jean Claude-Trichet zaproponował przyjęcie przez UE swego rodzaju unii fiskalnej do 1 stycznia 2013 r. kiedy po ratyfikacji przez 16 państw Pakt Fiskalny wszedł w życie) i wymagało 35 szczytów europejskich. Kluczowy Pakt Fiskalny w ogóle nie jest aktem prawa UE, choć wykorzystuje jej instytucje i wymaga ratyfikacji przez parlamenty narodowe. Wyjście Unii z kryzysu finansowego i ratowanie strefy euro wymagałoby zmiany traktatów i związanej z tym jednomyślności. W związku z tym, łatwiejszym rozwiązaniem okazało się tworzenie Paktu Fiskalnego poza traktatami unijnymi.

Zajęło osiem miesięcy od ujawnienia dziury budżetowej przez grecki rząd do decyzji Rady Europejskiej o rozszerzeniu pomocy finansowej. Ratowanie Grecji trwało zbyt długo. Kiedy Gracja znalazła się w kryzysie, jej zadłużenie wynosiło 120% GDP. W roku 2009 wystarczyło do jej uratowania 110 mld €. W październiku 2011 r. koszt ratowania Grecji sięgnął 210 mld €, a oczekiwany efekt, jakim ma być powrót do zadłużenia w wysokości 120 % GDP ma nastąpić w roku 2022.

W USA zajęło tylko kilka tygodni żeby przepchnąć przez Izbę Reprezentantów i Senat oraz uzyskać podpis prezydenta Baracka Obamy ustawy ratunkowej (the American Recovery and Reinvestment Act of 2009). Koszt pakietu osiągnął 787 $. Kolejna ustawa ratunkowa (the Emergency Economic Stabilization Act) została ogłoszona 19 września 2008 r., a uchwalona 3 października 2008 r.

Całkowite wpływy do budżetu federalnego USA w 2007 r. osiągnęły 19,7% PKB. W UE dochód budżetu stanowił jedynie 1% PKB w 2011 r.

W Stanach Zjednoczonych przeprowadza się analizę ile każdy stan wpłaca do budżetu federalnego i ile korzysta z budżetu federalnego. Obliczono wkład netto do budżetu federalnego jako procent produktu brutto każdego stanu. Największym dawcą netto jest stan Nowy Jork.. Wkład netto podatników ze stanu New York wynosił blisko 87 mld $, co stanowiło 7,9% produktu stanowego brutto. Mieszkańcy New Jersey wpłacili łącznie o 57,7 mld $ więcej do budżetu federalnego, niż z niego otrzymali, czyli co odpowiada 12,5% ich produktu stanowego brutto.

W Unii Europejskiej jak wiadomo największym płatnikiem są Niemcy, ich wkład netto to 9,2 mld €, co stanowiło 0,37% PKB Niemiec w 2011 r. Wkład Holandii wyniósł 0,31% PKB, a Francji i Włoch po 0,27% PKB.

W przeliczeniu na mieszkańca, największy wkład netto do budżetu federalnego w USA przekazywali obywatele Delaware 12,3 tys. $, a w Europie, Luksemburga 213 €. A np. Niemcy 107 € w 2010 r.

Przeszło dziesięciokrotna skala tych transferów przechodzi przez system polityczny USA bez większych zacięć. Budżet federalny, uchwalany jest przez podatki federalne i programy federalne, za które odpowiedzialność bierze rząd federalny, prezydent i Kongres. W Unii Europejskiej budżet UE jest odpowiedzialnością poszczególnych rządów i uzgodnień między nimi. A Parlament Europejski może go jedynie przyjąć, lub wprowadzić kosmetyczne zmiany. Gdyby budżet federalny USA był przyjmowany w negocjacjach między 50 stanami, jak mało efektywna byłaby to praca i Stany Zjednoczone nie byłyby potęgą jaką są.

Być może dzisiejsza Europa nie potrzebuje tak dużego budżetu federalnego jak amerykański. Tym niemniej warto zwrócić uwagę na trzy sprawy: po pierwsze wydatki federalne w USA umożliwiły stworzenie potęgi militarnej USA, wielokrotnie przewyższające zdolności obronne Unii Europejskiej i wszystkich jej członków razem wziętych. Po drugie, można powiedzieć że w Stanach Zjednoczonych nie ma problemu interoperacyjność w systemach: transportu kolejowego, sieci dróg międzystanowych, gazociągów, ropociągów, dostaw energii elektrycznej, roamingu etc. Po trzecie, rozpiętości stanowe w poziomie życia są mniejsze niż pomiędzy krajami europejskimi.

Obecny model zarządzania na szczeblu europejskim, prowadzi do klęski w wymiarze gospodarczym i politycznym. Szczebel europejski osadzony w ustroju  federalnym – z bezpośrednio wybieranym parlamentem i władzami wykonawczymi odpowiedzialnymi przed parlamentem, a nie przez państwa narodowe, jest konieczny do podjęcia decyzji finansowych adekwatnych do wyzwań. Budżet federalny powinien być finansowany z własnych źródeł, a nie przez składek państw członkowskich.

Wprowadzenie podatków federalnych nie wymaga wyrównywania stawek podatkowych dla państwowych lub lokalnych podatków. UE powinna zostawić pewną dla podatków krajowych, tak jak to ma miejsce w Stanach Zjednoczonych.

Państwo narodowe nie może zniknąć. Lecz nie powinno zajmować się sprawami, które wymagają ponadnarodowego podejścia. Liderzy narodowi wchodzący w skład Rady Europejskiej powinni być odpowiedzialni za sprawy narodowe, a sprawy europejskiej zostawić politykom odpowiedzialnym przed elektoratem europejskim i tylko z europejskim mandatem.

Między wojną domową a obcą interwencją. Syria w 2012 roku :)

Niemal rok temu po raz pierwszy pojawiły się twierdzenia, że Syria jest kolejnym krajem po Tunezji, Egipcie i Libii w arabskim „efekcie domina”. Tymczasem od 10 miesięcy trwa tam sytuacja patowa. Prezydent Baszar al-Asad, który w 2000 roku przejął władzę po swym zmarłym ojcu Hafizie, z jednej strony jest zbyt silny, by mogli go obalić nieliczni zbrojni demonstranci, z drugiej strony nie jest w stanie powstrzymać „pełzającej” rewolucji. Wynik tej przeciągającej się rozgrywki, w jakiej stawką jest życie setek zwykłych Syryjczyków, i który grozi destabilizacją całego regionu, ciągle nie jest przesądzony. Co gorsza, zdaje się, że nie istnieje „scenariusz idealny”.


Fala społecznych niepokojów, zapoczątkowana podczas tunezyjskiego powstania w styczniu 2011 roku, dotarła do Syrii w połowie marca. Główną przyczyną erupcji niezadowolenia było rozczarowanie dekadą rządów Baszara al-Asada. Wielu Syryjczyków na próżno oczekiwało otwarcia swego kraju na świat i pozwolenia Syrii na dołączenie do „globalnej wioski”. Nadzieja, że młody, wykształcony na Zachodzie Baszar spełni obietnice i zliberalizuje dotychczasowy twardy kurs w polityce oraz ekonomii, okazała się płonna.

http://www.flickr.com/photos/scalino/3039469835/sizes/m/in/photostream/
by Scalino / On The Road Again

Od 1963 roku, tj. od przewrotu, w którym władzę przejęła Partia Socjalistycznego Odrodzenia Arabskiego (w skrócie Baas), nieprzerwanie trwał w państwie stan wyjątkowy umożliwiający notoryczne łamanie zagwarantowanych w konstytucji praw człowieka i swobód obywatelskich. Utrzymywanie stanu wyjątkowego pozwalało na aresztowania i represje w stosunku do opozycjonistów. Ponieważ panował system monopartyjny, wybory były fikcją. Mniejszości narodowe (m.in. Kurdowie) doświadczały dyskryminacji. Na domiar złego pogarszały się warunki społeczno-ekonomiczne – zmniejszyła się pomoc państwa dla biednych, wolność handlu była bezustannie naruszana , lokalny przemysł nie mógł liczyć na rządowe wsparcie, zaś bezrobocie, zwłaszcza wśród młodych Syryjczyków, rosło.

Na wybuch powstania w Syrii reżim początkowo zareagował niepewnie – prezydent obiecał reformy, podniósł płace i próbował wyjść naprzeciw postulatom protestujących. Zorganizowano również kontrdemonstracje. To jednak nie spotkało się z aprobatą społeczeństwa. Wyciągając lekcję z obalenia rządów tunezyjskiego i egipskiego, Baszar al-Asad doszedł do wniosku, że jedynym sposobem na utrzymanie władzy jest stłumienie protestów siłą. Na ulice wyjechały czołgi, dachy pokryli snajperzy. Do najpoważniejszych walk doszło w Damaszku, Darze, Aleppo, Hamie, Latakii, Himsie, Banijas, Tall Kalach. Według przybliżonych szacunków dotychczas zginęło 6 tys. ludzi, zaś 15 do 40 tysięcy zostało aresztowanych. Human Rights Watch ujawniła, że syryjskie służby bezpieczeństwa torturowały setki osób zatrzymanych podczas antyrządowych demonstracji (m.in. poddawano je elektrowstrząsom, pozbawiano snu i wody). Podobnie jak w Libii odnotowano przypadki gwałtów dokonywanych przez żołnierzy na kobietach, szczególnie tych, które starały się uciec do Turcji. Jednocześnie kilka tysięcy żołnierzy zbuntowało się przechodząc na stronę demonstrantów.

Mimo pogarszającej się sytuacji w Syrii jej przywódca, zdaje się nie tracić wiary w stabilność swojego reżimu, który istotnie jest dużo bardziej skonsolidowany i efektywny niż miało to miejsce w Tunezji czy Egipcie; nie bez znaczenia jest fakt, że syryjska opozycja, znajduje się w przeważającej części za granicą jest słaba i rozproszona. W ostatnim przemówieniu, z 10 stycznia, Al-Asad potępia Ligę Państw Arabskich za izolowanie Syrii, nazywa rebeliantów zdrajcami i obiecuje referendum konstytucyjne w marcu 2012 roku.

Wtóruje mu rządowa agencja informacyjna SANA publikując teksty o masowych demonstracjach obywateli popierających obecny reżim, a sprzeciwiających się obcym wpływom. Przeciwników Al-Asada nazywa „uzbrojonymi terrorystami”, natomiast zabitych w zamieszkach żołnierzy „męczennikami” (co jest zresztą typowym zabiegiem w bliskowschodniej retoryce). Lejtmotywem jest oskarżenie USA oraz Izraela o konspirację niweczącą wysiłki głowy państwa – obrońcy ludu i gwaranta pokoju.

Oczywiście zupełnie inaczej przedstawia sytuację w Syrii opozycja korzystająca – podobnie, jak miało to miejsce w innych krajach arabskich – z nowoczesnych technologii komunikacyjnych. W organizacji protestów, początkowo pokojowych, później coraz częściej zbrojnych, znaczną rolę odgrywa Internet. Jedna tylko strona na portalu społecznościowym Facebook, zatytułowana „The Syrian Revolution 2011”, skupia 335 tys. osób. Nagrywane telefonami komórkowymi i umieszczane na YouTube filmy wideo pozostają głównym źródłem informacji na temat bieżących wydarzeń w Syrii, do której nie wpuszczono zagranicznych mediów (inna sprawa, że trudno zweryfikować wiarogodność owych amatorskich nagrań; niektóre przedstawiają bowiem analogiczne zajścia z Iraku lub Libanu).

Co na to wszystko ościenne kraje arabskie oraz Zachód? Świat arabski zareagował wydaleniem Syrii z Ligi Państw Arabskich oraz nałożeniem na nią sankcji ekonomicznych. W grudniu Syria zgodziła się na wpuszczenie na swoje terytorium obserwatorów Ligii, co można jednak rozumieć jako swego rodzaju „grę na zwłokę”. Syryjscy aktywiści powątpiewają zresztą w kompetencje przysłanej komisji, która współpracuje z rządem Al-Asada. Potwierdził to były członek wspomnianej komisji, Anwar Malek).

Społeczność międzynarodowa niemal jednogłośne potępiła działania władz syryjskich, za czym nie poszły jednak jak do tej pory żadne konkretne działania. Najwyraźniej ani Stany Zjednoczone, ani państwa europejskie, ani nawet ONZ (który w grudniu określił Syrię jako „znajdującą się na krawędzi wojny domowej” i ustami swego sekretarza generalnego, Ban Ki-moona, wezwał do interwencji w celu zakończenia rozlewu krwi) jeszcze nie dojrzały do decyzji o obaleniu reżimu. Nie można przy tym zapominać o dwóch potężnych sojusznikach tego ostatniego, mianowicie Chinach i Rosji. Oba kraje eksportują do Syrii broń, zaś w styczniu Rosja wysłała do syryjskiego portu statek „Chariot” z transportem rosyjskiej amunicji na pokładzie.

Po zabójstwie libijskiego przywódcy Muammara Kaddafiego, Baszar al-Asad pozostaje ostatnim bliskowschodnim dyktatorem, któremu grozi obalenie. Szanse na realizację takiego scenariusza zwiększają się wraz z kolejnymi informacjami o masakrach, których dopuszcza się reżim. Najświeższe doniesienia szefa rosyjskiej rady bezpieczeństwa mówią o NATO-wskich planach bezpośredniej interwencji w Syrii pod przewodnictwem Turcji. Główną motywacją takiego działania miałaby być geopolityka, a konkretnie przyjacielskie relacje Damaszku z Teheranem. Jeśli Al-Asad faktycznie upadnie, będzie to konsekwencja zarówno wspomnianego „efektu domina”, jak i bardziej skomplikowanej gry regionalnych i ponadregionalnych mocarstw.

Z drugiej strony w przypadku Syrii nie musi zadziałać wcale zasada analogii, ponieważ Syria to nie Libia, a wpływy USA i Europy są w niej niewielkie. Zakładając nawet preferowany przez Stany Zjednoczone rozwój wydarzeń, tj. obalenie Al-Asada rękami samych Syryjczyków, trudno byłoby zbudować alternatywny system w ramach promowanej przez Biały Dom „demokratycznej transformacji”. Poza prezydentem realną władzą dysponuje bowiem partia Baas, generałowie i prominenci bezpieki oraz przedstawiciele potężnego aparatu biurokratycznego.

Co więcej, społeczeństwo syryjskie jest nastawione nieufnie w stosunku do Zachodu i forsowanej przez niego „demokracji” ,którą przeważnie utożsamia z westernizacją czy też mcdonaldyzacją. Spaja je ponadto wrogość wobec Izraela i duma z zamieszkiwania „kolebki cywilizacji”. Poza tym niemal wszystko to społeczeństwo dzieli. Sam Al-Asad oraz jego najbliższe otoczenie (zwłaszcza elita wojskowa) należą do alawickiej sekty, niewielkiej mniejszości w zdominowanym przez muzułmanów-sunnitów kraju. Po stronie alawitów i ich relatywnie tolerancyjnych rządów opowiada się większość syryjskich chrześcijan, którzy stanowią około 10 proc. całej populacji, lecz należą do kilkunastu różnych odłamów. Obawiają się oni wzrostu muzułmańskiego fundamentalizmu i powtórzenia scenariusza irackiego, tj. zdestabilizowania jednego z najspokojniejszych przez cztery dekady państw regionu. Szczególnie patriarchowie chrześcijańskich wspólnot bliskowschodnich, którzy od lat cieszą się uprzywilejowanymi stosunkami z prezydentem, głośno wyrażają swoje poparcie dla niego, w odróżnieniu od zachowujących ostrożną neutralność świeckich wiernych.

Scenariusz, w którym Baszar al-Asad utrzymuje władzę, lecz nie przeprowadza reform, również nie jest korzystny. Oznacza bowiem dalsze prześladowania ludności cywilnej, łamanie praw człowieka oraz prawdopodobieństwo umocnienia pozycji Iranu w regionie. Utrzymywanie względnego spokoju za pomocą armii przez dłuższy czas może tylko pogłębić psychologiczną przepaść między rządzącymi a rządzonymi, a w rezultacie zniszczyć, już teraz dość nadwyrężoną, legitymację partii Baas.

Jeśli zaś ani rządowi, ani protestującym nie uda się osiągnąć wyraźnej przewagi, kraj czeka chaos i być może ujawnienie się napięć międzyetnicznych i międzywyznaniowych. Prognozy na najbliższą przyszłość Syrii nie są optymistyczne – oczekiwać należy pogłębienia się kryzysu, nie tylko politycznego, ale również społeczno-ekonomicznego, m.in. spadku wartości funta syryjskiego, pogorszenia warunków życiowych mieszkańców syryjskich wsi i przedmieść, zwiększenia bezrobocia, odstraszenia zagranicznych inwestorów.

Jedynie w przypadku przeprowadzania rzeczywistych reform przez obecny reżim można by uniknąć powyższych niebezpieczeństw. Z pewnością wielu Syryjczyków przywitałoby taki scenariusz z ulgą, jako że bardziej niż na obaleniu władzy zależy im na spokoju, bezpieczeństwie i rozwoju. Niestety jest ich osiągnięcie jest bardzo mało prawdopodobne ze względu na kontekst międzynarodowy – przewroty, które zaszły w Tunezji, Egipcie i Libii oraz interesy lokalnych potęg: Turcji, Izraela, Iranu, Arabii Saudyjskiej. Jedno jest pewne, rozwiązanie lub choć załagodzenie „problemu syryjskiego” będzie jednym z największych wyzwań dla wspólnoty międzynarodowej w 2012 roku.

Więcej Europy! :)

Może powinniśmy pomyśleć o Europie dwóch prędkości – bardziej zintegrowanym rdzeniu, z udziałem Polski, ponieważ mam nadzieje, że Polska jak najszybciej dołączy do strefy euro.

Idąc labiryntami Parlamentu Europejskiego na jednej ze ścian zobaczyłem plakat upamiętniający Bronisława Geremka, polskiego posła do Parlamentu Europejskiego, który tragicznie zginął 3 lata temu. Chciałbym się zapytać czy miał Pan okazję poznać go osobiście.

Tak, Spotkałem go wiele razy w czasach, gdy on był Ministrem Spraw Zagranicznych a ja premierem belgijskiego rządu. Później również spotykaliśmy się wielokrotnie. Razem z Delorsem, Amato, Milibandem, Dehaenem, był on członkiem grupy, która przygotowała Deklarację z Laeken i rozpoczęła prace Konwentu na rzecz Przyszłości Europy.

Współpraca z nim była zawsze przyjemnością. Ostatni raz spotkałem go podczas Dni Europejskich w Lyon, organizowanych m.in. z jego udziałem i udziałem prezydenta Włoch Giorgio Napolitano.

Jego śmierć to wielka strata. W ubiegłym roku byłem w Polsce, aby zainicjować prace Fundacji Bronisława Geremka. Moim zdaniem był to ktoś, kto nie tylko wierzył w Unię Europejską, ale również widział ją jako federację. Dostrzegał postnarodową przyszłość Europy. Był prawdziwym Europejczykiem.

Był też członkiem ALDE – liberalnej grupy w Parlamencie Europejskim. W obecnej kadencji nie ma polskich liberałów.

I to jest problem, ponieważ ALDE jest trzecią grupą w Parlamencie i największą bez polskiej reprezentacji. Jednak, gdy rozmawiam z wieloma polskimi posłami mam wrażenie, że wielu z nich ma w dalszym ciągu silne więzi z grupą liberalną. Jako ALDE jesteśmy najbardziej proeuropejską grupą w tym Parlamencie. Walczymy o bardziej europejskie podejście. Mówimy o europejskiej obronie o większym zarządzaniu ekonomicznym, o polityce migracyjnej. Mówimy, że Europa nie jest problemem, lecz Europa jest rozwiązaniem problemów.

Musimy się zmierzyć ze współczesnym kryzysem. To, co nas otacza to kryzys finansowy i gospodarczy, gdzie pojawia się wyraźna nierównowaga między rynkiem a rzeczywistym światem.

Z drugiej zaś strony z kontrolą polityczną ciągle jesteśmy na poziomie narodowym czy regionalnym zamiast na poziomie kontynentu czy chociażby Unii Europejskiej. Ta nierównowaga powoduje wiele problemów. Jeśli ludzie chcą bezpieczeństwa i stabilności to jest tylko jedno możliwe rozwiązanie – więcej Europy!

W świecie jutra, gdzie wielkie kraje jak Chiny, Indie czy Brazylia będą odgrywały coraz większą rolę, jeśli Europa chce coś znaczyć, to może to uczynić tylko łącząc swoje siły, poprzez więcej integracji europejskiej.

Jednak co możemy zrobić aby wszyscy europejscy politycy myśleli w ten sposób? Wielu z nich myśli tylko o własnych narodowych interesach.

W obliczu kryzysu i politycznej niestabilności na całym świecie, obywatele szukają pewności i bezpieczeństwa ograniczając się do swoich mały światów – nawet nie na poziomie państwa, często mniejszych, na poziomie wioski czy miasta.

Ale rzeczywistość jest odwrotna. Świat się staje coraz większy, coraz bardziej współzależny i wielokulturowy (czasem nawet bardziej niż byśmy tego chcieli).

Łatwiej jest rozwiązywać wspólne problemy nie na 27 różnych sposobów, ale łącząc siły, tak jak to się dzieje w Unii Europejskiej.

Należy wytłumaczyć, że ta poszukiwana pewność i bezpieczeństwo mogą być zagwarantowane tylko w ramach Unii Europejskiej. Możemy, więc stworzyć stabilną walutę – euro, stabilną gospodarkę poprzez połączenie gospodarek krajowych oraz stworzenie rynku wewnętrznego.

Aby być widocznym na arenie międzynarodowej należy stworzyć europejską dyplomację. Niemożliwe jest stworzenie stabilności i bezpieczeństwa na poziomie lokalnym zamiast skali kontynentalnej, czym dla nas jest Europa.

Polska rozpoczęła w lipcu swoje pierwsze przewodnictwo w Radzie Unii Europejskiej, co Pana zdaniem jest najważniejsze dla polskiej prezydencji?

To zależy, co się stanie z pakietem zarządzania gospodarczego, co zrobimy ze stabilizacją euro. Właśnie stabilizacja strefy euro (filar gospodarczy) stanowić powinien pierwszy priorytet Prezydencji.

Drugim priorytetem, który Polska będzie musiała rozpocząć to rozpoczęcie prac nad wieloletnią perspektywą finansową, która stanowi finansową podstawę UE na następne siedem lat. Polska Prezydencja będzie tu miała olbrzymią rolę do odegrania. Parlament chciałby zaangażować się w ten proces i po drugie chcielibyśmy zmienić naturę finansowania Unii w przyszłości. Chcielibyśmy oprzeć finansowanie na własnych źródłach, gdzie obywatele swój wkład przekazują bezpośrednio do Unii Europejskiej.

Tak nie jest obecnie. Obywatele płacą podatki rządom krajowym, które przekazują następnie swój wkład do Unii Europejskiej.

Bardzo ważnym zadaniem dla Polski jest może nie całkowite przeprowadzenie, ale chociaż rozpoczęcie procesu, w którym wszyscy by uczestniczyli – Parlament Europejski, Komisja Europejska, rządy państw członkowskich oraz parlamenty krajowe. Mam nadzieję, że Polska Prezydencja zastosuje odpowiednie procedury, ponieważ jest ogromnie ważne doprowadzenie do kompromisu jak finansować Unię Europejską przez następne siedem lat, aby robić to lepiej niż w przeszłości.

Dzisiaj budżet tworzą składki wpłacane przez kraje członkowskie, co nie ma związku z europejskim interesem. Jak zmienić system finansowania na oparty bardziej na Unii – to bardzo ważne zadanie dla Polski.

Trzecia kwestia to wzmocnienie zewnętrznej roli Unii. Jeśli spojrzymy na rewolucje arabskie w Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie to oczywistym wydaje się, że musimy odegrać rolę pomagając tym ruchom. Co oznacza że potrzebujemy więcej odpowiedniej polityki zagranicznej i wspólnej obrony. I to moim zdaniem jest trzecim priorytetem.

Partnerstwo Wschodnie jest niezwykle ważne dla Polski – nie tylko z powodu granicznego położenia, ale także z powodu silnych powiązań historycznych oraz kulturowych. Czy myśli pan, że w przyszłości znajdzie się miejsce w Unii Europejskiej także dla Białorusi i Ukrainy?

Zawsze uważałem, że jest dla nich miejsce. Wystarczy spojrzeć na Ukrainę, pojechać do Kijowa czy Odessy, żeby zobaczyć, że są to europejskie miasta pod względem architektury, ducha, itd. Myślę, że oczywiście jest to Europa.

I musimy przemyśleć, jak z nimi postępować z wstępującymi Bałkanami, z Ukrainą. Mówimy teraz o Unii ponad 30 i prawie 40 krajów.

Jak to osiągnąć? Może powinniśmy pomyśleć o Europie dwóch prędkości – bardziej zintegrowanym rdzeniu (z udziałem Polski, ponieważ mam nadzieje, że Polska jak najszybciej dołączy do strefy euro – to duża gospodarka, której potrzebujemy w ramach tej strefy) oraz z innym krajami w ramach Unii, ale poza tym rdzeniem, co pozwoliłoby na ustabilizowanie regionu.

Musimy dostrzec ogromne znaczenie, jakie będzie mieć wprowadzenie krajów takich jak bałkańskie do Unii, co wpłynie na stabilizację sytuacji w tych krajach i doprowadzi do większej stabilności i pokoju. Ciągle wiele tysięcy europejskich żołnierzy stacjonuje w tym regionie. Natomiast znacznie lepiej byłoby doprowadzić do rozszerzenia niż kontynuować te misje.

Podobnie już się działo w przeszłości, w przypadku Portugalii, Hiszpanii czy Grecji, więc dlaczego nie może się stać również w przypadku Bałkanów.

Moim zdaniem wzmocnienie stabilności kontynentu europejskiego przez rozszerzenie Unii jest rzeczą dobrą, ale jednocześnie powinniśmy mieć odwagę pogłębiać integrację między krajami i jeśli byłoby to konieczne, iść naprzód w mniejszej grupie.

Ale z drugiej strony wielu Europejczyków obawia się Europy „dwóch prędkości”, która mogłaby zatrzymać integrację i w dalszej perspektywie ograniczyć Unię do czegoś na kształt Rady Europy.

Nie, ja nie bronię tej koncepcji, uważam tylko, że rozszerzenie Unii Europejskiej jest konieczne dla ustabilizowania sytuacji politycznej na kontynencie europejskim, nie może to się jednak stać przeciwko pogłębieniu integracji europejskiej. Taki rdzeń mógłby być przykładem dla innych państw członkowskich, w jakim kierunku należy iść. To kwestia integracji, a nie kwestia wykluczenia. Takie grupy mogłyby być wzorem dla innych państw.

Powrócę do mojego pierwszego pytania. Obecnie nie ma aktywnej partii liberalnej w Polsce, ani polskich posłów do Parlamentu Europejskiego. Może ma pan jakieś wskazówki, co należy zrobić, alby ożywić ruch liberalny w Polsce.

Przede wszystkim chciałbym zauważyć, że wiele liberalnych idei i liberalnych osób w dalszym ciągu funkcjonuje w ramach polskiej sceny politycznej. W przeszłości taką wyrazistą postacią był na pewno Geremek. Może to nie do końca dobre określenie, ale był on takim zwierzęciem politycznym, który mógł poprowadzić ruch europejski. Polscy liberałowie potrzebują właśnie charyzmatycznego przywódcy, który by przewodził ruchu wolnościowemu. To jest właśnie coś, czego szukamy i na co liczymy. Ale również jak obserwuje pewne pomysły Donalda Tuska, mam wrażenie, że on też jest liberałem. Oczywiście jego ugrupowanie działa w ramach Europejskiej Partii Ludowej, ale kiedy jako premierzy ze sobą rozmawialiśmy zauważyłem, że posiada on wszelkie cechy liberalnego polityka.

Rozmawiał dla Liberté! Tomasz Rados,

Zmierzch boga? :)

Najpierw wyborcy sprzeciwili mu się w wyborach samorządowych, a trzy tygodnie później powiedzieli „basta!” w ogólnokrajowym referendum. Kontrowersyjny polityk, którego jedni nienawidzą, a inni „jeszcze” kochają. Silvio Berlusconi po blisko dekadzie rządów wciąż elektryzuje opinię publiczną. I wciąż nie składa broni.

Nie jestem w stanie powiedzieć nie. Na szczęście jestem mężczyzną, nie kobietą – żartował jeszcze 12 lat temu Silvio Berlusconi, ówczesny szef opozycji, a dziś 74-letni premier Włoch zasiadający na ławie oskarżonych w czterech procesach jednocześnie: w sprawie nieprawidłowości przy zakupie filmów, za oszustwa podatkowe, przekupienie brytyjskiego adwokata i ten najważniejszy, o stosunki seksualne z nieletnią Marokanką. Nie przypuszczał wówczas, że jego słowa dziś mogą odbić się tak głośnym echem.

 

Od sprzedawcy do polityka

Przebieg kariery Berlusconiego mógłby stanowić tło zarówno dla produkcji dokumentalnych, jak i filmów rodem z Hollywood. Wywodzący się z klasy średniej Silvio (ojciec był bankierem, matka prowadziła dom) swoje pierwsze doświadczenia zawodowe zdobywał jeszcze w czasach studenckich, sprzedając odkurzacze i. śpiewając w nocnych klubach i na jachtach. Jednak w 1961 roku 25-letni wówczas Berlusconi ukończył z wyróżnieniem studia prawnicze na mediolańskim uniwersytecie, broniąc pracę z zakresu prawa reklamowego.

Pierwsze kroki w świecie wielkiego biznesu młody Silvio stawiał w pierwszej połowie lat 60, po opuszczeniu uczelnianych murów. Zakładając firmę budowlaną Edilnord, z powodzeniem zrealizował kilka projektów mieszkaniowych w Mediolanie. Zwieńczeniem jego sukcesów w tej branży było postawienie w latach 70. osiedla Milano 2, które mediolańczycy zwykli nazywać miastem w mieście. Za projekt liczący ponad 10 tys. mieszkań przedsiębiorca został wyróżniony branżową nagrodą. Do tego jednak młody Berlusconi był przyzwyczajony – za swoją pracę magisterską otrzymał 2 mln lirów od jednej z włoskich agencji reklamowych.

Te same lata 70 okazały się także przepustką do świata mediów. W 1976 roku we Włoszech zniesiono częściowo monopol telewizji publicznej i zezwolono prywatnym stacjom na nadawanie programów na szczeblu lokalnym. Zmiana prawa umożliwiła Berlusconiemu uruchomienie dwa lata później stacji Telemilano, która powstała na bazie dotychczasowej sieci kablowej na osiedlu Milano 2. W ciągu kolejnych kilku lat przedsiębiorca budowlany wyrastał na medialnego magnata. Dzięki założonej pod koniec lat 70. spółce Fininvest z jedną stacją w portfelu, już w 1984 roku Berlusconi zarządzał trzema kanałami lokalnymi: Canale 5 (dawne Telemilano), Italia 1 i Rete 4.

To jednak było wciąż za mało, bo przyszłemu premierowi marzyło się prawdziwe imperium medialne, konkurencyjne dla telewizji publicznej RAI, która mogła nadawać na cały kraj. Ponieważ jednak prawo nie zezwalało prywatnym nadawcom na emisję o zasięgu ogólnokrajowym, Berlusconi postanowił przepisy obejść. Upodobnił ofertę dla widzów w swoich stacjach lokalnych i w tym samym czasie nadawał te same programy. Część produkcji sprzedawał także mniejszym regionalnym nadawcom, pod warunkiem emisji o tej samej porze. W efekcie aspirujący do miana magnata medialnego biznesmen emitował jednolity program na znacznym terytorium Włoch. Sprawą co prawda zajęła się włoska prokuratura, ale dzięki poparciu ówczesnego premiera Bettino Craxiego zarzuty zostały oddalone. Natomiast uchwalone w 1990 roku nowe prawo medialne umożliwiło emisję ogólnokrajową także nadawcom prywatnym, co definitywnie zażegnało kwestię sporną.

„Silvio wyszedł z ekranu”

Włosi pokochali telewizję Berlusconiego, która różniła się od dość ubogiej oferty telewizji publicznej, nazywanej w kraju „Tv dello Stato”. Doświadczony biznesmen inwestował w zagraniczne produkcje, głównie amerykańskie. Lata 80. medioznawcy określają wręcz amerykanizacją włoskiej telewizji i umasowieniem taniej rozrywki, za którą stał Berlusconi. Pojawiły się zagraniczne formaty, głównie zza oceanu, ale też popularne seriale, takie jak Dynastia i Dallas, czy w końcu telenowele z Ameryki Południowej i japońskie kreskówki. To on także zapoczątkował we włoskiej telewizji kariery tzw. veline, młodych dziewcząt tańczących w kusych ubraniach przed kamerami studyjnymi.

Dziś szef rządu szczyci się, że w latach 80. zniósł monopol publicznego nadawcy, ale zapomina, że stworzył nowy, w sektorze stacji prywatnych. Od ponad 20 lat udziały w rynku oglądalności dzielą między sobą dwa koncerny telewizyjne: publiczny RAI, do którego należy blisko 42 proc. rynku, i komercyjny Mediaset (kontrolowany przez Fininvest) z udziałami na poziomie ponad 38 proc. Pozostałe stacje mają z tego tortu po zaledwie kilka procent.

Z tak dużym poparciem medialnym (w latach 90. Mediaset kontrolował prawie 45 proc. rynku) sukces Berlusconiego w świecie polityki miał być tylko formalnością. Po skandalach korupcyjnych z udziałem prominentnych polityków i przeprowadzonej przez wymiar sprawiedliwości akcji „czyste ręce” w pierwszej połowie lat 90., pogrążone w kryzysie politycznym Włochy wyczekiwały zmiany. Zmiany, którą Umberto Eco tłumaczył w następujący sposób: tam, gdzie demokracja przeżywa kryzys, władza trafia w ręce tych, którzy kontrolują media.

Kontrolując trzy największe stacje prywatne w kraju, Silvio Berlusconi zarejestrował w 1994 roku partię polityczną pod nazwą stadionowego okrzyku „Forza Italia” (Naprzód Włochy), by jeszcze w tym samym roku wygrać wybory i zostać pierwszym premierem, który – dosłownie i w przenośni – wyszedł z telewizora. Stawiający pierwsze kroki w polityce Berlusconi sprawiał wrażenie nowicjusza, który wyszedł do ludzi i stanął w tłumie, identyfikując się ze wszystkimi razem i z każdym z osobna. Sprawiał wrażenie człowieka z sąsiedztwa, który też czeka na zmiany i który miał te zmiany zapewnić. Nieoficjalnie jednak mówi się, że Berlusconi musiał wejść do polityki, w przeciwnym razie także i jego osoba mogłaby znaleźć się w centrum zainteresowania włoskiej prokuratury walczącej z korupcją.

Jak się jednak wkrótce okazało, pierwsza kadencja szefa rządu, zwanego także il Cavaliere (nazwa pochodzi od nagrody, którą w 1991 roku Berlusconi został odznaczony, Il Cavaliere del Lavoro – Rycerz Pracy) była najkrótszą. Politycy, intelektualiści, uczeni, a także dziennikarze rozpoczęli wielką debatę skierowaną przeciwko prywatnej telewizji, którą nowy szef rządu wykorzystał do celów politycznych. Berlusconi stanął w ogniu krytyki i po 7 miesiącach urzędowania podał się do dymisji. Sformowany na nowo rząd przedstawił projekt prawa ograniczając wykorzystywanie stacji telewizyjnych w kampaniach wyborczych, jednak nie został on zaakceptowany przez parlament.

Dekada berlusconizacji

Ponowną szansę zrealizowania swoich ambicji politycznych Berlusconi zyskał u progu nowego tysiąclecia, wygrywając wybory w 2001 roku. Ponownie przy wykorzystaniu stacji Mediasetu, ale też na fali krytyki centrolewicowego rządu. Tym samym Włochy znalazły się w epoce berlusconizacji życia społecznego i politycznego. Sprzedawca odkurzaczy sprzed ponad 40 lat rządził 60-milionowym krajem i była to władza niczym nieograniczona. Berlusconi miał większość w parlamencie, poparcie społeczeństwa i co najważniejsze, główne stacje telewizyjne. Kanały prywatne kontrolowane przez jego rodzinę (sam Berlusconi nie mógł posiadać udziałów w koncernie ze względu na zajmowane stanowisko) zapewniały mu wizerunek prawego przywódcy, człowieka sukcesu i przykładnego ojca i męża. Włosi byli gotowi wybaczyć mu nawet przygodne romanse. W końcu to Włoch niczym nie różniący się od pozostałych mieszkańców półwyspu. A ci byli mu gotowi wybaczyć wszystko, także oskarżenia o przestępstwa podatkowe. Skoro wielu Włochów unika płacenia podatków, to dlaczego ma je płacić Berlusconi – tłumaczyli jego zwolennicy.

Jednak z upływem kolejnych lat panowania centroprawicowego rządu il Cavaliere, liczba jego zwolenników malała. Z obiecanego cudu gospodarczego ostało się niewiele, a Włosi bardzo odczuli wzrost cen po zastąpieniu lira w 2002 roku walutą euro. Nasilała się także krytyka ze strony Komisji Europejskiej odnosząca się do prawa medialnego obowiązującego wówczas we Włoszech. Trwający w sektorze telewizyjnym duopol był nie do zaakceptowania przez unijny organ. W efekcie w 2004 roku rząd Berlusconiego uchwalił nową ustawę medialną, tzw. legge Gasparri (prawo Gasparriego, nazwa pochodzi od nazwiska autora ustawy), która de facto zalegalizowała medialny duopol, gwarantujący silną pozycję telewizji komercyjnej.

Kiedy zatem w 2006 roku Berlusconi stanął ponownie do walki o fotel premiera, czekało go zadanie o wiele trudniejsze niż przed pięcioma laty. To była jedna z najbardziej zaciętych kampanii wyborczych w ostatnich latach, a głównymi rozgrywającymi był sam Berlusconi i przywódca centrolewicy, Romano Prodi. Sondaże wyborcze nie wskazywały jednoznacznego zwycięzcy, bo oba bloki miały poparcie na zbliżonym poziomie. Jednak to Berlusconiego spotkało wielkie rozczarowanie. Na tyle duże, że w pierwszych dniach po ogłoszeniu wyników, nie chciał ich uznać, domagając się ponownego przeliczenia głosów. W jednym ze swoich wystąpień publicznych powiedział: Mam zbyt wiele szacunku dla inteligencji Włochów, by uwierzyć w to, że jest wśród nich tylu fiutów, którzy mogliby głosować przeciwko własnym interesom. Po kilku dniach w największych miastach Włoch wyborcy Prodiego wyszli na ulice w koszulkach z napisem: jestem fiutem.

Sformowana przez centrolewicę szeroka koalicja nie zdołała jednak utrzymać władzy przez całą kadencję i już w 2008 roku rozpisano nowe wybory parlamentarne. Ponieważ ostatnie dwa lata pokazały niemożność ugrupowania Prodiego w rządzeniu krajem, do Palazzo Chigi, oficjalnej siedziby premiera Włoch, po raz trzeci wrócił il Cavaliere. Rozbicie panujące na lewicy po rządach w latach 2006 – 2008 umocniło władzę Berlusconiego. O notowaniach jego ugrupowania politycznego decydowała zatem nie siła politycznych konkurentów, ale sama jego działalność.

Jako premier Berlusconi skutecznie walczy także z konkurencją w świecie biznesu. Włoski sektor telewizyjny jest jednym z najbardziej hermetycznych w Unii Europejskiej, a z rozwojem swojej platformy satelitarnej ma problemy sam Rupert Murdoch, światowy potentat medialny, który od 2003 roku prowadzi we Włoszech koncern Sky Italia. Najpierw Berlusconi opodatkował specjalne dekodery do odbioru telewizji satelitarnej, a później stworzył konkurencyjną platformę Mediasetu i RAI, wycofując w tym samym czasie kanały tematyczne publicznego nadawcy z oferty Sky Italia. Warto w tym miejscu dodać, że zanim Murdoch rozpoczął działalność na włoskim rynku, obaj panowie żyli w głębokiej przyjaźni, a ich spotkania na jachtach przeszły do historii.

Czerwona kartka dla rządu

Wydawać by się mogło, że po wygranych wyborach w 2008 roku Berlusconi mógłby zaprowadzić rządy absolutne. Na scenie politycznej nie ma równie charyzmatycznego przywódcy, który mógłby mu zagrozić, a za sobą ma trzy największe stacje komercyjne i wpływ na trzy stacje telewizji publicznej. W społeczeństwie, dla którego telewizja jest głównym źródłem informacji, można mówić o mediokracji w pełnym wymiarze. W „Dialektyce Oświecenia” Adorno i Horkheimera możemy przeczytać, że środki masowego przekazu czyniąc z polityki i kultury towar, nie służą żadnemu oświecaniu, ale produkcji irracjonalnych mitów. Mitów, w które Włosi chcieli wierzyć i których Berlusconi chciał im dostarczać. Tylko w 2010 roku w okresie od stycznia do sierpnia w głównych serwisach informacyjnych RAI koalicji rządzącej poświęcono 130 godzin przy 41 przypadających na opozycję. Z kolei w stacjach Mediasetu ponad 87 godzin mówiono o rządzie, podczas gdy zaledwie 14 godzin przeznaczono dla partii opozycyjnych. Powyższe dane wskazują jednoznacznie na wpływ Berlusconiego, szczególnie że przypadają na okres jeszcze przed głosowaniem o wotum nieufności dla rządu i przed skandalami obyczajowymi z udziałem nieletnich dziewcząt.

Ale cierpliwość wyborców także ma swoje granice. Wyraz temu dali w tegorocznych majowych wyborach samorządowych, które ugrupowanie Berlusconiego przegrało z kretesem. Burmistrzowie z centroprawicy pożegnali się ze swoimi stanowiskami, a w większości dużych miast wygrali kandydaci centrolewicy. Symbolem upadku władzy Berlusconiego jest Mediolan, dotychczasowy bastion il Cavaliere. Tu także wygrała kandydatka centrolewicy. Co więcej, kiedy po pierwszej turze wyborów Silvio Berlusconi pojawił się w najważniejszych dziennikach telewizyjnych, zarówno w telewizji publicznej, jak i prywatnej, Włosi zmienili kanały. Według gazety „l’Unita”, dziennikowi telewizyjnemu Tg1 spadła oglądalność o ponad 580 tys., a Tg2 o prawie 190 tys. Jedynym serwisem, który notował tego dnia wzrost, był Tg3, gdzie przemówienia premiera nie wyemitowano.

Te wyniki to przede wszystkim efekt ostatnich skandali obyczajowych z udziałem premiera Berlusconiego i Marokanki Ruby, nazywanej przez media Ruby Rubacuori, czyli Ruby Uwodzicielka. Wystawiane na wiele prób włoskie społeczeństwo w końcu powiedziało basta! Na niezadowolenie wyborców nałożyły się także złe nastroje ekonomiczne: wzrost cen i stopy bezrobocia. Sam Berlusconi problemu jednak stara się nie dostrzegać, a za porażkę wyborczą oskarża dziennikarza Michele Santoro, który w drugim kanale telewizji publicznej prowadzi program Annozero, jeden z niewielu nastawionych opozycyjnie do kontrowersyjnego premiera. Według niego to prowadzona przez dziennikarza kampania wymierzona przeciwko rządowi spowodowała przegraną w wyborach. Santoro bowiem wiele miejsca poświęcił analizie polityki Berlusconiego i sprawie przyjęć w willach premiera, znanych na świecie jako bunga bunga. Annozero to także jeden z niewielu programów, do których Berlusconi nie dzwonił w trakcie emisji, by wyrazić swoją opinię na tematy aktualnie poruszane w telewizyjnym studiu. Taką praktykę bowiem premier stosował często w przypadku innych magazynów publicystycznych.

Dziś jednak Annozero przechodzi do historii stacji Rai 2. Kilka dni po wyborach samorządowych Michele Santoro oznajmił, że musi odejść z Via Manzini (odpowiednik polskiej ul. Woronicza) i prawdopodobnie przeniesie swój program do prywatnej stacji La7, należącej do niezależnego od Berlusconiego koncernu. Tym samym poniesiona przez centroprawicę porażka wyborcza została rozliczona, a il Cavaliere przypomina, kto sprawuje władzę w słonecznej Italii. Jeszcze sprawuje, bo na początku czerwca wyborcy kolejny raz dali Berlusconiemu czerwoną kartkę, tym razem w ogólnokrajowym referendum, które środowisko premiera otwarcie zbojkotowało, uważając je za zbędne – sam Berlusconi dwa dni referendalne spędził nad morzem. W czasie, gdy premier się opalał, Włosi odpowiadali na pytania o prywatyzację usług publicznych (wodociągi, transport), wysokość taryf za dostawę wody, planowany powrót do produkcji energii nuklearnej i o wzbudzającą najwięcej kontrowersji ustawę, która umożliwia premierowi i radzie ministrów usprawiedliwienie przed sądem nieobecności na procesie karnym z powodu obowiązków rządowych. Referendum miało charakter uchylający przyjęte normy, więc by sprzeciwić się rządowym zmianom, należało odpowiedzieć „tak”. Do tego też namawiała opozycja, lansując w mediach hasło „4 razy tak!”. Mimo rządowego bojkotu, frekwencja przekroczyła kworum, co oznacza, że wyniki są wiążące, a sam premier musi ponownie przełknąć gorzką pigułkę.

Jeździec na białym rumaku

74-letniemu dziś Berlusconiemu do końca kadencji pozostały dwa lata. I wiele wskazuje na to, że wykorzysta ten czas jak najlepiej. W marcu tego roku rząd uchwalił nowe prawo, które po roku 2012 umożliwi właścicielom stacji telewizyjnych o zasięgu krajowym inwestowanie w sektor prasy codziennej. W praktyce oznacza to, że Mediaset będzie mógł przejąć największy we Włoszech dziennik, „Corriere della Sera”. W opinii medioznawców zaburzy to pluralizm w sektorze prasowym, dotychczas zrównoważonym pod kątem nacisków politycznych. W podobnym tonie wypowiada się Cesare Romiti, honorowy prezes RCS Media Group, wydawcy Corriere della Sera, podkreślając, że pogorszy się system wolności gwarantowany przez włoskie gazety.

Ale najbliższe dwa lata to ostatnie, w których Berlusconi stoi na czele rządu. Przed kilkoma miesiącami il Cavaliere zapowiedział, że nie będzie ubiegać się o reelekcję. To jednak nie przeszkadza mu w namaszczeniu swojego następcy, obecnego ministra sprawiedliwości, Angelino Alfano. W kolejce do objęcia tronu czekają także dzieci Berlusconiego. Włoska prasa spekuluje, że w ślady ojca mógłby iść jego syn, Pier Silvio Berlusconi. Bez względu jednak na to, kto stanie na czele centroprawicy, jej wygrana w kontekście toczących się procesów leży w interesie il Cavaliere. Tylko poparcie polityczne i majątek, jaki zgromadził od opuszczenia uniwersyteckich murów w 1961 roku, mogą mu zapewnić spokojną emeryturę. Jednak w świetle wyników ostatnich wyborów samorządowych we Włoszech, centroprawica Berlusconiego nie może być pewna zwycięstwa. Bo dziś il Cavaliere nie jest już synonimem Rycerza Pracy. Dziś u większości Włochów raczej wzbudza litość, aniżeli podziw.

Arabska wiosna ludów: wyzwanie dla UE i Polski* :)

Arabska wiosna ludów spowodowała w polityce sąsiedztwa UE wobec Południa zmianę paradygmatu z stabilizacyjnego na demokratyczny. Niestety istnieje poważne zagrożenie, że zmiana ta w dużym stopniu pozostanie na papierze, gdyż słaba kondycja Europy (kryzys gospodarczy, wzrost ksenofobii i nastrojów anty-imigranckich, silne lobby rolnicze) nie sprzyja koniecznemu zdecydowanemu otwarciu na Południe. Przebudzenie świata arabskiego ma wielkie znaczenie nie tylko dla Europy, także dla Polski. Naszym strategicznym priorytetem powinno być stworzenie własnej polityki wobec krajów muzułmańskich.

O jeden most za daleko?

Jaśminowa rewolucja w Tunezji wyzwoliła proces, który doprowadził do bankructwa dotychczasowej polityki Unii Europejskiej wobec Południa opartej na zasadzie „po pierwsze stabilizacja”. Poparcie UE dla stabilizacji w świecie arabskim było ściśle związane z lękiem przed wolnością czyli jego ewentualną demokratyzacją postrzeganą przede wszystkim, jako potencjalne zagrożenie. Wolne wybory miałyby doprowadzić do władzy antyzachodnich islamistów uważanych za niemal jednolitą masę radykałów. Rewolucja w Tunezji unaoczniła jednak, że stabilizacja na południu jest pozorna i na dłuższą metę nie do utrzymania. Co więcej niesłuszne jest jej przeciwstawienie demokratyzacji. W rzeczywistości ta ostatnia jest niezbędnym warunkiem stabilizacji. Najważniejszą lekcją płynącą z ostatnich wydarzeń jest bowiem bankructwo autorytarnej modernizacji w świecie arabskim. Pomimo pewnych sukcesów długoterminowo jest ona jednak nieskuteczna, nie rozwiązując strukturalnych problemów państw arabskich. Co więcej, może ona przynieść skutki odwrotne od zamierzonych. Autorytarne reżimy niszczą bowiem opozycję niezakorzenioną w islamie, radykalizują islamistów oraz pogłębiają frustrację niezadowolonych mas społecznych. Bezdyskusyjnie poszerzenie zakresu wolności wzmocni legitymizację władz, stworzy wentyl bezpieczeństwa dla niezadowolenia społecznego i rozmiękczy radykałów włączając ich w proces polityczny. Warto jednak pamiętać, że diabeł tkwi w szczegółach. Strach Europy przed zawłaszczeniem demokracji przez radykalnych, totalitarnych islamistów nie jest zupełnie bezpodstawny. Dlatego kluczowe znaczenie dla powodzenia demokratyzacji ma równoczesne stworzenie dla niej sprzyjających warunków społecznych, gospodarczych i politycznych, czyli upraszczając skuteczna modernizacja. Ta agenda łącząca demokratyzację z modernizacją powinna uwzględniać specyfikę świata islamu oraz każdego kraju arabskiego. Bez takiej agendy zakorzenienie jakiejś formy demokracji w świecie arabskim będzie niezwykle trudne. Oczywiście UE stoi przed jednym podstawowym wyzwaniem znalezienia „kija i marchewki”, który mogłaby stymulować reformy w krajach arabskich. Dotychczas zdecydowanie najbardziej skutecznym narzędziem UE był proces akcesyjny, który nie wchodzi w grę w przypadku południowego sąsiedztwa. Najważniejszym przejawem zmiany podejścia UE do południowego sąsiedztwa jest komunikat Komisji Europejskiej „Nowa odpowiedź na zmieniające się sąsiedztwo” zaprezentowany 25 maja. Zaprezentowana nowa strategia zakłada w dużym stopniu przeniesienie na Południe modelu Partnerstwa Wschodniego. Fundamentem polityki unijnej wobec całego sąsiedztwa ma być zasada politycznej warunkowości uzależniającą skalę współpracy z sąsiadami od ich dokonań reformatorskich (more for more – więcej za więcej). Wyraźny akcent został położony na potrzebę wspierania przez UE społeczeństwa obywatelskiego oraz wolności mediów w państwach sąsiedztwa. Komisja zaproponowała utworzenie Europejskiego Funduszu na rzecz Demokracji oraz instrumentu wsparcia dla społeczeństwa obywatelskiego – Civil Society Facility. Unia zapowiada też większy udział w rozwiązywaniu konfliktów w sąsiedztwie. W wymiarze gospodarczym Komisja zaproponowała nagradzanie prymusów reform poprzez wprowadzenie w życie zasady 3 razy M (more money, more market access, more mobility, czyli więcej pomocy rozwojowej, więcej dostępu do rynku europejskiego, więcej mobilności czytaj liberalizacja systemu wizowego). Nowa odpowiedź jest z pewnością wyraźnym krokiem do przodu nie oznacza jednak radykalnego przewartościowania europejskiego podejścia do południowego sąsiedztwa. Na przykład wzrost nakładów finansowych przewidziany przez Komisję jest niewystarczający w porównaniu z potrzebami krajów Południa. Kopernikańskim przełomem byłoby zaproponowanie stworzenia w długim terminie utworzenia Śródziemnomorskiego Obszaru Gospodarczego, czyli odpowiednika Europejskiego Obszaru Gospodarczego (EEA), który obejmuje UE, Norwegię, Islandię i Lichtenstein. EEA opiera się na czterech wolnościach unijnych: ruch dóbr, osób, usług i kapitału. Trzy wymienione państwa są częścią unijnego wspólnego rynku. Przyjęły dużą część europejskiego prawodawstwa. Członkostwo w tego typu obszarze stworzonym dla Morza Śródziemnego z pewnością byłoby atrakcyjną marchewką dla krajów Południa i mogłyby w dużym stopniu odegrać rolę podobną jak perspektywa członkostwa w Europie Środkowej, gdyż kraje arabskie nie są zainteresowane akcesją. Niestety nawet realizacja znacznie mniej ambitnej agendy „Nowej odpowiedzi” stoi pod dużym znakiem zapytania ze względu na nieprzygotowanie Europy do wyzwań przed jakimi stanęła. Kryzys gospodarczy i rosnące wraz z nim bezrobocie wzmocniły introwertyczny charakter Europy. Cięcia budżetowe poważnie utrudniają zwiększenie nakładów na pomoc rozwojową. Histeryczna reakcja na 25 tys. imigrantów tunezyjskich, którzy przybyli na wyspę Lampedusę jaskrawo unaocznia jak silne są nastroje antyimigranckie w UE. Partie antyimigranckie i anty-islamskie osiągają rekordowe poparcie w niektórych krajach (15-25%). Politycy prawicowi głównego nurtu starają się być „bardziej papiescy od papieża” przejmując częściowo retorykę radykałów W niektórych krajach (Holandia, Dania) rządy już od kilku lat zależą od głosów skrajnej prawicy, wkrótce mogą do nich dołączyć kolejne. Kryzys gospodarczy bardzo boleśnie uderzył w Portugalię, Hiszpanię, Włochy i Grecję, czyli kraje, gdzie lobby rolnicze od lat blokuje otwarcie rynków dla produktów rolniczych z krajów Południa. Ich gotowość do zmiany stanowiska w tej kwestii jest mniejsza niż kiedykolwiek.

Za wolność waszą i naszą

Polska ma ambiwalentny stosunek do arabskiej wiosny. Z jednej strony niebezpodstawnie obawia się, że problemy Południa zdominują politykę Unii – kosztem ważnych dla nas spraw Wschodu. Z drugiej strony konieczność połączenia demokratyzacji z modernizacją oraz poszukiwanie przez arabskich reformatorów źródeł inspiracji stwarzają wielką szansę dla Polski, która może się pochwalić udaną niedawną transformacją polityczną i ekonomiczną. Takiego „know-how” nie mają państwa zachodniej Europy. Przykładem docenienia naszego potencjału może być ostatnia wizyta Baracka Obamy w Polsce, podczas której prezydent USA podkreślił konieczność podzielenia się przez Polskę swoimi doświadczeniami ze światem arabskim. Jednak, kluczowe znaczenie dla sukcesu zaangażowania Polski na Południu będzie miała jego skala, która będzie zależeć od uświadomienia sobie nad Wisłą jak ważny jest ten region dla polskich interesów narodowych. Po jaśminowej rewolucji Polska pod hasłem wsparcia polityki dzielenia się naszym doświadczeniami z arabskimi reformatorami zaktywizowała się w południowym sąsiedztwie na niespotykaną dotąd skalę. Skupiliśmy się przede wszystkim na Tunezji, którą odwiedziły lub wkrótce odwiedzą liczne polskie delegacje (wizyta zespołu NGO i MSZ, Lech Wałęsa, Bogdan Borusewicz, Aleksander Kwaśniewski, Radosław Sikorski). MSZ we współpracy z NGOsami finalizuje prace nad projektami, które mają zostać zrealizowane na poziomie lokalnym w Tunezji. Warto także pamiętać, że minister Sikorski był pierwszym szef MSZ kraju unijnego, który odwiedził Benghazi. Polska weszła także w skład Grupy kontaktowej ds. Libii. Na mocy porozumienia z Katarem, najważniejsza arabska telewizja Al-Dżazira ma nakręcić serial dokumentalny w języku arabskim i angielskim na temat polskiej transformacji. Polska była pomysłodawcą utworzenia przez UE Europejskiego Funduszu dla Demokracji. Warszawa może być szczególnie dumna, że propozycja reformy polityki sąsiedztwa, szczególnie południowego przedstawiona przez Komisję za wzór traktuje Partnerstwo Wschodnie, stworzone przez Polskę i Szwecję. Aktywność Polski w świecie arabskim wymaga jednak od nas dokonania audytu naszych słabych i mocnych punktów, a szczególnie odpowiedzenia na fundamentalne pytanie: jakie znaczenie dla Polski ma Południe? Czy jesteśmy tam tylko altruistycznie czy też mamy istotne interesy w tej części świata? Bezdyskusyjnie Wschód będzie dla Polski zawsze ważniejszy niż Południe. Jednak, musimy przyznać, że ten ostatni kierunek jest w Polsce niedoceniany.

Południe: miękkie podbrzusze Europy

Polska jako kraj, który chce zostać jednym z głównych graczy europejskich, musi myśleć w kategoriach całej Unii. A dla Unii – czy nam się to podoba czy nie – ważniejszy jest basen Morza Śródziemnego niż Wschód. Po pierwsze – z powodów demograficznych i gospodarczych. Według danych ONZ ludność Bliskiego Wschodu, Afryki Północnej i Turcji już teraz liczy 460 mln, w roku 2050 dojdzie do 700 mln. Około roku 2040 sam Egipt będzie miał więcej mieszkańców niż Rosja. Według prognoz Goldman Sachs i PricewaterhouseCoopers średnie tempo wzrostu gospodarczego Egiptu w latach 2010-2050 wyniesie ponad 7 proc., natomiast Rosji i Ukrainy – 3-4 proc. Siła nabywcza Turcji będzie prawdopodobnie około 2050 r. nieznacznie mniejsza od rosyjskiej czy niemieckiej. Po drugie – z powodów politycznych. By zyskać pozycję globalnego gracza, Europa musi ustabilizować swoje sąsiedztwo, a Południe stwarza znacznie poważniejsze problemy niż Wschód. Dla Polski, która stawia na europejską politykę obronną i bezpieczeństwo energetyczne Unii, kraje MENA (Middle East and North Africa) mają ogromne znaczenie. Europa myśli o wykorzystaniu na wielką skalę energii solarnej z Afryki Północnej. Polska chce zmniejszać swą zależność od gazu rosyjskiego, a alternatywą może być gaz z Bliskiego Wschodu. Nie można też ignorować procesów w samej Unii – w najbliższych dekadach zorientowane na Rosję Niemcy prawdopodobnie stracą pozycję najludniejszego kraju UE. Bardzo zmniejszy się też liczba mieszkańców nowych państw Unii, czyli tych najbardziej zainteresowanych wschodnim sąsiedztwem. Natomiast w państwach szczególnie zainteresowanych światem islamu – we Francji, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii – przybywać będzie mieszkańców, a będą to muzułmanie. We Francji za kilka dekad będą oni stanowili ponad 20 proc. mieszkańców. Te procesy dotyczą też Polski – do roku 2050 nasza populacja ma skurczyć się o sześć milionów. Społeczeństwo stanie się znacznie starsze, ubędzie rąk do pracy. Nawet bardzo dobra polityka prorodzinna, gospodarcza i społeczna nie rozwiąże wywołanych tym problemów. Będziemy musieli postawić na imigrantów. Za swoje tradycyjne zaplecze migracyjne uważamy dziś Ukrainę czy Białoruś, ale prognozy demograficzne tych krajów są gorsze od naszych. Musimy się przygotować na to, że – czy nam się to podoba czy nie – znaczna część nowych obywateli Polski może być muzułmanami. Problem Południa nie ogranicza się do basenu Morza Śródziemnego. Europa musi nań patrzeć w kontekście relacji ze światem islamu, szczególnie Wielkim Bliskim Wschodem rozciągającym się od Hiszpanii po Chiny i Indie. Także na Wschodzie w przyszłości będzie coraz więcej Południa, czyli islamu – na Krymie, w Gruzji i w Rosji oraz Azji Centralnej. Już dzisiaj blisko 15 proc. mieszkańców Rosji to muzułmanie, za kilka dekad będzie ich 30 proc. Największy przyrost nastąpi na Kaukazie Północnym, który jest rosyjską piętą achillesową. Dynamiczna demograficznie i ekonomicznie Turcja już dzisiaj ma znaczne wpływy na obszarze postsowieckim. W przyszłości stanie się znacznie silniejsza, podczas gdy Rosja będzie słabnąć. Kolejnym „wyłaniającym” się muzułmańskim mocarstwem regionalnym działającym na obszarze postsowieckim może być Iran, szczególnie, jeśli nastąpi liberalizacja jego systemu politycznego. Jego olbrzymie zasoby gazu mogą stać się – z perspektywy Polski – podstawową alternatywą dla gazu rosyjskiego.

Mocne i słabe strony Polski

Polska nie ma bagażu kolonialnego oraz tradycji długotrwałej konfrontacji z muzułmanami. Co więcej, w ostatnich latach ze względu na naszą minimalną obecność w regionie nie skompromitowaliśmy się kordialnymi relacjami z miejscowymi dyktatorami. Polska przez cztery wieki graniczyła z Imperium Osmańskim, lecz tylko przez ćwierćwiecze z przerwami toczyła z nim wojny, znacznie mniej krwawe niż inne ówczesne konflikty. Francja lubi podkreślać, że jako pierwsza podpisała w 1535 r. bezprecedensowy układ o przyjaźni z Turkami osmańskimi, ale Polska zrobiła to dwa lata wcześniej. Związki z islamem bardzo wyraźnie widać w sarmatyzmie – oryginalnym i wyjątkowym nurcie kultury polskiej. Polska ma unikalną w Europie tradycję nieprzerwanej koegzystencji z mniejszością muzułmańską, czyli żyjącą u nas od wieków społecznością tatarską. Hiszpania powołuje się na Al-Andalus, dziedzictwo rządów muzułmańskich z lat 711-1492. Zostało ono utopione w morzu krwi przez arcykatolickich królów hiszpańskich, ale Hiszpania uważa, że mimo to może dziś odgrywać rolę szczególnego partnera Turcji w ramach Sojuszu Cywilizacji, forum dialogu stworzonego przez ONZ. Czy to miejsce nie należy się Polsce? Polacy odegrali także ważną rolę w modernizacji ludów tureckich (Tatarzy, Turcy, Azerowie) w XIX i na początku XX wieku, nierzadko po przejściu na islam. Kolejną mocną stroną Polski jest – paradoksalnie – dziedzictwo komunizmu. Przy wszystkich poważnych różnicach kulturowych można znaleźć istotne podobieństwa doświadczeń historycznych między Polską i licznymi krajami muzułmańskimi, rządzonymi przez sowieckie lub prokomunistyczne reżimy (autorytaryzm, rola wojska, sterowana gospodarka). Szczególnie ważnym wkładem Polski w demokratyzację świata muzułmańskiego mogą być idee odrzucenia przemocy przez opozycję demokratyczną i koncepcja okrągłego stołu, czyli ewolucyjnej transformacji opartej na dialogu i włączeniu w życie polityczne dawnych wrogów. Kluczowe znaczenie „Solidarności” w polskiej rewolucji również jest naszym atutem – np. w Tunezji związki zawodowe odegrały istotną rolę w obaleniu reżimu Ben Aliego. Nasze doświadczenia z tworzeniem wolnych mediów i organizacji pozarządowych na początku lat 90. mogą być inspirujące dla Arabów. Wiele państw muzułmańskich potrzebuje nie tylko demokracji, ale także radykalnych reform ekonomicznych. Arabscy liderzy powinni przestudiować narodziny kapitalizmu w erze Balcerowicza, który korzystał z doświadczeń innych, często teoretycznie egzotycznych krajów (Chile). Przydatne może być doświadczenie polskich NGO-sów we wspieraniu transformacji w krajach postsowieckich. Last but not least, rola Kościoła katolickiego w czasie polskiej transformacji także może być interesującym tematem dla społeczeństw muzułmańskich, które muszą zdefiniować miejsce religii w nowym porządku politycznym. Polski Kościół mocno obecny w basenie śródziemnomorskim, kojarzony z Janem Pawłem II lubianym przez muzułmanów m.in. za promocję idei pokrewieństwa religii Abrahama, jest bezdyskusyjnie ciekawym partnerem do dialogu dla umiarkowanych muzułmanów. Temu dialogowi sprzyjałby także większy w porównaniu z Europą Zachodnią konserwatyzm i religijność społeczeństwa polskiego, które powodują, że Polacy są bardziej tolerancyjni dla obecności symboli religijnych w przestrzeni publicznej (np. noszenia chust przez studentki) niż Francuzi, czy bardziej podobni w kwestiach światopoglądowych (homoseksualizm, aborcja, eutanazja) do wielu muzułmanów niż do Szwedów. Dla modernizacji i demokratyzacji krajów arabskich istotną kwestią będzie kształt relacji Turcji z UE oraz sytuacja wewnętrzna w tej pierwszej. Turcja jest bowiem obecnie bardzo popularna w świecie arabskim i uważana za źródło inspiracji jako w miarę udane małżeństwo islamu, demokracji (choć z defektami) i wolnego rynku. W tej sytuacji bardzo dobre relacje polsko-tureckie, które uległy intensyfikacji w ostatnim okresie mogą okazać się kolejnym atutem Polski.

W świecie islamu reprezentują nas dziś niemal wyłącznie żołnierze i turyści. Często jeździmy do Egiptu, Tunezji. Niemal wszystkie nasze misje wojskowe po 1989 r. trafiły do krajów zamieszkanych przez muzułmanów. Ale wiedza nawet wykształconego Polaka na temat islamu jest zwykle mniejsza niż mieszkańca Zachodu. Nasze uprzedzenia względem muzułmanów, szczególnie względem Arabów, są większe niż w niektórych krajach zachodnich. Jakość polskiej arabistyki czy turkologii także pozostawia wiele do życzenia. Nasze związki ekonomiczne ze światem islamu są słabe, zaś z krajami południowego sąsiedztwa minimalne. Nasza aktywność polityczna w regionie Morza Śródziemnego do niedawna była bardzo ograniczona. Jeśli Polska chce zaistnieć na Południu musi dostrzec słabości swojego zaangażowania na Wschodzie (niewielka pomoc rozwojowa, niewystarczająca liczba stypendiów, ograniczone polskie inwestycje i wymiana handlowa). Naszą najważniejszą słabością jest rozdźwięk między naszą modernizacyjną i demokratyczną retoryką a praktycznymi działaniami. Polska pomoc rozwojowa wynosi jedynie 0.08% naszego PKB. W latach 2007-2009 jej głównym odbiorcą były Chiny, które otrzymały więcej pieniędzy niż w kraje Partnerstwa razem wzięte. Polska pomoc rozwojowa jest proporcjonalnie prawie cztery razy mniejsza niż Portugalii, nieznacznie od nas bogatszej. Udział studentów zagranicznych w ramach społeczności studenckiej w Polsce jest minimalny, najniższy w Unii. Studiuje u nas jedynie 300 studentów z Bliskiego Wschodu – ponad 25 razy mniej niż na Ukrainie. Problemem Polski jest zrównoważenie podejścia do Izraela. Zawsze będzie nas łączyć z nim wyjątkowa wspólnota historii oraz demokracji. Jednak prawdziwa przyjaźń nie powinna opierać się na bezkrytycznej afirmacji. Trudno za taką nie uznać lutowej wizyty rządu polskiego w Izraelu, podczas której określiliśmy siebie jako kraj filosemicki. Nie mieliśmy jakichkolwiek zastrzeżeń do polityki mocno prawicowego rządu izraelskiego wobec Palestyny. A przecież Hillary Clinton uznała ją niedawno za zagrożenie dla przyszłości Izraela i stabilności regionu.

Polska z pewnością nie zastąpi Francji jako głównego gracza UE w Afryce Północnej. Jednak, możemy znaleźć swoją niszę wykorzystując nasze mocne punkty i przezwyciężając nasze słabości. Nie można być mistrzem w każdej dyscyplinie, szczególnie przy średnim potencjale. Dlatego rezygnacja przez Polskę z zaangażowania w całym świecie arabskim jest słusznym samo-ograniczeniem. Jednak, skupienie się wyłącznie na Tunezji byłoby niepotrzebnym zawężeniem, odczytanym jako sezonowe zainteresowanie regionem. Optymalnym rozwiązaniem dla Polski wydaje się uzyskanie w Unii statusu „eksperta ds. islamu postsowieckiego, tureckiego i irańskiego” i skupienie się na jednym regionie arabskim (Maghreb). Jednak realizacja takich ambicji wymaga udoskonalenia całej polskiej polityki zagranicznej, wyraźnego zwiększenia pomocy rozwojowej, edukacyjnej i relacji ekonomicznych ze światem muzułmańskim. W innym przypadku nasze zaangażowanie będzie powierzchowne i nietraktowane poważnie przez samych muzułmanów.

*Fragmenty tego artykułu zostały wcześniej opublikowane w tekście „Orzeł i półksiężyc”, który ukazał się w Gazecie Wyborczej na początku maja tego roku.

Niemiecki punkt widzenia integracji europejskiej :)

Nie wystarczy poprzestać na ścisłej kooperacji i koordynacji europejskiej polityki finansowej i polityki gospodarczej. Polityczni decydenci muszą zmierzyć się w najbliższej przyszłości z kwestią, czy taka współpraca faktycznie może przynieść sukces, jeśli nie obejmie ona jeszcze dziedzin polityki socjalnej i polityki rynku pracy. Wraca idea europejskiej unii politycznej.

Idea zjednoczonej Europy zrodziła się z doświadczeń wojennych. Fakt nawiązania tak ścisłej współpracy pomiędzy państwami sąsiedzkimi, by żadna wojna po prostu nie była opłacalną, miał zapobiec kolejnym wojnom. Na koniec drugiej wojny światowej Niemcy zostały zupełnie odizolowane. Okupowały je cztery największe mocarstwa świata. Gardziły nimi państwa sąsiedzkie. Jednakże to, że Niemcy nie mają zamiaru pozostać w stanie oblężenia na zawsze, okazało się dość szybko. Nawet jeśli załamała się duża część przemysłu Niemiec, to kraj ten posiadał bogactwa naturalne, własne know-how w dziedzinie przemysłu oraz przede wszystkim dysponował siłą roboczą. Pewnego dnia miał on odżyć na nowo. Należało tylko znaleźć rozwiązanie, które pomogłoby Niemcom nawiązać pokojowe stosunki z ich sąsiadami poprzez trwałe struktury. To, że postawienie Niemiec „na nogi” leżało w intencji zarówno polityków, jak i narodu niemieckiego, potwierdza niemiecki cud gospodarczy. W tym czasie powstały fundamenty Unii Europejskiej. Była nimi nowo powstała Europejska Wspólnota Węgla i Stali. Ten ambitny projekt od samego początku tworzyły obok Belgii, Francji, Włoch, Luksmeburga i Holandii również Niemcy. Podpisane w roku 1957 Traktaty Rzymskie miały zagwarantować Europejską Wspólnotę Gospodarczą, czy raczej wspólny rynek wewnętrzny.

60 lat historii Niemiec w procesie integracji europejskiej pokazuje, że kraj ten przeobraził się z kraju odseparowanego w niezbędnego partnera handlowego, stanowiącego znaczącą siłę napędową projektu europejskiego. Niemcy odzyskały zaufanie państw sąsiedzkich, a ich mocna pozycja gospodarcza zapewnia stabilność, która jest tak bardzo potrzebna szczególnie w czasach finansowych turbulencji. Niektórych rzeczy Niemcy dokonały własnymi siłami, ale powrót na scenę polityczną i gospodarczą umożliwiły im państwa członkowskie UE i Stany Zjednoczone z planem Marshalla. Świadomość, że kiedyś Niemcy również otrzymały przy swej odbudowie wsparcie zagraniczne i naród ten wykorzystał tę szansę, powinna podkreślać znaczenie solidarności w obrębie Europy. Wyrównany wzrost i dobrobyt nie byłyby dane Niemcom i innym krajom członkowskim UE, gdyby nie stabilne warunki ramowe Unii. Należy postawić sobie teraz pytanie: który kierunek powinna wybrać UE, aby zapewnić kontynuację tych sukcesów?

Czy to, co jest dobre dla UE, jest również dobre dla Niemiec?

Niemcy są państwem federacyjnym, w skład którego wchodzą landy z ich własnymi rządami oraz rząd centralny. Podczas gdy rząd federalny w niektórych dziedzinach decyduje sam, inne kompetencje dzieli z landami, a jeszcze inne przekazane są landom całkowicie. Stąd idea „państwa narodowego”, która zyskała na znaczeniu w XX wieku, jest mniej znacząca w całych Niemczech niż w przypadku innych krajów UE. Być może „federacyjne doświadczenie” Niemiec, które pozwoliło im rozwijać się w ramach akceptującej je UE, przyczyni się do tego, że niektóre decyzje będą podejmowane na płaszczyźnie ponadnarodowej. Warunkiem tego jest jednakże fakt, że kompetencje państw członkowskich – tak jak wynika to również z Federalnego Trybunału Konstytucjonalnego – pozostaną nienaruszone, a ingerencje UE będą miały charakter względny.

Najważniejsi partnerzy handlowi Niemiec to sąsiedzi europejscy i wspólny rynek. Wspólna waluta i stabilność euroregionu zapewniają wzrost gospodarczy. Nie ma się co dziwić, że Niemcy długi czas żyły i postępowały zgodnie z motto „To, co jest dobre dla UE, jest również dobre dla Niemiec”. Tak samo nie powinien zaskakiwać fakt, że Niemcy należą do orędowników idei, że UE potrzebuje obok unii gospodarczej i unii walutowej również unii politycznej.

Po unii gospodarczej i walutowej – czas na unię polityczną?

Pośród większości państw członkowskich UE panowała zgodność co do tego, że po unii ekonomicznej powinna nastąpić unia monetarna. Jednakże koncepcja unii politycznej wywołała gdzieniegdzie burzliwe reakcje. Podczas gdy Francja – stanowiąca obok Niemiec ważną siłę napędową gospodarki – popierała unię walutową, była jednocześnie – jako państwo zgodnie ze swymi tradycjami ukształtowane centralistycznie – daleka od zaaprobowania unii politycznej. Samą ideą wspólnej waluty nie była zachwycona brytyjska premier Margaret Thatcher, która od razu przeciwstawiała się również unii politycznej. A bez poparcia obu tych partnerów europejskich idea ta nie miała żadnej siły przebicia. Jednakże na drodze do unii walutowej wraz z wprowadzeniem wyższych kryteriów stabilizacyjnych i niezależności europejskiego banku centralnego Niemcom musiano pójść na ustępstwa, które w pewnym stopniu stanowią krok w kierunku systemu federacyjnego.

Bez względu na to, wizja unii politycznej nie powinna popaść w zapomnienie. W dalszym ciągu uważano ją za konieczne dopełnienie unii gospodarczej i walutowej. Oczekiwano po niej dużych korzyści dla wszystkich państw członkowskich i ich obywateli. W roku 2000 ówczesny minister spraw zagranicznych Joschka Fischer odważył się na wyrażenie swego poparcia dla europejskiej federacji. Mówił on o tym, że taką możliwość powinno się stworzyć ewentualnie niektórym państwom, które w celu utworzenia federacji przystąpiłyby do kręgu tzw. Awangardy, podczas gdy inne państwa mogłyby przystąpić do niej później. Niektórzy doszukiwali się potencjalnej awangardy w strefie euro. Jednak nasiliły się obawy przed „Europą dwóch prędkości”. Europa nie powinna składać się z dwóch „klas” krajów, z których jedne kraje postępowałyby z integracją naprzód, a inne pozostawałyby w tyle. Odtąd zaprzestano już oficjalnych dyskusji na ten temat.

Być może pozostano by przy tej idei, gdyby nie kryzys ekonomiczny, który boleśnie uprzytomnił on UE i jej obywatelom, że ścisła współpraca państw prowadzi do tego, że wydarzenia z jednego kraju oddziałują na całą Europę. W obliczu skali kryzysu europejscy decydenci byli ze sobą zgodni, przynajmniej w tym względzie, że wspólne problemy wymagają wspólnych rozwiązań. Uruchomiono pakiet pomocy dla Grecji, dotkniętej przez kryzys jako pierwszej. Miliardowy pakiet ratunkowy miał zapobiec załamaniu przestrzeni gospodarczej i finansowej. Działania te miały stanowić znaczący krok do wzmożonej integracji europejskiej, co być może było wynikiem podpisania traktatu lizbońskiego. Przy stanięciu jedną nogą nad przepaścią konieczność pomocy ze strony wszystkich krajów europejskich stała się rzeczą oczywistą, jak również ze strony tych państw, które odrzucały przeniesienie wszelkich uprawnień na płaszczyznę europejską oraz tych, które nie są częścią strefy euro.

Długi okres utrzymywania się kryzysu pokazuje, że prawdopodobnie nie wystarczy poprzestać na ścisłej kooperacji i koordynacji europejskiej polityki finansowej i polityki gospodarczej. Polityczni decydenci muszą zmierzyć się w najbliższej przyszłości z kwestią, czy taka współpraca faktycznie może przynieść sukces, jeśli nie obejmie ona jeszcze dziedzin polityki socjalnej i polityki rynku pracy. A więc znów mamy do czynienia z ideą unii politycznej.

Różnorodność przeciw jedności?

Podczas gdy postęp w kierunku unii politycznej dostrzegalny jest w obszarze gospodarczym, nie można tego stwierdzić na płaszczyźnie społecznej. Wręcz przeciwnie. Według doniesień z różnych krajów europejskich, zdajemy się być w Europie świadkami ponownego zachłyśnięcia się tendencjami nacjonalistycznymi. Tezę tę może potwierdzić kilka faktów. Założona przez holenderskiego populistę i krytyka islamu Geerta Wildersa w maju 2009 roku Partia Wolności została wybrana na trzecią co do wielkości partię rządzącą w kraju. Dwa miesiące później w wyborach parlamentarnych węgierska partia nacjonalistyczna Jobbik uzyskała 16% głosów. Również w Szwecji i Danii do parlamentu weszli posłowie prawicowi. W Belgii flamandzcy separatyści pchnęli kraj w nowy kryzys. Zdaje się również wzrastać liczba werbalnych i fizycznych ataków na mniejszości narodowe. Sprawcy powołują się na swą tożsamość językową i terytorialną, jak gdyby na swym wielokulturowym polu Europy nie tolerowali żadnej innej tożsamości. Furorę zrobiła również nowelizacja ustawy o języku państwowym Republiki Słowackiej, która – przynajmniej w sposób pośredni – ma za zadanie ograniczać używanie języka węgierskiego. W odpowiedzi na to Węgry próbowały silniej przywiązać do siebie swą mniejszość narodową zamieszkałą na Słowacji. Mniejszością, która szczególnie bardzo cierpi z powodu dyskryminacji i aktów przemocy fizycznej, są Romowie. Właśnie tego lata doszło do masowych deportacji Romów z Francji. O przypadkach przemocy i prześladowań co rusz donoszą inne kraje europejskie.

Jedność unii europejskiej niszczona była tym samym przez jej różnorodność. UE dziś stanowi zlepek państw, z których każde posiada własną kulturę, historię, tożsamość narodową i prawo do suwerenności. Ale przede wszystkim to właśnie tolerancja wobec takiej różnorodności była tą siłą, która do tej pory stanowiła o sukcesie europejskiego projektu integracji. Wewnątrz tych struktur pojawiają się teraz nurty populistyczne, które wykorzystują prawo do indywidualizmu przeciw różnorodności ludzi i narodów w UE. Swoje postulaty kierują oni nie zawsze tylko przeciw obcokrajowcom zamieszkałym w ich ojczyźnie. W zjednoczonej Europie ruchy populistyczne pojawiają się coraz częściej. Skupiają się one na wykluczeniu „inności”, np. w swej mobilizacji przeciw islamizacji Europy. Swe działania przeciw ludziom wiary muzułmańskiej usprawiedliwiają powoływaniem się na konieczność samostanowienia swego kraju w kwestii imigracji.

Również Niemcy nie odstają od reszty w tym aspekcie. Hasła dotyczące ograniczeń imigracji pojawiają się w prasie codziennej i powtarzane są bezrefleksyjnie na zebraniach partyjnych. Negujące je demagogiczne wypowiedzi ludzi u władzy, czy to ze strony polityków, czy ludzi biznesu, nie wystarczają. Nieoparte na faktach twierdzenia pozyskują tym samym fałszywy wymiar prawny i szerokie poparcie w społeczeństwie. Wszystkie te trendy powinny być dla nas wyraźnym alarmem. Problem ten nie dotyczy tylko Niemiec, ich interesów i wartości. W grę wchodzą wartości europejskie i podstawowe prawa obywatelskie. Idee nacjonalistyczne, dyskryminacja, rasizm i grupowe wykluczenia nie mają w UE prawa bytu. Musimy się przeciwstawić tym trendom i opowiedzieć się za tymi wartościami, dla których Europejczycy tak długo walczyli: szacunkiem dla godności ludzkiej, wolnością, demokracją, równouprawnieniem kobiet, praworządnością oraz ochroną praw człowieka wraz z ochroną praw mniejszości.

Stany Zjednoczone Europy?

W dzisiejszej Europie panuje wciąż idea państw narodowościowych. Pomimo tego nie może ona być koncepcją dla przyszłości Europy. UE jest czymś dużo więcej niż samą strefą wolnego handlu. Kryzys ekonomiczny pokazał, że państwa członkowskie są ze sobą dużo ściślej powiązane, niż tylko na samej płaszczyźnie gospodarczej. Jeśli polityczne działania w Europie nie będą lepiej zsynchronizowane, to na jej obszarze nie będzie długookresowego dobrobytu. Interesy poszczególnych państw i protekcjonizm nie mogą wybijać się na długo. Europa interesów partykularnych przegrałaby w zawodach międzynarodowych.

Pakiet ratunkowy ustanowiony po kryzysie greckim pokazał, że decydującą rolę w UE odgrywa solidarność – zarówno dla funkcjonowania rynków, jak i dla społecznego współżycia. UE potrzebuje długoterminowych perspektyw oraz odpowiedniej strategii. Problemów przyszłości nie można opanować działaniami ukierunkowanymi krótkoterminowo, które na kryzys tylko reagują, a nie zapobiegają mu. Pierwszym krokiem w kierunku działań długoterminowych jest plan unijnych przywódców politycznych, zakładający stworzenie trwałego mechanizmu, który ma opanować obecny kryzys zadłużenia i zapobiec dalszym kryzysom w przyszłości. Podczas gdy na pierwszy rzut oka sprawia to wrażenie czystej aktywności ekonomicznej, to po głębszym zastanowieniu dochodzi się do wniosku, że taki system będzie oddziaływał jeszcze na zupełnie inne dziedziny polityki – i możliwe, że doprowadzi do zmian w traktacie lizbońskim.

Nawet jeśli projekty te wskazują kierunek, w którym powinna rozwijać się UE, to nie stanowią one ostatecznej odpowiedzi. Kwestią, czy gospodarcza kooperacja może faktycznie funkcjonować w oderwaniu od innych dziedzin polityki lub czy rozwiązania należy szukać w unii politycznej – nikt w tym momencie nie chce się tak naprawdę zająć. Przecież to, czego potrzebuje teraz UE, to osobowości przywódcze, które się właśnie na to zdobędą. Europa potrzebuje wizjonerów, ludzi, którzy potrafią przewidywać i iść do przodu, tworzyć scenariusze dla przyszłości Europy i rozpocząć dyskusję w tym zakresie. Musimy robić wszystko, by Europa wyznaczyła w końcu kurs na przyszłość i zaczęła go realizować.

Scenariusz dla Europy jutra

Zdolna do myślenia o swej przyszłości Europa, która może istnieć w czasach wzrostu, ale również w czasach kryzysu, mogłaby reagować wystarczająco elastycznie, szybko i skutecznie, bez zatracania przy tym celów długoterminowych. By to zagwarantować, należy rozdzielić kompetencje między różne struktury polityczne, przy czym każda z nich otrzymywałaby takie zadanie, które byłoby zgodne z jej zdolnościami i kompetencjami politycznymi, dzięki czemu wykonywałaby je najlepiej jak potrafi.

Postawy obywatelskie będą budowane w strukturach administracyjnych na poziomach lokalnych i regionalnych. Poprzez to zostanie im przydzielona szczególna rola, gdyż to właśnie one stanowią punkt styczny polityki i tych, których polityka dotyczy. Poprzez zbliżenie się obywateli do gospodarki i nauki będzie można lepiej zidentyfikować i realizować ich potrzeby. Również współpraca pomiędzy strukturami lokalnymi mogłaby przyczynić się do lepszego zaplanowania i realizacji infrastruktury, osiągając tym samym większą efektywność. Struktury administracyjne na poziomie krajowym miałyby za zadanie ustalić główny kierunek dla Unii Europejskiej, koordynować działania na niższych płaszczyznach i zapewnić realizację podejmowanych decyzji. Narodowe systemy w zakresie ochrony zdrowia i opieki społecznej mogłyby pozostać w niezmienionym kształcie. Nietrudno jest oczekiwać, by w takim kształcie istotą sprawy była ochrona zasady subsydiarności. W każdym europejskim kraju związkowym istniałaby struktura przypominająca zorganizowaną federacyjną Unię Europejską.

W takim systemie decyzje w sprawach europejskich podejmowane byłyby przez tych, którzy zostali wybrani w sposób demokratyczny, gdyż również dziś Unia Europejska cierpi z powodu zbyt niskiego poziomu demokracji w jej strukturach. W przeciwieństwie do obecnych norm, wszystkie metody działania musiałyby być bardziej transparentne, po to by stały się one zrozumiałe dla wszystkich, których dotyczą ich konsekwencje. Wzmocniłoby to poziom zaufania do polityków i podkreśliło istotność podejmowanych przez nich decyzji. Obywatele w całej swojej różnorodności byliby zjednoczeni poprzez wspólne wartości, prawa i obowiązki, niezależnie od ich pochodzenia, płci czy wyznania. Zwiększenie poziomu partycypacji w podejmowaniu decyzji w sprawach europejskich mogłoby zintegrować obywateli i obywatelki Europy, a przy tym uwaga byłaby skierowana na szersze spektrum istotnych dla nich spraw.

W Europie jako kraju związkowym bardziej widoczne byłoby, że wspólny rynek nie kończy się na unii gospodarczej i walutowej. Efektywna współpraca gospodarcza z definicji oddziałuje na wszystkie dziedziny polityki. Działania podejmowane przeciwko bezrobociu, wspólna płaszczyzna edukacji i działalności badawczej oraz stabilność strefy euro są tematami, których nie należy podejmować w oderwaniu od siebie. Są one zbyt silnie ze sobą powiązane.

Logicznym krokiem byłoby dopełnienie unii politycznej, w której zapewniona byłaby zasada subsydiarności. I żadna pojedyncza struktura administracyjna nie mogłaby przekraczać swoich kompetencji. Nie trzeba się obawiać, że unia polityczna będzie scentralizowanym państwem, w którym jedna instytucja polityczna posiadająca władzę decydowałaby na wszystkich płaszczyznach polityki, ponieważ każda ze struktur podejmowałaby decyzje, za które odpowiadałaby przed obywatelami, sprawozdając o swoich działaniach.

Rola Niemiec w sfederalizowanej Europie

Niemcy, tak jak inne państwa członkowskie, przeniosłyby określone kompetencje na płaszczyznę Unii Europejskiej, dzięki czemu kraj mógłby czerpać profity w wyniku szybszego i bardziej perspektywicznego podejmowania decyzji, jak również w postaci stabilności i dobrobytu całego regionu. Granice geograficzne wewnątrz Unii Europejskiej coraz bardziej traciłyby na znaczeniu. W przyszłości pierwszym punktem odniesienia dla obywatela mogłyby stać się struktury administracyjne na poziomie lokalnym i regionalnym, a nie przynależność państwowa.

Pozycja i waga poszczególnych państw w zglobalizowanym świecie tracą na ważności. Na ich miejsce wkraczają partnerstwa, sieci, ponadgraniczna współpraca i umiędzynarodowienie działań. Stają się one decydującym czynnikiem dla tych, którzy otwarci są na globalne wyzwania i rosnącą konkurencję. Działalność narodowościowa i myślenie protekcjonistyczne lub reaktywne nie mogą mieć w przyszłości miejsca, nawet jeśli są dziś obecne na scenie politycznej. Patrząc perspektywicznie, takie systemy nie utrzymają się i będą musiały zdecydować, czy chcą współpracować, czy też zupełnie się odseparować.

Unia Europejska będzie wkrótce kształtowana i kierowana przez pokolenie, które od urodzenia korzystało z jej osiągnięć i wskutek tego nigdy nie doświadczyło stanu wojny. Istotnym zadaniem tego pokolenia jest zatem pielęgnacja dorobku, który pozostawiają jego przodkowie oraz zagwarantowanie przyszłym pokoleniom pokoju, dobrobytu i wolności.

Tłumaczyła: Ewa Pęcherska

Najważniejsza jest zmiana priorytetów :)

„Liberté!”: Kiedy powinno nastąpić wycofanie się polskich wojsk z Afganistanu i jak je Pan sobie wyobraża? Czy powinniśmy ograniczyć się do systematycznego zmniejszania liczebności kontyngentu czy też jednocześnie zmieniać jego charakter oraz zadania?

Szef BBN Stanisław Koziej: Oba wspomniane przez Pana kierunki działania powinny być realizowane. Jeśli chcielibyśmy zakończyć naszą obecność w Afganistanie w wymiarze akcji bojowych do końca 2012 roku musimy zacząć ją ograniczać z początkiem przyszłego roku. Tegoroczna jesienna zmiana kontyngentu nie zmieni swojej liczebności w stosunku do poprzednich. Natomiast następna, która zostanie wysłana do Afganistanu wiosną 2011 roku jak i kolejne, aż do jesieni 2012 roku, powinny być sukcesywnie zmniejszane, jeśli chcemy osiągnąć wcześniej wspomniany cel. Wycofywanie się naszych wojsk z misji ISAF, z racji relatywnie sporej liczebności polskiego kontyngentu, musi zająć co najmniej kilkanaście miesięcy. Jednocześnie należy zmieniać charakter naszego zaangażowania. Jeżeli wyślemy do Afganistanu mniej żołnierzy, to oczywiste jest, że nie mogą oni wykonywać takich samych zadań, jak żołnierze, którzy służą tam dzisiaj. Po pierwsze, należy ograniczać strefę odpowiedzialności polskiego kontyngentu i przekazywać ją sojusznikom, czego finalnym efektem będzie całkowita z niej rezygnacja. Po drugie, trzeba przechodzić od zadań stricte bojowych do zadań wyłącznie szkoleniowych. Obecnie są one realizowane symultanicznie z aktywnością bojową, jak i działalnością pomocową o charakterze cywilnym – gospodarczą, humanitarną, itp. Spośród tych trzech sfer zaangażowania sfera bojowa powinna być stopniowo wygaszana. Powinniśmy skupiać się na współpracy z władzami afgańskimi w zakresie szkoleniowym i pomocowym, zgodnie z naszymi możliwościami. Idealnie byłoby, gdyby relacje polsko-agańskie opierały się na kooperacji gospodarczo-społecznej, z obopólną korzyścią. Jest to cel, do którego stopniowo powinniśmy dążyć.

Zarówno jako członek NATO, jak i suwerenne państwo stoimy przed bardzo ważną decyzją. Prezydent Bronisław Komorowski jest zwolennikiem określenia przybliżonej daty i opracowywania strategii wycofania naszych wojsk z Afganistanu, nad którą obecnie pracuje rząd. Jest to temat gorący, aktualny i trudno jest mi określić, jakie decyzje w tej kwestii zostaną podjęte.

A jak ocenia Pan polską doktrynę zaangażowania w misje zagraniczne? Na jakiego rodzaju operacjach powinniśmy się skupić w głównej mierze: oenzetowskich misjach humanitarnych i pokojowych, natowskich działaniach bojowych czy operacjach prowadzonych pod egidą Unii Europejskiej?

Moim zdaniem polska strategia zaangażowania międzynarodowego powinna być opracowywana głównie w kontekście naszych interesów narodowych. Uważam, że podejmując decyzję o wysłaniu polskich żołnierzy na misję zagraniczną należy patrzeć przez pryzmat naszego bezpieczeństwa. Należy ocenić wpływ ewentualnych działań na bezpieczeństwo Polski – czy ono wzrośnie czy też nie. Priorytet powinny mieć takie misje, które spełniają ten warunek, niezależnie od tego czy są one prowadzone przez NATO, ONZ czy Unię Europejską, tudzież koalicje ad hoc. Do tej pory zaangażowanie Polski było uzależnione od tego, która z organizacji przeprowadza daną misję: priorytetowe są operacje natowskie, później unijne a na końcu oenzetowskie. Sądzę, że ważniejsze od tego, kto organizuje misję, są korzyści, które można osiągnąć dla bezpieczeństwa Polski. Może się zdarzyć, że nasz udział w operacji stabilizacyjnej prowadzonej pod auspicjami ONZ jest dla nas o wiele korzystniejszy niż udział w interwencji Sojuszu Północnoatlantyckiego.

Za błąd strategiczny uważam wycofanie się Polski z misji oenzetowskich na Bliskim Wschodzie. W tym regionie świata mieliśmy, mamy i będziemy mieli swoje bezpośrednie interesy strategiczne i ekonomiczne. Na przestrzeni lat udało się nam wypracować wpływy w szeregu państw Bliskiego Wschodu, które mogłyby być poparte naszą obecnością wojskową. Także swego rodzaju tradycje – wespół z argumentami politycznymi i gospodarczymi – powinny przemawiać za utrzymaniem naszego zaangażowania w tamtym rejonie świata. Zupełnie inaczej wygląda kontekst Afganistanu, gdzie jakiś bezpośrednich interesów nie mamy. Jednakże to właśnie w tym państwie jesteśmy najbardziej aktywni militarnie. Uważam, że dotychczasowa polska strategia operacyjna charakteryzuje się pewną niekonsekwencją. Należy to skorygować.

Istnieje spora grupa badaczy, polityków i dziennikarzy, którzy uważają, że polskie wojsko było traktowane przez kolejne rządy jak armia zaciężna, służąca niekoniecznie do realizacji naszych bezpośrednich interesów. W mediach pojawiło się wiele opinii, które krytycznie oceniały zdolność Sił Zbrojnych RP do obronny granic naszego państwa. Czy uważa Pan, że gdyby – hipotetycznie rzecz biorąc – doszło do agresji na nasze terytorium bylibyśmy się w stanie obronić?

Myślę, że nieco zwichnęliśmy swoje priorytety w kwestii rozwoju Sił Zbrojnych pod kątem dwóch wymagań: gotowości wojska do obrony terytorium państwa oraz realizacji zadań na rzecz bezpieczeństwa międzynarodowego, o które także powinniśmy się w jakiś sposób troszczyć. Moim zdaniem priorytet należy przyznać tym zadaniom i tym potrzebom, które są związane z obronnością Polski. Według nich trzeba organizować wojsko, wyposażać je i szkolić. Mechanizm udziału w misjach zagranicznych powinien wyglądać następująco: budujemy nasze siły zbrojne z myślą o obronie granic i jeśli jakieś jednostki będą przydatne w realizacji operacji poza naszym terytorium to bardzo dobrze, możemy w takiej operacji uczestniczyć. Jeżeli nie, to trudno. Nie należy specjalnie tworzyć wojska, żeby uczestniczyć w misjach zagranicznych. Myślę, że musimy wyraźniej, niż to miało miejsce do tej pory, te priorytety artykułować.

Natomiast, jeśli chodzi o zdolności Sił Zbrojnych RP do odparcia ewentualnego ataku na Polskę, trzeba wziąć pod uwagę dwa różne scenariusze. Ograniczę się do tych dwóch przykładów, aby pokazać pewną filozofię opartą na przyznawaniu priorytetu działaniom mającym bezpośredni wpływ na bezpieczeństwo kraju. Pierwszy z nich zakłada dużą agresję na nasze terytorium, która mogłaby zagrozić istnieniu państwa i jego suwerenności. W stosunku do takiego zagrożenia musimy brać pod uwagę to, że w jego odparciu wzięłyby udział także siły Sojuszu Północnoatlantyckiego – którego członkiem jesteśmy. Groźba tego typu agresji nie pojawiłaby się nagle, z dnia na dzień. Musiałaby ona być poprzedzona dłuższym okresem narastania napięcia i eskalacją kryzysu. Żeby takie zagrożenie było realne musiałyby zajść także znaczące zmiany w sytuacji politycznej w naszym bezpośrednim otoczeniu, musiałby się pojawić jakiś ewentualny agresor. NATO miałoby czas, aby stopniowo się przygotować i odnosić do zmieniających się warunków, włącznie z rozmieszczeniem na terytorium Polski wojsk Sojuszu. Patrząc na zadania związane z obroną suwerenności i istnienia państwa polskiego musimy pamiętać o tym, że nasze wojsko działałoby w ramach dużego zgrupowania sojuszniczego, nie byłoby samo. Gdybyśmy mieli odeprzeć dużą agresję sami nie dalibyśmy sobie z tym rady, należałoby opracować strategię przechodzenia do prowadzenia walk w rozproszeniu, podejmowania działań nieregularnych. W wypadku tzw. dużej wojny musimy oprzeć się na kooperacji z sojusznikami. Niemniej jednak jest ona bardzo mało prawdopodobna. W perspektywie najbliższych kilku czy kilkunastu lat nie może dojść do tak ogromnych zmian. Trudno jest sobie wyobrazić, żeby jakieś państwo dokonało tego typu agresji na Polskę.

Drugi hipotetyczny scenariusz, który jest bardziej prawdopodobny, zakłada, że dojdzie do jakiś starć czy konfliktów regionalnych, lokalnych kryzysów, gróźb czy szantaży. Do tego scenariusza należy zaliczyć również działania na mniejszą skalę takie jak: akcje zbrojne w regionie przygranicznym, „przypadkowe” bombardowania, ataki rakietowe czy działania dywersyjne na spora skalę. Do odparcia tego typu zagrożeń polska armia musi być przygotowana samodzielnie. Trudno jest sobie wyobrazić, aby NATO zdążyło przybyć nam z pomocą. Trudno jest sobie wyobrazić, aby Sojusz szybko wypracował wspólną, konsensualną decyzję w odniesieniu do tego typu wydarzeń. Wojsko Polskie powinno być konstruowane, wyposażane i szkolone w pierwszej kolejności do tych zadań, w których musiałoby radzić sobie samo, odpowiadać na niekonwencjonalne, epizodyczne i incydentalne niebezpieczeństwa. Oznacza to, że nasze siły zbrojne powinny charakteryzować się zdolnością reagowania „przeciwzaskoczeniowego” i ogromną mobilnością. Priorytet powinny mieć zatem siły szybkiego reagowania na śmigłowcach, lotnictwo, obrona powietrzna (w tym przeciwrakietowa), wojska powietrzno-szturmowe, specjalne czy wczesnego rozpoznania. Dzięki temu, jeśli nagle pojawi się jakieś zagrożenie, będziemy mogli błyskawicznie zareagować – niekoniecznie angażując znaczące siły. Jest to podstawowe kryterium dla budowy Sił Zbrojnych RP.

Używając metafory historycznej, powtórzenie scenariusza rozwoju wydarzeń z 1920 roku nie jest raczej możliwe.

Nie można powiedzieć, że taki scenariusz nie jest możliwy. Jest on o wiele mniej prawdopodobny. Tego typu zagrożenia, jakim musieliśmy sprostać w 1920 roku dziś są odległą wizją, 90 lat temu była to brutalna rzeczywistość. Jak to zawsze w sprawach bezpieczeństwa i obronności bywa, nigdy nie wolno wykluczać żadnej możliwości. Niemniej jednak, opracowując strategie odpowiedzi na różne zagrożenia trzeba brać pod uwagę prawdopodobieństwo wystąpienia każdego z nich. W pierwszej kolejności trzeba się przygotowywać do tych najbardziej możliwych, w drugiej do tych mniej prawdopodobnych, a w trzeciej najmniej realnych – z wyjątkiem scenariuszy zupełnie fantastycznych, którymi nie warto się zajmować praktycznie (choć myśleć o nich warto w wolnych chwilach).

W dniu przyjęcia Zwierzchnictwa nad Siłami Zbrojnymi RP Prezydent Bronisław Komorowski mówił o potrzebie ich transformacji i modernizacji. Jak ocenia Pan proces uzawodowienia polskiego wojska?

Uzawodowienie, w sensie formalnym, już nastąpiło. Mamy wojsko ochotnicze, a nie poborowe. Każdy żołnierz, który dzisiaj służy w Wojsku Polskim jest już zawodowcem. Natomiast, aby mówić o armii – jako całości – w pełni zawodowej (w pełni profesjonalnej), z uwzględnieniem wszystkich wymiarów, nie tylko tego formalnego i indywidualnego, trzeba wziąć pod uwagę jeszcze inne elementy, które nie zostały do końca zrealizowane. Zawodowych żołnierzy należy wyposażyć w najlepszy, najnowocześniejszy sprzęt. Jest to ważne, ponieważ nie ma znaczącej różnicy pomiędzy poborowym wyposażonym w stary, zdezelowany sprzęt a posiadającym dokładnie to samo uzbrojenie ochotnikiem – zawodowcem. Aby można było mówić o armii profesjonalnej, należy położyć większy nacisk na jej przezbrajanie w nowocześniejszy sprzęt. Kolejnym elementem jest szkolenie zawodowych żołnierzy. Dawni poborowi obsługiwali najprostsze uzbrojenie i wykonywali najprostsze czynności w systemie wojskowym, natomiast ochotników należy przygotowywać nie tylko do obsługi najnowszych technologii i systemów uzbrojenia, ale także do funkcjonowania w strukturach wojska zawodowego, co wymaga intensywniejszego, bardziej metodycznego i długotrwałego szkolenia. W związku z tym, uzawodowienie kadrowe połączone z modernizacją techniczną oraz nowym profesjonalnym systemem szkolenia to elementy konieczne, abyśmy mogli określić Siły Zbrojne Rzeczpospolitej mianem armii w pełni zawodowej. Nie można zrealizować tego procesu w krótkim czasie. Jak pokazują doświadczenia innych państw, są to kilku-, kilkunastoletnie okresy. Myślę, że w przeciągu najbliższych 10 lat zapewne uda się nam uzyskać taki poziom profesjonalizacji wojska, że będziemy mogli nazwać naszą armię zawodową i od tej pory mówić: teraz ją tylko doskonalimy.

Panie Ministrze, czy jest Pan zwolennikiem stworzenia w Polsce sił Obrony Terytorialnej na wzór amerykańskiej Gwardii Narodowej?

W tej kwestii mamy do czynienia ze sporym zamieszaniem dotyczącym terminologii. Wspomniał Pan o Obronie Terytorialnej, ale używane są też takie pojęcia jak system obrony terytorialnej, wojska obrony terytorialnej, Narodowe Siły Rezerwowe i Gwardia Narodowa. Myślę, że w warunkach, w jakich obecnie funkcjonujemy, czyli w czasie budowania zawodowej armii i braku realnego zagrożenia agresją z zewnątrz, wojska Obrony Terytorialnej nie są potrzebne. Istnieje natomiast potrzeba budowy sieci (systemu) bezpieczeństwa terytorialnego, obejmującej przygotowania pod względem szeroko pojętego bezpieczeństwa narodowego (militarnego i cywilnego, zewnętrznego i wewnętrznego, krajowego i lokalnego, itp.). W budowę tej sieci powinny być włączone instytucje państwowe, ale i zwykli obywatele, społeczności lokalne – cywilna część społeczeństwa. W ramach Sił Zbrojnych RP pomysł utworzenia Narodowych Sił Rezerwowych jest jak najbardziej zasadny, aczkolwiek w mojej ocenie sposób jego realizacji jest nie do końca właściwy. Sądzę, że Narodowe Siły Rezerwowe powinny stanowić odrębne formacje w wojsku na wzór choćby amerykańskiej Gwardii Narodowej. Są to oddzielne jednostki, w skład których wchodzą ludzie na co dzień funkcjonujący w strukturach cywilnych i co jakiś czas przyjeżdżają do jednostki, szkolą się, a w razie potrzeby mogą zostać zmobilizowani do wykonania jakiegoś nagłego zadania. Natomiast nasze Narodowe Siły Rezerwowe są dziś tworzone jako uzupełnienia już istniejących jednostek. Członkowie tej formacji są ludźmi mającymi przydziały w poszczególnych poddziałach. Oni nie stanowią nowej jakości.

Osobiście jestem zwolennikiem budowania Narodowych Si Rezerwowych jako łącznika między wojskami operacyjnymi, a sektorem cywilnym. Mogłyby one stanowić spoiwo do budowania systemu (sieci) bezpieczeństwa terytorialnego, o którym mówiłem. Uważam, że warto zastanowić się nad korektą obecnie implementowanej koncepcji Narodowych Sił Rezerwowych. Idea jest słuszna, ale jej wykonanie pozostawia wiele do życzenia.

Rozumiem, że tego typu siły mogłyby być wykorzystywane np. do walki z powodzią oraz innych zadań związanych z fizycznym bezpieczeństwem obywateli.

Oczywiście – byłyby to siły reagowania kryzysowego. Mogłyby być mobilizowane w przypadku wystąpienia zagrożeń o charakterze militarnym, jak i cywilnym w sytuacjach kryzysowych – jak wspomniane powodzie, pożary czy inne klęski żywiołowe. W wypadku wojny Narodowe Siły Rezerwowe byłyby wsparciem dla regularnych jednostek armii. Aczkolwiek musiałby stanowić odrębne formacje, czyli mieć inny kształt niż obecnie.

Panie Ministrze, na ile realne jest stworzenie jednolitej armii europejskiej, która składałaby się z narodowych kontyngentów, ale byłaby dowodzona odgórnie w ramach ogólnoeuropejskich struktur?

Obecnie stworzenie tego typu armii jest zagadnieniem wyłącznie teoretycznym, dlatego, że nie może ona powstać bez uprzedniego wykrystalizowania się ścisłej unii politycznej. Dopóki nie powstanie coś, co można by obrazowo nazwać Stanami Zjednoczonymi Europy, dopóty nie będzie europejskich sił zbrojnych. Trudno jest sobie wyobrazić powstanie struktury wojskowej, kiedy brak jest politycznej kontroli i politycznej władzy nad tym wojskiem. W ramach dzisiejszej Unii Europejskiej mówienie o wspólnotowej armii nie ma żadnego sensu, jest to stricte teoretyczna spekulacja. Aby ją stworzyć musiałyby nastąpić daleko idące procesy integracyjne, a dziś jak wiemy nie ma ku temu woli w Unii Europejskiej. Koncepcja Europy Ojczyzn ma zdecydowanie więcej zwolenników niż projekt ogólnoeuropejskiej federacji. W związku z tym, nie może powstać armia europejska – tak jak nie może powstać armia natowska. Nie ma dziś jednolitego wojska Sojuszu Północnoatlantyckiego, gdyż NATO jest organizacją międzynarodową, a nie jakąś polityczną jednością. UE w kwestii bezpieczeństwa ma taki sam charakter. Wszelkie decyzje w obszarze obronności i bezpieczeństwa muszą zapadać zgodnie z zasadą konsensusu, tak jak ma to miejsce w NATO. W niektórych sferach działalności UE decyzje są podejmowane na zasadzie głosowania większościowego, wspólnotowego. Tego typu formuła odnosi się np. do unii walutowej. W obszarze wojskowym musi być zawsze wypracowany konsensus.

W ramach Unii nie można stworzyć jednolitej armii, gdyż nie powstał jeszcze polityczny ośrodek decyzyjny zdolny nią zarządzać. Zawsze polityka musi wyprzedzać rozwiązania wojskowe, a nie odwrotnie.

A czy uważa Pan, że Europa powinna zmierzać w kierunku stworzenia tzw. Stanów Zjednoczonych Europy i spójnej ogólnoeuropejskiej armii?

Uważam, że przyszłościowo byłoby to optymalne rozwiązanie. Gdyby udało się zbudować swoiste Stany Zjednoczone Europy, sądzę, że nasz kontynent, jako całość odniósłby ogromne korzyści w zakresie bezpieczeństwa. Co więcej – uważam, że w przyszłości jest to nieuniknione. Głęboka integracja polityczna Europy jest potrzebna, bo świat zmierza w tym właśnie kierunku. Oczywiście nie znikną społeczności lokalne czy tradycje. W niektórych krajach zachodnich obawy związane z utratą tożsamości, które są żywe zwłaszcza we wschodniej części Polski, zostały zwalczone. Niezależnie od tego czy ktoś jest wysoki czy niski, czy pochodzi z tego czy innego regionu, ma takie same prawa jak reszta obywateli. Myślę, że przekonanie o równości wszystkich członków europejskiej wspólnoty spowoduje zanik żywionych obecnie lęków przed zatarciem odrębności kulturowej, wynikającym z wtopienia się w europejską wspólnotę. Dzisiaj spora grupa ludzi stawia znak równości pomiędzy integracją a utratą tożsamości i dlatego nie chce kontynuować procesu federalizacji Europy. Dopóki ta obawa nie zostanie przełamana, to oczywiście nie ma szans na Stany Zjednoczone Europy i wspólną armię. Niemniej jednak uważam, że patrząc na historię rozwoju cywilizacji można dojść do wniosku, że ten kierunek jest nieunikniony i potrzebny. Europa po prostu musi się integrować.

Rozmawiał Paweł Luty

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję