Echa tak zwanej „debaty” :)

Tak zwana debata wyborcza w TVP odzwierciedliła stan polskiej demokracji – jej fasadowość, sztuczność, opresyjność oraz zanurzenie w wyimaginowanym przez propagandę rządową, fikcyjnym świecie. Trudno ten wyreżyserowany i skrojony pod agendę rządową spektakl w ogóle nazwać debatą. Skoro jednak jej uczestnicy zdecydowali się w niej wziąć udział, nie mogą uciekać teraz od ocen. A ocena – w moim odczuciu – jest jednoznaczna. Przegrali w niej reprezentanci największych, walczących ze sobą ugrupowań politycznych, wygrali przedstawiciele mniejszych partii opozycyjnych. Jakie to będzie miało przełożenie na wyniki wyborów, zobaczymy już za kilka dni.

Gdyby nie obowiązek nałożony na Telewizję Polską przez Kodeks wyborczy, debata prawdopodobnie by się nie odbyła, bo jej organizacja nie była na rękę partii rządzącej. Wiadomo było, że Jarosław Kaczyński nie poradziłby sobie w konfrontacji z liderami ugrupowań opozycyjnych, więc wystawienie w jego miejsce każdego innego przedstawiciela PiS, musiałoby się spotkać z zarzutami o tchórzostwo prezesa. Takie zarzuty oczywiście padły. PiS startowało zatem z gorszej pozycji i ten handicap został zniwelowany w typowy dla tej partii sposób. Warunki, jakie podyktowała telewizja rządowa nie miały nic wspólnego z równością szans, uczciwością, otwartością i swobodą dyskusji. Były idealnie skrojone pod przedstawiciela ugrupowania rządzącego.

Już kombinowanie przy miejscu i czasie debaty miało wprowadzić niepokój i nerwowość w szeregach opozycji. To jednak nic w porównaniu z jej formułą. Politycy mieli odpowiadać na pytania w sześciu rundach, dedykowanych poszczególnym tematom: migracji, prywatyzacji, wieku emerytalnego, bezpieczeństwa, bezrobocia i polityki społecznej. Na koniec była minuta na swobodne wypowiedzi jej uczestników. Nie przewidziano czasu na jakąkolwiek polemikę z przeciwnikiem. Nikt poważny nie spodziewał się oczywiście po TVP neutralnych pytań o najważniejsze wyzwania, czekające Polskę w bliższej i dalszej przyszłości, ale to co zaprezentowali prowadzący tę „debatę”, stanowiło swoiste kuriozum. Te, tak zwane pytania, były po prostu opartymi na fałszu tezami (zbieżnymi z zagadnieniami referendalnymi), zaczerpniętymi z agendy rządowej, skonstruowanymi według jednego tendencyjnego schematu: odnosiły się one bowiem do wyimaginowanego sporu wokół każdego z bloków tematycznych, w którym to rząd był z góry prezentowany w sposób pozytywny, a opozycja stawiana w roli szkodnika. Długość tych pytań oraz ich powtarzanie miało zapewne na celu ugruntowanie w widzach określonego stanowiska, jedynej słusznej odpowiedzi, zawartej zresztą już w samych „pytaniach”. Dziwne, że żaden z uczestników nawet jednym zdaniem nie skomentował na wizji formuły tej debaty. Jej absurdalność aż biła po oczach.

Warunki, jakie zgotowała uczestnikom tego spotkania telewizja rządowa, były zatem idealnie dostosowane do wymogów premiera Mateusza Morawieckiego, który właściwie mógłby powtórzyć po prowadzących treść ich „pytań”, dodając dwa zdania komentarza chwalącego własne dokonania i to by wystarczyło. Premier jednak nawet tej szansy nie potrafił wykorzystać, chociaż – wiele na to wskazuje – dokładnie wiedział o co zapytają prowadzący. Był agresywny, arogancki, napastliwy i zwyczajnie chamski. W każdej odpowiedzi skupiał się na atakowaniu Donalda Tuska, wyciągając mu jakieś kuriozalne czyny, jak przyjęcie od Putina wazonu rzekomo wypełnionego srebrem i złotem (wprowadzenie motywu baśniowego do polityki, wiele mówi o jego stosunku do własnych wyborców). W pewnym momencie wyciągnął nawet z kieszeni monetę dwuzłotową (pewnie nosi w garniturze drobniaki na wszelki wypadek), jako symbol rewaloryzacji emerytur „za Tuska”. Jeśli zatem zadaniem premiera było przekonanie nieprzekonanych, niezdecydowanych lub tzw. „elektoratu cynicznego” (w ujęciu S. Sierakowskiego i P. Sadury), to – w moim przekonaniu – zaprzepaścił tę szansę. Swoim wystąpieniem mógł jedynie utwardzić i zmobilizować elektorat fundamentalny, dla którego wazon wypełniony złotem będzie zapewne kolejnym dowodem na demoniczność Tuska.

A jak wypadł Donald Tusk? Zdecydowanie poniżej własnych możliwości. Widać było – zwłaszcza przy pierwszym „pytaniu” – jego zdenerwowanie, widać było, jak niekomfortowo się czuje w sztywnym gorsecie warunków stworzonych przez telewizję rządową. Jego największe atuty – swoboda, naturalność i luz z jakimi przemawia zarówno do pojedynczych ludzi, jak i do tłumów, na nic się nie zdały w tym z góry wyreżyserowanym spektaklu. Udało mu się jednak zdenerwować premiera, eksponując poparcie Morawieckiego dla podniesienia wieku emerytalnego, podczas gdy ten pełnił funkcję jego doradcy. Udało mu się też przebić z informacją o aferze wizowej, o wykorzystywaniu wojska i policji do celów rządowej propagandy. Jeśli najważniejszym zadaniem Donalda Tuska było zaprezentowanie się przed widzami TVP w celu odczarowania swojego – narzuconego przez telewizję – czarnego wizerunku, to wydaje się, że udało mu się je wypełnić. Jeśli jednak jego celem było uwiedzenie wyborców niezdecydowanych (co mu tak doskonale wychodzi w spotkaniach publicznych), to w tym aspekcie wyraźnie zawiódł. Może trochę bezwiednie wypełnił za to inne cenne zadanie – skupił na sobie wszystkie ataki Morawieckiego, co pozwoliło na rozwinięcie skrzydeł przez pozostałych przedstawicieli opozycji. Zwłaszcza przez Szymona Hołownię.

Podzielenie się zadaniami przez liderów Trzeciej Drogi okazało się znakomitym pomysłem. Władysław Kosiniak-Kamysz (którego łatwiej byłoby atakować za dawną koalicję z PO) udał się za Jarosławem Kaczyńskim do Przysuchy, a Szymon Hołownia stawił się na debacie. Już podczas weekendowej konwencji Trzeciej Drogi w Krakowie był on pełen wigoru i mówił, że wprost nie może się doczekać konfrontacji z Morawieckim. O dziwo premier go podczas debaty nie atakował, a przecież propaganda PiS w ostatnich dniach mocno skupiła się na obrzydzaniu Trzeciej Drogi, zdając sobie doskonale sprawę, że dobry wynik wspólnego projektu Hołowni i Kosiniaka może być początkiem końca panowania Kaczyńskiego. Hołownia miał zatem przestrzeń do zaprezentowania programu własnego ugrupowania. Był przy tym wyluzowany, rzeczowy, konkretny, miejscami nawet zabawny i potrafił przy tym znakomicie zużytkować swoje dziennikarskie doświadczenie. Miał jeszcze to szczęście kończyć swoim wystąpieniem całą tę „debatę”, co zręcznie wykorzystał uświadamiając wyborcom alternatywę między „Trzecią Drogą”, a trzecią kadencją PiS-u. Wydaje się, że swoim wystąpieniem mógł przypomnieć o sobie nie tylko nie tak dawnym przecież zwolennikom, ale i przekonać do siebie część niezdecydowanych oraz przedstawić własne ugrupowanie „cynicznemu elektoratowi” PiS, jako pewną alternatywę. O ile przed ośmiu laty „efekt Zandberga” z debaty wyborczej pogrzebał szanse opozycji na zwycięstwo w wyborach, o tyle teraz „efekt Hołowni” może być decydujący dla odsunięcia PiS od władzy.

Osiągnięcie tego celu może być bliższe dzięki znakomitemu wystąpieniu przedstawicielki Nowej Lewicy. Joanna Scheuring-Wielgus to chyba największe zaskoczenie tej „debaty”. Nie była co prawda tak elokwentna i wyluzowana jak Hołownia, ale udało jej się klarownie zaprezentować agendę lewicową, była przy tym rzeczowa, kompetentna, a miejscami empatyczna i emocjonalna. Pozwoliła sobie na zaakcentowanie osobistej historii i to w bardzo nieoczywistym kontekście – odpowiadając bowiem na pytanie o bezpieczeństwo państwa, jako jedyna zwróciła uwagę na bezpieczeństwo na drogach (straciła męża w wypadku drogowym). W swojej ostatniej wypowiedzi zwróciła się wprost do wyborców, oferując im jasną alternatywę i przypominając jednocześnie, że to lewica dała Polsce konstytucję oraz członkostwo w Unii Europejskiej i w NATO. Wydaje się, że swoim wystąpieniem ugruntowała i zmobilizowała elektorat lewicowy, a być może uda jej się nawet przyciągnąć do Nowej Lewicy część wyborców Koalicji Obywatelskiej, zwłaszcza kobiet.

Swoje pięć minut wykorzystał także Krzysztof Bosak. Jego pomysłem na debatę było ukazanie własnego ugrupowania, jako alternatywy dla wojny PiS-u z Platformą. Wielokrotnie czynił znak równości między tymi ugrupowaniami, wskazywał na ich wspólne głosowania, podobne podejście do wielu fundamentalnych kwestii, takich jak polityka zagraniczna, energetyczna czy zdrowotna. Bosak starał się także grać – co było do przewidzenia – na nastrojach antyukraińskich. Był bardzo dobrze przygotowany, wypadł profesjonalnie i przekonująco. Formuła debaty pozwoliła mu uniknąć ewentualnych kłopotliwych pytań ze strony konkurentów, chociażby o ostatnie skandaliczne wypowiedzi Janusza Korwin-Mikkego. Z całą pewnością nie zawiódł własnego elektoratu i – być może – uda mu się przeciągnąć na własną stronę część wyborców PiS oraz niezdecydowanych.

Poprawnie wypadł również przedstawiciel Bezpartyjnych Samorządowców – Krzysztof Maj. Jako postaci szerzej nie znanej opinii publicznej, udało mu się uniknąć roli statysty, zdołał też zaprezentować własne ugrupowanie, jako pewną świeżość na scenie politycznej. Nie powiedział niczego odkrywczego, ale był opanowany i sprawiał wrażenie dobrze przygotowanego do konfrontacji z najważniejszymi polskimi politykami. Trudno jednak powiedzieć, czy uda mu się tym wystąpieniem przekonać do swojego ugrupowania wyborców niezdecydowanych, bo nie sądzę, by ktokolwiek o sprecyzowanych sympatiach politycznych, przerzucił po jego wystąpieniu swój głos na Bezpartyjnych Samorządowców.

Jak już na wstępie wspomniałem, ten wyreżyserowany przez telewizję rządową spektakl niewiele miał wspólnego z prawdziwą, wolną i uczciwą debatą. Warunki nie były równe, a konstrukcja tzw. „pytań” przejdzie zapewne do historii propagandy. Problemy, jakie w debacie poruszono, także nie dotyczyły najważniejszych wyzwań, przed jakimi stoi Polska i świat w XXI wieku. Nie rozmawiano o przystosowaniu Polski do nieuchronnych zmian klimatycznych, o jej miejscu w strukturach międzynarodowych, o demografii, polityce zdrowotnej, polityce energetycznej, o dzielących społeczeństwo kwestiach światopoglądowych, a poruszone na debacie kwestie bezpieczeństwa, czy migracji spłycono i sprowadzono do absurdu. Na koniec Donald Tusk zaproponował zorganizowanie ponownej, prawdziwej debaty, w dowolnym dla przedstawicieli PiS miejscu i czasie. Nie ma na to jednak obecnie żadnych szans.

 

Autor zdjęcia:

Tyrania polityczna zaczyna się od tyranii w rodzinnym domu :)

Prawa dziecka są tematem najwyższej wagi dla polityki i przyszłości ustroju demokratycznego. Niestety, to zdanie wciąż ma w Polsce charakter jedynie postulatywny. Dyskurs i praktyka w sferze polityki w najmniejszym stopniu nie wskazują na istnienie w kręgach decyzyjnych – władzy ustawodawczej i wykonawczej – świadomości związku praw dziecka z jakością życia politycznego. Jest to tym bardziej dojmujące, że dotyczy kraju uznawanego za ojczyznę praw dziecka. To Polska pod koniec lat 70. XX wieku przedstawiła na forum Zgromadzenia Narodowego ONZ propozycję Konwencji o Prawach Dziecka, przyjętej w 1989 roku i ratyfikowanej przez Polskę w roku 1991.

Konwencja, nazywana powszechnie pierwszą konstytucją praw dziecka, nakłada na państwo i jego instytucje cały szereg obowiązków chroniących godność i prawa dzieci. Jest pierwszym w historii dokumentem dającym dzieciom faktyczną podmiotowość – nie tylko prawną, ale także społeczną i obywatelską. Podmiotowość wiąże się zawsze z samostanowieniem, autonomią, sprawczością. Jak każdy przełomowy dla dziejów świata dokument stanowiący źródło prawa, także ten wymaga społecznej i politycznej dojrzałości. Takiej, która zdolna jest do wprowadzenia niezbędnych zmian oraz do odczytywania wyzwań przez pryzmat fundamentalnych praw dziecka i obowiązków państwa.

Przyjmując, że istnieje związek przyczynowo-skutkowy między realizacją praw dziecka oraz warunkami życia i rozwoju, jakie tworzymy, a stanem polityki, punktem odniesienia dla dalszych rozważań uczynię zjawisko przemocy wobec dzieci. Przemoc jest najbardziej jaskrawym przejawem pogardy dla praw i godności człowieka, a najskrajniejszą z jej form jest ta dokonywana wobec dziecka, wiążąca się z jego całkowitą bezbronnością i zależnością od dorosłych. Za przemoc uznaję „intencjonalne działanie lub zaniechanie działania jednej osoby wobec drugiej, które wykorzystując przewagę sił, narusza prawa i dobra osobiste jednostki, powodując cierpienie i szkody” [Lakowska, Paszkiewicz, Wiechcińska 2014: 11]. Ma ona różne oblicza, dlatego wyróżniamy przemoc: fizyczną, psychiczną, seksualną, ekonomiczną, zaniedbanie, a także cyberprzemoc.

O ile „przemoc” jest terminem obecnym w dyskursie publicznym i akademickim, o tyle perspektywę doświadczających jej najmłodszych znacznie lepiej oddaje określenie „krzywda”. Według Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę (FDDS) aż 72 proc. młodych ludzi doświadczyło w swoim życiu krzywdzenia, 57 proc. ze strony rówieśników, aż 41 proc. ze strony bliskich dorosłych, obciążające doświadczenie seksualne ma za sobą 20 proc. z nich, 7 proc. wykorzystanie seksualne, a 6 proc. zaniedbanie fizyczne (FDDS, 2018). Choć deklarujemy coraz mniejszą tolerancję wobec kar cielesnych, to wciąż dane są dalekie od stanu pożądanego. 60 proc. badanych zetknęło się z krzywdzeniem dziecka. 41 proc. wykazało się biernością wobec karcenia fizycznego, a 38 proc. wobec słownego. 70 proc. badanych w 2022 roku to zwolennicy prawnego zakazu stosowania kar fizycznych, wobec 52 proc. w roku 2017. Wobec postępu w tej kwestii można by czuć satysfakcję. Ciężej o nią, kiedy uwzględnimy, że prawny zakaz stosowania przemocy istnieje w Polsce od 2010 roku. Warto wspomnieć, że art. 30 Konstytucji RP mówi o przyrodzonej i niezbywalnej godności każdego człowieka, a w art. 40 czytamy: „Zakazuje się stosowania kar cielesnych” [Konstytucja RP, 1997]. Pomimo ratyfikowanej w 1991 roku Konwencji oraz uchwalonej w 1997 roku Konstytucji przez kolejne lata w polskich sądach i kulturze obowiązywał kontratyp karcenia dzieci, a więc wyłączenia takich zachowań z kategorii czynów karalnych. Karcenie fizyczne, w tym tzw. klapsy, traktowane było, a często wciąż jest, jako naturalna metoda wychowania.

Dopiero ustawa o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie w 2010 roku wprowadziła jednoznaczny zakaz tego rodzaju praktyk, co nastąpiło dzięki staraniom ówczesnego Rzecznika Praw Dziecka (RPD), Marka Michalaka. Nawet wtedy jednak miała miejsce gorąca debata dotycząca tego, że nowe przepisy ingerują w sferę władzy rodzicielskiej i są niezgodne z polską Konstytucją. W 2018 roku Przemysław Czarnek przyznał, że „karcenie jest jednym z najważniejszych środków wychowawczych” [Grześkowiak, Zgoliński 2018: 14]. Późniejszy minister odpowiedzialny za oświatę podkreśla: „W niektórych życiowych sytuacjach zastosowanie kary fizycznej, kary cielesnej, bywa nieodzowne” [Grześkowiak, Zgoliński 2018: 15].

Wydaje się, że taki sam pogląd prezentuje obecny RPD, Mikołaj Pawlak, który w jednym z pierwszych wywiadów, dzieląc się swoimi podejściem do kar cielesnych, przestrzegał – wbrew konsensusowi eksperckiemu – że należy rozróżnić klaps od bicia. Przywoływał też swoje dzieciństwo: „[…] sam z estymą wspominam to, że dostałem od ojca w tyłek” [Pawlak 2019]. Przytaczam wypowiedzi dwóch postaci polskiego życia politycznego w najwyższym stopniu odpowiedzialnych za poszanowanie praw oraz rozwój dzieci i młodzieży, żeby pokazać, z jakim trudem aksjologiczny aspekt Konwencji oraz Konstytucji RP przyjmowany jest w kręgach stanowiących prawo i realizujących polityki publiczne. W parlamentarnej dyskusji z ust prominentnych liderów partii regularnie padają pochwały pod adresem instytucji kary cielesnej, która zapewnić ma właściwe zachowanie dziecka.

Tymczasem Alice Miller – psychoterapeutka polskiego pochodzenia, która przeżyła Holocaust – badając wpływ przemocy doświadczanej w dzieciństwie, dowodzi, że tyrania polityczna zaczyna się od tyranii w rodzinnym domu. Takie wnioski wyciąga, analizując wiele biografii przywódców, pisarzy, ludzi nauki i kultury. Typowy sposób wychowania przedwojennego, a obecnego w wielu domach do dzisiaj, nazywa „czarną pedagogiką” i „wylęgarnią nienawiści” [Miller 1999: 30]. Bicie dzieci, chłód emocjonalny i patriarchalny system były wtedy normą kulturową. Największym z analizowanych przez nią zbrodniarzy był Adolf Hitler: „Strukturę jego rodziny można scharakteryzować jako prototyp ustroju totalitarnego. Jej wyłącznym, bezspornym i często brutalnym władcą jest ojciec. Żona i dzieci pozostają całkowicie podporządkowane jego woli, jego nastrojom i kaprysom, muszą bez zastrzeżeń pokornie znosić upokorzenia i niesprawiedliwość” [Miller 1999: 164]. Badaczka ta szeroko opisała metody znęcania się ojca nad przyszłym dyktatorem III Rzeszy.

Jadwiga Bińczycka o dorobku Miller pisze w następujący sposób: „A. Miller dowodzi, że rany po zniewolonym dzieciństwie nie goją się tak łatwo, że skutki traumatycznych doświadczeń z dzieciństwa są niebezpieczne nie tylko dla jednostek, ale również dla całych społeczeństw, dla polityki” [Bińczycka 2000: 119]. Miller uznawała, że doświadczenia krzywdzonego dziecka są gorsze niż więźnia obozu koncentracyjnego. Ten drugi miał wyraźne rozeznanie, kto jest katem, a kto ofiarą. Doświadczające przemocy domowej dziecko jest elementem psychologicznej pułapki, w której identyfikuje się ze swoimi oprawcami, wierząc w ich dobre intencje i poszukując odpowiedzialności za ich czyny w sobie samym [Bikont 1999]. Kary cielesne prowadzą do tłumienia złości, która wyładowywana jest w późniejszych latach życia. W życiu dorosłych objawia się ona następującymi zachowaniami [Bińczycka 2000]:

  • Stosowanie kar cielesnych w swoim własnym domu oraz rekomendowanie ich jako właściwego środka wychowawczego.
  • Usilne zaprzeczanie istnieniu związku między krzywdą doświadczaną w dzieciństwie a późniejszym stosowaniem i usprawiedliwianiem przemocy domowej.
  • Podejmowanie zawodów związanych z używaniem przemocy.
  • Naiwna ufność wobec polityków oraz wizji istnienia „kozłów ofiarnych” – grup ludzi odpowiedzialnych za różnego rodzaju kryzysy. W historii wiązało się to z czystkami etnicznymi i dyskryminacją wszelkich mniejszości.
  • Bezrefleksyjne posłuszeństwo charyzmatycznym przywódcom (tzw. silnym autorytetom), którzy przypominają autorytet rodziców, szczególnie ojca. W taki sposób – zaznacza Miller – „Niemcy poddali się Hitlerowi, Rosjanie – Stalinowi, a Serbowie – Miloszewiczowi [Bińczycka 2000: 121].

Konkludując, odwołam się do słów Astrid Lindgren, która odbierając Pokojowa Nagrodę Księgarzy Niemieckich w 1978 roku, powiedziała: „Czyż można zatem nie rozpaczać, gdy nagle rozlegają się głosy wzywające do powrotu starego autorytarnego systemu? […] Wielu pragnie «silniejszej ręki» i «zaostrzenia rygoru», sądząc, że jest to lekarstwo na wszystkie zuchwalstwa młodzieży […]. Na dłuższą metę doprowadzi to tylko do większej przemocy oraz tym głębszej i straszniejszej przepaści między pokoleniami […]. Aż do chwili, gdy zostaną zmuszeni zauważyć, że przemoc rodzi przemoc – tak jak było od zawsze” [Lindgren 2000: 24].

Używając porównań Miller, można powiedzieć, że współczesnych obozów i wojen doświadcza się każdego dnia w wielu polskich rodzinach. Wszędzie tam, gdzie przekraczane są granice ludzkiej godności najbardziej bezbronnych ludzi i obywateli – dzieci. Przytoczony wyżej dyskurs polityczny, gloryfikujący kary cielesne i tym samym legitymizujący przemoc, tworzy niezwykle niebezpieczne zjawisko, stopniowo niszczące ustrój i kulturę państwa demokratycznego, dla którego punktem wyjścia są uniwersalne wartości humanistyczne i prawa człowieka. Zaś prawa człowieka zaczynają się od praw dziecka.

 

Bibliografia:

Bikont A., 1999, Skąd się biorą tyrani. Wywiad z Alice Miller, „Gazeta Wyborcza”, nr 29/30.

Bińczycka J., 2000, Humaniści o prawach dziecka, Kraków: Impuls.

Grześkowiak A., Zgoliński I., 2018, Prawo karne w ochronie praw dziecka, Bydgoszcz: Wydawnictwo Kujawsko-Pomorskiej Szkoły Wyższej w Bydgoszczy.

Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej, 1997.

Lakowska M., Paszkiewicz W., Wiechcińska A., 2014, Wyprawa PoMoc, Warszawa: Stowarzyszenie „Niebieska Linia”.

Lindgren A., 2020, Żadnej przemocy!, Poznań: Zakamarki.

Makaruk K., Drabarek K., 2022, Postawy wobec kar fizycznych i ich stosowanie, Warszawa: Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę.

Pawlak M., 2019, Rzecznik Praw Dziecka: Trzeba rozróżnić, czym jest klaps, a czym jest bicie. Klaps nie zostawia wielkiego śladu, „Dziennik Gazeta Prawna”: https://www.gazetaprawna.pl/wiadomosci/artykuly/1418200,mikolaj-pawlak-rzecznik-praw-dziecka-wywiad-rigamonti.html.

Włodarczyk J., Makaruk K., Michalski P., Sajkowska M., 2018, Ogólnopolska diagnoza skali i uwarunkowań krzywdzenia dzieci. Raport z badań, Warszawa: Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę.

 

Autor zdjęcia: Caleb Woods

 

Kryzys zbożowy i relacje polsko-ukraińskie [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Liberté!) gości Hannę Cichy, starszą analityczkę biznesową w magazynie „Polityka Insight”, która zajmuje się analizą danych makroekonomicznych, finansami publicznymi i rynkiem pracy. Rozmawiają o ukraińskim kryzysie zbożowym, jego kontekście gospodarczym i politycznym, roli i reakcji Polski i innych krajów UE na ten problem, a także dalszych losach stosunków ukraińsko-polskich.

Leszek Jażdżewski (LJ): Co stoi za bieżącym kryzysem zbożowym?

Hanna Cichy

Hanna Cichy (HC): To złożona sprawa. Po pierwsze, polskie rolnictwo znalazło się w dość trudnej sytuacji, bo koszty produkcji są wysokie – np. nawozów, paliwa potrzebnego rolnikom, czy też koszty pracy. To problem, który w ostatnim czasie dotyka w zasadzie całej gospodarki.

Kolejna kwestia ma charakter polityczny. Rolnictwo w Polsce jest silnie upolitycznione. Coraz bardziej przypomina w tym sensie górnictwo węglowe i energetykę. Producenci i społeczność rolnicza są przyzwyczajeni do bardzo dobrego traktowania przez polityków – zwłaszcza w okresie przedwyborczym. To czas, kiedy politycy są skłonni obiecać im ochronę przed wszelkimi problemami – w tym konkurencją zewnętrzną. I tutaj na scenę wkracza ukraińskie zboże.

Ukraina jest bardziej konkurencyjna na rynku rolnym niż Polska. Tak będzie zawsze – i to nie tylko dlatego, że Ukraina nie musi przestrzegać unijnych przepisów (np. w zakresie stosowania chemikaliów). Co więcej, struktura rolnictwa jest inna – w Ukrainie działają duże firmy, podczas gdy polskie rolnictwo opiera się przede wszystkim na małych i średnich producentach, przez co jest mniej wydajne i sprawne technicznie. Ukraina ma też lepszą glebę i klimat, czego nie możemy zmienić, dlatego właśnie zawsze będzie bardziej konkurencyjna niż Polska.

Z jednej strony więc polscy rolnicy czują się zagrożeni tańszym importem ukraińskiego zboża. Z drugiej strony przed nami wybory, więc sytuacja jest dość wybuchowa. Jeśli spojrzymy na inne kraje graniczące z UE, to są one w podobnej sytuacji (a nawet gorszej, bo są mniejsze i mają mniejszą moc produkcyjną). Mają jednak także inne podejście do obecnej sytuacji.


European Liberal Forum · Ep180 Grain crisis and the Polish-Ukrainian relations with Hanna Cichy

Na przykład Rumunia zdawała sobie sprawę, że pojawi się problem z ukraińskim zbożem – nie tylko w zeszłym roku, ale także w latach kolejnych. Zastanawiali się więc, co można zrobić, aby nie tylko nie stracić, ale może nawet coś na tym zyskać. W rezultacie Rumunia zaczęła inwestować w możliwości transportowe. Teraz zarabiają na byciu węzłem komunikacyjnym dla ukraińskiego zboża.

Tymczasem polski rząd dużo mówił o przepustowości tranzytowej, infrastrukturze portowej i magazynowej. Mimo to nie wydarzyło się zbyt wiele. Rząd udzielił pewnego wsparcia na rzecz budowy silosów na zboże, ale środki zostały rozdzielone dopiero latem tego roku, choć wiedzieliśmy, że problem będzie występował przez prawie 18 miesięcy. Przez ostatnie sześć miesięcy wiedzieliśmy, że problem pozostanie z nami na dłużej.

LJ: Wydaje się, że cena zboża jest ustalana na rynku globalnym. Dlaczego eksport zboża na rynek światowy przez Polskę jest takim problemem dla cen krajowych w Polsce? Czy wynika to z bliskości rynku ukraińskiego? Dlaczego problem ten stał się teraz znacznie większy niż kiedykolwiek wcześniej?

HC: Tu nie ma prostych odpowiedzi. Zboże faktycznie jest towarem, którego cena ustalana jest na poziomie światowym. Problem polega na rozbieżności między oczekiwaniami a rzeczywistością, z którą borykają się polscy rolnicy. W zeszłym roku ceny poszybowały w górę po rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Być może niektórzy myślą, że ceny będą zawsze tak wysokie.

Właściwie nawet ówczesny minister rolnictwa Henryk Kowalczyk latem ubiegłego roku mówił rolnikom, aby nie sprzedawali masy zboża po cenach z tamtego okresu, bo te jeszcze wzrosną. Co ciekawe, gdy tylko to powiedział, ceny zaczęły spadać, bo gdy Ukraina zaczęła eksportować zboże przez korytarz czarnomorski oraz inne niewykorzystywane dotychczas kanały (np. przez Rumunię i inne kraje europejskie), ceny się unormowały.

W tym roku zbiory na całym świecie były stosunkowo dobre, natomiast popyt na zboże jest umiarkowany, przez co ceny są jeszcze niższe niż przed rosyjską agresją. Jednak w ludzkiej naturze leży to, żeby kogoś obwiniać za swoje problemy, więc jeśli rolnik zobaczy ciężarówkę lub pociąg załadowany ukraińskim zbożem przejeżdżające w pobliżu jego pola, to automatycznie myśli, że to „wina tego gościa”, prawda?

Nie powiem, że ukraińskie zboże nie zostało w Polsce. Prawdopodobnie doszło do zakłóceń na lokalnych rynkach – szczególnie we wschodniej części Polski, gdyż ukraińskie zboże było tańsze od produkowanego na tym terenie. Tymczasem ukraińscy producenci woleli sprzedawać swoje zbiory blisko granicy, bo w ten sposób obniżali koszty transportu – transport drogowy i kolejowy jest po prostu bardzo drogi. A jeśli ceny ustalane są globalnie, oznacza to, że dla Ukrainy jest mniej pieniędzy.

Niemniej jednak ten rok powinien być inny niż poprzedni, bo wtedy Ukraina miała jeszcze zbiory z poprzedniego roku, których przed wojną nie sprzedano – a to były rekordowe zbiory. Jednak w tym roku zbiory są mniejsze, a jakość ziarna gorsza.

Właściwie jakość zboża jest gorsza zarówno w Ukrainie, jak i w Polsce, po prostu ze względu na pogodę. W teorii oznaczałoby to, że oba te kraje potrzebują dobrej jakości zboża, zatem nie powinno być problemu ani z eksportem dobrej jakości zboża z Ukrainy (bo go nie mają), ani z niewystarczającym popytem ze strony polskiej.

Dobrym przykładem ustalania cen na poziomie globalnym jest sektor drobiarski. W ostatnim czasie Ukraina eksportuje dużo swoich kurczaków do Unii Europejskiej. Nie idą na rynek polski, ale są kierowane na inne rynki europejskie. W pewnym momencie ceny w Europie znacząco spadły. W rezultacie polscy eksporterzy kurczaków również nie mogli zarobić na eksporcie swoich kurczaków do Niemiec, Francji itp.

Problem ten ma nie tylko wymiar polityczny, ale także gospodarczy. Otworzyliśmy nasz rynek na dużego, produktywnego konkurenta, o dobrej sytuacji przyrodniczej i dużych, wyspecjalizowanych firmach, których nie mamy, więc nie możemy z nimi konkurować. Problem polega na tym, jak podchodzimy do tej sytuacji, ponieważ rząd tak naprawdę nie stara się znaleźć długoterminowych rozwiązań. Niewiele mówi się np. o tym, jak zwiększyć konkurencyjność polskiego rolnictwa czy jak współpracować z Ukrainą (np. w celu zapewnienia wyższego poziomu łańcucha wartości).

Więź między Polską a Ukrainą jest bardzo silna w zakresie przetwórstwa żywności, ponieważ Ukraina tak naprawdę nie ma tego sektora – jest w tym obszarze bardzo słaba, nie zna rynku europejskiego, nie jest tak innowacyjna i zaawansowana jak polski przemysł. Zatem teoretycznie oboje moglibyśmy zyskać na tej sytuacji. Moglibyśmy kupować ukraińskie zboże i robić z niego makaron – to proste. Kiedy jednak w grę wchodzą polityka, emocje i wybory, sprawa przestaje być prosta.

LJ: Kilka dni temu UE zniosła zakaz importu ukraińskiego zboża. Jaki był główny powód wprowadzenia embarga? Czy polscy i europejscy rolnicy w ogóle mogą czuć się bezpiecznie?

HC: Unia Europejska wprowadziła tymczasowy zakaz importu w momencie, gdy wystąpiły problemy z kanałem tranzytowym Morza Czarnego. Było jasne, że zakaz nie będzie obowiązywał wiecznie. UE chciała dać krajom graniczącym czas na przygotowanie się całego sektora rolnego – na przykład na sprzedaż tego, co znajduje się w ich silosach lub na zastanowienie się, jak usprawnić tranzyt. Niektóre kraje tak zrobiły, inne nie.

Reakcja innych sąsiadujących krajów jest odmienna także na poziomie politycznym. Polska od wielu lat jest na ścieżce wojennej z Komisją Europejską. Dlatego reakcje Polski i Węgier są bardzo podobne – Węgrzy są pod tym względem jeszcze bardziej radykalni, rozszerzając zakaz importu na blisko dwadzieścia pięć produktów rolnych.

Tymczasem Słowacja uznała, że ​​nie jest jeszcze gotowa i chciała przedłużyć embargo zaledwie o kolejne 30 dni, a także chciała spotkać się z UE i Ukrainą i porozmawiać o tym, jak przygotować się do zniesienia zakazu po tym okresie. To oczywiście zupełnie inna sprawa. Jeśli zaznaczysz, że potrzebujesz więcej czasu i dyskusji aby móc się przygotować, to w rezultacie Ukraina uznała, że to żaden problem i w efekcie wycofała skargę do WTO przeciwko Słowacji.

Tymczasem Polska powiedziała: „Jesteście niewdzięczni, nie doceniacie tego, co dla was robimy, UE nas nie rozumie, a my za wszelką cenę będziemy chronić nasz sektor rolniczy.” W tym kontekście nie ma zbyt wiele miejsca na konstruktywną rozmowę. Mogłoby być inaczej, gdyby nie zbliżały się wybory. I tak sytuacja niespodziewanie szybko się pogorszyła. Oczekiwano, że spotkanie prezydentów w USA doprowadzi do deeskalacji. Tak się jednak nie stało. Po raz pierwszy od dwóch lat widzieliśmy, że prezydenci nie są do siebie nastawieni przyjacielsko, a wręcz otwarcie ze sobą walczą.

LJ: Czy jest możliwe, że po wyborach dojdzie do deeskalacji? Czy jest jakiekolwiek pole manewru w zakresie importu do Polski? A może nowy rząd będzie musiał stawić czoła bardzo podobnej sytuacji? Czy będzie to kwestia, która na lata zadecyduje o stosunkach polsko-ukraińskich?

HC: Istnieją drogi pośrednie. Mogliśmy zwiększyć naszą przepustowość w ciągu ostatniego półtora roku. Oczywiście nie dzieje się to z dnia na dzień. Niewiele wskazuje jednak na to, że na tym froncie coś się naprawdę dzieje.

Kolejną rzeczą, która właściwie mogłaby zostać zrobiona z dnia na dzień (a Ministerstwo Rolnictwa mówi o tym już od kilku miesięcy, choć jeszcze nic w tym zakresie nie zrobiło), to pisemne porozumienie z Łotwą i Litwą o przeniesieniu kontroli sanitarnych z polskiej granicy z Ukrainą do tamtejszych portów. Zwiększyłoby to przepustowość tranzytu. Nie rozwiązałoby to problemu, ale przyniosłoby pewną ulgę.

To magia małych liczb. Przed wojną import zboża z Ukrainy do Polski był bardzo niewielki. Rzeczywiście wzrósł on znacząco, więc obecne liczby mogą być szokujące, ale już sam punkt wyjścia był bardzo niski.

W dłuższej perspektywie będzie to stanowić poważny problem dla przyszłości stosunków między Polską, Ukrainą a Unią Europejską. Polska klasa polityczna powinna pomyśleć o tym, jak czuły się inne kraje w 2004 roku, przed ówczesnym rozszerzeniem i przystąpieniem Polski do UE. Polska była dużym krajem, z populacją skłonną do emigracji i dużym rynkiem rolnym. To prawie ta sama sytuacja, co teraz w przypadku Ukrainy.

Dlatego też Polska powinna zastanowić się, jak możemy współpracować z Ukrainą i wspólnie coś tworzyć – nie tylko żywność, ale także np. wyroby stalowe. Ukraina jest wielkim eksporterem towarów i surowców. Możemy to wykorzystać, aby w końcu robić to, o czym myśleliśmy od tak dawna – przenieść się w górę łańcuchów wartości, wytwarzać bardziej wyrafinowane produkty i eksportować je z wyższą marżą. Możemy kupować ukraińskie towary spożywcze i je przetwarzać (nawet inwestować w zakłady przetwórcze w Ukrainie). Dzięki temu mogliśmy wspólnie zarabiać, sprzedając produkty do Niemiec, Francji i reszty świata.

Jeśli jednak politycy pozostaną krótkowzroczni i skupią się wyłącznie na wynikach wyborów lub sondażach, mówiąc rolnikom, że będą chronieni bez względu na koszty, spowoduje to ogromne napięcia w UE i sprawi, że stracimy tę szanse. Polskie rolnictwo nie jest i nie będzie konkurencyjne – nawet jeśli Ukraina nie wejdzie Unii Europejskiej, i tak będziemy coraz mniej konkurencyjni.

Przed wojną i kryzysem zbożowym toczyła się wielka dyskusja na temat wpływu Europejskiego Zielonego Ładu na polskie rolnictwo. To jest ta sama historia. Nie chcemy zmian i nie chcemy patrzeć w przyszłość. Podtrzymujemy przestarzałą strukturę społeczno-gospodarczą na obszarach wiejskich. To musi się zmienić. To samo dotyczy rynku energii – jeśli za wszelką cenę będziemy chcieli chronić górników, skończymy z kosztowną, niestabilną i toksyczną energią, dużym problemem społecznym i ostrym konfliktem z Unią Europejską. Z rolnictwem zmierzamy w tym samym kierunku.

Dla Ukrainy sprzedaż zboża jest kluczowa, ale ostatecznie ląduje ono na czyimś talerzu. Musimy pomyśleć także o tym– nie tylko dlatego, że jest to słuszne z moralnego punktu widzenia, ale także dlatego, że jeśli nie nakarmimy głodnych, to ci ludzie wsiądą na łodzie i przepłyną przez Morze Śródziemne, co wywoła kolejne napięcia w UE.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Było 3xTAK, będzie 4xNIE :)

W 1946 roku instalujący się u władzy w Polsce komuniści wymyślili referendum, którego głównym celem miał być sprawdzian ich popularności w społeczeństwie. W 2023 roku demokratycznie wybrana władza za pomocą referendum swoją spadającą popularność zamierza umocnić i utrwalić. Przy zasadniczych różnicach wynikających z całkowicie odmiennej rzeczywistości politycznej, istnieje jednak pewien wspólny mianownik tych dwóch plebiscytów – bezczelny cynizm i polityczny interes sprawujących władze.

Na wstępie muszę od razu zaznaczyć, że nie stawiam znaku równości między PPR a PiS, między dawnymi komunistami, a aktualnie rządzącą partią. Nie podzielam pojawiającego się tu i ówdzie hasła o PiS, jako „współczesnych bolszewikach” – takie porównania obnażają brak podstawowej wiedzy historycznej i tylko kompromitują tych, którzy się nimi posługują. Trudno jednak nie zauważyć, że rząd tzw. zjednoczonej prawicy szerokimi garściami czerpie z doświadczeń słusznie minionego systemu. Wprowadzając „Polski Ład” (o którym już niemal wszyscy zapomnieli) odwoływano się szeroko do epoki Edwarda Gierka, teraz postanowiono sięgnąć głębiej w mroczną przeszłość i wykorzystać pomysł referendum, którego głównym celem ma być zastawienie pułapki na opozycję. Taką zasadzką na resztki demokratycznej opozycji, głównie na PSL, było właśnie referendum z 1946 roku.

Przypomnę krótko i pobieżnie o co chodziło komunistom w 1946 roku. Zdawali oni sobie doskonale sprawę, że ich popularność w społeczeństwie polskim jest znikoma, a ich władza oparta jest wyłącznie na bagnetach Armii Radzieckiej. Wymyślono więc referendum, w którym postanowiono zadać trzy zasadnicze pytania, kluczowe dla przyszłości kraju (w uproszczeniu): o zniesienie Senatu, o wprowadzenie reformy rolnej i o utrwalenie zachodnich granic Polski. Tylko głupiec w ówczesnych warunkach nie chciałby wprowadzenia reformy rolnej, czy zatrzymania przy Polsce tzw. „Ziem odzyskanych”, dlatego sterroryzowana opozycja znalazła się w bardzo trudnej sytuacji. Jedynie pierwsze pytanie mogło zostać zakwestionowane i jego postawienie z punktu widzenia celów komunistów było błędem (choć z drugiej strony odpowiedź na nie mogła dać im wiedzę o faktycznej skali poparcia). PSL Stanisława Mikołajczyka wezwał zatem do głosowania na NIE w pierwszym pytaniu. Pułapka zatem nie do końca się udała, ale to i tak nie miało żadnego znaczenia, bo wyniki referendum całkowicie sfałszowano – według oficjalnych danych zdecydowana większość Polaków miała poprzeć postulaty komunistów i zagłosować trzy razy na TAK (w rzeczywistości trzy czwarte obywateli zagłosowało na NIE w pierwszym pytaniu). Referendum spełniło jednak swój cel umacniając komunistów przy władzy i napędzając im zwolenników.

Jakże zatem nie skorzystać z nauki, jaką daje nam historia? Wystarczy przecież odpowiednio skonstruować pytania, na które odpowiedź powinna być dla wszystkich oczywista i w ten sposób zapędzić opozycję w przysłowiowy kozi róg. W dzisiejszych czasach jednak siła oddziaływania słowa „TAK” jest znacznie słabsza, niż emocje związane ze sprzeciwem. Wymyślono więc pytania, na które trzeba głośno i stanowczo wykrzyczeć: „NIE” (po za tym chyba jednak chciano uniknąć porównań do powojennego referendum, co się – jak widać – niespecjalnie udało). Pytania zresztą nieporównywalnie głupsze niż w 1946 roku, kiedy to faktycznie chodziło o kwestie fundamentalne dla przyszłości państwa. Dzisiaj bowiem jedynym celem pytań referendalnych jest wywołanie negatywnych emocji i przekierowanie ich na opozycję. Pytanie o „wyprzedaż państwowych przedsiębiorstw” jest spóźnione o 30 lat, podniesienia wieku emerytalnego ze strachu przed politycznymi konsekwencjami nie planuje nawet Konfederacja, samo tylko wspomnienie o rzekomym przymusie „przyjęcia tysięcy nielegalnych emigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki” ma wywołać słuszny gniew i oburzenie, a ponoć niecnie planowana przez opozycję likwidacja dopiero co wybudowanej bariery na granicy polsko-białoruskiej ma sprawić wrażenie wręcz jej zdradzieckich zamiarów. Te pytania są wręcz soczystym policzkiem dla milionów Polek i Polaków, którzy wydają się być traktowani przez władze jak idioci, nie zdający sobie sprawy z intencji, jakie za nimi stoją. Jedyne pytanie, jakie faktycznie powinno zostać im dawno postawione dotyczy kwestii fundamentalnej: Czy Polska ma pozostać demokracją liberalną (a właściwie to ją przywrócić), czy stać się państwem autorytarnym. Bo to jest dzisiaj stawka wyborów.

Już sam fakt organizacji tego referendum w dniu wyborów i możliwość finansowania kampanii referendalnej (którą niezwykle trudno będzie odróżnić od partyjnej) przez rządzących, właściwie bez ograniczeń, jest tu oczywiście kluczowy. W tym aspekcie spindoktorzy PiS-u pomysłowością przebili nawet komunistów. Jedno jest pewne: to fejkowe referendum jest kolejnym przykładem na to, że najbliższe wybory z całą pewnością nie spełnią konstytucyjnego wymogu pięcioprzymiotnikowości i nie będą równe. Wykorzystanie do finansowania własnej kampanii środków publicznych, zaprzęgnięcia do niej całego aparatu państwa, mediów publicznych, a ostatnio – jak nonszalancko przyznał jeden z doradców prezydenta – nawet defilady wojskowej, sprawia, że nie ma co się łudzić, co do intencji rządzących. Jest nią za wszelką cenę utrzymanie się przy władzy, a cel ten ma uświęcać wszelkie środki. Komuniści mieli takie powiedzenie ukute przez Włodzimierza Lenina: „raz zdobytej władzy nie oddamy nigdy”. Wydaje się, że ta maksyma również posiada swoich entuzjastów na Nowogrodzkiej.

 

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

W poszukiwaniu racjonalnego modelu :)

Poszczególne przypadki relacji finansowych stają się przysłowiowym gwoździem do trumny, szczególnie w sytuacji, gdy Kościół boryka się też z innymi problemami. Ludzie patrzą na finansowanie Kościoła także poprzez pryzmat innych afer.

Relacje państwo – Kościół stanowią stały temat debaty politycznej. Jednocześnie, od kilku lat mamy do czynienia z postępującym upolitycznieniem Kościoła. Wynika to również z faktu, że część społeczeństwa ma do niego dość negatywne nastawienie: z jednej strony słyszy się o różnych nadużyciach, a z drugiej wielu dostrzega uprzywilejowaną pozycję Kościoła w Polsce. Do tego dochodzą przypadki nieodpowiedniego korzystania z publicznych pieniędzy przez duchownych, a także kwestie obnoszenia się z bogactwem, również dość powszechnie dostrzegane przez społeczeństwo. Dostrzegane, a jednocześnie drażniące. Finanse Kościoła w Polsce wymagają przy tym dokładnej analizy, a także monitorowania przepływów, jakie dokonują się na linii sojuszu tronu i ołtarza.

Co interesujące, spora część zarzutów wobec Kościoła, które są związane z pieniędzmi, często nie jest poparta dokładnymi danymi, zwłaszcza gdy idzie o zarzut „mitycznego bogactwa” Kościoła. Ale to „bogactwo” jest za to mocno artykułowane w mediach, co z kolei ma swoje źródło w emocjonalnym odbiorze tego problemu. Jeśli gdzieś pojawia się temat pieniędzy i Kościoła, to reakcja ludzi jest najczęściej negatywna. Być może w ogóle w mediach widzimy wszystko na zasadzie skrajności: pokazywana jest rzeczywistość, która jest czarna lub biała, bez odcieni szarości. Na pewno obecnie, za czasów rządu PiS, fatalne wrażenie, by nie rzec czarny PR, robią jeszcze znaczne kwoty przekazywane na Kościół i to, kto je dostaje. Przykładem może być tu ciągłe dofinansowywanie dzieł ojca Rydzyka niemal przez wszystkie ministerstwa.

Takie przypadki finansowania w przyszłości utrudnią wypracowanie racjonalnych relacji między państwem i Kościołem w obszarze finansowym. Poszczególne przypadki relacji finansowych stają się przysłowiowym gwoździem do trumny, szczególnie w sytuacji, gdy Kościół boryka się też z innymi problemami. Ludzie patrzą na finansowanie Kościoła także poprzez pryzmat innych afer. Teraz mamy „willa+”, naciągane wnioski do NCBR i tak dalej. Tymczasem w owych relacjach czy przepływach finansowych społeczeństwo razi przede wszystkim brak transparentności. Ta jest pierwszym warunkiem funkcjonowania państwa. Co więcej, nowoczesne państwa i demokracje również opierają swoje relacje z Kościołami na polityce podatkowej czy wsparciu finansowym, ale robią to zawsze na przejrzystych zasadach i pod społeczną kontrolą. Nie zaś tak, mówiąc wprost, że jeden znajomy zakonnik czy biskup zbija fortunę dzięki swoim układom z polityką.

Od lat wśród kwestii szeroko dyskutowanych jest problem Funduszu Kościelnego. Warto przypomnieć, że jest on elementem budżetu państwa, jest co roku rewaloryzowany i uchwalany przez parlament. Aktualnie to 200 milionów złotych, które w sposób bezpośredni wspierają Kościół. I choć możemy wyobrazić sobie inne formy tego wsparcia – o których za chwilę – to póki co trzymajmy się faktów. Te 200 milionów złotych przeznaczonych na cały Kościół razi zdecydowanie mniej niż 300 milionów przyznanych na różnoraką działalność ojca Tadeusza Rydzyka. Tu chwieje się wspomniana zasada transparentności. Dziś nie wiemy, jakimi kanałami i w jakiej wysokości płyną do Kościoła lub kościelnych instytucji dotacje czy dopłaty. Nie znamy nawet ostatecznej skali przekazanych gruntów, choć Kościół za grunty rolne dostaje konkretne i bardzo precyzyjnie wyliczone dopłaty, podobnie jak wszyscy inni właściciele gruntów rolnych. Do tego dochodzą inne nieruchomości pozostające w gestii Kościoła, a także takie operacje jak słynna działka Morawieckiego, którą przecież kupił od jednego z wrocławskich proboszczów. Dziś wiemy, że na tych gruntach ktoś zarobił i bynajmniej nie był to Kościół. Takich niejasnych sytuacji jest więcej i widać, że nawet pobieżne ich podsumowanie daje sumę przekraczającą wielkość Funduszu Kościelnego. Dlatego uważam, że dyskusji o Funduszu Kościelnym i tych 200 milionach nadaje się zbyt duże znaczenie.

Możemy przyjrzeć się tym 200 milionom, które z perspektywy całych finansów publicznych nie stanowią jakiejś zawrotnej kwoty. Budżet wydaje teraz ponad 670 miliardów (czyli 3350 Funduszy Kościelnych). Do tego dochodzą też fundusze pozabudżetowe. Cały sektor finansów publicznych to już grubo ponad 1,6 biliona złotych, czyli 1600 miliardów złotych. Fundusz Kościelny to zatem nieco ponad 1 promil całych wydatków z finansów publicznych. Także te 200 milionów rocznie w 1600 miliardach nie jest, wydaje się, ogromną kwotą. Sam podatek VAT przynosi 200 miliardów, zatem to też nie robi na nikim, kto się zajmuje finansami państwa, jakiegoś piorunującego wrażenia. Są i inne kwoty, dużo bardziej działające na wyobraźnię – na przykład fakt, że to się dzieli na około 10 tysięcy parafii, ponad 32 tysiące księży i kolejne tysiące zakonników i zakonnic. To właśnie pokazuje nieadekwatność skrajnej retoryki wobec tego Funduszu: mamy 200 milionów na 10 tysięcy parafii versus 300 milionów na jednego zakonnika; czy ostatnio: dotacja NCBR na kwotę 123 milionów dla jednej firmy kolegi. Rozmawiając o finansowaniu Kościoła powinniśmy zachowywać odpowiednie proporcje, ale też dodawać kolejne – często dużo bardziej dyskusyjne – kwoty, które przekazywane są Kościołowi w innych obszarach. Wiemy, że kapelanów w służbie więziennej jest 180, w zakładach poprawczych i schroniskach dla nieletnich pracuje kolejnych 30. Sporo jest także zatrudnionych w służbie zdrowia: są kapelani w szpitalach, choć tu trzeba brać pod uwagę fakt, że są szpitale samorządowe i podlegające Ministerstwu Zdrowia. W pierwszym przypadku będzie to kilkuset, a w drugim (opłacanych przez MZ) – 79 etatów. Do tego mamy kapelanów zatrudnionych w wojsku, nie tylko katolickich, ale też prawosławnych i ewangelickich, choć Kościół katolicki ma ich 120, a pozostałe dwa inne wyznania po kilku lub najwyżej kilkunastu. Jeszcze jest taki michałek jak Krajowa Administracja Skarbowa, która opłaca 9 kapelanów.

Jak dodamy do tego księży katechetów, uczących w szkołach, czyli jakieś 7 tysięcy etatów, to zamkniemy temat finansowania pracy duszpasterskiej z budżetu państwa. Tylko, że na to nie idzie tych 200 milionów z Funduszu Kościelnego, ale blisko 2 miliardy, które wypłacają instytucje, które tych ludzi zatrudniają. To kolejne, ogromne przecież kwoty, stanowiące wynagrodzenia za konkretną pracę. Jasne, widzimy, że Fundusz Kościelny nie odgrywa zbyt dużej roli w finansach Kościoła. Jest traktowany przez Kościół jako swoisty dodatek do jego stanu posiadania, a zresztą 80% tych pieniędzy trafia z powrotem do państwa w postaci składki emerytalnej i zdrowotnej ubezpieczanych duchownych. Znacznie więcej pieniędzy płynie do Kościoła z innych źródeł. I tych uznaniowych, zależnych od polityków, i tych stałych, jak dopłaty unijne. Jak ostatnio wyliczyli dziennikarze z kilku europejskich gazet, w latach 2015–2020 w postaci unijnych dopłat ponad 2,5 tysiąca parafii otrzymało łącznie ponad 163 miliony euro! Kolejne miliony trafiły do klasztorów i Caritas. Są także inne środki wykorzystywane przez Kościół, które pochodzą z różnych funduszy i programów unijnych. A przecież to nie obejmuje różnych „cichych” dotacji, jakie płynęły do Kościoła za czasów PiS, zresztą z bardzo różnych stron, od ministerstw po jakieś drobne fundusze przekazywane lokalnie tam, gdzie rządzi PiS.

Tym samym dochodzimy do tego samego postulatu: najważniejsze jest to, żeby finansowanie Kościoła było przejrzyste i żeby przyjęte przez polityków reguły były ustalone na zasadzie konsensusu społecznego. Można mieć różne opinie na temat roli, jaką odgrywa dziś Kościół w Polsce, ale trzeba też jasno powiedzieć, że Kościół realizuje cele społeczne czy edukacyjne, którymi w innym przypadku musiałoby się zająć państwo czy samorząd. Kościół nie działa przecież w próżni, a w takich obszarach jak edukacja, działalność charytatywna czy nawet pomoc społeczna jest ważnym partnerem państwa. Mówi o tym nawet Konstytucja.

Jednak gdziekolwiek nie spojrzymy, to w nowoczesnych państwach wszędzie podstawę stanowi zasada transparentności w relacji państwo-Kościół. Oznacza to, na przykład, rozliczanie się przez Kościół z otrzymanych funduszy publicznych. W wielu krajach praktyka istnienia takich rozliczeń jest ustawiona na innym poziomie. Mówiąc wprost: tam nie trzeba robić dziennikarskich śledztw czy domyślać się, na co poszły publiczne pieniądze. Po prostu wszystko jest dokładnie raportowane i rozliczane. W Niemczech czy Austrii podatek kościelny jest rozliczany po prostu przez urząd skarbowy. Nie są to małe kwoty, bo dla przykładu w Niemczech sięgają 13 miliardów euro. Kirchensteuer jest rodzajem stabilizacji. Najlepszym i zarazem najbardziej demokratycznym rozwiązaniem jest chyba jednak odpis podatkowy, czyli dobrowolna kontrybucja na rzecz wybranej wspólnoty religijnej. I właśnie ta dobrowolność, obok transparentności, stanowi drugą istotną podstawę tych relacji. Żaden przymus, żadne twarde zobowiązania państwa wobec Kościoła nie mogą mieć miejsca.

Potrzebny jest zatem system uwzględniający jakiś rodzaj zadeklarowanego przez wiernych podatku, być może bliższy rozwiązaniu z Niemiec czy Austrii, gdzie mamy de facto podatek kościelny, albo z Hiszpanii, Włoch czy Węgier, gdzie funkcjonuje tak zwany odpis podatkowy na Kościół. To dwa dominujące dziś w Unii Europejskiej rozwiązania. To, co łączy te rozwiązania, to wyeliminowanie różnego rodzaju szarej strefy związanej z pieniędzmi w Kościele. Wszelkie rozwiązania oparte na odpisie czy podatku mają przynajmniej dwie korzyści – po pierwsze mocniejsze wsparcie Kościoła w miarę rozwoju ekonomicznego kraju, bo – wiadomo – im bogatsze społeczeństwo, tym więcej oddaje w podatkach. A po drugie – Kościół nie musi się układać z żadną władzą. Zyskuje niezależność także w wymiarze ekonomicznym – nieważne, czy rządzi prawica czy lewica.

W Polsce były pomysły na zastąpienie Funduszu Kościelnego, opracowywali je wspólnie minister Michał Boni i kardynał Kazimierz Nycz. Chodziło o odpis na poziomie 0,8%. Takie rozwiązanie byłoby nie tylko trwalsze, ale i bardziej przyszłościowe. Dawałoby Kościołowi stabilizację, a nawet – w dłuższej perspektywie – stałość wpływów i trwałość finansowania na lata. Były estymacje rozwiązania przygotowanego przez komisję „Nycz i Boni”. Mówiło się, że w pierwszych latach to mogłoby być ok. 400–500 milionów złotych, a docelowo nawet do 800 milionów czy wręcz około miliarda złotych, gdyby podatnicy podeszli do tego odpisu jak do 1,5% na rzecz NGO. Przy czym zaznaczmy, że to estymacja przy odpisie 0,8%. To pokazuje, że jest to mniej więcej połowa tej kwoty, którą dzisiaj otrzymuje Kościół łącznie z Funduszem Kościelnym. To w sumie kwota niebagatelna. A tak mamy sytuację, w której po wyborach można spodziewać się czegoś nowego i raczej bardziej bolesnego dla Kościoła. Szkoda, że tamto rozwiązanie „Boni – Nycz” nie weszło w życie. Bo takie stabilne źródło finansowania, jawne i demokratyczne, bo każdy decyduje w swoim zeznaniu podatkowym, czy chce wspierać Kościół czy nie, istnieje w wielu krajach i nigdzie ono Kościołowi nie zaszkodziło. Oczywiście to nie wyklucza dofinansowywania różnych projektów i przedsięwzięć wykraczających poza religijną działalność Kościoła na zasadach ogólnych, jak w przypadku innych instytucji czy NGO.

Poza przejrzystością i dobrowolnością jest jeszcze trzeci aspekt relacji państwo – Kościół. Mowa tu o akceptacji przez obie zainteresowane strony tego, że nowe rozwiązanie będzie obowiązywało długoterminowo. Nie może być zmieniane co kadencję. najgorzej Kościołowi przysłuży się trwanie dalej w modelu opartym na braku przejrzystości, ale za to działającym według zasady „zawsze się jakoś dogadamy”. To raczej droga do rodzaju uwłaszczenia na układach przez jednych a nie zagwarantowanie czegoś całemu Kościołowi. Nic bardziej nie szkodzi Kościołowi niż dotacje dla Rydzyka czy wpłaty z różnych instytucji i firm państwowych na zaprzyjaźnione kościelne instytucje. Ani to dobre, ani sprawiedliwe. Obawiam się, że jeżeli Kościół sam będzie odwlekał tę reformę dotyczącą zasad, na jakich ma być finansowany przez państwo, to nagle zostanie z garstką wiernych dających na tacę. I wtedy będzie dopiero problem. 

Zachęcam zatem do szerszego spojrzenia na temat pieniędzy w Kościele i pieniędzy Kościoła. Tu nie chodzi tylko o wzięcie gotowego modelu w stylu podatku kościelnego z Niemiec czy otrzymywania pieniędzy z budżetu państwa, jak to jest w niektórych krajach protestanckich. Będę powtarzał bez końca: każde stałe rozwiązanie jest lepsze, zamiast takich dziwnych, nie do końca wyjaśnionych dotacji jednorazowych.

*IFP będzie koordynował działania w kampanii „Obywatelski Rzecznik Przejrzystości Finansów Publicznych”, będziemy Państwa informować o kolejnych aktywnościach i wydarzeniach.


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

AUTORYTARYZM NIE POWSTAJE JEDNEJ NOCY (WYBORCZEJ) :)

Kryzys demokracji to kryzys instytucji, kryzys zaufania do organów państwa, czy wreszcie kryzys zaufania społecznego, który doprowadził do tego, że z politycznymi przeciwnikami się już „nie da rozmawiać”, można tylko z nimi walczyć.

Polska demokracja znajduje się w kryzysie. To proste zdanie stanowi sumę przemyśleń i analiz dokonywanych w środowisku prawniczym i liberalnym. Kryzys demokracji nie oznacza jednak, że uważamy, iż problemem jest to, że wybory wygrywa ta czy inna partia, z poglądami której niekoniecznie się zgadzamy. Kryzys demokracji to kryzys instytucji, kryzys zaufania do organów państwa, czy wreszcie kryzys zaufania społecznego, który doprowadził do tego, że z politycznymi przeciwnikami się już „nie da rozmawiać”, można tylko z nimi walczyć.

Kryzys demokracji nie oznacza wreszcie (i na całe szczęście), że obawiamy się sfałszowania wyborów w tym najbardziej wąskim znaczeniu, dosypywania głosów czy czynienia ich nieważnymi. Wydaje się, iż takie sfałszowanie wyborów nie będzie możliwe, zresztą rozmaite organizacje społeczne wykonują ogromną pracę, aby tak się nie stało. Ale wydarzyć się mogą o wiele subtelniejsze manipulacje wynikiem wyborczym, poprzez zmiany w kodeksie wyborczym, tworzenie nowych okręgów, czy też preferowanie jednej opcji politycznej w mediach publicznych.

Uwidocznienie tych subtelnych manipulacji jest szczególnie ważne w kontekście przypomnienia, od czego rozpoczął się kryzys praworządności w Polsce. A zaczął się dość niewinnie. Dążąca do zdobycia władzy partia „Prawo i Sprawiedliwość” odnotowała istnienie zasadniczego mechanizmu zabezpieczającego reguły praworządności, trójpodziału władzy i check & balance i decyzją prezesa tej partii rozpoczęła walkę z „imposybilizmem prawnym” jeszcze za czasów ich pierwszych rządów w latach 2005-2006.

Po zdobyciu władzy w 2015 roku jedną z pierwszych decyzji były kolejne nowelizacje ustawy o Trybunale Konstytucyjnym wraz ze słynną czynnością techniczną – polegającą na nieopublikowaniu wyroku Trybunału Konstytucyjnego, co uniemożliwiło jego wejście w życie i usunięcie z systemu obarczonych wadliwością konstytucyjną przepisów. Trybunał Konstytucyjny funkcjonujący w kształcie zaproponowanym w Konstytucji RP z 1997r., wraz z ustawami obowiązującymi przed 2015 rokiem stanowił zwornik systemu praworządności, a jednocześnie manipulacje związane ze składem Trybunału, jego kompetencjami oraz faktycznym sposobem wykonywania pracy w Trybunale stanowią papierek lakmusowy stanu praworządności i demokracji w naszym państwie.

Na marginesie nie można nie odnotować, że znów czynności „techniczne” zadecydowały o kształcie tego organu ustrojowego, gdyż to tutaj Prezydent RP wstrzymał się od zaprzysiężenia wybranych sędziów Trybunału Konstytucyjnego i jednocześnie zaprzysiągł innych w dziwnych zupełnie – nocnych okolicznościach. To tutaj mamy do czynienia z pojęciem dla polskiego porządku prawnego zupełnie nowym, czyli tzw. „sędzią dublerem” – osobą, która przy zachowaniu pozorów legalności została wybrana i zaprzysiężona na stanowisko w Trybunale Konstytucyjnym, które już było obsadzone przez innego sędziego – od którego Prezydent ślubowania nie odebrał[1].

Wszystkie te „harce” dookoła trybunału stanowiły pierwszą z „czerwonych flag”, jaką można było podnieść w istniejącym systemie, której obecność przesądza o problemie z demokracją na poziomie instytucjonalnym. Organ, którego zadaniem jest ocena zgodności ustaw z Konstytucją stał się podwładnym jednej opcji politycznej i orzeka „po linii partii”, a nie w zgodności z ustawą zasadniczą.

Przykład Polski nie jest niestety jedyny, gdyż podobny proces odchodzenia od reguł praworządnościowych przeżywają Węgry. Na Węgrzech jednak zasadniczą różnicą była ta, iż tam rządząca koalicja Fideszu i Chrześcijańsko-Demokratycznej Partii Ludowej dokonała przeobrażenia ustrojowego sensu stricto i zmieniła obowiązującą na Węgrzech Konstytucję. Niemniej ciekawe jest to, co jest wspólne: otóż zarówno Viktor Orban, jak i Jarosław Kaczyński dopatrzyli się w niezależnych instytucjach sądowych głównego przeciwnika dla zmian o charakterze cywilizacyjnym, stanowiących zaprzeczenie dotychczasowego dorobku prawnego, wyrażającego się w szczególności w akceptacji wartości demokratycznych i europejskich.

Niewątpliwie partie, które posiadają pełnię władzy – zdobytą, co należy odnotować, w warunkach pokojowych i demokratycznych, w rękach których jest władza ustawodawcza i wykonawcza, rozglądają się za przeciwnikami i eliminują z systemu te instytucje, które stoją na straży ograniczeń nakładanych na parlamenty, aby nie doszło tam do niedemokratycznej rewolucji.

Oprócz sądów konstytucyjnych są jeszcze jednak inne elementy systemu, z którymi rodzący się autorytaryzm musi poradzić sobie w pierwszej kolejności – media, tzw. czwarta władza. Jako kolejną czerwoną flagę w systemie zauważyć należy przejęcie mediów publicznych w Polsce metodami – a jakże – w pełni legalnymi. Stało się to poprzez błyskawiczną nowelizację prawa, która umożliwiła ominięcie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji (organ konstytucyjny) przy wyborze zarządu TVP, a następnie powołano nowy zupełnie twór: Radę Mediów Narodowych (organ konstytucji nieznany)

Wolne media stanowiły sól w oku także premierowi Węgier, Viktorowi Orbanowi. Przykład węgierski jest jednak dużo bardziej subtelny i sprowadza się do przejmowania poszczególnych tytułów i redakcji przez biznes przychylny władzy lub przez rozmaite spółki z tą władzą powiązane, czy też wreszcie poprzez kierowanie rynkiem ogłoszeniowym przez dużych węgierskich graczy w taki sposób, aby reklamy pojawiały się wyłącznie w prasie przychylnej władzy[2].

W obu państwach trwa natomiast nieustająca walka z mediami, które w ten czy inny sposób postrzegane są jako media opozycyjne lub władzy nieprzychylne. Jak się wydaje, najnowszą odsłonę tej walki stanowi biegnący w zastanawiająco długi sposób proces rekoncesji jednej z głównych krytycznych wobec władzy stacji radiowych tj. Tok FM[3]. Pamiętamy także o fali protestów, jaka przetoczyła się przez wszystkie wolne media w 2021r. w związku z przyjęciem tzw. „lex TVN”.

Wszystkie te zmiany, tj. wyeliminowanie kontroli konstytucyjności prawa, przejęcie mediów i uczynienie z nich mediów „narodowych” służą przeprowadzeniu znacznie dalej idących i mających wpływ na społeczeństwo reform, w szczególności w obszarze oświaty. Populiści dostrzegli, iż w edukacji i wychowaniu młodego człowieka kryje się klucz do ich sukcesu w perspektywie długoterminowej.

Wspólne dla Polski i Węgier jest znaczące scentralizowanie systemu edukacji, zwiększenie roli kuratorów oświaty (czy ich odpowiedników) i większa kontrola nad finansami szkół. Wreszcie walka z wyimaginowanymi wrogami, organizacjami pozarządowymi, które przez realizowanie swoich programów w szkołach mają niszczyć tradycyjny model rodziny, prawo rodziców do wychowania dzieci itp., przez co władza musi (oczywiście w imię ochrony najmłodszych) kontrolować kto, kiedy i czego naucza w szkole i czy jest to zgodne z jedyną słuszną ideologią wyznawaną przez rządzących. W zmianach w edukacji Węgry znacząco wyprzedzają Polskę i stanowią niejako wzorzec dla reform oświatowych w naszym kraju[4].

Podsumowując, wskazuję zatem na 3 czerwone flagi których podniesienie musi budzić poważne obawy o stan porządku demokratycznego w każdym państwie.

Flagi te to: zmiany (czy niekiedy wręcz ataki) w zakresie sądownictwa konstytucyjnego (lub wprost zmiany konstytucji na taką, która nie pozostaje w zgodności z wyznawanymi wspólnie wartościami europejskimi i standardem wypracowanym przez ETPCz), przejęcie mediów, w tym mediów publicznych i ataki na media od władzy niezależne, czy reformy edukacyjne eliminujące wychowanie obywatelskie i zakazujące wstępu NGO do szkół.

Ciekawą, ale bardzo pesymistyczną analizę problemu praworządności w Polsce i na Węgrzech przeprowadził Mikołaj Bednarek pod kierownictwem dr. Michała Paździora[5]. W ocenie autora, kryzys praworządności w naszych krajach wywołany jest wykorzystaniem przez władze niewystarczającego rozwoju społeczeństw naszych krajów i niedostatecznej internalizacji wartości demokratycznych i europejskich, czego konsekwencją jest brak wprowadzenia rządów prawa w praktyce.

Uważam, iż artykuł ten wart jest odnotowania, gdyż w mojej ocenie pokazuje wagę, jaką należy przykładać zarówno tu i teraz, jak i w przyszłości do edukacji społecznej, prawnej i konstytucyjnej społeczeństwa.

Uważam, iż rządzące przez 25 lat w Polsce elity winne są zaniedbaniom w tym zakresie, co umożliwiło przejęcie władzy przez populistów w sytuacji, gdy odporność społeczeństwa na niedemokratyczne zmiany jest relatywnie niska, a znajomość praw obywatelskich i Konstytucji na dość niskim poziomie.

Wypada także uderzyć się we własną, prawniczą pierś. Jako praktyk sądowy i uczestnik setek (jeśli nie tysięcy) postępowań sądowych odnotowuję, iż przed zakwestionowaniem uprawnienia obecnego TK do orzekania w sprawach zgodności prawa z Konstytucją stosowanie tzw. rozproszonej kontroli konstytucyjności prawa w praktyce występowało w bardzo znikomej części praw i sądy nie były chętne do stosowania Konstytucji wprost. Nawet teraz sięganie do argumentów konstytucyjnych lub wynikających ze standardów Europejskiej Konwencji Praw Człowieka postrzegane jest przez sądy dość niechętnie, co nie wpływa pozytywnie na wzrost zaufania obywateli do systemu sądownictwa.

A przecież to ten brak zaufania, niezrozumienie treści uzasadnień wyroków sądowych i brak przekonania, że sądy stoją na straży praw i wolności obywatelskich (zwłaszcza w konflikcie z władzą) spowodował, że hasło „kasta” padło na tak podatny grunt.

[1] Słynne orzeczenie Europejskiego Trybunału Praw Człowieka z 7 maja 2021r., w sprawie Xero Flor sp. zo.o. przeciwko Polsce, w której ETPCz potwierdził, iż fakt, że w składzie Trybunału Konstytucyjnego zasiadała osoba wybrana na miejsce zajęte przez innego sędziego powoduje, że Trybunał w takim składzie nie jest sądem ustanowionym zgodnie z ustawą i że narusza to standardy Europejskiej Konwencji.

[2] Na marginesie mówiąc, przykład węgierski został niejako transponowany do systemu polskiego, gdy PKN Orlen wykupił właściwie całą lokalną prasę, więcej o obawach z tym związanych w: https://www.press.pl/tresc/64605,iwp_-przejecie-polska-press-przez-orlen-moze-zdeformowac-rynek.

[3] Oświadczenie redaktorki naczelnej radia TOK FM Kamili Ceran https://www.tokfm.pl/Tokfm/7,103085,29735468,czy-krrit-szuka-pretekstu-do-nieodnowienia-koncesji-radia-tok.html.

[4] https://niedlachaosuwszkole.pl/2020/02/11/edukacja-u-bratankow-czy-czeka-nas-budapeszt-nad-wisla/.

[5] M. Bednarek, „Kryzys praworządności w Polsce i na Węgrzech. Spojrzenie teoretycznoprawne”, https://repozytorium.uni.wroc.pl/Content/110390/PDF/10_Bednarek_M_Kryzys_praworzadnosci_w_Polsce_i_na_Wegrzech_Spojrzenie_teoretycznoprawne.pdf.

 

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Sytuacja ekonomiczna w Turcji w przededniu wyborów [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości dr İrem Güçeri, profesorkę nadzwyczajną ekonomii i polityki publicznej w Blavatnik School of Government, członkinię Rady Administracyjnej St Antony’s College, pracowniczkę naukową Uniwersytetu Oksfordzkiego Uniwersyteckie Centrum Podatków Biznesowych i filii sieci CESifo w dziedzinie ekonomii publicznej. Opowiadają o Turcji w przededniu wyborów w kontekście trzęsienia ziemi i odbudowy, hiperinflacji i jej wpływu na gospodarkę i społeczeństwo oraz niestabilności politycznej i instytucjonalnej.

Leszek Jażdżewski (LJ): Stan tureckiej gospodarki będzie prawdopodobnie jednym z decydujących aspektów nadchodzących wyborów. Jakie są fundamenty sukcesu gospodarczego Turcji w ostatnich latach?

İrem Güçeri

 

İrem Güçeri (IG): Mieliśmy dwa wielkie kryzysy – w 1999 i 2000 roku. Po nich nastąpił okres odbudowy – w obszarze systemu bankowego i gospodarki oraz szybkiego tempa reform strukturalnych. W tym czasie skupiono się na wyjściu z kryzysu. Ale to było 20 lat temu. W sensie ekonomicznym była to kompletna dewastacja. Dało to jednak możliwość odbudowy – zwłaszcza systemu bankowego, ale także powolnych reform strukturalnych, które pomogły sektorowi prywatnemu się rozwijać.

Na początku tego okresu Turcja ukończyła program MFW i znalazła własną drogę. Jednak cały ten okres koncentrował się na odbudowie i budowaniu zaufania inwestorów. Następnie nastąpił napływ bezpośrednich inwestycji zagranicznych (BIZ), jak również rozwój wewnątrz kraju, a inwestorzy krajowi nabrali zaufania i zaczęli pokładać więcej nadziei w przyszłości.

Oczywiście sytuacja zmieniła się po próbie zamachu stanu. Już wcześniej było w kraju dużo niepewności. Dziś, w przededniu wyborów, istnieją trzy charakterystyczne cechy obecnej tureckiej gospodarki.

Jednym z nich jest trzęsienie ziemi, które silnie zmieniło i nadal będzie zmieniać nasz kraj – jego gospodarkę, politykę, co tylko zechcesz. Pod każdym względem kraj stanął w obliczu niszczycielskiej katastrofy, która będzie miała trwały wpływ na przyszłość. Innym aspektem jest uporczywa i chroniczna inflacja, z którą walczy Turcja. Trzecia rzecz to niepewność. Jeśli jesteś inwestorem zagranicznym w Turcji – nawet jeśli przebywasz w tym kraju od dłuższego czasu – poziom niepewności, z którym się teraz mierzysz, jest bezprecedensowy.


European Liberal Forum · Ep163 Economic situation in Turkey on the eve of elections with İrem Güçeri

Co wydarzy się za dwa dni przy urnach wyborczych? Pomimo sondaży i różnych raportów wydaje się, że to będzie „ślepy traf”. W zależności od rodzaju serwisów informacyjnych, z których korzystasz, będziesz miał zupełnie inną perspektywę na to, jaki może być wynik wyborów. Jeśli inwestujesz w Turcji, będziesz musiał stawić czoła dwóm przeciwstawnym scenariuszom, na które musisz się przygotować. Jeśli tego nie zrobisz i przygotujesz się tylko na opcję A lub B, dużo ryzykujesz. To, co musisz zrobić, to przyjąć, że albo obecny rząd może trwać, albo że to opozycja przejmie władzę. Każda z tych opcji zabierze cię na zupełnie inne trajektorie – obie z bardzo wysokim stopniem niepewności, nawet jeśli znasz wynik końcowy.

LJ: Trzęsienie ziemi głęboko zmieniło turecką gospodarkę. Jak przebiega rekonstrukcja? Jak trzęsienie ziemi zmieniło Turcję?

IG: Spójrzmy na liczby. Niedawno opublikowany raport Tureckiej Fundacji Ekonomicznej podaje, że ​​odbudowa prawdopodobnie rozciągnie się na pięć lat. Koszt ma wynieść około 150 miliardów dolarów. Z perspektywy geograficznej, rozmiar dotkniętego regionu był mniej więcej wielkości Austrii, z prawie 20 milionami obywateli dotkniętych trzęsieniem ziemi. Wszyscy, których znam, stracili ukochaną osobę lub znają kogoś, kto tego doświadczył. Już to stawia sprawę w odpowiedniej perspektywie – jak na 85-milionowy kraj liczby te wyraźnie pokazują, jak duży był to obszar i jakie zniszczenia zostały spowodowane.

Według raportu liczba domów, które zostały zniszczone lub poważnie uszkodzone (w takim stopniu, że nie można tam wrócić i zabrać swoich rzeczy) wyniosła około 650 tysięcy. Ponadto około 1 miliona lub więcej domów zostało uszkodzonych w średnim lub małym stopniu – będą one wymagały naprawy w perspektywie średnio- lub długoterminowej. Te dane faktycznie oznaczają, że skala odbudowy i zapotrzebowanie na środki publiczne na wsparcie odbudowy znacznie przekracza możliwości jakiegokolwiek rządu. Jednakże, oczywiście, biorąc pod uwagę kruchość i niestabilność tureckich finansów publicznych w tej chwili (nie weszliśmy w trzęsienie ziemi z bardzo silną gospodarką), proces ten będzie dużym wyzwaniem dla tureckiego rządu i decydentów politycznych – niezależnie od tego, która partia będzie u władzy.

Tymczasem przewidywany wzrost – w stosunku do scenariusza bez trzęsienia ziemi – wyniesie o około 1,2 punktu procentowego mniej. Powodów jest wiele, ale będzie to naprawdę poważny cios dla wzrostu gospodarczego Turcji.

LJ: Jaka zareagowało państwo? Jak możemy ocenić reakcję instytucji? Jak do tej pory przebiegała rekonstrukcja?

IG: To było ogromne trzęsienie ziemi, które stanowiłoby wyzwanie dla zasobów i zdolności każdego rządu w zakresie reakcji. Sposób, w jaki zareagował rząd Turcji, spotkał się z krytyką. Wróćmy jednak do roku 1999 i trzęsienia ziemi w Marmara. To było naprawdę niszczycielskie zdarzenie, ale na mniejszą skalę niż to ostatnie. W tamtych czasach, po trzęsieniu ziemi, w Turcji utworzono wiele instytucji, które miały reagować na klęski żywiołowe – zwłaszcza trzęsienia ziemi. Oznacza to, że tym razem pewne procedury już obowiązywały.

Ale czy istniał system wczesnego ostrzegania? Nie. Czy istniały zespoły ratownicze „szybkiego reagowania”, które przybyły na miejsce zdarzenia w ciągu kilku godzin? Też nie. To właśnie skrytykowano.

Jeśli chodzi o odbudowę, to obecnie wiele osób nadal mieszka w namiotach. W tej chwili Turcja przechodzi dopiero do etapu odbudowy – jeszcze tam nie jesteśmy. Ludzie przenoszą się do innych miast – Ankary i Stambułu, próbując znaleźć nowe miejsce do życia, tymczasową pracę i mieszkanie.

LJ: Jakie są źródła i tło szalejącej hiperinflacji w Turcji? Jak to możliwe, że tak długo utrzymuje się hiperinflacja?

IG: Turecka gospodarka jest bardzo zależna od importu. Ma wysoki deficyt handlowy. Jest to duża gospodarka z wieloma produktami przemysłowymi, ale wiele środków produkcji jest nadal importowanych. Importuje się także dużo produktów rolnych. Jeśli spojrzymy na rosyjską inwazję na Ukrainę, Turcja była właściwie jednym z największych krajów, które miały zostać dotknięte niedoborami zboża. Już sama międzynarodowa dynamika popychała Turcję w kierunku inflacji – jak w wielu krajach na całym świecie w świetle uzależnienia od energii i importu.

Oprócz tego Bank Centralny w Turcji nie jest w pełni niezależny. Koncentruje się na utrzymywaniu stóp procentowych na niskim poziomie w warunkach wysokiej inflacji, co jest raczej heterodoksyjną polityką gospodarczą. Zgodnie z tym podejściem, jeśli utrzymamy stopy procentowe na niskim poziomie, być może uda nam się wygenerować nowe inwestycje. Oczywiście w krajach rozwijających się mechanizm zmiany polityki pieniężnej nie działa w sposób sugerowany przez konwencjonalną teorię ekonomii. Liderzy polityczni zawsze szukają różnych opcji politycznych i nowych pomysłów, ale twierdzenie, że utrzymywanie niskich stóp procentowych zwalcza inflację, nie do końca działa.

LJ: Czy istnieją jakieś teorie ekonomiczne, które wspierałyby takie podejście?

IG: Tak, gdyby utrzymywano niskie stopy procentowe, aby umożliwić inwestorom pożyczanie po niskich stopach, a następnie zachęcano ich do przyjazdu i inwestowania w naszym kraju. Jednak nawet jeśli utrzyma się stopy procentowe na niskim poziomie, stopy rynkowe niekoniecznie będą zgodne ze stopami procentowymi. Ta luka w mechanizmie transmisji polityki pieniężnej może oznaczać, że sprawy nie działają dokładnie tak samo, jak w krajach rozwiniętych. Nie mamy wysokich stóp procentowych, które tłamszą resztę gospodarki i ograniczają inwestycje.

Wszyscy chcą więcej inwestycji – zarówno ludzie, którzy opowiadają się za wysokimi stopami procentowymi, jak i ci, którzy są za niskimi stopami. Skąd biorą się inwestycje? Przychodzą w stabilnej sytuacji, w której biznes może patrzeć przyszłość na co najmniej kilka miesięcy do przodu. Jeśli mamy niekonwencjonalną politykę gospodarczą, która mówi „będziemy utrzymywać stopy procentowe na niskim poziomie”, to jednocześnie nie jesteśmy w stanie zarządzać wahaniami kursów walut i oczekiwaniami biznesowymi. W konsekwencji nie będziemy w stanie generować inwestycji. Oznacza to, że niekonwencjonalne myślenie nie zapewnia osiągnięcia celu, jakim jest zwiększenie inwestycji.

Jeśli pójdziemy klasyczną drogą i powiemy: „podniesiemy stopy procentowe, aby walczyć z inflacją, a potem spróbujemy pozyskać inwestycje”, to znowu będzie to wyboista przejażdżka. W tej sytuacji trzeba będzie odpowiedzieć sobie na pytanie, o ile punktów procentowych należy podnieść stopy procentowe, aby walczyć z inflacją w warunkach hiperinflacji? Jeśli decydenci zdecydują się pójść tą drogą, będzie to dla nich niemałe wyzwanie.

Jeśli wygra obecny rząd, to myślę, że będzie kontynuował politykę niskich stóp procentowych – już się do tego w pewnym stopniu zobowiązał. Jeśli opozycja przejmie władzę i zdecyduje się na prowadzenie bardziej klasycznej polityki, a następnie Bank Centralny zdecyduje się poprzeć te działania – chociaż Bank Centralny nadal będzie musiał stawić czoła wyzwaniom związanym z ograniczaniem inflacji – w zależności od tego, w jaki sposób te zobowiązania zostaną zakomunikowane, to może to przetrzeć szlak dla inwestycji, a także stłumić niepewność i hałas. Ale to duży znak zapytania.

W tureckiej gospodarce jest jeszcze wiele rzeczy, które należy uporządkować, aby utorować drogę do niższej niepewności i bardziej przyjaznego środowiska inwestycyjnego. Nie chodzi tylko o to, by Bank Centralny decydował o niskich lub wysokich stopach procentowych, ale wykraczał poza to zagadnienie. Obecnie w gospodarce istnieje wiele innych zmiennych, które mają wpływ na to, jak będą kształtować się trajektorie inwestycji.

LJ: Jak wygląda codzienność w kraju pogrążonym w hiperinflacji?

IG: Według danych Tureckiego Instytutu Statystycznego mamy inflację na poziomie około 50%. Jeśli spojrzymy na jedzenie, dochodzimy do około 70%. Izba Handlowa w Stambule publikuje indeks kosztów utrzymania osób pracujących, według którego jest koszt ten jest również dość wysoki – wynosi około 70%. Wszystko to ma znaczący wpływ na codzienne życie ludzi.

Jesteśmy w okresie przedwyborczym, więc pojawiły się doraźne działania, by zmniejszyć te obciążenia – jak choćby podniesienie płacy minimalnej czy hojna reforma emerytalna. Pozwoliło to niektórym częściom populacji poradzić sobie z nieco wyższymi cenami. Sytuacja ta stwarza jednak na co dzień wiele trudności tureckim gospodarstwom domowym.

Jeśli idziesz do supermarketu, każdego dnia widzisz, jak personel zmienia etykietki z cenami na produktach. Ludzie naprawdę walczą o przetrwanie, a to bardzo trudne.

LJ: Jeśli chodzi o aspekt ekonomiczny, dlaczego Turcja ma znaczenie dla Europy i reszty świata?

IG: Turcja to ogromny kraj, a wielkość ma znaczenie w stosunkach gospodarczych. Jest silnie zintegrowany z handlem europejskim – jest częścią Unii Celnej UE. Europa jest największym rynkiem eksportowym Turcji. Kraj ten ma również silne i długotrwałe związki kulturowe i społeczne z Europą. Graniczy też z Grecją i Bułgarią i jako taki bezpośrednio wpływa na stosunki handlowe i równowagę w Europie.

Oczywiście obecnie Europa ma swoje własne wyzwania, z którymi musi sobie radzić w sensie ekonomicznym – kryzysy związane z energią i kosztami życia. W obliczu nadchodzącego lata wydają się one nieco mniej krytyczne i bardziej rozmyte, ale Europa nadal się z nimi boryka i nie można ich zignorować. Wszystko to ma wpływ na resztę Europy i będzie wywierało negatywny wpływ na europejskie stosunki handlowe.

LJ: Jakie reformy makroekonomiczne powinien wprowadzić nowy rząd w Turcji, aby ustabilizować gospodarkę kraju?

IG: Pozwolę sobie nieco zmodyfikować punkt odniesienia i skupię się na reformach strukturalnych, a nie na makropolityce, bo w zakresie tej drugiej już istnieje pewna instrukcja obsługi, więc jako badaczka raczej bym się do niej stosowała. Najważniejsza jest klarowność przekazu i mówienie: „Oto nasz plan, oto nasz program reform, a oto nasz program odbudowy po trzęsieniu ziemi”. Te trzy elementy zbudują zaufanie inwestorów, zwiększą ich apetyt i – miejmy nadzieję – ograniczą dużą zmienność, która ma miejsce w tureckiej gospodarce.

W skrócie: w zakresie makropolityki– należy postępować zgodnie z instrukcją; w zakresie strukturalnym – będzie dużo do zrobienia; zaś w kwestii przekazu – trzeba się skupić na jasności.

LJ: Jak będzie wyglądać przyszłość Turcji za 10 lat?

IG: Jak już wspomniałam, wynik wyborów zadecyduje o jednej z dwóch bardzo różnych ścieżek. Oba będą charakteryzować się dużą niepewnością po stronie ekonomicznej. W świetle tego faktu prawdopodobnie potrzebowałabym magicznej kuli, aby przewidzieć, co może się wydarzyć za dziesięć lat.

Niemniej jednak Turcja jest krajem o bardzo dużym potencjale i bardzo wykwalifikowanej sile roboczej. Jest bardzo otwarta na zmiany i silnie podłączona do rynków międzynarodowych. Tak więc kraj ten ma ogromny potencjał.

Chociaż widzę dużą niepewność w nadchodzących latach, musimy skupić się na odbudowie po trzęsieniu ziemi i ponownym wykorzystaniu fantastycznej, wykwalifikowanej siły roboczej, stosunkach kraju z sąsiadami bliskimi pod względem geograficznym oraz odbudowie – bez względu na to, jaką drogą pójdziemy. Wierzę, ufam i mam nadzieję, że za dziesięć lat uda nam się wrócić na ścieżkę szybkiego wzrostu i odbudowy, abyśmy naprawdę mogli mieć gospodarkę i środowisko, w którym mobilność społeczna jest wysoka i gdzie niezależnie od pochodzenia można zdobyć dobre wykształcenie i pracę, dzięki czemu każdy z nas będzie mógł się przyczynić do tego wzrostu.


Dowiedz się więcej o gościni: www.sant.ox.ac.uk/people/irem-guceri


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Same dobre pomysły :)

Podczas gdy lewica w swojej zazdrości wobec „odwagi” i „kreatywności” PiS była niewątpliwie szczera, dawniej liberalne centrum stanęło przed twardym orzechem do zgryzienia. Ale, jak mawia się w świecie anglosaskim, „naśladownictwo jest najbardziej szczerą formą komplementu”.

Być może nawet od czasu wejścia Polski do Unii Europejskiej w 2004 r. nie było w polskiej polityce większego (pozwolę sobie sięgnąć do słownika kolegi redaktora Michała Kolanko) „game-changera” niż świadczenie 500+. Prezentowane w narracji nowego wówczas rządu PiS jako środek nadzwyczajny, bo zorientowany głównie na cele demograficzne, szybko poniosło w tym zakresie widoczną klęskę i odkryło swoją naturę programu czysto socjalnego – i to wykoślawionego, bo skierowanego w równej mierze do rodzin potrzebujących na chleb i odzież, jak i tych potrzebujących co najwyżej na upgrade do „all inclusive plus plus” w trakcie najbliższych wakacji na Malediwach. Jednak niepowodzeniem demograficznym programu nikt w PiS ani chwili się nie przejmował, bo 500+ nigdy nie miało za cel dokonania tam realnej rewolucji (taka rewolucja nie jest możliwa, bo kryzys dzietności wynika z postaw społecznych, a nie finansowych bolączek młodych Polek i Polaków). Program miał cele partyjno-polityczne (przywiązanie znacznego elektoratu do partii władzy i umocnienie jej wizerunku jako głównej partii pro-socjalnej w Polsce) oraz polityczno-strategiczne (zmianę treści politycznej rywalizacji, gdzie rola polityki miała ulec zmianie, czyli przejściu od logiki reform złożonych systemów instytucjonalnych państwa do prostego rozdawania pieniędzy budżetowych rokującym wyborczo adresatom społecznym).

W zakresie obu tych zadań program 500+ odniósł zdecydowany sukces. Opiewany i czczony niczym Achilles pod Troją zarówno przez suto opłaconych klakierów partii władzy z prawicowych pisemek i telewizji reżimowej, jak i przez wielu lewicowych publicystów, niewątpliwie zieleniejących z zazdrości na widok prawicy odbierającej lewicy polityczny chleb, został uznany nowym „złotym standardem” polskiej polityki. Z uprzednio rządzących ekip rządowych, które naiwnie dbały o stan finansów państwa (widząc w tym, jeszcze bardziej naiwnie, długofalowe zadanie polityki), otwarcie sobie dworowano, iż „mówiły, że nie ma pieniędzy, a są”, że „program działa” (trudno żeby proste przelewy na konta nie „działały”…), że PiS miał „dobry pomysł” (jakby zwyczajne rozdanie ludziom pieniędzy wymagało newtonowskiej umysłowości) i teraz na zawsze będzie kojarzony z „dotrzymywaniem obietnic”.

Podczas gdy lewica w swojej zazdrości wobec „odwagi” i „kreatywności” PiS była niewątpliwie szczera, dawniej liberalne centrum stanęło przed twardym orzechem do zgryzienia. Ale, jak mawia się w świecie anglosaskim, „naśladownictwo jest najbardziej szczerą formą komplementu”. Dlatego – przechodząc przez bolesny etap „nic co dane, nie będzie zabrane” – kilkanaście procent inflacji rok do roku i kilkaset miliardów złotych długu publicznego później, centrowa opozycja dotarła do etapu gotowości na licytowanie się z PiS na świadczenia socjalne w kampanii wyborczej 2023 r.

Być może trzeba postarać się to zrozumieć. Po pierwsze, polityka gospodarcza, polityka socjalna i stan finansów są co prawda zawsze bardzo ważne dla perspektyw przyszłości państwa i społeczeństwa, lecz jednak w realiach stworzonych przez dwie kadencje PiS – tak, tak – nie są to już rzeczy najważniejsze. (Najważniejsze to one bowiem są w normalnych państwach, czyli nie tu). Stojąc u progu prawdopodobnej trzeciej kadencji PiS (czyli – napiszmy to, niech odbije się na tych kartach czarno na białym – 12 lat rządów PiS), stoimy wobec perspektywy końcowego domknięcia demontażu państwa prawa, w którym obywatele stracą wszystkie fundamentalne wolności, wybory przestaną być wolne, media niezależne przestaną istnieć, cele zaludnią się więźniami politycznymi, a przedsiębiorcy i tak potracą firmy (chyba że wślizną się gładko w system klientelistyczny wzorem wielu swoich węgierskich kolegów po fachu). Zapobieżenie temu jest ważniejsze od finansów państwa. Stojąc u progu trzeciej kadencji PiS, stoimy ponadto wobec perspektywy sterowanego przez ośrodki rządowe załamania się poparcia społeczeństwa dla członkostwa w UE, które to poparcie jest już dzisiaj może jedyną efektywną przeszkodą dla wdrożenia pisowskiej kampanii polexitowej. Jakie skutki dla geopolitycznego położenia i narodowego bezpieczeństwa Polski miałby w obecnym świecie polexit, pozwolę sobie dalej nie rozjaśniać. Wiadomo, że i to wyzwanie jest ważniejsze od finansów państwa.

Po drugie, centrowe siły polityczne, które może i czułyby jeszcze jakąś „miętę” do liberalnej wizji polityki społeczno-gospodarczej – czyli, dajmy na to, PO, Nowoczesna i Polska 2050 – wiedzą, że nawet jeśli rzutem na taśmę opozycja zgromadzi w nowym Sejmie 231 głosów poselskich, to w skład tej koalicji niechybnie wejdą także posłowie PSL i Lewicy, którym znacznie bliżej do pisowskiej wizji polityki socjalnej niż do dbałości o grosz publiczny. Lider, merdającej Lewicą niczym ogon psem, Partii Razem, pan Adrian Zandberg, chyba prędzej poszedłby w pierwszym szeregu Marszu Niepodległości niż zagłosował w Sejmie za cięciem któregokolwiek z pisowskich świadczeń socjalnych lat 2015-23.

A lista tych świadczeń jest całkiem pokaźna. Za każdym z nich naturalnie stoją żywotne interesy grup wyborców, których wspólną cechą jest dbałość o własny budżet domowy i nikłe zainteresowanie budżetem państwa (dług i tak spłacą raczej dzieci). Tam, gdzie inne ekipy rządowe (te naiwne, sprzed kopernikańskiego przełomu roku 2015) kombinowałyby nad jakimś – pożal się Boże – rozwiązaniem systemowym, PiS sprawnie sypał gotówką. Emeryci w znacznej większości głosują na PiS? Dostaną szczodre rewaloryzacje, trzynaste i czternaste świadczenie. Nie wydaje się zresztą, że tutaj ostatnie słowo zostało powiedziane! W końcu matematyka zna wiele kolejnych liczb wyższych niż 14. Wydobycie węgla w polskich kopalniach jest deficytowe i ich długi rosną? Górnicy dostaną dodatki do pensji. Polskę zalewa import ukraińskiego zboża? Rząd zagwarantuje skup po cenach znacznie powyżej ceny rynkowej. Inflacja dotyka silnie nawozy? Rolnicy dostaną do nich dopłaty, a przy okazji do paliwa także – w końcu również bynajmniej nie tanieje. Rosną ceny energii? Rząd rozda po 3000 zł wszystkim, którzy zadeklarują palenie węglem w domach. Młodzi nie mają szans na kredyt hipoteczny? Dostaną kredyt gwarantowany na 2%. Rodzice od czasów 500+ nic nie dostali? Mamy dla nich po 12.000 zł na drugie i kolejne dziecko w wieku od 12 do 36 miesięcy. Tylko gdy do góry szła płaca minimalna, to jakimś cudem nie obejmowała budżetówki (to logiczne: podniesienie jej tylko w sektorze prywatnym zwiększa wpływy do budżetu), wobec czego dzisiaj lepiej kasować zgrzewki coli w Lidlu niż uczyć fizyki w szkole publicznej.

W ubiegłym roku dodatkowy koszt tego rodzaju polityki wyniósł prawie 58 miliardów zł. Z badań analityków Warsaw Enterprise Institute wynika, że jest ona odpowiedzialna za co najmniej jeden punkt procentowy z obecnej inflacji, co oznacza że jej koszt dla każdego polskiego pracownika sięgnął 1 500 zł. Pracujący rodzic jednego dziecka 500+ zaczyna otrzymywać więc de facto dopiero w drugim kwartale.

Wobec takiego wolumenu świadczeń ze strony socjalnego czempiona PiS opozycja nie ma łatwego wejścia w licytację. PO proponuje kredyt gwarantowany na 0% (zamiast 2%), więc tutaj rzeczywiście skutecznie podbiła stawkę. Ciekawym ciosem Platformy jest także „babciowe”, a więc świadczenie dla kobiet, które szybko wrócą na rynek pracy po urodzeniu dziecka. Słyszymy tutaj, że to świadczenie samo się finansuje dzięki wpływom budżetowym generowanym przez aktywność zawodową tych młodych kobiet. Partia jednak posługuje się tutaj ryzykownym założeniem, że bez tego świadczenia żadna z kobiet by na rynek pracy nie wróciła i tych dochodów nie generowała.

Lewica całkiem słusznie krytykuje natomiast pisowsko-platformiany pomysł, aby dopłacać do kredytów mieszkaniowych. Zarówno kredyty na 2%, jak i na 0% w oczywisty sposób będą zwiększać popyt na mieszkania, a co za tym idzie – windować ich ceny. To forma transferowania środków publicznych do skarbców banków i na konta firm deweloperskich. Rzeczywiście lepszą metodą kształtowania rynku mieszkaniowego w obecnych realiach stóp procentowych, (nie)dostępności kredytów, wysokości czynszów w dużych miastach byłoby zwiększanie podaży mieszkań. (To zresztą ciekawe, bo zwykle to lewica domaga się stosowania w polityce gospodarczej ekonomiki popytu, a za stosowanie ekonomiki podaży krytykuje liberałów czy prawicę – ta zamiana miejsc bardzo dużo mówi o obecnym toku myślenia polskich polityków rzekomo liberalnego centrum). Tyle że Lewica stawiać bloki mieszkalne chce poprzez wyłącznie państwowy program budowy mieszkań, co zaś kosztowałoby tak dużo, że w tym artykule chyba nie ma miejsca na taką ilość zer…

Takie są realia polityki kampanijnej w Polsce osiem lat po przełomie 2015 r. Wtedy zdawało się, że taka partia jak PiS swoje niecne zamiary względem ustroju państwa, niezależności sądów, konstytucyjnych praw obywateli, wolności słowa i mediów oraz swoją zwyczajną pazerność musi skrzętnie skrywać za fasadą pięknego, błyszczącego i atrakcyjnego pakietu nowych socjalnych świadczeń. Druga strona, najpóźniej po 4 latach pisowskiej dewastacji państwa, miała móc oprzeć swoją walkę o głosy o wzniosłe hasła przywrócenia demokratycznych wartości. Tymczasem kolejne 4 lata później chyba już wiemy, że wzniosłe hasła i demokratyczne wartości można sobie w Polsce oprawić w ramkę i postawić je dla dekoracji nad muszlą klozetową. Dla większości wyborców liczy się bowiem tylko konkretna złotówka i to tu i teraz. Demokratyczna opozycja wchodzi więc na swoistą terra incognita i zaczyna walkę o przywrócenie państwa prawa oraz Polski na łono cywilizacji zachodniej uzbrojona w „dobre pomysły” szastania publicznymi pieniędzmi.

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Chorować wolno ludziom zdrowym :)

Organizacja leczenia, jak i całego systemu profilaktyki to poważna rozmowa o organizacji i pieniądzach, bardzo dużych pieniądzach. Konstytucyjny zapis nakładający na państwo obowiązek ochrony zdrowia obywateli prowadzi do istnienia systemu, którego podstawą są publiczne lecznice i finansowanie świadczeń, a placówki prywatne stanowią jedynie element uzupełniający.

Polska konstytucja jest konstytucją złą, wręcz wyjątkowo złą. Mamy wybieranego bezpośrednio prezydenta, który niewiele może. Mamy rząd odpowiedzialny przed parlamentem tak, że sam tym parlamentem kieruje. Mamy referenda, gdzie 231 partyjnych funkcjonariuszy może jednym głosowaniem wyrzucić do kosza kilka milionów podpisów obywateli. Ogromnym kosztem utrzymujemy też Senat, którego każdą poprawkę Sejm może odrzucić. Na co komu taka izba wyższa? Bogaty to kraj, który stać na takie marnotrawstwo pieniędzy. To wszystko jednak mały problem wobec reszty. Ta sama konstytucja pozwala na bezkarne łamanie prawa przez rząd PiS, a wcześniej PO na nacjonalizację oszczędności emerytalnych. Ta sama konstytucja w swym artykule 68. gwarantuje, iż Polacy nigdy nie będą mieli służby zdrowia na wysokim poziomie. 

W historii świata nie zdarzyło się, by organy państwa zapewniły jakąkolwiek usługę na poziomie wysokiej jakości w przyzwoitej cenie. Najczęściej to najniższa jakość za najwyższą cenę. Nie, nie jest to polska specyfika, choć nasz kraj w tej niechlubnej praktyce zaliczyć można do najwybitniejszych. Polska służba zdrowia nie jest tu żadnym wyjątkiem. Wspomniany art. 68 naszej konstytucji gwarantuje każdemu obywatelowi, by niezależnie od sytuacji materialnej władze zapewniły mu równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej. W sumie polskie państwo z tego zobowiązania się nawet wywiązuje – każdy obywatel ma równie beznadziejny dostęp do państwowej opieki zdrowotnej.

Skąd konstytucja na początku artykułu o służbie zdrowia? Ramy jej funkcjonowania i określenia jako jedno z obowiązków państwa wobec obywateli zapisaliśmy jako społeczeństwo w ustawie zasadniczej z dwojakimi tego konsekwencjami. Leczenie, zwłaszcza poważnych chorób, naładowane jest oczywistym ładunkiem emocjonalnym. Niestety emocje w poważnej rozmowie tylko jej szkodzą. Organizacja leczenia, jak i całego systemu profilaktyki to poważna rozmowa o organizacji i pieniądzach, bardzo dużych pieniądzach. Konstytucyjny zapis nakładający na państwo obowiązek ochrony zdrowia obywateli prowadzi do istnienia systemu, którego podstawą są publiczne lecznice i finansowanie świadczeń, a placówki prywatne stanowią jedynie element uzupełniający. Ten państwowy system zarówno wykonania, jak i finansowania prowadzi do powtórzenia wszystkich patologii gospodarki centralnie planowanej – to instytucja centralna decyduje o tym, co będzie świadczone i jakie będą tego ceny. Równocześnie wszelkie próby zmiany stanu rzeczy spotykają się z politycznym populizmem i dla każdego kolejnego rządu stanowią gorący kartofel, przerzucany byle się nie poparzyć.

Państwo to oszust. Zawodowy

Polska służba zdrowia tkwi w głęboko postkomunistycznym systemie organizacyjnym. Narodowy Fundusz Zdrowia mieniący się ubezpieczycielem, w gruncie rzeczy stanowi switch przepływowy pieniędzy z podatków do szpitali. Na koniec 2020 roku w Polsce funkcjonowało 898 szpitali ogólnych, w zdecydowanej większości należących do samorządu – w konsekwencji poddane są tym samym politycznym ograniczeniom na poziomie lokalnym, co system na poziomie centralnym. Większość z tych szpitali to także lokalne szpitale w obszarach oddziaływania na niewielką populację. Konsekwencją tego stanu rzeczy jest niski poziom profesjonalizacji tych placówek oraz bardzo duży koszt utrzymania. Urządzenia diagnostyczne w medycynie zazwyczaj kosztują bardzo duże pieniądze, a z racji postępu technologicznego wymagają wymiany co kilka lat niezależnie od faktycznego zużycia. By ich zakup miał rozsądne uzasadnienie ekonomiczne, muszą być wykorzystywane odpowiednio często – w szpitalu w małej miejscowości siłą rzeczy nie będzie wystarczającej liczby pacjentów wymagającej badania np. tomografem, tak by zakup i utrzymanie tego tomografu miał sens. W rezultacie takie szpitale albo tego sprzętu nie posiadają, albo użytkują go niewspółmiernie mało do możliwości, przez co bardzo podnosi się koszt jednostkowy badania. W skali makro – zamiast posiadać jedno urządzenie posiadamy ich kilka, marnując pieniądze. Opisany stan rzeczy jest jednym ze spadków PRL, a dokładniej Układu Warszawskiego. Wysokie nasycenie kraju szpitalami było jednym z przygotowań kraju na wypadek wojny i leczenia żołnierzy radzieckich. W planach wojennych to obszar Polski był przewidziany jako najbardziej prawdopodobne miejsce starcia wojsk NATO i Układu Warszawskiego. Niestety 30 lat demokracji nie wystarczyło, by politycy wykazali się rozsądkiem ponad doraźnym populizmem politycznym. Wszelkie próby zamykania szpitali wykorzystywane są przez polityków do gry na ludzkich emocjach i straszenia ich brakiem ochrony zdrowia. W efekcie zamiast jednego profesjonalnego szpitala na 3-4 powiaty mamy po szpitalu w każdym z nich. Tyle, że niewiele w nim można wyleczyć.

Zapisana w konstytucji ochrona zdrowia przez państwo jest równocześnie jednym z największych oszustw naszego państwa wobec obywateli. Państwo, podejmując się dowolnego zobowiązania i pobierając za to opłatę w podatkach, podejmuje się jednocześnie obowiązku realizacji tego zobowiązania. Płacąc nazwany składką podatek zdrowotny mam prawo oczekiwać, iż w razie potrzeby otrzymam pomoc medyczną w ramach publicznej ochrony zdrowia. Jak to działa w praktyce, wszyscy wiemy – nie działa. O ile w nagłych przypadkach karetka najprawdopodobniej dojedzie, a szpital zmuszony do przyjęcia takiego pacjenta udzieli mu jako takiej pomocy, o tyle leczenie przewlekłe jest co najwyżej dla ludzi zdrowych. Pacjenta czeka wizyta u lekarza rodzinnego, ten skieruje do specjalisty, ten do innego specjalisty, może po drodze jakieś badania. Mając nieco szczęścia może za rok pacjent dostanie diagnozę, mając pecha może nie zdążyć. Szansę na szybką i fachową pomoc mają wyłącznie pacjenci dysponujący odpowiednimi kontaktami lub pieniędzmi. Tylko dlaczego po zapłaceniu ubezpieczenia mam płacić ponownie za to, za co już zapłaciłem? Państwo polskie ponownie oszukało obywateli. W tym miejscu na pewno można podać dużo powodów, dlaczego kolejki są tak długie. Zbyt mało pieniędzy, mamy za mało lekarzy, a może to pacjenci nadużywają świadczeń, zajmując miejsca w kolejce. Każdy słyszał historię o emerytach przychodzących tylko po to, by zmierzyć ciśnienie. Skoro skala tych nadużyć jest tak duża, to czemu system na nią pozwala? Wiele lat temu banki mierzyły się z problemem długich kolejek w oddziałach – starsi ludzie przychodzący codziennie po wypłatę niewielkich kwot z konta. Rozwiązanie? Limit darmowych wypłat i niewielka opłata za każdą kolejną. Kolejki zniknęły. Pewnie wiele można też podać argumentów o braku lekarzy – patrząc na inne państwa europejskie, argument jest zasadny. Przy średniej unijnej na poziomie ok 400 lekarzy na 100 tysięcy mieszkańców Polska dysponuje jedynie 238. Z drugiej strony znacznie poniżej średniej wypadają też Francja czy Luksemburg (ok. 300), a system funkcjonuje tam dużo lepiej. Lepiej – nie dobrze. Tyle, że za ilość miejsc dla studentów na uczelniach medycznych odpowiada… państwo. Chętnych póki co zawsze było więcej niż miejsc.

Z naturalnych przyczyn skala korzystania z opieki zdrowotnej rośnie wraz z wiekiem, a właściwa profilaktyka w młodszych latach opóźnia wystąpienie chorób w wieku późniejszym. Równocześnie brak odpowiedniego leczenia u ludzi w wieku produkcyjnym obniża ich produktywność i tym samym zapewnia mniejsze wpływy do systemu, niż mogły by one być, gdyby ci ludzie szybciej wracali do pracy. System sam sobie szkodzi licząc, iż ludzie pracujący, nie mający czasu na leczenie, skorzystają z leczenia prywatnie. Państwo nawet nie ukrywa tego, jak bardzo nieuczciwe jest wobec swych obywateli. Co więcej, państwo nie umie też od lat jasno określić tego co będzie, a co nie będzie finansowane z publicznych pieniędzy. O ile w przypadku pospolitych chorób istnieje wykaz tego, jakie procedury medyczne są finansowane, o tyle w przypadku chorób rzadkich jest to uznaniowa wola NFZ. Funduszu finansowanego z przymusowej składki-podatku, wobec którego nie mam żadnej alternatywy czy wyboru. Określenie koszyka świadczeń gwarantowanych jasno wskazałoby obowiązki państwa i prawa ubezpieczonych, a także stworzyło komercyjny rynek doubezpieczenia, być może jako wstęp do ubezpieczeń w przyszłości. Nie da się leczyć wszystkiego za darmo, tę prawdę niby wszyscy znają, a jednak udają, jakby było inaczej. Dlaczego przez NFZ do specjalisty czeka się miesiącami, a prywatnie można iść od ręki? Na rynku prywatnym jeśli są dłuższe kolejki, to tylko do wyjątkowo cenionych lekarzy. Otóż stawki płacone przez NFZ są znacznie niższe od tych, jakie płacimy prywatnie w gabinecie, trudno się dziwić lekarzowi, że chce zarabiać. Wielu z nich pracuje w szpitalu tylko dla rozwoju, względnie dla wspierania własnej praktyki prywatnej. Nie jeden z nas spotkał się z sytuacją, gdy do tego samego lekarza można iść prywatnie bez kolejki, a zabieg będzie w szpitalu, finansowany przez NFZ. Często znacznie szybciej niż kanałem oficjalnym. W Polsce przez lata z budżetu państwa wydawaliśmy na ochronę zdrowia mniej niż 5% PKB, obecnie zbliżamy się do 7%. W krajach zachodniej UE to poziomy przekraczające 8%, nie mówiąc już o poziomach bezwzględnych tych kwot. Różnica w kosztach nie jest proporcjonalna, ponieważ o ile wynagrodzenia personelu czy inne koszty utrzymania są stosownie wyższe, to jednak sprzęt czy leki są te same i kosztują podobnie. To jednak nie jest specyfika krajów zachodnich, o innej historii. Bardzo bliskie nam Czechy wydają na publiczną służbę zdrowia ponad 9%. Można? Można, ale można też inaczej. Przedstawiana wielokrotnie za wzór Szwajcaria wydaje na ten cel nieco ponad 2%. Przyczyna jest trywialna – większość usług podstawowej opieki zdrowotnej jest przynajmniej częściowo odpłatna. W bogatej Szwajcarii także mieszkają ludzie ubodzy, system skonstruowano tak, by państwo odpowiadało za kosztowne, poważne zabiegi medyczne. Jednakże podstawowa i zarazem niedroga opieka zdrowotna jest finansowana z kieszeni pacjenta, lub jego prywatnego i dobrowolnego ubezpieczenia. Te usługi kosztują ułamek poważnej operacji, natomiast ich skala powoduje określony, wysoki koszt systemu. Co więcej, odpłatność z własnych pieniędzy lub ubezpieczenia o całkowicie wolnorynkowych warunkach powoduje, iż ludzie nie nadużywają świadczeń w stopniu, w jakim to ma miejsce w Polsce. Konieczność odpłatności za usługę motywuje także do dbania o jej efekty – nietrudno zaobserwować osoby bezdomne zaniedbujące rany pooperacyjne, czasem do skrajnego stopnia. Udzielono im pomocy medycznej całkowicie nieodpłatnej, niejako kosztem innych osób, które w tym czasie nie otrzymały pomocy. Skutek? Zaniedbane leczenie pooperacyjne, w praktyce bezskuteczne, nic nie dało. Za całkowicie chybiony koncept należy uznać, iż ludzi nie stać na takie usługi. Leczenie stomatologiczne jest w Polsce generalnie prywatne i kosztowne – mimo wszystko ludzie te zęby leczą. Co więcej, argumentacja o powszechnej biedzie jest wyjątkową demagogią wobec wzrostu wynagrodzeń i emerytur w minionej dekadzie. Polska nie jest już biednym krajem, gdzie nikogo na nic nie stać – skończmy raz na zawsze z tą nieprawdziwą retoryką. Oczywiście są w Polsce ludzie biedni, ale tacy mieszkają także w Szwajcarii, Niemczech, Skandynawii i każdym innym kraju świata. Od wsparcia takich osób jest opieka społeczna, nie podstawowy system kierowany do ogółu społeczeństwa.

Potwór rośnie

Odpowiedzią na polskie problemy miały być zwiększone nakłady – Polski Ład. PiS jest partią wykorzystującą najniższe instynkty do swoich doraźnych celów politycznych. Pod pretekstem wzrostu nakładów na służbę zdrowia podniósł Polakom podatki, reklamując to jako wzrost kwoty wolnej od podatku. Oczywiście słowem się nie zająknął o zniesieniu odliczenia od podatku składki zdrowotnej – w praktyce podnosząc podatki. Składka zdrowotna to nic innego jak podatek celowy. Bez kwoty wolnej, bez limitu poboru. Zarabiający duże pieniądze wysokiej klasy specjalista musi płacić wielokrotność tego, co zarabiająca płacę minimalną osoba bez wykształcenia. Ma przy tym te same prawa do tak samo beznadziejnego świadczenia. W praktyce płaci za coś, z czego i tak nie skorzysta – pójdzie się leczyć prywatnie. Przy olbrzymiej kreatywności do tworzenia różnych okropności ludzkość nie wymyśliła czegoś podlejszego od socjalizmu. Zarówno na poziomie chłodnej kalkulacji, jak i emocji.

Wśród państw zachodnich najbardziej sprywatyzowanym jest system amerykański. Długo można się spierać czy najgorszym prezydentem w dziejach Stanów Zjednoczonych był Franklin Delano Roosevelt czy Barrack Obama. Obu łączy wywodzenie się z Partii Demokratycznej. Pierwszy zniszczył amerykański sen i wolność gospodarczą, politycznym dziełem życia drugiego było Obamacare – nieodwracalne zniszczenie amerykańskiej ochrony zdrowia. Wobec amerykańskiego systemu trudno znaleźć inne niż emocjonalne argumenty przeciw. Nie masz ubezpieczenia to nie dostaniesz pomocy. Czy jeśli nie masz pieniędzy, to dostaniesz jedzenie w sklepie? Czy jeśli rozbijesz samochód i nie masz auto casco, to zapłaci ktokolwiek poza samym tobą? Tak, mówimy o zdrowiu i życiu, ale to koniec końców usługa jak każda inna. W tej rozmowie nie ma miejsca na emocje. Przed Obamacare około 10% Amerykanów nie miało żadnego dostępu do lekarza – po prostu do niego nie chodzili, czasem całe życie. Co się zmieniło? Otóż pozostałe 90% ma dziś gorszą opiekę lub płaci za nią więcej niż przed Obamacare. Czy to jest dobroludziowa odpowiedź na emocjonalne rozterki dotyczące pomocy medycznej? Odbieranie ludziom ich własności by dać tym, którzy nie potrafią sobie na to zarobić nie jest żadną sprawiedliwością społeczną, jest zwykłą kradzieżą i oszustwem społecznym.

Co więcej, państwo organizując i finansując służbę zdrowia nie ogranicza się do oferowania podłej jakości w niedorzecznie wysokiej cenie. Państwo rości sobie prawo do kolejnych ograniczeń swobód i wolności obywatelskich w imię ochrony tego systemu. Pod pretekstem bezpieczeństwa nakazuje się jazdę w pasach, kaskach, kamizelkach ochronnych, opodatkowuje napoje słodzone czy wprowadza inne limity substancji w żywnościach. Wiele z tego, może nawet i większość, obiektywnie jest dla nas dobre. Tylko jakim prawem państwo w jakikolwiek sposób zmusza nas do troski o samego siebie? Dlaczego żyjący z naszych podatków urzędnik w ogóle śmie się zainteresować tym, jak dbamy o własne zdrowie? W końcu jeśli komukolwiek szkodzimy to samemu sobie, a tym państwo nie ma prawa się nawet interesować. System dąży do ochrony samego siebie i dalszego pożerania praw obywatelskich. Niedawno przeżyliśmy pandemię Covid-19. Choroby wirusowej o wysokiej zakaźności, lecz śmiertelności na poziomie ok. 2%. Wprowadzone wtedy w niemal całej Europie restrykcje wypełniają praktycznie wszystkie kryteria zbrodni przeciwko ludzkości opisane prawem międzynarodowym. Paradoksem jest, że jedynym krajem, który poszanował wtedy prawa człowieka była Białoruś. Zakazy przekraczania granic, korzystania z restauracji czy nawet wychodzenia z domu kontrolowane inwigilacją elektroniczną wprowadził nie Aleksandr Łukaszenka lecz Mateusz Morawiecki, Emmanuel Macron, Angela Merkel i reszta przywódców krajów unijnych. Populacja białoruska ma się dziś nie gorzej od naszej. Dziś, gdy nie ulega żadnej wątpliwości, że reakcja na covid była co najmniej przesadzona, nie wyciągnięto żadnych konsekwencji wobec autorów tego przestępstwa. Za to konsekwencje ponosimy cały czas – od zadłużenia, przez inflację i nadchodzący kryzys. Porównując wskaźniki demograficzne z raportowaną ilością zgonów covidowych widzimy, jak wiele ofiar pociągnęły za sobą restrykcje. Ofiar nie Covidu, lecz tego, iż chorzy na inne, uleczalne choroby nie otrzymali pomocy na czas. Nie otrzymali, ponieważ pod dyktando mieniących się lekarzami członków rady medycznej przy premierze cała służba zdrowia została przestawiona na Covid. Primum non nocere – Po pierwsze nie szkodzić – te słowa od czasów starożytnych wypowiada każdy lekarz, składając przysięgę Hipokratesa. Gdy czyjaś matka, ojciec czy córka pozostawieni bez opieki umierali na choroby serca lub nowotwory, twarz restrykcji – profesor Krzysztof Simon – występował w reklamach maseczek. Honorarium maseczkowe okazało się ważniejsze niż życie 38 milionów Polaków.

Czy tak się działo na całym świecie? Może przesadzona jest ocena procesu przez pryzmat jednego człowieka bez kręgosłupa moralnego? Zostawmy Białoruś, Stany Zjednoczone, zwłaszcza w stanach republikańskich, pokazały, iż możliwy jest inny scenariusz. Choć w pierwszej fali epidemii mieliśmy do czynienia z podobnymi restrykcjami jak w Europie, to w kolejnych nawrotach choroby te ograniczenia były nieporównywalnie mniejsze i nie prowadziły do naruszeń podstawowych praw człowieka. Amerykańska, prywatna służba zdrowia zdała ten egzamin nieporównywalnie lepiej od swojej europejskiej – państwowej odpowiedniczki. My straciliśmy 2 lata życia, pieniądze i szansę na wytłumaczenie społeczeństwom, że jedyną szansą na dobrą jakość służby zdrowia jest jej prywatyzacja.

Co to jest głupota? Rób wciąż to samo i oczekuj innego efektu

Mitem i kłamstwem politycznym jest, że w Europie funkcjonuje darmowa służba zdrowia. Nie istnieje usługa, która byłaby darmowa. Za wszystko płacimy – bezpośrednio za usługę, w abonamencie, ubezpieczeniu lub w podatkach. Nie jest oczywiście tak, że państwo nie ma swojej roli do spełnienia. W dużych ośrodkach leczenie to dochodowy biznes, przy mniejszym zagęszczeniu szpital może mieć problem z rentownością. Koniecznym jest także zapewnienie spójnego systemu ratownictwa i trudno uwierzyć, by na dużym obszarze mógł to zorganizować ktokolwiek poza państwem. Nawet funkcjonujące jako stowarzyszenia GOPR i TOPR istnieją dzięki dotacjom państwowym i filantropii, co więcej, ich działanie jest usankcjonowane jako element systemu ratownictwa. Tak samo państwo mogłoby interweniować, zapewniając istnienie lecznic w miejscach, gdzie nie powstałyby one komercyjnie oraz regulować ubezpieczenia medyczne. Regulować tak, by zapewnić ich dostępność, lecz pozostawić komercyjną i wolnorynkową tego realizację. Nie jest też prawdą, iż człowiek bez ubezpieczenia nie otrzyma pomocy w przypadku konieczności ratowania życia. Już dzisiaj, przynajmniej teoretycznie, osoby nieubezpieczone zobowiązane są do zwrotu kosztów leczenia. Najpierw się udziela pomocy, a potem wystawia rachunek – nie wszyscy go uregulują. 

Podawany w debacie argument o braku leczenia dla ludzi biednych czy wręcz w ogóle leczeniu tylko dla bogatych jest cyniczną demagogią. Dlaczego? Dlatego, że w Europie na leczenie także mogą liczyć tylko ludzie zamożni. Świadczenia oferowane przez państwową służbę zdrowia cechują się niską jakością oraz ograniczoną dostępnością. System nie gwarantuje uzyskania pomocy mimo pobierania wysokich i niesprawiedliwych opłat. 

Mimo tego naiwnie wierzymy, iż państwo zagwarantuje nam pomoc, a prywaciarzowi nie wolno ufać. Skąd ta wiara w cud? Zaklinanie rzeczywistości? Pogódźmy się z faktami – służba zdrowia nie będzie dobrze funkcjonować, dopóki nie zostanie sprywatyzowana. To nie jest kwestia ideologii, bezduszności czy złej woli. Państwo jest niezdolne do zapewnienia czegokolwiek o dobrej jakości w akceptowalnej cenie. Służba zdrowia albo będzie prywatna albo będzie beznadziejna – innej alternatywy po prostu nie ma.

 

Wyimki:

– Narodowy Fundusz Zdrowia mieniący się ubezpieczycielem, w gruncie rzeczy stanowi switch przepływowy pieniędzy z podatków do szpitali.

– Płacąc nazwany składką podatek zdrowotny mam prawo oczekiwać, iż w razie potrzeby otrzymam pomoc medyczną w ramach publicznej ochrony zdrowia.

–  Określenie koszyka świadczeń gwarantowanych jasno wskazałoby obowiązki państwa i prawa ubezpieczonych, a także stworzyło komercyjny rynek doubezpieczenia, być może jako wstęp do ubezpieczeń w przyszłości.

–  System dąży do ochrony samego siebie i dalszego pożerania praw obywatelskich.

–  Koniecznym jest także zapewnienie spójnego systemu ratownictwa i trudno uwierzyć, by na dużym obszarze mógł to zorganizować ktokolwiek poza państwem.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję