Droga krzyżowa, czyli przedsiębiorca przybity do tarczy :)

I Stacja: Pan Przedsiębiorca na śmierć skazany

Kiedy piszę te słowa, mija 46. dzień odkąd rząd zamroził istotną część gospodarki. Mija też 46. dzień od kiedy przedsiębiorcy, którym rząd zamroził przychody (koszty pozostały), oczekują rządowej pomocy. Ocenia się, że około 30-40% przedsiębiorstw, z powodu administracyjnych zakazów wprowadzonych przez rząd, odczuwa mniejsze lub większe turbulencje zagrażające ich dalszemu funkcjonowaniu. Branże, które przyjęły najmocniejsze uderzenie to gastronomia, turystyka, hotelarstwo, cukiernictwo, szeroko pojęta rozrywka (sport, kina, teatry), branża ochroniarska, transport. Administracyjny zakaz prowadzenia działalności przypadł na wyjątkowo trudny dla niektórych okres. Tuż przed sezonem. W branży turystycznej, gastronomicznej nie każdy ma szczęście mieszkać w Zakopanym, gdzie sezon trwa cały rok. Dla większości branży sezon zaczyna się wraz z początkiem kwietnia. Kto dotrwa to tego czasu, może liczyć na pierwsze przychody, balansujące stałe przez cały rok koszty. Kto da radę, może liczyć na pierwsze związane z majówką żniwa. Zazwyczaj to w kwietniu rezerwujemy hotele, bukujemy loty, planujemy urlopy. 

II Stacja: Pan Premier bierze krzyż na swoje ramiona

Wprowadzenie odpowiednich administracyjnych zakazów działalności zostało powiązane – tak jak w Europie Zachodniej – z obietnicą pomocy przedsiębiorcom. Na konferencji premiera Morawieckiego w sprawie tarczy 1.0 była mowa o 220 mld. złotych. Jak wyliczył parę godzin później nieoceniony w takich sytuacjach Maciej Samcik, realnej gotówki było w tym maksymalnie trzydzieści kilka miliardów złotych. Pierwsza tarcza była skierowana nie bezpośrednio do przedsiębiorców, a do ich pracowników. Dotyczyła samozatrudnionych, którzy dzięki idiotycznym daninom nakładanym na płacę udają w Polsce przedsiębiorców, a tak naprawdę są pracownikami. Praktycznie dla zdecydowanej większości przedsiębiorców bariera dezaktywująca pomoc w „wakacjach” od ZUS-u, czyli trochę ponad 15 tys. złotych miesięcznego przychodu, oznacza, że prawdziwi przedsiębiorcy z tej pomocy nie skorzystają, chyba, że sprzedają watę cukrową lub oranżadę na ulicy. Z takiego przychodu nikt się realnie nie utrzyma, bo gdzie tutaj koszty, zakup towaru, podatki, koszty zatrudnienia, wynajmu lokalu, biura rachunkowego, prądu, itp.? To samo dotyczy pomocy w wysokości jednorazowego zastrzyku gotówki w kwocie 5 tys. złotych. Taka pomoc jest istotna dla pracownika, ale nie dla przedsiębiorcy. Reszta środków w ramach tarczy 1.0 dotyczyła – w pewnym uproszczeniu – głównie zachęcenia przedsiębiorców do utrzymania miejsc pracy przez częściową partycypację w kosztach przez państwo i pracownika. 

III Stacja: Pan Przedsiębiorca upada pod krzyżem po raz pierwszy.

Szybko okazało się, że tarcza 1.0 to bubel. „Piarowa” wydmuszka. Nie rozwiązuje podstawowego problemu. Co nam bowiem po pomocy w pokryciu części wynagrodzenia dla pracownika jeżeli nasz hotel, cukiernia, kawiarnia stoi i nie ma przychodów, a koszt pracownika to tylko część naszych zobowiązań i to wcale nie najważniejsza? Główny problem dużej części przedsiębiorstw to zachowanie płynności. Na to wyzwanie powinna odpowiedzieć rządowa tarcza. Jeżeli hotel jest zamknięty, to nie zapłaci za towar hurtowni. Jeżeli hurtownia nie dostanie należności, to nie zapłaci producentowi, a producent rolnikowi. Nic tu nie zmieni dopłata rządu na wypłatę dla pracownika lub zwolnienie z ZUS-u. Te rządowe pieniądze dostanie pracownik, a nie przedsiębiorca. To działa jak koronawirus. Jeden chory zaraża kolejnych dwóch, czterech. Ci zarażają następnych i za chwilę wszyscy albo mamy kwarantannę, albo leżymy na OIOM-ie. Identycznie jest z gospodarką. Rząd sprzedał 30-40% przedsiębiorstwom koronawirusa i każde z tych zarażonych zaraża tych, którzy są zdrowi. Poprzez brak regulowania należności ten przysłowiowy OIOM zaczyna grozić nam wszystkim. Niestety w Polsce, jak spojrzymy w statystyki, z kulturą terminowego regulowania płatności zawsze był problem. Też z winy kretyńskiego systemu podatkowego, który w odróżnieniu np. od Niemiec premiuje oszustów, gdyż nie ważne czy klient mi zapłacił, czy nie, to VAT i CIT z wystawionej faktury muszę rozliczyć z państwem. W Niemczech zaś sytuacja wygląda tak (w pewnym uproszczeniu), że należności płaci się państwu od zapłaconej faktury, więc jeżeli klient mi nie zapłaci, to państwo zaczyna się nim interesować, bo – jak każdy – chce dostać swoje pieniądze i windykuje go. Przy okazji oczyszcza gospodarczy ekosystem z oszustów, którzy nie chcą płacić. U nas zaczyna robić się dramatycznie, ponieważ – po pierwsze – rzeczywiście część przedsiębiorstw z powodu koronawirusa ma realne problemy z płaceniem, ale – po drugie – część przedsiębiorstw, która nie ma takich problemów, perfidnie wykorzystuje sytuację i przestaje płacić. Koronawirus okazuje się być świetną wymówką.

 IV Stacja: Pan Przedsiębiorca spotyka swą Matkę

Rząd, by w zarodku spacyfikować protesty przedsiębiorców, którzy poprzez Zrzeszenia Pracodawców oraz oddolną fejsbukowa inicjatywę Strajk Przedsiębiorców wyrazili jasno co sądzą o propozycji rządu, szybko przygotował update pierwotnej propozycji. Druga tarcza, czyli suplement pani minister Emilewicz, zwany tarczą 1.1 niewiele jednak zmieniła. Poza korporacyjnym bełkotem nie został naprawiony podstawowy mankament niewystarczającej tarczy 1.0.  Błędnie zostały w niej (i w następnych) określone ogólne kryteria uprawniające do pomocy. Skąd ten pomysł z przychodem? Przecież prawie cały system podatkowy jest oparty na podatkach dochodowych. Dlaczego parametrem ma być przychód? Ja nie płacę podatku od przychodu, a od dochodu, a pomoc uzależnia się od przychodu? Czy w dobie jednolitego pliku kontrolnego nie da się wymyślić czegoś innego? W końcu po to wszyscy raportujemy za pomocą JPK do skarbówki, by rząd mógł sprawdzić, czy nie oszukuję fiskusa. Na takiej samej zasadzie może sprawdzić czy nie wyłudziłem pomocy. Czemu więc nie można pomocy oprzeć na oświadczeniach i dochodzie zamiast bezsensownym przychodzie, który nic nie oznacza? Warto też nadmienić, że (wynika to z mojej rozmowy z Pracodawcami Pomorza, powiązanymi z najsilniejszą chyba obecnie organizacją pracodawców, czyli Lewiatanem) to nikt z nimi czy z Lewiatanem tarczy 2.0 nie konsultował. Dowiedzieli się o niej w tym samym momencie, co posłowie w Sejmie. Na około godzinę przed głosowaniem. 

V Stacja: Szymon z Cyreny pomaga nieść krzyż Przedsiębiorcy

Po fiasku tarczy suplementu 1.1 Ministerstwo Rozwoju i pani Emilewicz musiały w końcu zejść ze sceny. W towarzystwie premiera pojawił się za to Paweł Borys, prezes Polskiego Funduszu Rozwoju. Została zaprezentowana i przyjęta przez Sejm tarcza 2.0, przez wcześniejszy suplement pani Emilewicz nazywana omyłkowo tarczą 3.0., zwana też Tarczą Finansową. Program o wartości 100 mld. zł (co oczywiście znowu jest kwotą niemającą wiele wspólnego z realiami) skierowany został dla przedsiębiorstw zatrudniających od 1 do 249 pracowników i generujących obrót do 50 mln. euro. W wielkim uproszczeniu pierwsza część została skierowana dla mikroprzedsiębiorców i oparta znów na dofinansowaniu w zależności od stopnia spadku przychodu w stosunku do miejsc pracy. Różnica w stosunku do tarczy 1.0 jest istotna, a polega na skali samej pomocy, która w przeliczeniu może sięgać kilkunastu tysięcy złotych na jedną zatrudnioną na pełen etat osobę. Druga część została skierowana do małych i średnich firm. Dla firm wykazujących największe, ponad 75-procentowe spadki dotacja może sięgnąć nawet 8% obrotu. Ważne też, że w zależności od utrzymania na koniec roku miejsc pracy dotacja ta byłaby częściowo (nawet do 75%) bezzwrotna.

VI Stacja: Święta Weronika ociera twarz Pana Przedsiębiorcy

Gdy prezes Polskiego Funduszu Rozwoju składał deklaracje dotyczące tarczy, wydawało się, że późno, bo późno, ale duża część sektora MŚP zostanie uratowana. Różnica tej tarczy w stosunku do poprzedniczek polega na tym, że było w niej 75 mld. żywej gotówki, która błyskawicznie – poprzez system stworzony na oświadczeniach i za pośrednictwem banków –  miała popłynąć do przedsiębiorstw. 75 mld. to już konkretna suma. To o kilka miliardów  więcej niż dostaliśmy z Unii Europejskiej w całym 2018 roku. To kwota imponująca, jeśli weźmie się pod uwagę, jaka zwykle jest rentowność firm, które ubiegają się o pomoc. Szczególnie, że system tej dotacji jest tak skonstruowany, że około 50% pieniędzy nigdy bezpośrednio nie wróci do państwa. Nic dziwnego, że rozentuzjazmowany prezes Konfederacji Lewiatan Maciej Witucki określił tą tarczę mianem „gamechangera”, a 100 mld. złotych prostego wsparcia dla firm jest niczym bazooka, na którą czekał biznes. 

VII Stacja: Pan Przedsiębiorca upada pod krzyżem po raz drugi

Kolejnym problemem związanym z rządowym lockdown-em jest fakt, że koronawirus zainfekował większość państwowych instytucji, bez których nie jesteśmy w stanie funkcjonować. Nie działa Sanepid i znowu wróciły problemy przy odprawach. Sparaliżowana jest też poczta, ta poczta, która to niby ma zorganizować wybory. Przestała działać np. procedura przeksięgowania z kont split payments, od momentu zamknięcia Urzędu Skarbowego dla petentów z powodu koronawirusa. Metoda pocztowa oznacza około miesiąc opóźnienia, bo w związku z możliwością zarażenia koronawirusem i w efekcie sparaliżowania całego urzędu, które miałoby katastrofalne skutki, w Urzędzie Skarbowym panie obsługujące VAT pracują w systemie „dwa dni pracujemy, dwa dni siedzimy w domu”. Oczywiście praca zdalna jest niemożliwa w ich przypadku, bo urząd pracuje na sprzęcie z czasów „króla ćwieczka”. Pracuje na telefonach i komputerach stacjonarnych, co wyklucza pracę zdalną. Dodatkowo poczta wychodzi z urzędu raz w tygodniu. Odbierana jest też raz w tygodniu, na dodatek nie bezpośrednio, ale przez kancelarię, która również pracuje w ograniczonym zakresie. Urzędnicy nie mają kontaktu z naczelnikiem, bo się mijają, a to on musi wydać na wszystko zgodę. Poczta nie dostarcza pisma z wydaną zgodą do rąk, a musi być podpis odbiorcy, by US przelał pieniądze między kontami. W porozumieniu z US robić to przez ePUAP próbujemy, ale jest on tak obciążony, że udaje nam się np. po 4 dniach o 4:00 nad ranem. Urzędowi nie idzie tak dobrze, bo o 4:00 w nocy nikt tam nie pracuje. I naprawdę trudno winić za cokolwiek sympatyczne panie z US, które robią co mogą. To system jest przewlekle chory, on ma koronawirusa, a nie one. Dlatego ciężko mi spokojnie słuchać pani Emilewicz czy pana Morawieckiego, którzy w sprawie postulatów zgłaszanych przez organizacje przedsiębiorców, by zwolnić pieniądze z kont split payments, odpowiadają, że nie widzą takiej potrzeby, bo już wydali polecenie administracji skarbowej, żeby te wnioski rozpatrywała pozytywnie i … według nich to wystarczy. Słowo nie stało się jednak ciałem.

VIII Stacja: Pan Premier pociesza płaczące niewiasty

Z liniami kredytowymi w bankach, mimo gwarancji rządowych zaszytych w tarczy, nie jest różowo. Gwarancja to jedno, ale każdy bank obowiązują ścisłe procedury przyznawania kredytów, a tych rząd nie poluzował. Obawiam się, że większość przedsiębiorców z tego powodu odejdzie z banku z kwitkiem… zamiast z kredytem. Obawiam się też, że jeśli rząd czegoś z tym nie zrobi, to polskie firmy wykończą nie koronawirus i nie rząd swoimi zakazami, a banki i ubezpieczalnie. Jest to o tyle kuriozalne, że przecież przed chwilą zrepolonizowaliśmy jedno PKO i Aliora. Sektor bankowy jest w znacznej mierze w polskich rękach. Właścicielem mocno rozpychającego się na rynku ubezpieczeniowym KUKE również jest Skarb Państwa. Najgorsze jednak, że rząd w żadnej tarczy nie pomyślał o daniu gwarancji firmom faktoringowym i ubezpieczalniom. Gwarancje rządowe dostało oczko w głowie  naszego premiera, czyli jego były pracodawca, sektor bankowy. Tymczasem sprzedaż hurtowa w handlu, w którym siedzę od około 15 lat, opiera się oczywiście na bankowych liniach kredytowych, ale też, a może przede wszystkim, na faktoringu i ubezpieczeniach. Faktoring w 2019 roku to 281,7 mld. złotych, a rząd o tym zapomina, nie wie? Bez faktoringu i bez ubezpieczonych należności hurt zamiera, bo nikt nie chce, lub jak w korporacjach nawet nie może, ryzykować transakcji. 

IX Stacja: Pan Przedsiębiorca upada pod krzyżem po raz trzeci

W tej chwili w ubezpieczalniach nastąpiła zmiana w ocenianiu scoringów. Do tej pory firma mając scoring 6 (w skali 1-10, gdzie 1 to ocena najgorsza) była łakomym kąskiem dla banków i ubezpieczycieli. Jeszcze w lutym, przy odnawianiu linii kredytowej dostawałem propozycje jej zwiększenia, a główny ubezpieczyciel, mający około 40% rynku przedsiębiorstw w Polsce, chciał bym ubezpieczał u niego wszystkie moje należności, zaś w drugą stronę limity kupieckie u moich dostawców ubezpieczał na 300-500 tys. złotych, dzięki czemu nie musiałem płacić za towar gotówką, tylko miałem termin. Od wprowadzenia rządowych restrykcji wszystko się zmieniło. Mimo że mam ten sam scoring co wcześniej, to wszystko muszę kupować za gotówkę. Wsparcie jest od ratingu 7, ale umówmy się, że taki rating ma garstka przedsiębiorstw w Polsce, a w przypadku spółek z.o.o, dominujących w hurtowym obrocie, to jest właściwie niemożliwe. 

X Stacja: Pan Przedsiębiorca z szat obnażony

27 kwietnia tarcza finansowa dostała zielone światło od Komisji Europejskiej i od 28 kwietnia wydawało się, że strumień pieniędzy ruszy do 670 tysięcy firm, do których skierowana jest ta pomoc. Według zapowiedzi program miał być rewolucją w myśleniu o relacjach państwo-przedsiębiorca w naszym kraju. Tarcza Antykryzysowa 1.0 oraz 2.0 to jednak przykłady skąpstwa, nieufności do przedsiębiorców i biurokracji państwa, będące co najwyżej namiastką tego, co przygotowały rządy wcale nie dużo bogatszych krajów (nie szukając daleko nasi sąsiedzi Czesi). Zatwierdzona przez rząd Tarcza Antykryzysowa 3.0 i opracowywana 4.0 mają znaczenie tylko uzupełniające. Wszystko miało być wypełnione poprzez formularze bankowe na zasadzie oświadczeń. My przedsiębiorcy marzyliśmy, że wypełnimy oświadczenie, które będzie brzmiało:

„Proszę o przyznanie subwencji w pełnej przysługującej mi kwocie. Potwierdzam, że spełniam wszystkie kryteria i reguły ubiegania się o subwencję. Zezwalam PFR na dostęp do informacji o mojej firmie znajdujących się w ZUS, US i GUS” (cytuje za biurem rachunkowym Smolarek – cytat z blogu subiektywnie o finansach).

Niestety obiecanki, cacanki. Okazuje się, że tak łatwo nie będzie. Po wysłaniu, przed akceptacją, wniosek jest weryfikowany przez skrypty napisane przez raczej mających niewiele wspólnego z przedsiębiorczością informatyków z PFR.

XI Stacja: Pan Przedsiębiorca przybity do krzyża

Trzy historie wniosków złożonych do PFR znalezione na fejsbuku: 

Wbijam pierwszy gwóźdź:

,,No to szybko poszło. Złożyłem wniosek Tarczy Antykryzysowej. Już mam odrzucenie. W szczególności PFR ustalił, że wskazane niżej dane zamieszczone w odpowiednich polach formularza przygotowanego w tym celu przez Bank nie są zgodne z danymi pozyskanymi przez PFR z odpowiednich źródeł zewnętrznych, w tym, między innymi, z Zakładu Ubezpieczeń Społecznych i Ministerstwa Finansów, w ten sposób, że: «W związku z powyższym PFR informuje, że z uwagi na brak spełnienia wskazanych wyżej warunków nie jest zobowiązany do wypłaty subwencji finansowej w jakiejkolwiek wysokości». Tak – dobrze widzicie, w taki sposób, że – a potem pusto”.

Wbijam drugi gwóźdź:

„Uprzejmie informujemy, że PFR dokonał negatywnej weryfikacji spełnienia przez Przedsiębiorcę odpowiednich warunków otrzymania subwencji finansowej określonych w treści Umowy PFR w oparciu o oświadczenia złożone przez Przedsiębiorcę w treści Umowy.

W związku z powyższym PFR informuje, że z uwagi na brak spełnienia wskazanych wyżej warunków:

1) zgodnie z Umową jest zobowiązany wypłacić subwencję wyłącznie w kwocie xxx PLN;

2) dokona przelewu powyższej kwoty subwencji finansowej na wskazany w Umowie rachunek bankowy Przedsiębiorcy prowadzony przez Bank numer xxxxx; oraz

3) Umowa zachowuje między PFR i Przedsiębiorcą pełną moc obowiązującą z uwzględnieniem określonej w pkt 1) powyżej wysokości kwoty subwencji udzielonej Przedsiębiorcy przez PFR na podstawie Umowy. 

Moje pytanie brzmi. Czy ja dostałem tą dotację, czy też nie?”

Wbijam trzeci gwóźdź:

,,Uprzejmie informujemy, że PFR dokonał negatywnej weryfikacji spełnienia przez Przedsiębiorcę odpowiednich warunków otrzymania subwencji finansowej określonych w treści Umowy PFR w oparciu o oświadczenia złożone przez Przedsiębiorcę w treści Umowy. 

W szczególności PFR ustalił, że wskazane niżej dane zamieszczone w odpowiednich polach formularza przygotowanego w tym celu przez Bank nie są zgodne z danymi pozyskanymi przez PFR z odpowiednich źródeł zewnętrznych, w tym, między innymi, Zakładu Ubezpieczeń Społecznych i Ministerstwa Finansów, w ten sposób, że:

– w odniesieniu od pola dotyczącego Pracowników zatrudnianych przez Przedsiębiorcę na koniec miesiąca odpowiadającego nazwie miesiąca złożenia wniosku w roku poprzednim, Przedsiębiorca oświadczył, że zatrudniał 2 Pracowników, podczas gdy PFR ustalił, na podstawie danych pozyskanych przez PFR ze wspomnianych wyżej źródeł, że Przedsiębiorca zatrudniał w tej dacie 2 Pracowników”.

XII Stacja: Pan Przedsiębiorca umiera na krzyżu

W tarczy 3.0 jest zaszyty kolejny problem. Nie wiadomo dlaczego definicja podatkowa, która obowiązuje nas przedsiębiorców nie obowiązuje rządu przy tworzeniu przepisów. Według deklaracji podatkowej mikroprzedsiębiorca to ktoś, kto zatrudnia maksymalnie 9 pracowników, może nie zatrudniać nikogo, a jego przychód nie przekracza 2 mln. euro rocznie. Ten wynik trzeba powtórzyć na przestrzeni ostatnich dwóch lat.

Tymczasem część firm wylądowała poza systemem, bo według funduszu nie są przedsiębiorstwami, bo nie zatrudniają pracowników. Mimo że właściciel czy jego rodzina np. żona w tej firmie pracuje jako współwłaściciele. Znam przykład firmy-spółki w której przychód roczny przekracza 2 mln euro. Nie ma jednak pracowników. Według polskiego systemu podatkowego jest małym przedsiębiorcą, zaś według Funduszu jest nikim. Ani samozatrudnionym, ani przedsiębiorcą, ani małym. Po prostu nie istnieje, ale podatki i ZUS musi płacić.   

XIII Stacja: Pan Przedsiębiorca zdjęty z krzyża

Można tą absurdalną wyliczankę ciągnąć dalej, ale fakty są takie, że większość przedsiębiorców w ramach tarczy finansowej dostaje pomoc. Na chwilę, kiedy piszę te słowa, czyli 4 maja około 70% wniosków jest rozpatrywanych pozytywnie. Do niedzieli 3 maja subwencje finansowe otrzymało już 15.700 przedsiębiorstw na łączną kwotę 3,5 miliarda złotych. Firmy wielu moich znajomych dotkniętych koronawirusem przetrwają. Wielu innych nie przetrwa, bo przez idiotyczną biurokrację nie dostaną pomocy. Są i tacy, którzy pomocy nie potrzebowali, ale i tak ją dostaną. 

XIV Stacja: Państwo złożone do grobu

Docieramy do końca tej historii. Skala pomocy założonej we wszystkich czterech tarczach plus tarczy finansowej z pewnością przekroczy 120 miliardów złotych. A przecież czeka nas jeszcze druga tarcza finansowa skierowana do dużych przedsiębiorstw, które niecierpliwie czekają na swoją kolej. Ponad 100 miliardów złotych kosztował nas w ostatnich latach program 500 plus. Program, o którym wiele się mówiło, który rozgrzewał głowy przeciwnikom i zwolennikom „dobrej zmiany”. Program, który – jak dziś widzimy – się nie sprawdził. Nie spowodował zwiększenia dzietności, pogłębił ubóstwo. Wypchnął część kobiet z rynku pracy. Nie zadziałał, bo był nieprecyzyjnie zaadresowany. Jak pokazują ostatnie wyliczenia FOR jego beneficjentami zostali głównie ludzie zamożni, do których te 500 złotych miesięcznie nie musiało trafić. Tu będzie podobnie. Tylko kwoty są dużo większe. Realnie pomocy potrzebuje 30-40% przedsiębiorstw. Tymczasem pomagamy wszystkim, a przy okazji nie pomagamy realnie pokrzywdzonym, bo mimo kolejnych aktualizacji tarcz, części przedsiębiorstw cierpiących z powodu pandemii ta pomoc się nie należy. Czeka nas góra długów i rekordowa inflacja. Za działania pana Morawieckiego, pani Emilewicz, pana Borysa zapłacimy wszyscy. Wszyscy będziemy musieli dźwigać ten krzyż. Na razie rządy pompują pieniądze do firm, żeby jakoś przeczołgały się przez okres zamrożenia gospodarki, utrzymały miejsca pracy, jednak na kolejnym etapie, po odmrożeniu, wszystkie gospodarki będą miały duży problem z popytem. Jesteśmy świadkami zaledwie preludium tragedii. Popyt będzie malał i wtedy nasz rząd przygotuje najpewniej kolejne, tym razem 1000 plus stymulujące popyt. To się nie może udać w okresie dłuższym niż kilka lat, bo pieniądze biorą się z pracy, a nie z drukarni. Bez pracy nie mają pokrycia. A rząd w panice przed koronawirusem od 50 dni zakazuje nam pracować. 

XV Stacja: Zmartwychwstanie

Czytałem dziś taką statystykę: ,,Zachorowania na wybrane choroby zakaźne w Polsce od 1 stycznia do 15 kwietnia 2020 r. oraz w porównywalnym okresie 2019 r. Liczba zachorowań i zapadalność na 100 tys. ludności”. Liczba zachorowań w Polsce na grypę w 2020 roku – 2 038 475 osób. Liczba zachorowań na grypę w 2019 roku – 2 273 042. Koronawirus – 7 588 przypadków. Tak, wiem. Covid-19 to nie grypa. Tylko, czy ceną tej wiedzy nie będzie zanegowanie wszystkiego, czego dokonaliśmy jako społeczeństwo od 1989 roku?

Po co nam Wyznania ciała? :)

Paul Veyne twierdził, że „Foucault uprawia historię tylko tam, gdzie przeszłość skrywa genealogię naszej teraźniejszości”. Przyjmując taką optykę za dobrą monetę, chciałbym poświęcić kilka słów temu, co z Wyznań ciała wydaje mi się bieżące, i co w polskim kontekście wydaje się szczególnie ważne. Jakie światło rzuca ta książka na funkcjonowanie Kościoła w życiu społecznym? Jakie zerwania w teologii małżeństwa odsłania? Jaka jest rola nienaturalnej dziewiczości?

I

Wyznania ciała to książka problematyczna na wielu poziomach. Sprawy związane z jej publikacją pozostawiam jednak na boku, skupiając się na niej samej.

W tym kontekście podstawowy kłopot z  Wyznaniami ciała to ich fragmentaryczny charakter. Poszczególne rozdziały i podrozdziały, opracowane redakcyjnie, są interesującymi studiami literatury patrystycznej, które mogą funkcjonować samodzielnie. Owszem, przewija się przez nie kwestia tego, jak wraz z chrześcijaństwem wyłaniają się specyficzne techniki upodmiotowienia, ale odczuwalny jest brak teoretycznego wstępu, konceptualnej matrycy prowadzonych wywodów. W pewnym zakresie ten brak rekompensuje Aneks 1, w którym Foucault notuje w czterech punktach, co chce wykazać w swoich badaniach. Szło mu zatem o pokazanie, że obecne w chrześcijaństwie prawo (nakazy i zakazy) mają zasadniczo pochodzenie wcześniejsze, pogańskie.

„3. To nowa definicja relacji między subiektywnością i prawdą nada temu starożytnemu jądru nakazowemu nowe znaczenie i wniesie do starożytnej koncepcji rozkoszy oraz ich ekonomii istotne modyfikacje.

4. Modyfikacje te dotyczą nie tyle podziału na to, co dozwolone, i na to, co zakazane, ile analizy sfery aphrodisia oraz stosunku, jaki powinien mieć do nich podmiot. Zmianie uległo zatem nie tyle prawo i jego treść, co doświadczenie jako warunek poznania” (WC, s. 267).

W «programie» tym nie znajduje odbicia ważny wątek studiów Foucaulta — wyłanianie się urządzenia chrześcijaństwa jako instytucji Kościoła, której praktyka uczyni z technik wypracowanych w ramach zakonów model dla całego społeczeństwa i każdego chrześcijanina. Z tym wątkiem wiąże się bezpośrednio Aneks 2 — syntetyczne zestawienie „regularnych i odrębnych sposobów, podług których jednostka miała się ukazywać «w prawdzie», aby uwalniać się od zła” (WC, s. 267) w połączeniu z charakterystyką dyscypliny zakonnej i zasadniczych cech kościelnej władzy pastoralnej, „którą sprawowano by nad ludźmi tak samo, jak pasterz sprawuje władzę nad stadem” (s. 278).

Z kolei w całej pracy Foucault nie objaśnia różnic między dwoma pojęciami, które w języku patrystyki odnoszą się do cielesności i ciała, czyli sarks oraz soma. Wydaje się, że odróżnienie to, mające kontynuację we francuszczyźnie, — przynajmniej na pewnym etapie — było ważne dla dyskursu Foucaulta, o czym może  świadczyć choćby obecny w pierwotnym projekcie Historii seksualności tom La chair et le corps.

W odniesieniu do Wyznań ciała sprawa nie jest błaha, bo na grze między tymi pojęciami zbudowana jest choćby teologia św. Pawła. Gdy mówi on o ciele, które — poprzez pożądania — dąży do czegoś innego niż duch, odwołuje się do słowa sarks (zob. Gal, 5, 16 i dalej). Gdy mówi o ciele jako świątyni Ducha Św. Używa słowa soma (zob. I Kor, 6, 19), kontynuując hebrajską tradycję rozumienia ciała jako całego człowieka, osoby. To w tym sensie mówi o ciele Jezus w słowach ustanowienia z Ostatniej Wieczerzy (np. Łk 22, 19: touto estin to soma mou to hyper hymon didomenon). Sarks odnosi się zasadniczo do ciała jako mięśni i tkanek, przekładany być może jako mięso. To ta, «naturalna» część człowieka skażona jest grzechem, to znaczy obecne w niej pożądania mogą opanować duszę. Ale też człowiek jako soma obecny jest w świecie dlatego, że jego ciało jest owym mięsem, obecnym fizycznie w miejscu i czasie. (Taką fizyczną konkretność miał posiadać Jezus, skoro ewangelista Jan pisze, że słowo stało się ciałem — ho logos sarks egeneto).

To właśnie odniesienie do sarks obecne jest w tytule książki Foucaulta, a jego intencje z pewnością powiązać można z dyskursem chrześcijańskim. Studia zaś odsłonić mogą, jak zmieniała się w patrystyce relacja między rozumieniem sarks oraz soma.

Przemiany te w jakimś zakresie zrekonstruować może sobie czytelnik francuski, w którym odpowiednikiem sarks będzie chair, a soma corps. Czytelnik polskiego tłumaczenia będzie miał bardziej pod górkę. Poza jednym wyjątkiem Tłumacz nie zdecydował się na odmienne tłumaczenie chair i corps, tłumacząc oba po prostu jako ciało. Decyzja ta z całą pewnością ułatwiła przywołanie polskich przekładów tłumaczeń tekstów patrystycznych.

Żeby nie być gołosłownym trzy przykłady:

„Première marque de ce progress: le moine, quand il est éveillé, n’est-pas «brisé» par une «attaque de la chair» — impugnatione carnali non eliditur” (AC, s 237).

“Pierwsza oznaka tego postępu: zakonnik na jawie nie daje się „złamać” „atakowi ciała” — impugnatione carnali non eliditur” (WC, s. 174).

„…, qui naît avec le corps et allume la fornication” (AC, s. 231).

„… które rodzi się wraz z ciałem i rozpala rozpustę” (WC, s. 170).

„Nous voulons chasser de notre coeur  les convoitises de la chair […]”, cytat z Jana Kasjana, tłumaczenie Pichery’ego, które przytaczane jest na s. 218 francuskiego wydania.

„Jeżeli chcemy więc wykorzenić z naszych serc pragnienia cielesne”, przekład Noconia, w polskim wydaniu s. 160-161.

Wyjątkiem, o którym wspomniałem, jest Słowo wstępne, gdzie spolszczono tytuł wspomnianego nie napisanego ostatecznie przez Foucaulta tomu La chair et le corps jako Cielesność i ciało (WC, s. 6) utrzymując taki przekład francuskiej chair. Ale już tytuł przełożonej pracy, Les aveux de la chair, brzmi Wyznania ciała.

Kończąc tę część uwag wspomnę jeszcze, że w przekładzie zastosowano dziwny sposób transkrypcji terminów greckich, przyjmując francuską zasadę, zgodną z fonologią, oddawania ypsilonu jako „u”, przy okazji jako „u” zapisując również dyftong „ou”. Potrafi to dawać przedziwne efekty, jak w słowie synousia. Tam, gdzie tekst francuski podaje sunousia w polskim przekładzie mamy sunusia. Jeśli chciało się odstąpić od stosowanych u nas zasad transliteracji, należało jakoś objaśnić to czytelnikowi. Jestem bowiem przekonany, że zapis słów greckich z przekładu wejdzie w obieg w pracach, których autorzy będą odwoływać się do Wyznań ciała.

II

Skoro, jak chce Veyne, historyczne studia Foucaulta zawsze miały na oku współczesność, chciałbym poświęcić kilka słów temu, co z Wyznań ciała wydaje mi się bieżąco, i to w Polskim kontekście, ważne. Rozpocznę od wyobrażeń władzy skupionych w figurze pasterza.

Foucault pamięta, że jest ona o wiele starsza niż chrześcijaństwo. We wspomnianym wcześniej Aneksie 2 czyni wycieczki w kierunku starożytnej kultury hebrajskiej, Egiptu, przywołuje również rozważania Platona. Podkreśla przy tym, że „[p]olityka w Grecji nie jest sprawą pasterza” (WC, s. 279) i że trzeba było „poczekać na upowszechnienie się tematów orientalnych w kulturze hellenistycznej i rzymskiej, aby pasterstwo pojawiło się jako adekwatny obraz przedstawiający najwyższe formy władzy” (WC, s. 279).

Tym, co go interesuje, jest sens, który posiada figura pasterza w momencie, „gdy przejmuje ją chrześcijaństwo i po raz pierwszy w historii Zachodu nadaje mu formę instytucjonalną” (WC, s. 280). Na czym polega władza specyficzna dla pasterza?

Po pierwsze, na gromadzeniu. Foucault zauważa, że pasterz nie tyle sprawuje władzę nad jakimś terytorium, co nad stadem, a więc nad wielością ludzi. „Inni wznoszą gmach państwa, miasta, pałacu na solidnych fundamentach”. Pasterz „gromadzi tłum” i nadaje mu tożsamość, on bowiem, siłą swego głosu, gromadzi jednostki i je prowadzi. Pod jego nieobecność stado może ulec rozproszeniu — „[w] odróżnieniu od założyciela imperium czy prawodawcy, nie pozostawia swego dzieła za sobą” (WC, s. 280).

Po drugie, na prowadzeniu. Rolą pasterza nie jest wytyczanie granic czy podbijanie nowych terytoriów. Jako ten, kto ma władzę, nie stoi ponad tymi, nad którymi władzę sprawuje. Stoi na ich czele, gdy są w drodze. Przewodzi stadu, prowadząc go ku jakiemuś miejscu, które jest gdzie indziej i do którego dotrze się kiedyś, później. Władza pasterza „nie ma racji bytu tam, gdzie on się znajduje” (WC, s. 280) podkreśla Foucault. To władza, która wskazuje kierunek i drogę, która jest z nim zgodna. Dlatego też pasterz nie ustanawia „prawa raz na zawsze”, bierze pod uwagę zmieniające się okoliczności i konieczność wyszukiwania najlepszej drogi (WC, s. 281).

Po trzecie, na żywieniu.  „Pasterz nie jest tym, który pobiera podatki lub gromadzi skarby. Jego rolą jest dbać o pomyślność trzody, pojąc ją i karmiąc obficie. Pozwala żyć nie w tym szerokim znaczeniu, że dobre rządy wzbogacają kraj, lecz w tym konkretnym sensie, że zapewnia utrzymanie wszystkim i każdemu z osobna” (WC, s 281). Bogactwo pasterza jest tożsame z dobrostanem jego trzody i tylko tym powinien o zaprzątać sobie głowę.

Po czwarte, na czuwaniu. Pasterz powinien mieć zdolność takiego skupiania uwagi, które obejmuje wprawdzie wszystkich, ale tak, „że umie spojrzeć na każdego z osobna” (WC s. 281). Oznacza to, między innymi, „że prawo, jako powszechny imperatyw jednakowo narzucany wszystkim, dla pasterza tłumów nie jest najwłaściwszym sposobem rządzenia. Co oznacza wreszcie, że swoją rolę pasterza może odgrywać tylko zajmując się każdą owcą, uwzględniając jej wiek, jej naturę, jej siłę i jej słabość, jej charakter i jej potrzeby […]” (WC, s. 282).

Po piąte, na ocalaniu. Zadaniem pasterza jest doprowadzenie do celu całego i zdrowego stada. Musi więc je uchronić przed niebezpieczeństwem, podtrzymywać słabszych, ratować z opresji, ale także wykluczyć, gdy trzeba, kogoś, kto stanowi zagrożenie dla wszystkich pozostałych. Musi tego dokonać mając w pamięci, że każda z owiec jest bezcenna i jej wartość nie daje się zrelatywizować.

Po szóste, na zdaniu sprawy temu, czyje owce się prowadzi. Władza pasterza nie jest absolutna. Wprawdzie jest ona całkowita w chwili, gdy prowadzi stado i czuwa nad nim, ustaje jednak w chwili wypełnienia obowiązków. „Pasterstwo jest władzą, która rodzi się rano, a umiera z nastaniem wieczoru; jest władzą «przechodnią» nie tylko ze względu na jej przedmiot, lecz także ze względu na formę, w jakiej jest udzielana i zwracana” (WC, s. 283-284).

Chrześcijaństwo podejmując krążące w świecie hellenistyczno-rzymskim wyobrażenie władzy pasterskiej wprowadza do niej modyfikacje, które schematycznie ująć można jako dwa aspekty tej władzy (I) związany z jej naturą i formą i (II) związany ze specyficznie pojmowaną widzą.

Ad I Chrześcijaństwo radykalizuje obecne w figurze pasterza czujność, troskę, uwagę i gorliwość o los stada tak, że powinnością pasterza staje się ofiarowanie stadu i dla stada życia (dusz)pasterza. Zmienia się także rozumienie związku między dobrostanem stada a bogactwem pasterza. To już nie związek przyczynowy, ale relacja utożsamienia. Pasterz jest tożsamy ze stadem, którego stan jest stanem samego pasterza. Musi on też — zdając sprawę z tego, co robi — tłumaczyć się nie tylko z postępowania osób oddanych mu pod opiekę, ale z każdego swojego błędu czy grzechu. „Grzech pasterza jest w centrum relacji, którą utrzymuje on ze stadem; jego winy pociągają za sobą potknięcia owiec (przez co stają się jeszcze cięższe); a grzechy stada kumulują się  w jego winę” (WC, s. 286). Od chrześcijańskiego pasterza należy wymagać szczególnej czystości i doskonałości, ale jednocześnie musi on uważać na pychę i zaślepienie. Jeśli nie będzie znał własnych słabości, łatwo mu będzie przypisywać sobie wyższość, czerpać satysfakcję i dumę z tego, że jest wyznaczony do przewodzenia stadu. Pasterz chrześcijański jest grzesznikiem jak wszyscy, nie ma żadnego prawa — stanowionego czy «naturalnego», które by miało uzasadniać, że jako pasterz jest dobrym pasterzem (WC, s. 285-287).

Ad II By wiedzieć, w jakim kierunku prowadzić stado, chrześcijański pasterz musi posiadać określoną wiedzę, którą chrześcijaństwo zacznie kodyfikować w doktrynę, wykluczając sekty czy herezje, które mają prowadzić do zatraty. Niemniej pasterz posiada ową specjalną wiedzę i naucza jej w sposób specyficzny. Musi zatem pamiętać, że nauczając, sam się uczy, że wiedza nie jest mu dana z góry, że wymaga jego wysiłku. Musi także to, czego naucza, poświadczać życiem — pasterz posiada wiedzę tylko wtedy, gdy sam jest jej obrazem.  Jego powinnością jest również nauczanie zgodne z kondycją jednostek, do których się zwraca: inaczej uczy się wesołych, a inaczej smutnych, inaczej bogatych, a inaczej biednych. Nie da się jednak rozeznać co, dla kogo i kiedy jest odpowiednie, jeśli zamknie się oczy na doczesną rzeczywistość, pasterz zaś, jak pisał Grzegorz Wielki, nie tylko nie może gardzić nędzą ludzi, ale musi wręcz łączyć się z ich biedą (WC, s. 287-288).

Figura pasterza przetrwała w chrześcijaństwie, co jest nieuniknione choćby ze względu na metaforykę obecną w Nowym Testamencie. Warto jednak zastanowić się, co z sensów, które tropił Foucault zachowało się w bieżącej praktyce chrześcijańskiej, w rodzimych warunkach zwłaszcza w polskim katolicyzmie. Wydaje mi się bowiem, że wskazać możemy na zasadnicze nieciągłości, które pokazują, że przetrwała metaforyka, zmieniły się jednak praktyka i pojęcia.

Dużym wyzwaniem dla części polskich katolików w ogóle, a duszpasterzy w szczególe, będzie przykładowo fakt, iż władza pasterza nie dotyczy terytorium, że jest z gruntu obca wszelkim nacjonalizmom czy myśleniu państwowemu. Wszelkie próby budowania teologii narodu (wymienia się ją jako specyficzny wkład polski do teologii katolickiej), w której naród ulega personifikacji do tego stopnia, że mówi się np. o jego chrzcie, ale także ciasna optyka promująca państwo narodowe przeciw organizacjom międzynarodowym, jest odstępstwem od pierwotnej wizji władzy pasterskiej.

Podobnie wyzwaniem może być idea, że dobrostan pasterza tożsamy jest z dobrostanem wspólnoty, o który pasterz powinien dbać. Interesy Kościoła jako instytucji (niech bieżącym przykładem w naszym regionie będzie spieniężenie leśnych gruntów pod kopalnię piasku przez archidiecezję łódzką), widoczne wśród biskupów zamiłowanie do zbytku itp. są tego wyraźnym przeciwieństwem.

Problematyczne wydaje się dalej przekonanie, że pasterz potwierdza życiem głoszona prawdę i że jego błędy odbijają się na kondycji wiernych. Kłopoty Kościoła z przestępstwami seksualnymi wobec nieletnich, mechanizmy trzymania siebie nawzajem w szachu i myślenia korporacyjnego są tu doskonałą ilustracją.

III

Tych zmian i przesunięć jest zresztą dużo więcej (i nie są one tworem wyłącznie współczesności. Zerwania z modelem władzy pasterskiej, którą opisałem za Foucaultem, widoczne są już w okresie patrystycznym). Mimo formalnej kadencyjności choćby władzy biskupiej, jej sprawowanie zbyt często jest zupełnie nieczułe na to, że zaczyna się ona rano, a kończy wieczorem. Sposób nauczania zaś nie tylko przypomina nieomylny monolog, ale zupełnie nie liczy się z tym, że inaczej naucza się smutnych, inaczej wesołych, inaczej bogatych, inaczej biednych. To wymóg trudny sam w sobie; staje się tym trudniejszy w sytuacji, gdy religia zyskuje tak wielu przedstawicieli, że stają się oni anonimowymi pojedynczościami, których twarzy, problemów, kondycji w danym miejscu i czasie się nie rozpoznaje. Władzy pasterskiej takiej, jak opisał ją Foucault, nie sprzyja także teologia sakramentalnego kapłaństwa, które podkreśla inność kleru wobec laikatu.

Tym, co szczególnie uderzyło mnie w rekonstrukcji Foucaulta i co wydaje mi się zasadniczym przekształceniem władzy pasterskiej jest to, że stopniowo model życia zakonnego stał się modelem odnoszonym do wszystkich ludzi. Śledzi on to w kontekście praktyk pokutnych, które z publicznego ceremoniału (chrztu, później pokuty publicznej) przekształcały się w praktyki prywatne, coraz silniej związane z wyznawaniem prawdy na swój temat opiekunowi duchowemu. O ile zakazy i nakazy regulujące sferę ciała pozwalały zachować ciągłość między światem przedchrześcijańskim a chrześcijaństwem, o tyle novum stał się wymóg nieustannej samoobserwacji, badania poruszeń ciała i ich wpływu na kondycję duszy, po to, żeby o wszystkim opowiadać osobie, której zadaniem jest kierowanie życiem podopiecznego. Takie duchowe kierownictwo tylko na pierwszy rzut oka przypomina praktykę rozmaitych „pogańskich” szkół filozoficznych, podobnie jak rachunek sumienia, obecny na przykład w stoicyzmie, nie jest tożsamy z praktyką chrześcijańską (zob. WC, s. 82 i nn.). Chrześcijański opiekun duchowy nie ma na celu doprowadzenia podopiecznego do momentu samodzielności, jego władza nie jest czasowa. Charakterystyczne dla życia zakonnego życie w posłuszeństwie, w którym koniecznym etapem drogi do kontemplacji Boga jest wyzbycie się własnej woli i kierowanie wolą przełożonych nie pozwala na taki etap samodzielności. Foucault precyzyjnie pokazuje tę zmianę, przytaczając obficie literaturę patrystyczną z jej pryncypialna wymową co do konieczności pozbycia się własnej woli (zob. WC, s. 90 i nn.). Pokazuje też, że rozwój w ramach wspólnot zakonnych praktyk wyznawania prawdy i kierownictwa duchowego pociągnął za sobą kodyfikowanie rozmaitych przewin i kar za nie. W ten sposób zrodził się duch uniwersalnego kodeksu, któremu podlega się bezwzględnie.

Z tymi zmianami połączone były też przekształcenia w podejściu chrześcijaństwa do czystości czy dziewiczości. I tu udaje się Foucaultowi uchwycić zerwania, obecne w okresie patrystycznym, przypominając także, jak bardzo ambiwalentną instytucją z punktu widzenia chrześcijaństwa jest małżeństwo. W kontekście bieżącym ciekawe wydają się dwa wątki. Po pierwsze, obecne wśród Ojców Kościoła przekonanie, że celem małżeństwa (przynajmniej zasadniczym celem) nie jest prokreacja. Widać to dobrze choćby u Jana Chryzostoma, który nie ma wątpliwości, że małżeństwo może być pełnowartościowe także w sytuacji, „gdy nie rodzi się z niego żaden człowiek” (WC, s. 195). Zasadniczym celem małżeństwa jest bowiem umożliwienie ludziom życia wstrzemięźliwego, unikającego rozpusty. Jest ono ograniczeniem i prawem, a pojawiło się, jak pisał Chryzostom, gdy do życia ludzi „wkradła się pożądliwość” (za: WC, s. 198). Ewidentnym kontekstem jest tu ranga przypisywana dziewictwu (czystości), które pozwala odrestaurować na ziemi rajski stan życia. Dyskutowanie sensu małżeństwa w kontekście wstrzemięźliwości nie jest osobliwą cechą Chryzostoma. Przykładowo, poświadczają tę tradycje i Orygenes, i św. Hieronim.  Po drugie, dokumentuje on przekonanie, że dziewictwo (czystość) jest czymś nienaturalnym, ale z ową nienaturalnością wiąże się wyjątkowa rola, która w życiu chrześcijańskim przypada dziewiczości (czystości). To o tyle ważne, że nienaturalność stała się w bieżącej retoryce katolickiej wyłącznie czymś negatywnym; podnosi się ja jako zarzut. Podobnie, jak wskazuje się prokreację jako cel małżeństwa, na tej podstawie odmawiając naturalności miłości homoseksualnej i racji bytu związkom jednopłciowym (nie próbuję tu powiedzieć, że były one akceptowane w okresie patrystycznym; choć Kościół rozpoznawał związki przyjaźni w rytuale adelphopoiesis).

W końcu, na kanwie pism św. Augstyna, rekonstruuje Foucault moment, w którym zaczyna myśleć się podmiot jako jednocześnie podmiot pożądania i podmiot prawa. Pożądliwość staje się możliwością zła, to jednak wydarza się w akcie przyzwolenia i użytku z pożądliwości.

IV

Można zastanawiać się, czy Wyznania ciała wnoszą coś istotnie nowego do znanych już badań Foucaulta. To kwestia, którą zostawiam na boku. Forma, którą przybrały poszczególne studia, pewne procesy i praktyki pozwoliła mi zobaczyć dobitniej. Szczególnie uderzyło mnie zuniwersalizowanie modelu życia zakonnego, którego praktyka wyznawania prawdy, wyzbycia własnej woli i kierownictwa duchowego stała się zasadą życia chrześcijańskiego, a w roszczeniu — wszelkiego życia społecznego. Potrzeba kierowania społeczeństwem zafiksowana na sprawach seksu, rzekomo demaskująca nienaturalność i niemoralność miłości, związków, życia („nieuporządkowana natura) np. osób LGBT są niewątpliwym odbiciem tego modelu. Podobnie jak swoista bierność w życiu moralnym, które musi być dostosowane do zewnętrznych i rzekomo uniwersalnych (ahistorycznych) reguł, do owej zewnętrznej woli, w której przejawia się Bóg, podczas gdy własna, subiektywna wola jest źródłem skażenia.

Świadomość przekształceń, którym podlegały teologia małżeństwa, rozumienie dziewiczości (czystości), sens nadawany temu, co nienaturalne, powinny także uzmysławiać, że wiele poglądów funkcjonujących społecznie jako odwieczne, ma swoją genezę, i ułatwiać otwieranie oraz prowadzenie dyskusji na ich temat.

Szczególnie pilna wydaje mi się debata na temat władzy pasterskiej, przy czym jest ona ważna nie tylko wewnątrz chrześcijaństwa. Wymogi stawiane pasterzowi są bowiem powodem, by oczekiwać zmian funkcjonowania Kościoła i kleru w życiu społecznym, od kwestii politycznych począwszy, na sprawach związanych z przestępstwami kleru skończywszy.

Warto by także postawić pytanie, czy rzeczywiście trafnym modelem życia moralnego całego społeczeństwa jest model zakonny? Czy połączenie w jedno podmiotu pożądania i podmiotu prawa nie wymaga korekty?

AC — M. Foucault, Les aveux de la chair, edition établie par F. Gros, Gallimard, Paris 2018.

WC — M. Foucault, Historia seksualności. Tom 4: Wyznania ciała, przeł. T. Stróżyński, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2020.

Grecko-polski Nowy Testament. Wydanie interlinearne z kodami gramatycznymi, Vocatio, Warszawa 1994.

  1. Piekarz, Ciało i krew, https://opoka.org.pl/biblioteka/M/ME/espe200901_euch2.html (dostęp: 26 maja 2020 r.).
  2. Veyne, Ostatni Foucault i jego moralność, przeł. T. Komendant, „Literatura na Świecie” nr 6(203)/1988.

 

Wyzwanie dla wyobraźni :)

Joanna Ellmann: Wiele osób myśląc o Twojej pracy może przywołać w pamięci takie postaci jak Marian Rejewski, Henryk Zygalski czy Jerzy Różycki, którzy złamali kod Enigmy. Tymczasem dziedzina nauki, której jesteś współtwórcą, kryptografia kwantowa, a tradycyjne szyfrowanie i łamanie kodów to dwie zupełnie inne kwestie. Nie chodzi w niej przecież o samo szyfrowanie wiadomości, nowy rodzaj szyfrów, ale o bezpieczną wymianę klucza kryptograficznego.

Artur Ekert: Najlepiej powiedzieć w ten sposób: zajmuję się fizyką informacji. Informacją, którą staram się nie opisywać w sposób matematyczny. Ilekroć używa się informacji, komunikacji – są one fizyczne. O tym ludzie w zasadzie nie myślą, bo wydaje się to oczywiste; jeśli rozmawiamy ze sobą, przesyłamy informacje, to zawsze jest proces fizyczny, zawsze istnieje jakiś fizyczny nośnik wiadomości. Są to m.in. fale akustyczne czy impulsy elektromagnetyczne – cokolwiek, ale zawsze jest w tym fizyka. Do niedawna ludzie patrzyli tylko i wyłącznie na matematyczną stronę komunikatu. Tymczasem fizycy zauważyli, że to w jaki sposób kodowana jest informacja, jaka fizyka stoi za tym nośnikiem, odgrywa ogromną rolę dlatego, że to, co możemy zrobić z danym komunikatem zależy od praw fizyki. Wszystko co się dzieje z informacją jest w jakiś sposób przez fizykę opisywane i jeśli odkrywamy nowe prawa fizyki, możemy także z informacją robić coś nowego. Ja zajmuję się tym, do jakiego stopnia odkrycia w świecie atomów, fotonów, w świecie tzw. mechaniki kwantowej pozwoliły nam procesować informacje w inny sposób. Tzn. chronić ją – tym się zajmuje kryptografia: żeby tylko uprawnione osoby miały dostęp do danej informacji, ale także sprawić, aby jej procesowanie w komputerach przebiegało w szybszy, bardziej sprawny sposób. Nie można było tego zrobić wcześniej dlatego, że odkryliśmy nowe prawa fizyki. Teraz pojawia się pytanie: no dobrze, to co nowego można zrobić? To pytanie jest nadal otwarte. To jest kwestia ochrony, czyli kryptografii kwantowej, mocy obliczeniowej komputerów itd. Nie wiemy dokąd nas ta droga zaprowadzi, ale jest ciekawa. 

Twoja koncepcja kryptografii kwantowej różni się od koncepcji Charles’a Bennett’a i Gilles’a Brassard’a, którzy swoje szyfry oparli na zasadzie nieoznaczoności Heisenberga. Ty wykorzystałeś zjawisko splątania kwantowego. Czym różnią się te dwie koncepcje i dlaczego Twoja jest teraz bardziej doceniana i częściej wykorzystywana?

Dziedzina kwantowej informacji jest dość szerokim działem. Kryptografia kwantowa zajmuje się częścią dotyczącą ochrony informacji i tego, żebyśmy przesyłali i komunikowali się w taki sposób, żeby tylko osoby upoważnione mogły te informacje czytać. Tak jak wspomniałaś, kryptografia jest bardzo starą dziedziną. W Sparcie już 500 lat p.n.e. ludzie potrafili szyfrować na proste sposoby. Zaraz po tym, jak ludzie zaczęli używać alfabetu, w miarę łatwo było zamieniać, poprzestawiać litery.

Szyfrem Cezara chyba większość nawet współczesnych dzieci posługiwała się już w podstawówce.

No właśnie. Dziedzina ta ma więc długą i bardzo ciekawą tradycję. Dużo można opowiadać na ten temat. Ludzie bardzo długo zastanawiali się, czy uda się znaleźć taką metodę szyfrowania, która jest nie do złamania. Historia uczy nas, że jeśli cokolwiek wymyślono, żeby ochronić informację, prędzej czy później ktoś potrafił złamać szyfr. W związku z tym zawsze toczyła się walka pomiędzy ludźmi, którzy wymyślali szyfry i tymi, którzy je łamali. Sprawa Enigmy  to bardzo ciekawy przykład. Polscy matematycy – z Poznania zresztą: Rejewski, Zygalski i Różycki, to byli ludzie, którzy zastosowali ciekawe metody matematyczne, żeby złamać szyfr Enigmy. Sama Enigma też była bardzo ciekawym wynalazkiem. Gdyby była używana w trochę bardziej rozsądny sposób, to trudno byłoby ją złamać. To jest przykład tego, że ilekroć wymyśli się coś ciekawego jeśli chodzi o szyfrowanie, prędzej czy później przychodził ktoś, kto potrafił złamać dany szyfr. Ludzie  myśleli, że w zasadzie nie da się skonstruować szyfru, który będzie nie do złamania. Ale nadszedł czas kryptografii kwantowej, która zmieniła reguły gry. Wydaje nam się w tej chwili, że odnaleźliśmy szyfr, którego nie da się złamać. Dlaczego tak uważamy? W porównaniu do wszystkich innych szyfrów, szyfr kwantowy nie opiera się wyłącznie na metodach matematycznych, to nie jest matematyczna łamigłówka, którą w pewnym momencie ktoś rozwiąże i złamie szyfr. Szyfry kwantowe bazują na prawach fizyki. O ile można zakładać, że znajdzie się ktoś, kto jest zdolny i potrafi rozwiązać problem matematyczny, który jest nie do rozwiązania dla innych, tak trudno nam zakładać, że ktoś zmieni prawa fizyki – one są jakie są. Odkrywamy je, ale nie możemy na nie wpływać. W związku z tym, tak jak mówisz – w tej chwili istnieją dwie metody kryptografii kwantowej. 

Jedna z nich została wymyślona przez Charles’a Bennett’a i Gilles’a Brassard’a. Ich sposób polega na używaniu – tak jak wspomniałaś – zasady nieoznaczoności Heisenberga. W zasadzie ich metoda bazujena tym, że informacje, bity koduje się używając np. polaryzacji fotonów. Jeśli wybierze się odpowiednio tę polaryzację, każdy, kto będzie chciał podsłuchać tę wiadomość, czyli dokonać pomiaru na nośniku informacji, będzie zaburzał ten komunikat i taka osoba zostanie wykryta. Bennett i Brassard chronologicznie byli pierwsi. Nie znałem ich pracy. Moja metoda, którą odkryłem niezależnie, bazuje na trochę innym zjawisku – kwantowym splątaniu. Tłumaczenie tego w szczegółach nie jest łatwe, ale ogólnie chodzi o to, że można generować pary obiektów fizycznych, np. fotonów, które są splątane. Oznacza to, że jeśli dokonujemy pomiaru na jednym z nich, to drugi obiekt to „odczuwa”. Stanowią jak gdyby nierozłączną całość mimo, że mogą być od siebie oddzielone, znajdować się lata świetlne od siebie. Moja idea polegała więc na czymś innym. Własność tego kwantowego splątania prowadzi do czegoś, co nazywamy nierównościami Bella. Pewnego typu korelacje, zbieżność i podobieństwo pomiarów, które wykonuje się na oddalonych od siebie obiektach, mówią nam o tym, że to jest bardzo kwantowa rzeczywistość, której nie ma w świecie klasycznym. Wykorzystałem tę własność. Jeśli ktoś starałby się „podsłuchiwać” to osoby, które dokonywałyby pomiarów byłyby w stanie to zauważyć. Są różnice pomiędzy tymi dwoma systemami w tym sensie, że mój uważany jest za bezpieczniejszy i prowadzi także do innych bardzo ciekawych aspektów. Nie chcę mówić, że moja metoda jest lepsza dlatego, że jest moja. Pomysł Charles’a i Gilles’a jest rzeczywiście bardzo dobry. Problem z ich protokołem polega na tym, co po angielsku nazywa się side channel, po polsku powiedzielibyśmy pewnie kanały poboczne: jeśli ktoś ma urządzenie kryptograficzne i go do końca nie kontroluje, albo po prostu go nie zna, może się zdarzyć, że urządzenie generuje sygnały, których użytkownik nie jest świadom. Te sygnały mogą doprowadzić do  podsłuchu. Np. wybór różnych polaryzacji może prowadzić, tak jak to było zrobione w pierwszych eksperymentach IBM, do powstania różnego rodzaju dźwięków. Np. przesuwając urządzenie ustawiające polaryzację, w zależności od położenia wyda ono inny dźwięk. Ktoś kto słucha, będzie więc wiedział jaka to polaryzacja, nie musi dokonywać pomiaru na fotonie. Możliwości istnienia kanałów pobocznych nie wolno lekceważyć. Jeśli osoba, która szyfruje, nie ma o nich pojęcia, a przeciwnik o nich wie, może to wykorzystać. System Bennett’a i Brassard’a jest na side channel narażony, nie możemy ich wykluczyć. Natomiast w mojej metodzie side channels są wykrywalne. Fotony mogą być generowane przez kogokolwiek, pomiary nie muszą być dokładne, a jednocześnie mamy gwarancję, że jeśli tylko widzimy  pewną korelację statystyczną, zaobserwujemy łamanie nierówności Bella. Wiemy wtedy, że można z tego wyciągnąć klucz kryptograficzny. Gdy popatrzymy na eksperymenty Chińczyków, którzy wysyłają  klucz z satelity…

W chińskim satelicie Micius zastosowane jest właśnie Twoje rozwiązanie, prawda?

Tak. Technologia generowania stanów splątanych rozwinęła się już na tyle, że może być wdrażana. Pierwsze takie implementacje bazowały w większości na protokole Charliego i Gilles’a  dlatego, że były łatwiejsze do realizowania. One nie były może dokładnie robione tak jak trzeba, ale były relatywnie prostsze. Natomiast teraz technologia generacji stanów splątanych jest na tyle dobra, że w zasadzie przechodzi się w stronę mojego systemu. Ale wiesz, na pewno te dwa systemy będą jakoś współistnieć. 

Ile czasu zajęło Ci przekonanie innych do swojej koncepcji? 

Trochę (śmiech). Dość szybko mój znajomy, wtedy opiekun naukowy, David Deutsch skontaktował mnie z Brassardem i Bennettem, o odkryciach których nie wiedziałem. Z jednej strony czułem się trochę rozczarowany tym, że ktoś inny pracował nad podobną koncepcją, ale z drugiej strony to było fajne, bo wydawało mi się, że jeżeli myśleli o tym ludzie, którzy byli już wtedy znani w tej dziedzinie to oznacza, że to jest ciekawy i dobry kierunek. W związku z tym czułem się trochę dowartościowany, ale i trochę rozczarowany tym wszystkim. Metoda była inna, z czasem moja okazała się lepsza, ale to wszystko zajęło trochę czasu. Dlatego, że trudno było do niej  przekonać ludzi. Ci, którzy rozumieli fizykę nie rozumieli kryptografii, ci, którzy rozumieli kryptografię nie rozumieli fizyki. Szło to powoli, ale starałem się, dawałem wykłady. Moja praca została opublikowana w „Physical Review Letters”, które jest poważanym czasopismem. To do pewnego stopnia pomogło. Do tej pory nie wiem kto był recenzentem tego artykułu. Chyba David Mermin, który powiedział mi kiedyś, że moja praca wydawała mu się pokręcona i wariacka, że nawet trudno ją ocenić, ale zasugerował, żeby mimo wszystko ją opublikować, bo jeśli coś z tego wyjdzie, może to być bardzo ciekawe. Wyglądało to mniej więcej tak: „Nie do końca rozumiem o co chodzi, gość jest pewnie zupełnie pokręcony, ale coś tam fajnego jest więc nikomu nic złego się nie stanie, jeśli to opublikujemy”. Tak to poszło. Później trudno było tę moją koncepcję tłumaczyć. W pewnym momencie połączyliśmy siły z Bennettem i Brassardem i napisaliśmy popularny artykuł w „Scientific Amercian”. Po publikacji zaczęto nas traktować poważnie. A tak naprawdę na serio w momencie gdy ówczesna Defence Research Agnecy w Wielkiej Brytanii(obecnie funkcjonująca pod nazwą QinetiQ) – Agencja ds. Badań Naukowych Ministerstwa Obrony w Wielkiej Brytanii się tym zainteresowała. Zrobiliśmy doświadczenia, które pokazywały, że to może działać. Od tego momentu ludzie zaczęli to odkrycie traktować poważnie. 

Zanim mocniej zaczęłam wgłębiać się w temat, kryptografia kwantowa była dla mnie synonimem niezawodności i bezpieczeństwa. Byłam pewna, że tego szyfru złamać się nie da, bo trzeba by zmienić prawa fizyki. Natomiast naukowcy z kierowanego przez ciebie Center for Quantum Technologies twierdzą, że są w stanie złamać każdy szyfr kwantowy. Czy to dotyczy tylko protokołu opartego na nieoznaczoności Heisneberga, czy także Twojego, opartego na splątaniu, co znaczyłoby, że Twoja metoda też nie jest doskonała.

Ta praca dotyczy implementacji, a nie protokołu jako takiego. Żadna metoda – zarówno moja, jak i inne – nie jest odporna na ludzką głupotę. Jeśli ktoś robi implementację w niewłaściwy sposób, to trzeba liczyć się z możliwością przechwycenia klucza. Na pewno wiemy w jaki sposób to się może stać w przypadku systemu Bennetta i Brassarda. Jeśli chodzi o mój model, można powiedzieć tak: gdy zaobserwujemy łamanie nierówności Bella  klucz będzie bezpieczny niezależnie od tego, co głupiego ludzie robią. Ale oczywiście można sobie wyobrazić sytuację, w której ktoś używa nieodpowiednich detektorów, gdy przez głupotę ludzką klucz wycieknie, bo ktoś nie stosuje protokołu tak jak trzeba. Może w ten sposób: każdy, kto trzyma się instrukcji będzie w stanie wygenerować klucz kryptograficzny. albo nie będzie w stanie go wygenerować. Wiesz, w kryptografii chodzi o to, żeby nie dać się oszukać. Cel jest taki, żeby osoby, które myślą, że mają poufną informację, rzeczywiście ją posiadały, a nie tylko miały takie wrażenie, w momencie gdy ktoś ich podsłuchał. Zadaniem osoby, która jest twoim wrogiem i która podsłuchuje nie jest to, żeby zapobiec tajnej komunikacji – wprost przeciwnie. Ta osoba chce, żeby ta komunikacja zaistniała, ale żeby ludzie myśleli, że ona jest bezpieczna w sytuacji, w której tak naprawdę bezpieczna nie jest. W moim wypadku to wygląda w ten sposób, że albo rzeczywiście my we dwoje wiemy, że nasz klucz kryptograficzny jest bezpieczny i tylko ty i ja go znamy, albo nie jesteśmy w stanie doprowadzić do jego wymiany. Mimo że próbujemy, za każdym razem protokół daje nam negatywny rezultat co oznacza, że ktoś nas podsłuchuje, albo że kanał jest zaszumiony itp. W związku z tym taka dystrybucja klucza nie jest w tym momencie możliwa. W moim protokole może dojść do sytuacji, w której nie mamy klucza, bo protokół mówi nam, że nie można zrobić jego dystrybucji. Jesteśmy więc w tych dwóch ekstremalnych sytuacjach: albo we dwójkę wiemy, że nasza rozmowa jest bezpieczna, albo nie mamy możliwości komunikacji. Natomiast nigdy nie będzie tak, że wydaje nam się, że jest bezpiecznie, a nie jest. Nigdy nie będziemy oszukani. Może się natomiast zdarzyć, że nie będzie można prowadzić tajnej komunikacji. 

Czy warto inwestować w kryptografię kwantową?

W ogólnie pojętym sensie – tak. Ale prywatni ludzie niekoniecznie powinni swoje oszczędności teraz inwestować w kryptografię kwantową. Inwestycja w skali globalnej, w badania naukowe, w tę dziedzinę nauki na pewno przyniesie coś dobrego. Często przybiera to formę zaangażowania ze strony rządu lub organizacji rządowych, które wspierają badania naukowe. Coraz częściej wsparcie idzie także ze strony prywatnych inwestorów, którzy widzą w tym zysk. Jest trochę firm, które zajmują się kryptografią kwantową, tworzę kwantowe urządzenia kryptograficzne. Jeśli popatrzysz np. na Chińczyków, którzy jako kraj inwestują w tę dziedzinę, to jest oczywiste, że jeśli chcesz być supermocarstwem, kontrola nad informacją jest rzeczą nawet ważniejszą niż potęga militarna jako taka. W związku z tym należy inwestować, bo źle gdyby kwantowa technologia była domeną tylko jednego kraju. Gdyby nastąpiła dysproporcja nie byłoby to zdrowe dla nikogo. Europa czy Ameryka powinny się zaangażować, żeby ta technologia była ogólnodostępna.

Czy Chiny są teraz pionierami w wykorzystaniu tej technologii? 

Nie, w tej chwili nie są. Ale mają duże inwestycje, wielu zdolnych ludzi. Tyle, że powielają pomysły, które powstały gdzie indziej. Niektóre z nich moglibyśmy realizować w Europie czy gdziekolwiek indziej. Nie przeznaczamy jednak tak dużych funduszy i nie mamy takich inwestycji w tę dziedzinę. W tej chwili jeszcze nie, ale wydaje mi się, że jeśli się nie będzie inwestować w badania nad tą technologią, to Chiny nas wyprzedzą. 

Pomyślałam, że to o czym rozmawiamy może wydawać się bardzo odległe i abstrakcyjne, tymczasem zastosowanie kryptografii kwantowej jest namacalne. Np. ma być wykorzystywana podczas Olimpiady w Tokio, Singapur planuje ją wdrożyć wykorzystując sieci światłowodowe – więc to nie są nowatorskie instalacje, które trzeba od nowa stworzyć – co przecież przedłużyłoby proces implementacji. Rysuje nam się więc obraz technologii na wyciągnięcie ręki. Świat już korzysta z tych dobrodziejstw.

Tak, ta technologia już wchodzi. Nie jest może jeszcze dominującą technologią kryptograficzną, ale też jest coraz mniej niszową; staje się coraz bardziej znana i akceptowana, rozumiana i wykorzystywana.

Dlaczego spośród tylu dziedzin mechaniki kwantowej, aspektów, którymi mogłeś się zająć, wybrałeś kryptografię? Czy to był przypadek, czy doszedłeś do niej po nitce do kłębka? Jesteś jej współtwórcą, więc w tym aspekcie nie mogłeś bazować na pracy kogoś innego. 

To jest połączenie różnych rzeczy. Zawsze interesowała mnie kryptografia od strony matematycznej. Znane mi były techniki matematyczne, które kryptografia wykorzystuje. Natomiast na początku moich studiów doktoranckich nie wiedziałem co chcę robić. Opiekun mojej pracy doktorskiej zasugerował mi temat, który był wtedy modny: żeby używając pewnych kwantowych stanów fotonów zwiększyć przepustowość informacji. To mnie zainteresowało. Później okazało się, że to do niczego nie prowadzi, bo są na to lepsze metody i nie potrzeba do tego efektów kwantowych. Interesując się podstawami mechaniki kwantowej zdałem sobie sprawę, że pewne rozwiązania, których szukają kryptografowie, można zrealizować za pomocą testu Bella. Do kryptografii kwantowej doszedłem czytając pracę Einsteina, Podolskiego i Rosena. To jest historycznie ważna praca, która powstała w 1935 roku. Einstein pisze w niej zdanie, które brzmi mniej więcej tak: jeśli można zmierzyć pewną własność fizyczną nie zaburzając jej, to istnieje tzw. element rzeczywistości, który jest związany z tą własnością fizyczną. Wiedziałem też, że później Bell i inni pokazali, że taki scenariusz może być niemożliwy, że istnieją aspekty mechaniki kwantowej, które pokazują, że takich elementów rzeczywistości po prostu nie ma. Definicja Einsteina, gdy czyta się ją z perspektywy kryptologa, odpowiadała definicji idealnego podsłuchu. Ktoś, kto chce nas podsłuchać, chce to zrobić nie zaburzając informacji, tak, aby nie zostać wykrytym. To mi się jakoś razem ze sobą poskładało. 

Oczywiście kiedy wymyślisz coś nowego, to nikt cię nie chce słuchać, wszyscy cię olewają (śmiech). Każdy opiera swoją wiedzą na progresywnym podejściu. Ludzie rozumieją na ogół coś, co bazuje na tym, co już dobrze rozumieją. 

Większość laików wrzuca kryptografię kwantową do jednego worka z komputerami kwantowymi. Być może jest to uzasadnione uproszczenie. Kryptografia kwantowa już jest z powodzeniem stosowana. Z komputerami kwantowymi nadal mamy problem. Google niedawno odtrąbiło wielki sukces swojego komputera kwantowego, który podobno osiągnął tzw. kwantową supremację. Do większości ludzi przemawia fakt, że komputer Googla wykonał w ciągu 3 minut i 20 sekund obliczenia, które tradycyjnemu superkomputerowi zajęłyby 10000 lat. Komputer Google posiada aż/tylko 54 kubitowy procesor – daje to możliwość przetworzenia 10 biliardów stanów naraz. Już 500 kubitowy komputer mógłby przeprowadzić jednocześnie analizę większej ilości danych niż wynosi liczba atomów w obserwowalnym wszechświecie. IBM stwierdziło jednak, że o ile komputer Googla dokonał kwantowej przewagi, to nie możemy mówić w tym wypadku o kwantowej supremacji. Twierdzą, że ich odpowiednio skonfigurowany superkomputer – Summit – jest w stanie wykonać te obliczenia w 2,5 dnia. Urządzenie Googla nie byłoby w takim razie 1 milion 460 tysięcy razy szybsze od wspomnianego Summita. 

Trudno wśród pojawiających się medialnych doniesień oddzielić prawdę od PR-owych przechwałek. Jak jest naprawdę z tym kwantowym komputerem Google’a? Czy te 54 kubity (a w zasadzie 53 działające) to rzeczywiście coś, czym można się tak chwalić? Czy jednak, żeby mówić o komputerze kwantowym, tych kubitów musiałoby być np. 1000000 i jak daleko od stworzenia takiej maszyny jesteśmy? 

Krótka odpowiedź na twoje pytanie jest taka: tak, to oczywiście było zagranie PR-owe ze strony Google. Natomiast trochę dłuższa odpowiedź jest następująca: tak jak mówisz, komputery kwantowe, jak i kryptografię kwantową wrzuca się do jednego worka mimo, że to są różne zastosowania podobnej technologii. Kwantowa technologia jest wykorzystywana do szyfrowania i do ochrony danych – to jest kryptografia kwantowa. Natomiast ta sama technologia bazująca na podobnych efektach kwantowych może być również stosowana do tego, aby komputery obliczały lepiej i szybciej używając nowych, lepszych kwantowych algorytmów. Ale oczywiście występują związki pomiędzy kryptografią, a komputerami kwantowymi. Szyfry, które w tej chwili są używane i które nie są kwantowe np. te, których używamy do ochrony kart kredytowych itp. opierają się na pewnych procesach obliczeniowych. Metody, których się używa bazują na pewnych procesach matematycznych, które są trudne dla klasycznych komputerów, dlatego uznaje się je za bezpieczne. Nie są one natomiast trudne dla przyszłych, kwantowych komputerów. W związku z tym duże zainteresowanie komputerami kwantowymi wynika również z tego, że mogą one łamać obecne, klasyczne szyfry. Pojawia się pytanie, które w tym momencie jest bardzo ważne, a które zadają sobie agencje rządowe, firmy komputerowe: w jaki sposób się zabezpieczyć,jeśli rzeczywiście nastąpi era kwantowych komputerów? 

Jeśli za 10, 20, 30, może 50 lat powstanie wreszcie kwantowy komputer, który będzie miał tak dużą moc obliczeniową, że będzie mógł łamać obecnie stosowane szyfry. Co wtedy? To jest pytanie, które rzeczywiście nie daje spokoju. Nawet takie duże agencje jak National Security Agency w Stanach Zjednoczonych, która zajmuje się standardami kryptograficznymi, ogłosiła otwarty konkurs na stworzenie klasycznego szyfru, którego nie złamią komputery kwantowe. To trudne zadanie, bo nie wiemy dokładnie co kwantowe komputery mogą dokładniej policzyć, a czego nie. Są jednak pomysły jak to zrobić. Wracając do kryptografii kwantowej – jest ona odporna na ataki ze strony komputera kwantowego. Kryptografia kwantowa nie jest jednak aż tak uniwersalna, jak wiele systemów kryptograficznych, których teraz używamy. Ona jest dobra do prostych połączeń np. dwie osoby komunikują się ze sobą. Natomiast jeśli chodzi np. o podpisy elektroniczne, czy bardziej wyrafinowane metody kryptograficzne, to kryptografia kwantowa w tej chwili do tego się jeszcze niespecjalnie nadaje. 

Wracając do twojego pytania, jak to jest z tymi komputerami kwantowymi, czy rzeczywiście dzisiaj je już mamy, czy jeszcze nie. Odpowiedź jest taka: nie mamy, eksperyment Google jest bardzo PR-owy. Wiesz, to jest bardzo dobra fizyka, to jest naprawdę duże osiągnięcie, ale zostało ono wyolbrzymione. Podmiot finansujący grupę ludzi, którzy przez dłuższy czas nad czymś pracują, musi pokazać, że jest jakiś postęp, żeby uzasadnić te duże wydatki. Oni rzeczywiście robią świetną naukę, świetną fizykę, ale problem, który pokazali jest dyskusyjny, bo jest zupełnie niepraktyczny. Można również powiedzieć, że inni ludzie, którzy pracowali wcześniej nad komputerami kwantowymi opartymi na pułapkach jonowych mieli podobne rezultaty, ale nie trąbili na prawo i lewo, że mają komputer kwantowy itp., itd. W którym momencie udowodnimy bezsprzeczną „supremację” komputera kwantowego to kwestia podatna interpretacjom… poniekąd wynika to z faktu, że w przypadku komputerów kwantowych nie jest tak jak z bombą atomową – jak wybuchnie to wiesz, że działa i wiesz, kiedy nastąpiła pierwsza eksplozja. Przeprowadzono test na pustyni w Nowym Meksyku i bum, jest bomba. W przypadku komputera kwantowego nie będzie tego „bum”. Nie będzie momentu, w którym będziemy mogli powiedzieć: „O, teraz działa!”. To będzie progresywny postęp. Z jednego przeskoczymy do dwóch kubitów, z dwóch do dziesięciu, potem będzie pięćdziesiąt kubitów, sześćdziesiąt, siedemdziesiąt. One są i tak w tej chwili bardzo zaszumione. Nie wiemy w tej chwili czy jakikolwiek rozsądny algorytm kwantowy mógł być rzeczywiście realizowany na tych maszynach. To nie są  nawet kwantowe liczydła. Ale prawdą jest też, że jesteśmy w fazie eksperymentów, które pokazują nam, że siła komputerów kwantowych to nie  czysto teoretyczna przepowiednia, która nie ma eksperymentalnego uzasadnienia, ona to uzasadnienie ma. To są rzeczywiście ważne badania naukowe, których nie należy lekceważyć, ale trzeba spojrzeć na nie z odpowiedniej perspektywy. Do komputerów kwantowych jest jeszcze długa droga. Ale dobrze, że Google zajmuje się tym tematem. Dobrze, że ludzie nad tym pracują, bo tylko w ten sposób można osiągnąć cel. Ale to nie będzie jeden moment albo będzie mnóstwo takich momentów, kiedy będziesz słyszeć, że już mamy komputer kwantowy. Nie możemy powiedzieć, że coś jest, albo, że czegoś nie ma. Te maszyny stają się coraz bardziej skomplikowane, wyrafinowane, lepsze i w pewnym momencie na pewno będą mogły robić rzeczy, które będą praktyczne.

Mnie w tej drodze do komputera kwantowego najbardziej zastanawia, jak można poradzić sobie ze zjawiskiem dekoherencji. Wydaje mi się to trudnym do przeskoczenia problemem. Jak sobie z tym poradzić?

Jedna z przyczyn, dla których ludziom zajęło tyle czasu, żeby odkryć mechanikę kwantową wynika z tego, że nie widzimy zjawisk kwantowych na co dzień. Dostrzegamy je dopiero wtedy, kiedy zagłębimy się w świat atomów używając wyrafinowanych urządzeń. Mechanika kwantowa jest dziwna. Dekoherencja jest w pewnym stopniu wytłumaczeniem tego, że każde zjawisko kwantowe rozmywa się dosyć szybko, jeśli obiekty kwantowe zaczynają oddziaływać ze wszystkim w okolicy. Rzeczywiście to jest duży, chyba najważniejszy problem w całej technologii kwantowej. Jak sobie z tym poradzić? Całe szczęście mamy na to pomysły. Np. robienie kwantowej korekcji błędów. Błędy, które generujemy realizując metody kwantowej korekcji błędów też można poprawiać. Tylko, że żeby to zrobić, niektóre elementy, kwantowe bramki logiczne, muszą mieć pewną precyzję, której jeszcze nie osiągnęliśmy. Nawet John Martinez z Google’a powiedział wyraźnie, że następnym ważnym krokiem będzie pokazanie, że można ochronić się przed dekoherencją używając kwantowego poprawiania błędów. 

Jaka w takim razie przyszłość czeka tradycyjne komputery i urządzenia elektroniczne? Współczesne tranzystory już są mniejsze niż wirus grypy czy bakteriofag… a zapowiedzi miniaturyzacji są jeszcze bardziej spektakularne. Natrafimy    w końcu na przeszkodę związaną ze zjawiskiem tunelowania kwantowego. Gordon Moore prognozował, że rok 2020 będzie czasem, w którym skończą się tłuste lata dla branży konwencjonalnej elektroniki. Zbliżamy się do ściany?

Wiesz, wydaje mi się, że nie należy wróżyć komputerom klasycznym jakiejś rychłej śmierci. One będą istnieć – chociażby poprzez interfejs pomiędzy człowiekiem a maszyną. Nawet jeśli w środku będzie procesor kwantowy, całe przetwarzanie informacji od strony ludzkiej do procesora kwantowego musi się odbyć za pomocą różnych klasycznych elementów. Wydaje mi się, że tak naprawdę to będzie system hybrydowy. Będziesz mieć u siebie na biurku komputer mniej więcej taki, jaki masz teraz i on być może w przyszłości będzie miał kwantowy procesor do którego będzie można wysyłać informacje. Ale jeszcze bardziej prawdopodobne jest, że przez długi czas będziemy używać komputerów kwantowych w chmurze w ten sposób, że jeśli będziesz miała jakieś zadanie, które jest wyjątkowo dobre dla komputera kwantowego, to po prostu będziesz je wysyłać do kwantowego serwera i to on będzie odpowiadać.

Prawo Moore’a…. pewnie trochę zwolni, ale jeszcze obroni się przez jakiś czas. Za każdym razem kiedy oznajmiamy światu, że doszliśmy do bariery, której nie da się pokonać, zawsze znajdzie się jakaś metoda, żeby ją w ten czy inny sposób obejść. Ludziom się wydawało, że jeśli dojdziemy do – tak jak mówisz – molekuł, do atomów, to już nie będzie można pójść dalej w związku z brakiem możliwości kodowania informacji. Tymczasem okazuje się, że w świecie atomów można kodować i to w jeszcze ciekawszy sposób. 

Kiedy myślę o tym, co może mi dać dziedzina, którą ty się zajmujesz, czy komputery kwantowe, przychodzi mi na myśl oczywiście kwestia bezpieczeństwa moich danych, rozwój medycyny, wojskowość. Właściwie ten rozwój kwantowej technologii dotknie każdego obszaru naszego życia.

Tak, wiele się zmieni, ale do końca jeszcze nie jest jasne w jaki sposób. Wydaje mi się, że każdy zdaje sobie sprawę z tego, że technologie kwantowe niosę ze sobą olbrzymi potencjał. Ale na pytanie, co dokładnie się zmieni, jest bardzo trudno odpowiedzieć. Wiesz, można spekulować. Tak jak mówisz – ochrona danych. Kwantowe procesy fizyczne można wykorzystać do super dokładnych pomiarów np. czasu czy częstotliwości co oznacza, że GPS przyszłości będzie super precyzyjny. Będzie można sterować z dokładnością do milimetrów, albo i większą. Jeśli chodzi o diagnostykę medyczną, bardzo istotne staną się pomiary pól magnetycznych. W farmacji powstaną metody tworzenia nowych leków, które będzie można inżynieryjnie projektować tak, żeby nie generowały się statystycznie w reakcjach chemicznych; będzie można atom po atomie poskładać jakąś molekułę. To też jest przykład technologii kwantowej. 

Kiedy ludzie mnie pytają, w jaki sposób komputery kwantowe zmienią świat odpowiadam tak: wyobraź sobie, że teraz nie rozmawiasz ze mną tylko z Charlesem Babbage, cofasz się do XIX wieku i pytasz go o zastosowania maszyny uniwersalnej, którą wynalazł. Jego wyobraźnia była poniekąd ograniczona. Powiedziałby pewnie o lepszych tablicach matematycznych. Nigdy nie myślałby o Internecie, Facebooku czy Skype.

Michael Faraday zapytany przez członka brytyjskiego rządu o korzyści, jakie może przynieść jego praca nad elektrycznością odpowiedział, że nie wie, ale na pewno wkrótce będzie to można opodatkować.  Od lat potwierdza się więc to samo. 

Mechanikę kwantową upodobali sobie pseudonaukowcy. Gdy zaczniemy myśleć o superpozycji, o splątaniu kwantowym, metafizyczny wydźwięk tej dziedziny nauki nasuwa się sam. Zastanawiam się, czy ty jesteś naukowcem, który aspekt metafizyczny bierze pod uwagę? Czy np. koncepcja wieloświata Everetta jest ci bliska? Pamiętam moją rozmowę z twoim kolegą, również fizykiem kwantowym, Andrzejem Draganem – do bólu racjonalnym adwersarzem filozofów. 

Ja nie jestem aż tak radykalny. Musisz zrozumieć, że wśród fizyków panuje zdrowa nieufność w stosunku do filozofów. Jest tak dużo złej filozofii… Z czasów studenckich pamiętam jak mówiliśmy, że jeśli nie dawałeś sobie rady na fizyce, to szedłeś na informatykę, jeśli nie dawałeś sobie rady na informatyce, szedłeś na jeszcze inne studia. I gdzieś na dole tej hierarchii znajdowała się filozofia. Bardzo łatwo jest głosić rozważania i poglądy, które bardzo często nie wymagają pracy, którą trzeba włożyć w to, żeby przekonująco poprzeć swoje poglądy i tezy. Tak się składa, że mechanika kwantowa przyciąga różnego rodzaju szarlatanów. Ludzi, którzy wierzą w quantum healing, czy w inne tego typu wymysły. Dlatego, że mechanika kwantowa jest rzeczywiście wyzwaniem dla wyobraźni – nawet dla ludzi z branży, którzy zajmują się tą dziedziną na co dzień. Jeśli ograniczysz się do równań, wszyscy w zasadzie zgadzają się ze sobą. Natomiast jeśli zapytasz ludzi czy można to w jakiś sposób zrozumieć, wyjaśnić jak to się dzieje – w tym momencie ujawniają się różne poglądy na mechanikę kwantową. Jest dużo tzw. interpretacji mechaniki kwantowej. Jeśli cofniemy się do samych narodzin tej gałęzi nauki, do późnych lat 20-tych, lat 30-tych XX wieku zobaczymy, że Einstein, Bohr i inni też się ze sobą sprzeczali, mieli różne poglądy. Zgadzali się co do równań. Ale np. wieloletnia korespondencja Einsteina z Bohrem pokazywała wyraźnie, że jeśli chodzi o pojęciowe strony mechaniki kwantowej, następowała między nimi duża różnica zdań. Nawet w branży, już abstrahując od filozofii, jest dosyć dużo różnych poglądów na temat tego, jak to naprawdę działa. Wydaje mi się, że każdy, który praktykuje mechanikę kwantową ma na nią swój własny pogląd; nawet, jeśli się do tego nie przyznaje. Tak naprawdę chyba mało jest ludzi, którzy są bardzo instrumentalnie nastawieni do mechaniki kwantowej. Pracujesz w tym zawodzie z zaangażowaniem – a tak trzeba do tego podchodzić, bo spędzasz sporo czasu, żeby coś zrozumieć. Poza tym wiesz, to nie jest praca, która jest dobrze płatna, dlatego musisz ją lubić. Jak już to lubisz, to chcesz wiedzieć jak to wszystko działa. Jeśli chcesz wiedzieć jak to działa, to wchodzisz trochę w ten aspekt metafizyczny, od którego niektórzy się odżegnują. Prezentują wtedy podejście epistemologiczne, które mówi: nie wiemy co się dzieje, ale najważniejszy jest sposób, w jaki my to postrzegamy. Oczywiście można i tak. Ja osobiście jestem zwolennikiem Everetta i wielu światów, bo mi to odpowiada, ja to po prostu lubię i to mnie kręci. To jest interpretacja, która jest coraz bardziej brana na serio. Np. jeśli chcielibyśmy wytłumaczyć jak działają komputery kwantowe można ludziom przemówić do wyobraźni mówiąc, że do jakiegoś stopnia można sobie wyobrazić równolegle działające komputery klasyczne, każdy z nich wykonujący obliczenia w swoim własnym świecie. Ich wynik jest zbierany poprzez kwantowe interferencje. Te obliczenia, które nastąpiły w różnych, równoległych światach, znajdują później miejsce w jednym z nich. Brzmi to troszeczkę fantastycznie, ale to nie jest fantazja, za tym stoją poważne równania fizyczne.  

Tak jak Andrzej Dragan, ja też nie lubię tanich filozofów, którzy chodzą i głoszą swoje mądrości życiowe. Ale trzeba także powiedzieć, że jest wielu bardzo dobrych filozofów. Byłem pod wrażeniem Oxfordzkiej Szkoły Filozofii Nauki. Ale taka filozofia wymaga naprawdę dobrej znajomości fizyki. Jeśli ktoś zajmuje się np. filozofią nauki, znając dobrze tę dziedzinę, to zarówno ja, jak i Andrzej, lub ktokolwiek inny, będzie takiego człowieka szanował. Ponieważ taka praca wymaga nie tylko fachowej wiedzy technicznej, ale również świetnego obycia filozoficznego, zrozumienia. 

Niektórzy patrzą na mechanikę kwantową i jej bagaż filozoficzny w kontekście historycznym. Powstała ona w latach 20-tych i 30-tych XX wieku, kiedy żyli i pracowali Bohr i inni współtwórcy tej teorii. Fizycy ci starali się ją interpretować za pomocą czegoś, co jest nazywane interpretacją kopenhaską mechaniki kwantowej, która jest bardzo pozytywistyczna. Dominującym trendem intelektualnym tamtych czasów było Koło Wiedeńskie, które również reprezentowało pozytywistyczne metody myślenia. Ten wiedeński pozytywizm logiczny w jakiś sposób zaważył na tym, w jaki sposób na początku myślano o mechanice kwantowej. Tak myślał np. Bohr. Natomiast Einstein był inny, był większym realistą. Tych dwóch naukowców reprezentowało dwie szkoły: jedna z nich bazowała na epistemologii: nie wiemy jak jest naprawdę. Fizyka nie mówi o tym jakie rzeczy są, tylko w jaki sposób je postrzegamy, co możemy zaobserwować. Einstein nie zgadzał się z takimi poglądami – ja również. Uważam, że fizyka mówi nam o rzeczywiście istniejącym świecie. Szkoda, że pozytywizm logiczny wywarł takie piętno na mechanice kwantowej. Jak się na to nie spojrzy – czy lubisz filozofię czy nie ludzie, którzy się nią zajmują mają swoje poglądy. Myślą o nauce, sztuce, o otaczającym ich świecie w kategoriach, które są po części kategoriami filozoficznymi. Wychowano cię w określonym duchu patrzenia na świat, ponieważ trend intelektualny w danym okresie czasu był taki, a nie inny. Pewnie gdyby mechanika kwantowa powstała w XVIII wieku patrzono by na nią inaczej; gdyby powstała teraz, też patrzylibyśmy inaczej. Wydaje mi się, że teraz interpretacja Everetta byłaby oczywista. Ale w latach 30-tych, kiedy działał Bohr wcale taka nie była.

Bohr nawet nie chciał rozmawiać z Everettem, choć ten zabiegał o spotkanie. 

Tak, Everett był rzeczywiście biedny. Był bardzo źle traktowany przez swojego promotora, przez Bohra…. według mnie był swego rodzaju tragicznym geniuszem. Ja osobiście jestem za Everettem i się z tym nie kryję. Wracając do twojego pytania, często mam do czynienia z filozofami. Bardzo podoba mi się to, że fizyka poniekąd wypiera filozofię z pewnych dziedzin. Dlatego, że przez długi czas ludzie myśleli, że teoria ukrytych zmiennych, nierówności Bella – to jest w zasadzie filozofia i fizycy nie powinni się tym zajmować. Kiedy studiowałem na Oxfordzie, wśród fizyków obowiązywało hardcorowe podejście: cokolwiek ma zapach filozofii, trzeba się od tego trzymać z daleka, bo nie dostaniesz żadnej pracy. Taki stan jeszcze trochę pozostał, ale nie jest on do końca uzasadniony. Wydaje mi się, że fizycy powinni robić wszystko, co im się podoba, nawet jeśli zalatuje to trochę filozofią. Może się bowiem okazać, że wiele z aspektów mechaniki kwantowej, które wydawały się czysto metafizycznymi lub filozoficznymi zagadnieniami, znajduje swoje praktyczne zastosowania. Tak było np. z  nierównościami Bella. Ja spotkałem Bella tylko raz, gdy byłem studentem na Oxfordzie. To było krótko przed jego śmiercią, gdy przyjechał do nas z wykładem. Podszedłem potem do niego i nieśmiało opowiedziałem o swoich pomysłach. Był bardzo zaskoczony i zszokowany tym, że jego koncepcja może mieć jakiekolwiek praktyczne zastosowanie (śmiech). Czasem w nauce bywa tak, jak np. w przypadku matematyki i teorii liczb. Przez długi czas wydawało się, że teoria liczb jest świątynią nieskalanej matematyki, której nigdy nie dotkną praktyczne zastosowania. Tymczasem kryptografia kwantowa weszła do tego sacrum ze swoimi butami. Szyfry o których mówiłem, których używamy do ochrony kart kredytowych, bazują właśnie na teorii liczb.

Zainteresował mnie twój pogląd, w którym stwierdzasz, że bezpieczeństwo kryptograficzne powiązane jest z pojęciem jaźni. Zapaliła mi się wtedy lampka i pomyślałam, że to bardzo metafizyczne, filozoficzne podejście. Stąd moje poprzednie pytanie. 

Każdy z nas ma swoją metodę myślenia i rozumienia fizyki, która idzie poza równania fizyczne. Nie jesteśmy maszynami, które zgłębiają problemy rozwiązując kolejne równania matematyczne. Myślę, że element filozofii jest obecny we wszystkim co robimy i  nie ma się co od niego odżegnywać. Natomiast faktem jest, że krucjata przeciwko złym filozofom jest jak najbardziej uzasadniona dlatego, że jest ich stanowczo za dużo. 

Czy czujesz brzemię odpowiedzialności za swoją pracę? Nie obawiasz się, może być ona wykorzystana przez nieodpowiednie osoby, że trafi w niepowołane ręce. Masz takie dylematy, rozterki idące w tym kierunku?

Czasem oczywiście myślę o tego typu kwestiach. Ale każda rzecz, którą zrobisz może być źle spożytkowana. Do jakiego stopnia można winić ludzi, którzy pracowali nad fizyką atomową, nuklearną.

Alfred Nobel miał wyrzuty sumienia.

Jeśli patrzysz na to z perspektywy zastosowania tych odkryć przez innych ludzi, to oczywiście znajdziesz przykłady bardzo dobrego i ciekawego zastosowania, ale też tego złego. Nóż też może służyć do potwornych rzeczy, ale czy to oznacza, że nikt nigdy nie powinien wynaleźć noża? Czy ktoś, kto wynalazł nóż powinien czuć jakiś dylemat moralny z tym związany? Wydaje mi się, że jednak nie. Każdy wynalazek można spożytkować w sposób, który jest niemoralny czy niewłaściwy. Oczywiście niektóre jest łatwiej w taki zły sposób wykorzystać. Ale nie można patrzeć na postęp w ten sposób, że niektóre rzeczy mogą być z natury niemoralne, w związku z czym nie należy nad nimi pracować. Nie stałem jeszcze przed dylematem moralnym tego typu, że ktoś zastosował kryptografię kwantową w sposób, który jest ewidentnie szkodliwy dla wielu osób i w związku z tym nigdy w żaden sposób nie czułem się za to odpowiedzialny. 

Chcę jeszcze dopytać o nowe technologie. Stephen Hawking twierdził, że sztuczna inteligencja może być albo największym, albo ostatnim wynalazkiem ludzkości. Czy jest się czego obawiać? Czy to jest tak odległa perspektywa, że zastanawianie się nad tym jest tylko sztuką dla sztuki?

Wydaje mi się, że warto o tym myśleć, dlaczego nie. To jest super fajny i super ciekawy temat. Sztuczna inteligencja może rzeczywiście wpływać na wiele rzeczy. Ale wydaje mi się, że nie powinniśmy się jej za bardzo obawiać. Łatwo dostrzec analogie z luddyzmem, ruchem, który narodził się w XIX wieku i którego członkowie bali się, że maszyny wyrzucą człowieka z pracy, w związku z czym zaczęto je niszczyć. To tak do końca nie jest. Sztuczna inteligencja stanowi duże wyzwanie. Niektóre profesje na pewno zostaną zastąpione, na pewno wiele rzeczy maszyny będą w stanie zrobić lepiej niż ludzie. Ale to nie oznacza, że człowiek zostanie odsunięty na boczny tor. Ja nie jestem czarnowidzem. Maszyny nigdy nie wyeliminują człowieka, bo nie zrobiły tego do tej pory. Tak samo sztuczna inteligencja nie będzie w stanie tego zrobić, bo będziemy jej używali w ciekawy sposób – tak jak dzisiaj używamy np. komputerów, żeby rozszerzyć nasze możliwości poznawcze. To za jakiś czas nastąpi. Wydaje mi się, że sztuczna inteligencja będzie dobrą rzeczą. Nie możemy wykluczyć, że coś złego się wydarzy, ale ja nie jestem czarnowidzem.

Na koniec nie mogę nie zapytać Cię o jeszcze jedną kwestię: w 2019 roku Twoje nazwisko pojawiło się na krótkiej liście naukowców, branych pod uwagę do przyznania Nagrody Nobla. Jakie to uczucie? 

Dziwne. Znam kilku kolegów po fachu, którzy za bardzo się tym przejmują. Widzę jak bardzo cierpią każdego roku, gdy Nobla nie dostaną. W związku z tym ja jestem na tego typu rzeczy nieco uodporniony. Oczywiście w każdym jest element ludzkiej próżności. Jeśli dostanę Nobla to nie odmówię. Szczerze mówiąc wydawało mi się to po prostu śmieszne. Mediom nieco odbiło. Zrobiło się wokół tego trochę szumu, zupełnie niepotrzebnie. To jest przykre zjawisko, że wiele osób z naszego środowiska uzależnia się od tego, tak bardzo chce dostać Nobla. Przychodzi początek października i mają nieprzespane noce. Szczerze mówiąc uważam, że jest wiele osób, którym się to wyróżnienie bardziej należy niż mi. Do tej nagrody jest długa kolejka i ja się tam nie pcham. 

Komu ty przyznałbyś Nagrodę Nobla?

Na pewno dałbym ją Alainowi Aspectowi. Idealnie to powinien dostać ją John Bell z Alainem Aspectem. Niestety Bell już nie żyje. Alain był pierwszą osobą, która zrobiła przekonujący eksperyment dotyczący nierówności Bella, który pokazał światu, że faktycznie istnieje problem z pojęciem rzeczywistości takiej, jaką my rozumiemy. Alain to szalenie ciekawy człowiek – nie pochodzi z francuskiego establishmentu, odbył służbę wojskową ucząc w Kamerunie i świetnie gotuje. Robił rzeczy, które były zupełnie na pograniczu i robił to dobrze. Jemu Nobel się należy. Jest wiele odkryć w fizyce, które znalazły praktyczne zastosowanie i ludzie coś z tego mają. Wiesz, z technologii kryptografii kwantowej na razie jeszcze nikt nic dobrego nie ma.

Ale mogę za Nobla dla ciebie trzymać kciuki? 

Oczywiście, będzie mi bardzo miło. 

 

Kwantowy klucznik – sylwetka prof. Artura Ekerta

Pilotuje m.in. samoloty Piper PA 38 i Cessnę 172; nurkuje i uczy nurkowania, najchętniej w Tulamben na Bali; Południowa Afryka to jego geograficzna miłość, stamtąd pochodzą także jego ulubione wina. Oprócz tego jest jednym z najczęściej cytowanych fizyków na świecie, współtwórcą nowej dziedziny nauki: kryptografii kwantowej, a w 2019 roku znalazł się w wąskim gronie kandydatów do Nagrody Nobla (za „pracę nad technologiami informatycznymi, w tym kryptografią kwantową”). Te wszystkie pasje i osiągnięcia łączy w sobie Polak, profesor Artur Ekert.

Artur Ekert urodził się 19 września 1961 roku we Wrocławiu. Dorastał jednak w Rzeszowie, dlatego czuje się rzeszowianinem przez zasiedzenie. Lektura m.in. „Wykładów z fizyki” Richarda Feynmana sprawiła, że wybrał fizykę jako kierunek studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie w 1985 roku obronił pracę magisterską.

Wkrótce potem swoją karierę naukową związał z Uniwersytetem Oxfordzkim, gdzie wyjechał na roczne stypendium naukowe, po którym zaproponowano mu kontynuowanie nauki na studiach doktoranckich. W 1991 roku obronił tam rozprawę doktorską, która dotyczyła rozwiązania niezbędnego do stworzenia szyfru idealnego. W tamtejszym  Clarendon Laboratory założył grupę badawczą zajmującą się kryptografią kwantową i kwantowym przetwarzaniem informacji, która obecnie funkcjonuje jako Centre for Quantum Computation. Od 2007 roku zajmuje stanowisko profesora fizyki kwantowej w Instytucie Matematyki Uniwersytetu Oksfordzkiego. Związany był także z Uniwersytetem w Cambridge – choć w słynnych regatach wioślarskich pomiędzy tymi dwoma uczelniami kibicował drużynie oksfordzkiej. Prowadzenie Katedry Fizyki Kwantowej w Cambridge nie przeszkodziło mu w nocnym wspinaniu się po murach tamtejszej kaplicy King’s College.

Od 2007 roku jest także profesorem honorowym Lee Kong Chian na Narodowym Uniwersytecie Singapuru gdzie szefuje Centre of Quantum Technologies.

Prof. Artur Ekert był wielokrotnie nagradzany za swoją pracę naukową, między innymi w 1995 roku Medalem Maxwella przyznawanym przez Institute of Physics, a w roku 2007 Medalem Hughesa przyznawanym przez Royal Society. Profesor jest także współlaureatem Nagrody Kartezjusza za rok 2004 przyznawanej przez Unię Europejską za wybitne osiągnięcia w zakresie nauki i technologii.

Chociaż sam ma do tego spory dystans, wszystkich najbardziej elektryzuje informacja, że znalazł się na krótkiej liście naukowców, którzy mają szansę otrzymać Nagrodę Nobla. Komitet Noblowski pod uwagę bierze m.in. liczbę cytowanych prac uczonego. Jest to bowiem bardzo miarodajny wskaźnik pokazujący, jak ważny jest dany dorobek i jaką ma siłę oddziaływania na całe środowisko naukowe. Profesor Ekert ma na swoim koncie ponad 200 artykułów, wśród których prym wiedzie Quantum Cryptography Based on Bell’s Theorem opublikowany w 1991 roku w „Physical Review Letters”. Doczekał się on niemal 10 200 cytowań. Dużo to czy mało? Według Web of Science Group zaledwie 0,04 procent spośród ponad 47 milionów artykułów było cytowanych więcej niż 1000 razy. Tymczasem zgodnie z Google Scholar liczba wszystkich cytowań polskiego fizyka przekracza już 36000! Nic dziwnego profesor Ekert został Laureatem Cytowań – wyróżnienie zostało mu przyznane przez grupę The Web of Science Group. Zgodnie z informacjami udostępnionymi na stronie, do tej pory 50 laureatów otrzymało Nagrodę Nobla, a 29 z nich przyznano ją w ciągu kolejnych dwóch lat.

 

Marzy mi się kraj bez myślistwa :)

Sejm przegłosował właśnie kolejną ustawę ułatwiającą prowadzenie polowań na terenie Polski. To w teorii specustawa, która ma ułatwić walkę z ASF. W praktyce jest batem na działalność ekologów, wprowadza większe niebezpieczeństwo dla osób postronnych, narusza prawo własności  i gwarantuje rozszerzenie zakresu rzezi naszych braci mniejszych.

Co dokładnie proponuje specustawa:

– wprowadza karę do roku więzienia dla osób, którym zarzuci się utrudnianie polowań,

– wprowadza możliwość polowań z tłumikiem – co zwiększa niebezpieczeństwo dla postronnych osób, które mogą nie wiedzieć, że w lesie odbywa się polowanie,

– uniemożliwia wyłączenie prywatnych gruntów z polowań,

– wprowadza możliwość zaangażowania w odstrzał lub ochronę polowań służb takich jak policja, wojsko czy straż graniczna.[1]

Mówiąc wprost, za utrudnianie polowania możesz trafić do więzienia! Zgodnie z ustawą definicja utrudniania polowania może być interpretowana bardzo szeroko i może uderzyć nie tylko w aktywistów ekologicznych ale też np. w grzybiarzy czy biegaczy, którzy nie uznają za stosowne wynieść się z lasu na żądanie myśliwych. W rzeczywistości myśliwi otrzymali pierwszeństwo korzystania z lasu ponad innymi obywatelami.

Specustawa ingeruje również w prawo własności. W przypadku tzw. odstrzału sanitarnego właściciel gruntu nie będzie mógł nie wpuścić myśliwych na swój teren. W praktyce oznacza to realny problem z wyproszeniem z własnego terenu każdej grupy myśliwych – czytaj grupy uzbrojonych mężczyzn, co może oznaczać śmiertelne zagrożenie dla naszych psów czy innych zwierząt domowych, hodowlanych, a także dla własnego bezpieczeństwa. Przypomnijmy też, że już 10 lipca 2014 roku Trybunał Konstytucyjny orzekł, że utworzenie obwodu łowieckiego obejmującego nieruchomość prywatną wbrew woli właściciela nieruchomości jest niezgodne z Konstytucją. Zgodnie ze specustawą obowiązywanie wyroku zostanie odłożone w czasie na kolejny rok, co pokazuje kompletną fikcję obowiązywania przepisów Konstytucji RP w Polsce.

Ustawa znów została przegłosowania w Sejmie w ekspresowym trybie, pomijając jakiekolwiek konsultacje społeczne, czy uwzględniające zdanie ekspertów.

Marzy mi się Polska bez myślistwa (myślistwo powinno być skrajnie ograniczone do najbardziej niezbędnych celów zapobiegania epidemiom). To naprawdę jest możliwe. Czas zbudować wielką koalicję przeciw sadystom czerpiącym przyjemność z zabijania zwierząt. Czas na wielkie prawne ograniczanie swobody kolesi z bronią, biegających po naszych lasach.

[1][1] http://sonar.wyborcza.pl/sonar/7,156422,25534894,specustawa-ws-asf-przyjeta-bedzie-zakaz-utrudniania-polowan.html

Manifest nowego liberalizmu :)

Jeśli liberałowie znowu chcą nie tylko wygrywać wybory, ale przede wszystkim wygrywać przyszłość Amerykanów, muszą wznieść się ponad „politykę skupioną na jednostce ludzkiej” i obrać kurs na „politykę wspólnotową”.

Amerykańscy liberałowie zamordowali obywatelsko-wspólnotowy wymiar myśli liberalnej – tak przekonuje nas w swojej książce Mark Lilla. Zapowiada on „koniec liberalizmu, jaki znamy”, bo – jego zdaniem – liberalizm naszych czasów musi odejść do lamusa. Jednakże z punktu widzenia interesów i wartości bliskich środowiskom wolnościowym, najlepiej by było, gdyby liberałowie sami zdali sobie z tego sprawę i sami postarali się wypracować nowy model myśli liberalnej i liberalnej praktyki politycznej, która znowu pociągnie za sobą tłumy.

Lilla przede wszystkim uważa, że główną przywarą współczesnych środowisk liberalnych jest „kryzys wyobraźni i ambicji” (s. 17), zaś z liberalnych programów politycznych bezpowrotnie zniknęła „ambitna wizja Stanów Zjednoczonych i ich przyszłości” (s. 19). Liberałowie – jak się zdaje – poprzestali na osiągnięciach dwudziestowiecznych i zrezygnowali ze stawiania sobie dalszych politycznych celów.

Smutny i niebezpieczny jest fakt, iż taka bierna postawa liberałów poskutkować może zaprzepaszczeniem, a może nawet utratą kolejnych liberalnych zdobyczy XX wieku.

Zdobyczy tych – jak twierdzi autor Końca liberalizmu, jaki znamy – należy nieustannie bronić. Trzeba się zgodzić z Lillą, że od czasów Ronalda Reagana Amerykanie przyglądają się „wielkiej abdykacji liberałów” (s. 22), którzy całkowicie oddali pole konserwatystom i populistom. Środowiska te próbują – czasem skutecznie – budować tożsamość zbiorową i mobilizować tłumy. Nie jest wykluczone, że to one na długie dziesięciolecia zdominują amerykańską politykę.

Smutną jest także konkluzja, iż od dobrych dwóch pokoleń „Ameryka jest pozbawiona politycznej wizji swojej przyszłości” (s. 119). Ostatnie wybory prezydenckie dowodzą, iż liberałowie zatracili zdolność do wyczuwania nastrojów społecznych – a przecież przez większość XX wieku to właśnie amerykańscy liberałowie przodowali w tym zakresie. Zrozumiał to Donald Trump, który kampanię prezydencką zbudował wokół haseł powrotu do obywatelskiego i wspólnotowego myślenia. Liberałowie tymczasem zafascynowali się „polityką tożsamości”. To ona stała się dla nich obsesją, prowadząc ich jednocześnie do skrajnej postaci indywidualizmu. Zaprzestano mówić o społeczeństwie – skupiono się na grupach społecznych: mniejszościowych i marginalnych z punktu widzenia całości amerykańskiego społeczeństwa. Lilla stwierdza, że tak rozumiany „liberalizm tożsamości przestał być projektem politycznym, a stał się projektem ewangelizacyjnym”, zaś w działalności swej politycy i środowiska wolnościowe zanadto skupiły się na „zdobyciu władzy w celu obrony prawdy” (s. 29). Trudno nie zgodzić się z Lillą!

Amerykańscy liberałowie swoje zdobycze potraktowali jako dogmaty. Uwierzyli, że zdobytych osiągnięć nikt nie przekreśli. Tyleż to naiwne, co niebezpieczne.

Z postulatów liberałów amerykańskich zniknęła wspólnota. Lilla interpretuje to jako przejaw zwycięstwa idei „hiperindywidualistycznego społeczeństwa burżuazyjnego” (s. 44), w którym nie ma już miejsca na tożsamość zbiorową, publico bono czy interes społeczny. Tym samym przekonuje on, że „dopóki liberałom nie uda się na powrót zawładnąć społeczną wyobraźnią, dopóty nowa klasa populistycznych demagogów (…) wciąż będzie w stanie podgrzewać i wykorzystywać gniew ludu” (s. 76). Najwyższy czas, aby liberałowie znowu zaczęli pociągać za sobą tłumy, inspirować ludzi i skłaniać ich do „czynnego przekształcania społeczeństwa” (s. 116). To niezwykle mocny postulat Marka Lilli: jeśli liberałowie znowu chcą nie tylko wygrywać wybory, ale przede wszystkim wygrywać przyszłość Amerykanów, muszą wznieść się ponad „politykę skupioną na jednostce ludzkiej” i obrać kurs na „politykę wspólnotową”.

Autor przypomina zasadą, o której zawsze pamiętać powinien każdy demokrata dorastający w realiach nowożytnego uniwersum: „w demokratycznej polityce chodzi o przekonywanie, nie zaś o wyrażanie siebie” (s. 141). Lewicowo-liberalna „polityka tożsamości” – opierająca się na „facebookowym modelu tożsamości” (s. 110) – zamyka się zaś właśnie w sferze wyrażania siebie, nie buduje perspektywy celu, wokół którego udałoby się zgromadzić tłumy. Oczywiście nie bez znaczenia jest fakt, iż liberałowie zrezygnowali również z pedagogiki ku wolnościowym wartościom. Dlatego też Lilla wielokrotnie mówi o „pilnej potrzebie edukacji obywatelskiej” (s. 124). Wydają się truizmem słowa autora Końca liberalizmu, jaki znamy, iż „ludzie nie rodzą się obywatelami. Obywateli się tworzy” (s. 158). Jednakże chyba nadal trzeba te słowa przypominać. Postulat edukacyjno-wychowawczy zdaje się być kluczowy dla powodzenia wizji nowego liberalnego projektu.

Co ciekawe, książka ta pisana przecież na podstawie amerykańskich doświadczeń polityczno-społecznych, posługująca się na wskroś amerykańską definicją „liberalizmu”, może być jak najbardziej czytana również w polskim kontekście. Hasło Lilli, iż „sprzeciw wobec Trumpa nie jest żadną polityką” (s. 122), mogłoby per analogiam głosić, iż „sprzeciw wobec Kaczyńskiego nie jest żadną polityką”. Co prawda, głoszenie takiego hasła może sprawić, iż pewna część tzw. środowisk liberalnych zapędzi jego autora do symetrystycznego kąta i określi go mianem pisowskiej piątej kolumny. Tymczasem rozważania Lilli – jeśli przywołać je w kontekście polskiego sporu o państwa prawa – zdają się uderzać swoją trafnością i swoistym profetyzmem. W Końcu liberalizmu, jaki znamy Lilla dowodzi, że „legalistyczne podejście liberałów otworzyło przed republikanami ogromną szansę – mogli twierdzić, że to oni są prawdziwymi reprezentantami demos, a demokraci reprezentują wyłącznie kastę najwyższych kapłanów” (s. 136). Nieszczególnie kontrowersyjną będzie konstatacja, iż polski konflikt o państwo prawa niekoniecznie stał się filarem budowy zaufania społecznego dla polskich liberałów, zaś zasada państwa prawa stała się ideą jednoczącą społeczne masy.

Może prawdą jest, iż również polskie środowiska liberalne zrezygnowały z budowania wizji wspólnej, lepszej przyszłości? Jeśli tak, to może należy przywołać prowokacyjne wezwanie Lilli: „Liberalna abdykacja musi dobiec końca” (s. 31)? Może nadszedł czas, aby liberałowie zajęli się poszukiwaniem nowego „my”, budowaniem wizji polityki opartej na wspólnocie politycznej? Najpierw jednak polscy liberałowie powinni przyznać się pokornie: „Nie mamy żadnej wizji, którą moglibyśmy przedstawić narodowi” (s. 123). Ponadto jeśli prawdą jest, co mówi Lilla, że „liberałowie utracili nawyk wyczuwania opinii społecznej” (s. 53), trzeba będzie również, aby środowiska, którym bliskie są wolnościowe wartości, przywróciły swoją więź ze społeczeństwem i ujrzały otaczającą nas przestrzeń społeczno-polityczną oczyma suwerena. Zmiana musi rozpocząć się jednak już w sfery dyskursywnej. Lilla jako przedstawiciel środowisk wolnościowych bije się w pierś i przyznaje, że „nasza retoryka zachęca do zadufanego w sobie narcyzmu” (s. 123). Trzeba więc skończyć z retoryką liberalnego narcyza, zadowolonego z siebie burżuja, którego spokojny drobnomieszczański świat powoli się rozsypuje, zaś jako winnych tego rozpadu widzi on jedynie obrzydliwych populistów.

Książka: Mark Lilla, Koniec liberalizmu, jaki znamy. Requiem dla polityki tożsamości, przeł. Łukasz Pawłowski, Biblioteka Kultury Liberalnej, Warszawa 2018.

Ilustracje: Olga Łabendowicz

 

 

 

Liberalizm, wersja green :)

Rozumienie jednostki i jej wolności indywidualnej na tle państwa i wspólnoty społecznej Zielonych jest jakościowo odmienne i na tyle oryginalne, że musi skłonić do przyznania ekologizmowi pozycji odrębnej i samodzielnej oferty ideowej.

Pojawienie się w przestrzeni debaty ideowej nurtu zielonego liberalizmu było kwestią czasu. Refleksja liberalna, zajmując centrowe miejsce w sporach aksjologicznych, zawsze ujawniała skłonność do wchodzenia w relację z kontrpropozycjami i do negocjowania z nimi płaszczyzn kompromisowych. W drugiej połowie XX wieku ta wysoka zdolność do elastycznej modyfikacji niektórych założeń i ucieczka od dogmatyzmu stały się tajemnicą sukcesu liberalizmu, jego paliwem na drodze do zajęcia pozycji dominującej propozycji dla organizacji państw i społeczeństw świata Zachodu. Tak więc oto w relacjach z konserwatyzmem wykuwał się neoliberalizm, w relacjach z socjaldemokracją – socjalliberalizm, w relacjach z chadecją – ordoliberalizm, a wraz z wypłynięciem na przełomie lat 70-tych i 80-tych do głównego nurtu debaty problematyki ochrony środowiska i pojawieniem się ruchu Zielonych oraz uformowaniem idei ekologizmu – pojawił się zielony liberalizm.

W tamtym okresie wielu intelektualistów i ludzi nauki namawiało liberałów do wchłonięcia ruchu Zielonych do swoich struktur i zablokowanie – poprzez włączenie do własnej programowej agendy postulatów ekologicznych – powstania oddzielnego zjawiska polityczno-partyjnego. Było to jednak nieporozumienie wynikające z dwoistej natury ekologizmu. Owszem, program ochrony środowiska można było także rozumieć jako zestaw pragmatycznych postulatów politycznych, opartych na naukowej refleksji i rozumowym podejściu do zachodzących na planecie procesów, które wymagały reakcji i zmiany filozofii funkcjonowania gospodarki. Taki zestaw „zielonych” postulatów nadawał się do prostego włączenia do programów partii liberalnych, lepiej do tego przygotowanych aniżeli konserwatywna, chadecka czy także socjaldemokratyczna konkurencja. Partie tych trzech nurtów były bowiem o wiele mocniej związane zależnościami interesów z lobby czy to wielkich koncernów przemysłowych, czy to związków zawodowych z obciążających środowisko branż.

Liberałowie w większości państw mieli więcej swobody i mogli sprawy ochrony środowiska podjąć nie narażając się na bunt swojej bazy wyborczej.

Zaowocowało to włączeniem przez partie liberalne części krajów (m.in. Wielkiej Brytanii, ale zwłaszcza Norwegii) zielonych postulatów do swojej agendy.

Jednak sprawa nie była taka prosta i techniczny zabieg dodania jednego rozdziału do programów wyborczych nie załatwiał sprawy. Ekologizm był i jest do dziś nie tylko zestawem postulatów, ale także propozycją filozoficzną, której fundamenty są odrębne zarówno od innych refleksji lewicowych, jak i od liberalizmu. Nie jest też nawet formą przejściową, czymś pomiędzy tymi dwoma światami. Rozumienie jednostki i jej wolności indywidualnej na tle państwa i wspólnoty społecznej Zielonych jest jakościowo odmienne i na tyle oryginalne, że musi skłonić do przyznania ekologizmowi pozycji odrębnej i samodzielnej oferty ideowej.

CCO

Liberałom i Zielonym nie uda się osiągnąć filozoficznej zgody co do kwestii przez liberałów uznawanej za najważniejszą, natury wolności jednostki. Owszem, nurt zielonego liberalizmu stanowi formę wyjścia naprzeciw. Zasadza się ona na dość oczywistym uznaniu degradacji środowiska naturalnego oraz pogorszenia jakości życia na Ziemi za zamach na wolność jednostki. Jeśli zatruwanie powietrza, wody, gleby czy żywności przez jednych szkodzi życiu i zdrowiu drugich, to narusza ich wolność i z liberalnego punktu widzenia jest nie do przyjęcia, powinno zostać prawnie zakazane i poddane surowym karom. Aspekty ekonomicznej efektywności i dysponowania własnością prywatną pozostają w liberalnej analizie tych problemów co prawda doniosłe, jednak w zderzeniu z faktem ograniczenia wolności jednostek ludzkich muszą – jak wszystko inne – zająć pozycję drugorzędną i podporządkowaną. Przyjęcie naukowego myślenia o zmianach klimatu prowadzi liberałów do analogicznych, „zielonych” wniosków. Podejmowanie działań przeciwko zmianom klimatu znajduje uzasadnienie w postaci potrzeby zapobieżenia poważnym zagrożeniom wolności ludzkiej w przyszłości, ponieważ wielość konsekwencji zmian klimatycznych (klęski żywiołowe, migracje, konflikty zbrojne o zasoby) wygeneruje poczucie osłabienia bezpieczeństwa ludzi, co z natury rzeczy doprowadzi w procesach politycznych do działań zorientowanych na uderzanie w indywidualną wolność (zawsze tak się dzieje).

Liberalne ujęcie ekologizmu stroni od skrajności obecnych dziś jednak już tylko na marginesach ruchu Zielonych. Ekologiczny liberalizm umieszcza człowieka – jednostkę ludzką i jej prawa w centrum „zielonego” programu. Za cel stawia sobie minimalizację szkód, jakie działalność człowieka wywiera na środowisku naturalnym. Podobnie jak w przypadku ograniczania np. długu publicznego i deficytów, liberalizm w wersji zielonej przywołuje aspekt odpowiedzialności międzypokoleniowej za stan środowiska. Skoro naruszeniem wolności przyszłych pokoleń jest prowadzenie nadmiernie rozdętej polityki socjalnej dla pokoleń współczesnych, gdyż generuje ona rosnący dług publiczny, to z tego samego powodu nie wchodzi w grę eksploatowanie zasobów naturalnych w sposób taki, że stan środowiska otrzymanego w spadku przez przyszłe pokolenie będzie gorszy aniżeli stan, jakim cieszą się pokolenia współczesne. To w ujęciu liberalnym jest także najzupełniej oczywiste.

Dla zielonych liberałów bardzo istotnym aspektem jest potencjał wykorzystania zmian gospodarczych, wymuszonych przez ograniczenia ekologiczne. Chodzi tu o tworzenie nowego potencjału rozwojowego, generowanie większej wartości dodanej przez mającą duży potencjał innowacyjny, gdyż nadal dość „świeżą” branżę gospodarki, o związane z tym nowe miejsca pracy oraz rysujące się przewagi konkurencyjne. Zieloni liberałowie dostrzegają ciekawą synergię pomiędzy, owszem, regulacjami i zakazami, które zostały wprowadzone, aby chronić wolność jednostki zagrożoną zatruwaniem środowiska, ale z drugiej strony siłami wolnego rynku, które znalazłszy się w nowych warunkach ramowych wyzwalają pokłady ludzkiej kreatywności i dają gospodarce nowe impulsy rozwojowe.

Zieloni liberałowie odrzucają tęsknotę niektórych, bardziej radykalnych Zielonych za gospodarką o zerowym wzroście.

Raczej upatrują szansy na wydłużenie epoki skokowego wzrostu dobrobytu ludzi poprzez ukierunkowanie naszej kreatywności na nowe obszary, które bez ograniczeń ekologicznych i przejścia do koncepcji zrównoważonego rozwoju być może nigdy nie zostałyby poddane eksploracji. Taka polityka przekłada się na zyski prywatnych firm i na boom miejsc pracy w perspektywicznych branżach. Zielonym liberałom obcy jest także strach Zielonych przez rozwojem technologii, np. przed metodami leczenia opartymi na inżynierii genetycznej.

Liberałowie i Zieloni są zaś naturalnymi sojusznikami w wymiarze politycznym, gdy chodzi o poszerzanie i stanie na straży szerokiego zakresu wolności jednostki w kontekście swobodnego kształtowania przez ludzi swoich życiowych projektów. Obyczajowy progresywizm, reprodukcyjne prawa kobiet, równouprawnienie mniejszości seksualnych, tolerancja międzykulturowa, korzystanie z używek, styl życia poza schematami uznanymi za tradycyjne, patchworkowe modele rodziny – to tylko niektóre ze wspólnych spraw. Jednak wchodząc na pole dyskusji o filozoficznych filarach tej wizji praw jednostki, liberałowie i Zieloni wchodzą na pole dyskusji o naturze wolności człowieka. A to jest dla ich relacji pole minowe.

Zieloni nie są komunitarystami, kolektywistami, nie stawiają zbiorowości wyżej niż jednostka. W tym sensie jest im bliżej do liberalizmu niż lewicy. Jednak im głębiej w las, tym łatwiej się potknąć. Liberalne i Zielone rozumienie wolności rozjeżdża się przede wszystkim w trzech, ważnych punktach.

CC0

Po pierwsze, liberałów dziwić musi wybiórczość w postrzeganiu źródeł zagrożeń dla wolności, jaką prezentują Zieloni. Zdaniem tych ostatnich pojęcie wolności nie powinno kierować się przeciwko państwu i jego instytucjom, a tylko przeciwko przymusom generowanym w relacjach jednostki ze społeczeństwem (z tego samego powodu liberałowie dziwią się konserwatystom, którzy źródła zagrożenia wolności postrzegają też wybiórczo, tyle że odwrotnie niż Zieloni). Tymczasem liberałowie jak na dłoni widzą, że wolność jednostki ograniczają zarówno inni ludzie, grupy ludzi, organizacje i kościoły, jak i instytucje państwa, stosującego w tym celu prawo i nakładającego sankcje.

Po drugie, Zieloni odrzucają Smithowską tezę o dobroczynnym wpływie na innych tych ludzi, których motywacją jest skupienie na własnym interesie i własnej wolności. Ostrzegają przed dbaniem wyłącznie o własną swobodę i niezależność, przed orientowaniem się na własne potrzeby i na prywatną sferę życia. Żądają aktywizmu i zaangażowania na rzecz pozytywnej wolności innych ludzi, tak aby przeżycie wolnościowe było powszechne i stawało się doświadczeniem uzyskiwanym indywidualnie, ale równolegle przez wszystkich, a więc jednak też wspólnotowo. Wiąże się z tym pozytywna definicja wolności, czyli uprawnienie do posiadania dostępu i środków, realnie umożliwiających określony zakres działań w korzystaniu ze statusu osoby wolnej, co dla liberałów zawsze jest problematyczne. Przykazanie zaangażowania na rzecz innego człowieka nosi znamiona moralnego zobowiązania i ogranicza formalnie wolność.

Po trzecie w końcu, Zieloni sugerują budowanie wolności w ramach określonego aksjologicznego etosu, który odpowiada ich wizji świata. Cieszy ich wolność, o ile wybór ludzi jest z nim zgodny, jeśli ludzie pojadą do pracy rowerem lub tramwajem, a na obiad zjedzą danie wegetariańskie. Zielonych liberałów to także cieszy, ale w żaden sposób nie popierają ograniczenia wolności wyboru w przypadku osób mających inny etos i chcących żyć inaczej. Ich wybór także jest sukcesem liberalnego planu upodmiotowienia każdego człowieka. Zieloni dostrzegają istnienie uniwersalnej, obiektywnie lepszej moralności, która skłania ich coraz częściej do typowego kiedyś dla konserwatystów paternalizmu, mnożenia etycznych obowiązków, potępiania innych wyborów.

Zieloni tolerują liberałów, dopóki ci walczą o wolności zgodne z zielonym etosem moralnym.

Jednak liberałowie nie stosują do swojego pojęcia wolności żadnych ram moralnościowych, pozostawiając wybór jednostkom i powstrzymując się od paternalistycznych ocen. W tym punkcie obie strony wchodzą na wojenną ścieżkę.

Ilustracja: Olga Łabendowicz

Jeszcze więcej pierwszeństwa dla pieszych. To pomoże? :)

Odkąd ukończyłam ten etap edukacji, w którym jako małoletnia rowerzystka poddana zostałam szkolnemu kursowi zasad ruchu drogowego, żadnej z jego reguł nie przyswoiłam sobie mocniej, niż zasady ograniczonego zaufania.

Być może sednem całego procesu był nie tyle ten kurs w podstawówce, gdzie aby zdobyć kartę rowerową należało przejść prawdziwy, jak na ówczesne szkolne realia egzamin, gdy na przesłuchanie rowerowych szczawików stawił się prawdziwy, budzący respekt pan policjant w mundurze, ile stałe wkładanie do głowy: „w lewo, w prawo i potem znów w lewo”, które praktykowali moi opiekunowie. Tym niemniej konkluzja, że jako najsłabszy z uczestników ruchu drogowego ponoszę najwyższe koszty błędu, została do dzisiaj.

Ale to były całkowicie inne czasy, gdy korki na mieście się zbierało, a nie w nich stało.

Teraz na krajowych drogach ginie niemal 3 tysiące osób rocznie, z czego piesi stanowią około jednej trzeciej. 1000 osób, niemal troje ludzi dziennie. Do blisko 40% potrąceń pieszych dochodzi w rejonach wyznaczonych przejść przez jezdnięi. Nic dziwnego, że nie po raz pierwszy pojawia się propozycja zmian w prawie, mających na celu poprawić te fatalne statystyki.

Co ma szansę zmienić postulowane przez Rzecznika Praw Obywatelskich pierwszeństwo dla pieszych zaledwie zbliżających się do przejścia? Na pewno wywołało żywą dyskusję w internecie, jak to zwykle się dzieje w przypadku ingerencji we wzajemne stosunki korzystających z dróg publicznych plemion. A właśnie znamiona plemion noszą i kierowcy, i piesi – sądząc po używanych w tej dyskusji argumentach obu stron.

Bez wątpienia, pierwszeństwo pieszego obowiązujące dopiero od momentu, gdy już on się na jezdni znajduje, nie chroni tego pieszego jako najsłabszego uczestnika ruchu zbyt dobrze. Jednocześnie zaś katalog obowiązków pieszego, określony artykułami 13 i 14 ustawy Prawo o ruchu drogowymii, wydaje się o to bezpieczeństwo dbać całkiem należycie – pod warunkiem oczywiście, że jest przestrzegany.

Jak wiadomo jednak, piesi – w przeciwieństwie do kierowców, motocyklistów i niektórych rowerzystówiii – nie muszą zdawać egzaminów na prawo chodzenia po drodze publicznej. Niewątpliwie zaś uczestnikami ruchu drogowego są. Tym niemniej można odnieść wrażenie, że znajomość przepisów odnośnie ruchu pieszych faktycznie egzekwowana jest tylko od kierowców. Zaryzykuję też tezę, że o tym, jak w świetle prawa należy zachowywać się na drodze, pieszy najczęściej dowiaduje się dopiero wtedy, kiedy idzie na swój kurs prawa jazdy.

Katalog obowiązków może wywoływać opór powodowany ilością czy treścią obostrzeń. Obostrzeń mających w gruncie rzeczy na celu bezpieczeństwo w warunkach ruchu drogowego nich samych: pieszych, tych słabszych. Co ważne, w pewnym oderwaniu od zachowań innych uczestników tego ruchu.

Można by teraz postawić pytanie: w interesie której z grup prawo ruchu drogowego jest formułowane?

Pochylmy się w tym celu nad pomijaną i lekceważoną zasadą zachowania szczególnej ostrożności. W obecnym stanie prawnym obowiązuje ona każdego kierowcę w całym szeregu sytuacji drogowych, między innym właśnie w rejonie przejść dla pieszych. Co ważne, a często zapominane, każdego pieszego ta zasada obowiązuje w dokładnie taki sam sposób. Szczególna ostrożność, przypomnijmy, to ostrożność polegająca na zwiększeniu uwagi i dostosowaniu zachowania uczestnika ruchu do warunków i sytuacji zmieniających się na drodze, w stopniu umożliwiającym odpowiednio szybkie reagowanieiv.

Pytanie kolejne: kogo więcej niż kierowców przygotowujących się do egzaminu, ich rzetelnych instruktorów, czy też prawników zajmujących się tematem kodeksu drogowego interesuje roztrząsanie co w praktyce definicja ta oznacza? Jakiego rodzaju zachowania w rzeczywistych sytuacjach wymusza?

Jak wiele pola jest tutaj na interpretacje i wieloznaczność, niech zobrazuje sprawa kursantki rozpartywana przez sąd w Bydgoszczyv. Podczas egzaminu na prawo jazdy zachowanie egzaminowanej, które zwolennicy bezwzględnego pierwszeństwa pieszych na pasach uznaliby za wysoce pożądane, zakończyło się niezdanym egzaminem, a co więcej,  późniejszym skarżeniem przez egzaminatora z powodu złamania przez nią w tym czasie innych przepisów ruchu drogowego. Ostatecznie jednak z uzasadnienia wyroku sądu w tej sprawie wynika niemal dokładnie to, co w obecnej propozycji RPO chciałby, żeby stało się przepisem ustawowym: że obowiązek zachowania przez kierowcę szczególnej ostrożności, a zatem co najmniej zmniejszenia prędkości przed pasami, dotyczy również obserwacji zachowań pieszych już tylko zbliżających się do przejściavi. I więcej: także oceny zachowania innych uczestników ruchu drogowego.

A co ze szczególną ostrożnością pieszego w tym momencie? Nie potrzeba sięgać aż po nią, bo opisywać odpowiedzialne zachowania na drodze. Koncentracja na wykonywanej czynności, odpowiednia kondycja psychiczna i fizyczna, powstrzymanie się od używania sprzętów elektronicznych, zapewnienie własnej widoczności – stanowią wymóg nawet nie szczególnej ostrożności, a ostrożności po prostu. Jej podstawą jest świadomość niebezpieczeństwa, jakie z natury rzeczy niesie ruch drogowyvii. Tej ostrożności w miejscach publicznych można i należy wymagać nie tylko od kierowców, ale również od pieszych – oczywiście w adekwatnych formach. Jeśli pieszy jest chory czy zmęczony, być może powinien – tak, jak oczekujemy tego od kierowcy – dla własnego tylko bezpieczeństwa zrezygnować z udziału w ruchu. Podobnie, gdy brakuje infrastruktury zapewniającej pieszemu bezpieczeństwo, czyli choćby należytego oświetlenia przejścia. Co czwarta śmierć pieszego wiąże się ze spożywanym przez niego alkoholemviii w tym przypadku nie pomoże nawet rozszerzenie strefy pierwszeństwa na przejściach.

Pierwsza próba wprowadzenia zapisu bezwględnego pierwszeństwa dla pieszych z 2015 roku proponowała następujący zapis: „Pieszy oczekujący na możliwość wejścia na przejście dla pieszych ma pierwszeństwo przed pojazdem, z wyjątkiem tramwaju” oraz „Przed wejściem na przejście dla pieszych, pieszy jest obowiązany zatrzymać się i upewnić, czy kierujący pojazdem ustępuje mu pierwszeństwa”. Jest jasne, że silniejszy musi uważać bardziej, bo większą szkodę może wyrządzić. Jest natomiast wątpliwe, czy słabszy w związku z tym nie musi już uważać wcale. Zastrzeżenie o obowiązku pieszego zatrzymania się przed przejściem i upewnienia co do intencji kierowcy, w istocie stojące w pewnej sprzeczności z samą ideą pierwszeństwa, jest potrzebne.

Zresztą sondaż przeprowadzony przy drugiej próbie nowelizacji przepisów, w 2017 roku, pokazał, że Polacy wcale tego rodzaju propozycjom gremialnie nie przyklaskują, a połowa ankietowanych przyznania kwalifikowanego pierwszeństwa pieszym w ogóle nie chceix.

Ewentualna nowelizacja ma szansę być rozwiązaniem sprzyjającym poprawie bezpieczeństwa ruchu. Jednak należy traktować ją jako element edukacji, bardziej niż jako wypełnienie jakiejś normatywnej luki czy znoszenie ewidentnej niesprawiedliwości. Myśląc kategoriami rozwiązań systemowych, jest ona raczej interwencją z kategorii zabiegu kosmetycznego. Pomijając zasadę szczególnej ostrożności, są już w polskim prawie drogowym regulacje mające na celu ochronę pieszych (jaką jest obowiązek zatrzymania przed „zieloną strzałką”), notorycznie nierespektowane przez kierowców i nieegzekwowane przez drogówkę. Bezwzględne pierwszeństwo ma potencjał stać się jedną z nich. Dzięki niemu przy kolizji na przejściu będzie po prostu łatwiej ustalić winę – to bez wątpienia. Nie będzie jednak ani odrobinę łatwiej na takim kwalifikowanym pierwszeństwie tracić bliskich lub zostawać kaleką.

Przepis z całą pewnością nie zredukuje ilości wypadków tak, jakbyśmy tego oczekiwali. Mamy przed sobą długą drogę by awansować z dołów europejskich rankingów bezpieczeństwa na choćby środkową stawkę. Aby zmienić zachowania kierowców potrzebna jest – tak, to truizm – edukacja. I jeszcze wyjście z poznawczej pułapki perspektywy swojego własnego drogowego plemienia. Kierowcy, piesi, rowerzyści i motocykliści są przecież uczestnikami tej samej, wspólnej publicznej przestrzeni. Dopóki będą ze sobą ciągle walczyć – daleko nie zajedziemy.

A abstrahując już od proponowanej teraz nowelizacji: kiedyś intensywnie chodził mi po głowie pomysł nagradzania kierowców za kulturalną jazdę, w miejsce karania za łamanie niektórych co mniej znaczących przepisów. Takie punkty lojalnościowe. Taki prepaid bezpieczeństwa ruchu drogowego (Yanosik przymierzał się do tego, jednak w mocno ograniczonym zakresie). Idea brzmiałaby: jeździsz tak jak chcemy – płacisz mniej lub w ogóle nie płacisz za coś innego.

Ostatnio na przykład musiałam po raz kolejny wydać 300 zł za nowe prawo jazdy – tylko dlatego, że noszę okulary. Natomiast o to, czy podczas korzystania z prawa jazdy nie mam depresji, czy właściwie używam leków o właściwościach obniżających koncentrację albo czy nie przejawiam cech nadmiernej agresji wobec innych ludzi, czyli o coś, co ma co najmniej równie duży wpływ na bezpieczeństwo jak przestrzeganie przepisów, a nie zawsze jest w zasięgu mojej kontroli, zainteresowano się raz (słownie jeden) w ciągu 15 lat – w formie ankiety i luźnej pięciominutowej rozmowy z psychologiem.

Niech lepiej państwo skuteczniej odsiewa spośród kierowców tych faktycznie stwarzających zagrożenie – bez niepotrzebnego mnożenia regulacji, a nagradza tych stosujących się do reguł – w tym tych wynikających ze zwykłej kultury. Bo to dopiero jest kształtowanie odpowiednich postaw. A nie podsycanie wzajemnej niechęci w spirali uprzywilejowania.

Przypisy:

i https://motoryzacja.interia.pl/raporty/raport-polskie-drogi/wiadomosci/news-rok-2018-mniej-zabitych-pieszych-mniej-wypadkow,nId,2762047
ii https://prawooruchudrogowym.pl/d2-ruch-drogowy/r2-ruch-pieszych
iii Niektórych, bo obowiązek posiadania karty rowerowej, do którego zdobycia potrzebny jest egzamin, dotyczy jedynie osób między 10. a 18. rokiem życia.
iv Więcej: https://pk.gov.pl/wp-content/uploads/2016/07/60036ee93c73d96fbc3d65d221e5643a.pdf
v https://www.rp.pl/Prawo-drogowe/310269908-Sad-pieszy-zbliza-sie-do-pasow-kierowca-musi-zwolnic.html
vi Tamże: „Jest oczywiste, że nałożony w art. 26 ust. 1 u.p.d. w zw. z art. 2 pkt 22 u.p.d. na kierującego pojazdem, który zbliża się do przejścia dla pieszych, obowiązek zachowania szczególnej ostrożności winien być postrzegany także jako polegający na zwiększeniu uwagi nie tylko co do zachowania pieszych znajdujących się przed przejściem dla pieszych lub w jego najbliższej okolicy, ale także w odniesieniu do innych uczestników ruchu drogowego, których postąpienia mogą w sposób istotny wpłynąć na podjęcie przez pieszych zachowań sprzecznych z obowiązującymi zasadami bezpieczeństwa w ruchu drogowym (por. wyrok SN z 16.10.2012 r., sygn. akt V KK 423/11)”.
vii  https://pk.gov.pl/wp-content/uploads/2016/07/60036ee93c73d96fbc3d65d221e5643a.pdf
ix https://www.rp.pl/Spoleczenstwo/171029644-Sondaz-Kiedy-nalezy-przepuszczac-pieszych.html

 

W drodze na step :)

Bezradność i brak wiary – to chyba najtrafniejsze określenia stanu ducha nie-PiS-owskich Polaków w czasie, gdy piszę ten tekst. Jest lipiec 2018, mamy PiS-owski rząd, prezydenta, Trybunał Konstytucyjny, Krajową Radę Sądownictwa, właśnie po raz bodaj piąty znowelizowano przepisy dotyczące Sądu Najwyższego, co umożliwi w ciągu dwóch, trzech miesięcy upartyjnienie i poddanie tej instytucji kontroli władzy wykonawczej. Zbliżamy się do końca etapu, który Karol Modzelewski trafnie określił jako „legalizacją pałki” – czyli modyfikacji ustroju w taki sposób, by rządzący mogli reagować na krytykę czy opór bez zagrożenia, że słabszy będzie miał możliwość odwołania się do instytucji państwa pozostających poza kontrolą rządu, że jego prawa będą w jakikolwiek sposób chronione. Odtąd obywatel będzie zdany na łaskę i niełaskę rządzących.

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXIX numeru kwartalnika Liberté!, który ukaże się drukiem na początku września 2018 r.]

Demokracja fasadowa jest „zgodna z obowiązującym prawem”

„Legalizacja pałki” byłaby umiarkowanie skuteczna w krajach o stabilnej demokracji, gdzie obyczaj i tradycja bywają równie silne jak prawo pisane. Niestety Polska do takich nie należy. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że większe czy mniejsze świństwa oraz nieprzyzwoitości uchodzą płazem, „bo nie naruszono prawa”, bo indolencja służb śledczych (czasem trudno uwierzyć w jej przypadkowość) uniemożliwia skuteczne karanie. Czyli – można robić świństwa, można przekraczać obiektywne granice działania na szkodę państwa czy obywateli, byleby znaleźć furtkę do stwierdzenia, że „nie naruszono prawa”. Za naruszenie elementarnego poczucia sprawiedliwości w Polsce nikogo nie spotyka żadna kara. „Śmierć cywilna”, będąca zmorą polityków krajów demokratycznych, której obawiają się oni na równi albo nawet bardziej niż wyroku sądowego, w Polsce nie istnieje. Dlatego prokurator Piotrowicz ogranicza możliwość wypowiedzi posłom na posiedzeniach komisji, przerywa Rzecznikowi Praw Obywatelskich (przypomnijmy – to organ konstytucyjny stojący w hierarchii państwa nieporównanie wyżej od przewodniczącego komisji sejmowej) – bo ma za sobą jakąś tam podstawę w regulaminie, nie czuje się w żaden sposób związany regułami ogólnymi. Marszałek Kuchciński tymże regulaminem przyznaje sobie prawo do eskalacji kar za „wykroczenia opozycji” w postaci wypowiedzi, które uzna za złe – cóż z tego, że jest to mordowanie istoty parlamentaryzmu, którą jest debata, rozmowa, spór, porównywanie racji. Sejm uchwala odpowiedni regulamin, więc wszystko dzieje się zgodnie z prawem.

Przechodzenie do porządku dziennego nad zachowaniami nieetycznymi, ale „zgodnymi z prawem” nie zaczęło się oczywiście dziś – było jedną z narastających patologii Trzeciej Rzeczypospolitej. W jej początkach marszałek Andrzej Kern, angażujący aparat państwa do prywatnych porachunków z narzeczonym córki, zapłacił końcem kariery – choć dałoby się udowodnić, że wszystko działo się „zgodnie z prawem”. Potem kwestie etyki stopniowo zanikały, państwo stawało się łupem i „własnością” rządzących, którzy przyznawali sobie przywilej robienia wszystkiego, co im się spodoba, „zgodnie z prawem”. Dla jasności – to nie są próba budowania symetrii – Trzecia Rzeczpospolita miała swoje wady i zalety, do tych ostatnich na pewno należały wolności obywatelskie, gospodarcze, niezależność sądów, elementarne poszanowanie praw mniejszości (także tej parlamentarnej), wolność zgromadzeń i słowa, uznanie konstytucji za źródło prawa o znaczeniu nadrzędnym dla ustaw i regulaminów sejmowych. Nie ma żadnej symetrii pomiędzy erodującą Trzecią Rzeczpospolitą a usankcjonowaniem jej największych patologii przy likwidacji jej zalet, z czym mamy do czynienia dziś. Niemniej należy uznać, że nie ma punktu zmiany np. w roku 2015. Był proces psucia, który po roku 2015 wybuchł ze zdwojoną, może wręcz potrojoną czy zwielokrotnioną siłą, sam już nie wiem. Przez lata krytykowałem zalążki nepotyzmu i kolesiostwa w obsadzie spółek Skarbu Państwa, ale nigdy nie zbliżyliśmy się przez te lata do obecnego poziomu Misiewiczów, do dyktatury przeróżnej maści „Dyzmów”, traktujących swoje posady jak wygraną w totolotka, słusznie zresztą, bo dostają miliony za nic, za szczęśliwy traf, który spowodował że są mężami, żonami, szwagrami czy dziećmi kogoś ważnego. Kiedy czytam zwierzenia Piotra Walentynowicza, którego jedyną kompetencją pozostaje to, że jest wnukiem nieżyjącej, hołubionej przez PiS działaczki, jak to czuje się pokrzywdzony, bo swoją synekurę dostał poza Gdańskiem i musi dojeżdżać, to naprawdę nie umiem się do tego odnieść ani tego skomentować. Ale – ktoś mi zaraz powie – przecież Walentynowicz w spółce PIT-Radwar dostał pracę zgodnie z prawem.

Ta zgodność z prawem przy systemowym odrzuceniu kategorii etycznych czy bezdyskusyjnych dotąd norm poczucia sprawiedliwości doprowadziła nas do demokracji fasadowej, w której instytucje demokratyczne przestają być demokratycznymi, trójpodział władzy został odrzucony (aż się ciśnie na usta „jako burżuazyjny przeżytek”), sfera publiczna pozostaje nią tylko z nazwy, stając się faktycznie sferą partii rządzącej, która w dodatku zachowuje się jak władza okupacyjna, traktując opozycję jak tubylców do ucywilizowania i źródło danin finansujących politykę okupanta. Następne nowelizacje kolejnych bubli ustawowych wypluwanych z siebie przez władzę powodują, że wszystko to staje się „zgodne z prawem”.

Czas cudotwórców w globalnym konflikcie

Najgorsze jest to, że nie mamy do czynienia z problemem wyłącznie polskim. Robert Krasowski napisał kiedyś, że żyjemy w epoce Kaczyńskiego i że sukces Donalda Tuska polegał na tym, że to zrozumiał i zagrał tak, by w tej epoce nie rządził Kaczyński. To jest tylko część prawdy. Kaczyński jest lokalnym kacykiem w świecie, w którym co jakiś czas powraca nigdy nierozstrzygnięta, być może nawet nierozstrzygalna wojna kulturowa. Wojna świata zurbanizowanego, opartego na cywilizacji łacińskiej i nieustającej modernizacji, ze światem stepu, podboju i nieustannego konfliktu. Granice stref wpływów i przenikania się tych światów przesuwają się od wieków, raz w jedną, raz w drugą stronę. Świat zachodu bywa nudny w swojej przewidywalności, procedurach, prawach, długim procesie decyzyjnym. Bywa nudny w swoim pacyfizmie i ekspiacji za przeszłe grzechy kolonializmu czy wojen religijnych. Świat stepu bywa pociągający w swojej dzikości, nieprzewidywalności, braku wątpliwości i wobec silnych wodzów. Świat zachodu to sklepikarz liczący swoje utargi, planujący otwarcie kolejnego sklepu, podczas gdy świat stepu to nieomylni wodzowie raz konno, raz na niedźwiedziu. Świat zachodu to stabilizacja, sytość, nuda, świat stepu zaś to nieustająca żądza, niedosyt, przygoda.

Mamy dziś kryzys zachodnich wartości, kryzys liberalnej demokracji. Zachód przez dziesięciolecia żył w przekonaniu, że doszedł do modelu rozwiązującego wszelkie problemy, że zna leki na każdą chorobę, a nawet gdy pojawi się nowa, to szybko jest w stanie potrzebny lek wymyślić. Kryzys gospodarczy baniek kredytowych, zaraz po nim kryzys migracyjny podkopały tę wiarę. Pojawili się populistyczni cudotwórcy z nowymi „receptami”. Większość z nich jest nie pierwszej świeżości, bo sprowadza się do testowanych już pomysłów ograniczania demokracji, rezygnacji z wartości wolnościowych zastępowanych etatyzmem i protekcjonizmem. Umiarkowaną nowością jest także to, że formacje projektujące wzmocnienie państwa i ograniczanie wolności obywatelskich i gospodarczych robią to pod hasłami poszerzania wolności i demokracji. Każdy z reżimów totalitarnych zdobywał władzę pod hasłem wyzwolenia od ucisku złej władzy – czy to była Republika Weimarska, czy rosyjski Rząd Tymczasowy. I w każdym z takich przypadków „wyzwolenie” prowadziło do stworzenia systemu bardziej totalitarnego od tego obalonego.

Na peryferiach

Polska od wieków ma nieszczęście być krajem frontowym, peryferyjnym dla jednej lub drugiej cywilizacji. W kryzysach cywilizacji stepu udaje nam się stawać krajem Zachodu. W kryzysie cywilizacji liberalnej równie szybko przesuwamy się na wschód. Spór dlatego jest w Polsce tak ostry i bezwzględny w sferze językowej, społecznej, dlatego porównywany do walki plemion, że nie jest normalnym sporem politycznym pomiędzy chadecją a socjaldemokracją czy konserwatystami a liberałami – linia tego sporu jest dokładnie tam, gdzie linia sporu o charakterze geopolitycznym i cywilizacyjnym. Nawet jeśli na co dzień sobie tego nie uświadamiamy lub nie chcemy o tym wiedzieć – PiS nie jest sobie jakąś tam konserwatywną partią, nawet jeśli przez 10 lat tak udawano – PiS jest partią kultury stepowej, a Kaczyński pozostaje wodzem jednej z pomniejszych odsłon wojny cywilizacyjnej. Fakt, że przez jakiś czas (obecnie coraz mniej, co też jest znaczące) PiS mocno podkreślał swoją antyrosyjskość – w żaden sposób nie zmienia to postaci rzeczy – w wojnie cywilizacyjnej PiS jest po tamtej stronie mocy, kłótnie w ich rodzinie tego nie zmieniają.

Po drugiej stronie, tej widzącej Polskę w strefie cywilizacji europejskiej, mamy paletę poglądową naturalną w demokracji – konserwatystów z PO, słabo zorganizowanych liberałów i lewicę. To zróżnicowanie działa oczywiście na niekorzyść opcji zachodniej, ale w imię właśnie tych wartości należy przyjąć to do wiadomości i organizować się z uwzględnieniem owych podziałów.

Piszę z uporem maniaka, że należy się uczyć od PiS-u, ale nie należy PiS-u naśladować. Naśladując PiS, zmieniamy strefę kulturową, zaprzeczamy wartościom, o które walczymy, w konsekwencji tracimy cel walki. Uczyć się należy umiejętności komunikacji, docierania ze swoim przekazem, nie naśladując treści, nie tylko dlatego, że te treści są odrzucające, ale dlatego, że w ich głoszeniu wiarygodny będzie tylko PiS.

Musimy także nauczyć się oddzielać – PiS jest partią cywilizacji stepu, ale nie PiS sam w sobie jest złem (potrafił balansować na granicy cywilizacji i wpisywać się w tę zachodnią), złem jest system, który PiS tworzy. Walczyć należy zatem z systemem, a nie partią czy ludźmi. Jednym z ważniejszych przesłań naszej cywilizacji jest szukanie w każdym człowieku dobra, próby zrozumienia motywacji. W partii rządzącej jest wielu ludzi po prostu złych, którymi powinny się w przyszłości zająć niezależne sądy, jest tam też wielu ludzi, którzy wierzą, że ich działania służą Polsce. Nie można wszystkich (a szczególnie już wyborców, którym Trzecia Rzeczpospolita dała powody, by ją odrzucić) wrzucać do jednego worka i szukać odpowiedzialności zbiorowej. Takie głosy często się podnoszą, są zrozumiałe, ale to fatalna droga.

Nikt nam nie pomoże, jeśli sami sobie nie pomożemy

W walce tej nie możemy liczyć na znaczące wsparcie, po PiS-owsku mówiąc, „zagranicy”. Nie wątpię, że państwa rdzenia cywilizacji łacińskiej dadzą sobie radę z kryzysem systemu – jak zawsze, modyfikując go, ale pozostając przy swoich wartościach. Ale są osłabione problemami wewnętrznymi, będą defensywne i wspomaganie peryferii – takich jak Polska czy Węgry – nie będzie priorytetem. Przyjmując stepową wersję polityki realnej – w interesie egoistycznym Niemiec czy Francji jest szybkie tworzenie UE wielu prędkości i prowadzenie własnej polityki wolnej od konieczności negocjacji z Kaczyńskim czy Orbanem, w ich interesie jest ucieczka do przodu i pozostawienie problemów środkowoeuropejskiego kotła swojemu losowi. W stepowym ujęciu polityki USA należy oddać Ukrainę i resztę „bliskiej zagranicy” Putinowi w zamian za antychińską koalicję globalną. Jedynym, co UE powstrzymuje od takich działań, jest odrzucanie stepowych antywartości. W wypadku USA sytuacja jest bardziej skomplikowana ze względu na wyskoki prezydenta Donalda Trumpa i następujące po nich akcje ratunkowe jego administracji.

Polska jako peryferium jest jak zawsze bardziej zależna od globalnego starcia niż od własnych wyborów, choć w sposób oczywisty proeuropejski i proatlantycki rząd mógłby nas uchronić od większości strat społecznych związanych z obecnym ciążeniem na stepową stronę frontu. Ale wiara w to, że bez zdobycia większości w krajowych wyborach ktoś nas uchroni przed odpłynięciem w głąb stepu jest złudna. Zachód ma dość własnych problemów, na nasze nie wystarczy mu czasu i energii.

Z góry także trzeba sobie powiedzieć – rząd prozachodni nie da nam luksusu pewności, że w żadnej Jałcie czy innych Helsinkach nie zostaniemy sprzedani, ale obecne rządy dają nam pewność, że na bliżej nieokreślony czas wypadniemy z kręgu cywilizacyjnego, do którego przez dziesięciolecia sowieckiej dominacji dążyliśmy. Bez żadnej nowej Jałty, na własne życzenie.

Czy wiemy, o co toczy się ta gra?

Nie wiem, na ile świadomość opisanego sporu istnieje w polskiej klasie politycznej – tak po stronie rządzących, jak i opozycji. Na ile jedni i drudzy łudzą się, że polski spór jest sporem politycznym, że dotyczy PiS i PO czy jakiejś tam innej konfiguracji politycznej. Wydaje się, że jedni i drudzy pozostają w przekonaniu, że to krajowy spór międzypartyjny, abstrahujący od starcia cywilizacyjnego i od będącej odpryskiem tego starcia gry Putina o odzyskanie wpływów w Europie Środkowej. Kontekst międzynarodowy w działaniach PiS-u pojawia się punktowo – w psuciu relacji z Niemcami, Izraelem czy Ukrainą. Kwestii globalnych rządzący starają się nie zauważać. Reaktywna opozycja odpowiada na działania PiS-u także punktowo. Mam takie poczucie, sadząc po reakcjach wyborców w badaniach opinii nieodosobnione, że mało jest wiary i przekonania polityków opozycji we własne słowa, szczególnie kiedy stawiają ostre tezy. Jakby cały czas grali na podstawowym poziomie – o obsadę ministerstw, a nie o przyszłość Polski. Jakby nie widzieli globalnego kontekstu i przesuwania się granic wpływów pomiędzy światem zurbanizowanym a stepem. Jakby sami nie byli przekonani, co do wyższości spokojnego mieszczańskiego życia nad hulaniem taczanką po otwartych nizinach. Mam też poczucie, że anty-PiS-owski opór obywatelski gromadzi ludzi, którzy świadomie bądź intuicyjnie czują konflikt cywilizacyjny, z jakim mamy do czynienia w Polsce.

Bez przywództwa

Nie zbliżamy się do odebrania PiS-owi władzy. Spontaniczne ruchy obywatelskie pojawiają się i znikają, dając świadectwo potencjału niezagospodarowanego przez partie, który nie wykreował samoistnych liderów. Demonstracje bardziej przypominają serię słabo ze sobą powiązanych happeningów niż ruch społeczny o określonych celach. Rządzący rozgrywają emocje, przyśpieszając i zwalniając destrukcję państwa na przemian, korzystając na widocznym nawet z daleka problemie przywództwa.

Przywódcą nie jest Grzegorz Schetyna, niewątpliwie najlepszy po stronie opozycyjnej polityk partyjny, dziś skrępowany jako przewodniczący PO ratowaniem tej organizacji, a co za tym idzie, kierowaniem się jej interesem jako priorytetem – stąd w wizji „zjednoczonej opozycji” tworzonej pod jego dyktando nie da się uzyskać synergii działań różnych formacji sprzeciwiających się obecnym rządom. Wizja Schetyny buduje jego partię – „zjednoczona opozycja” to PO i akolici, efektem tych działań jest koalicja z rezygnującą ostatecznie z samodzielnej polityki Nowoczesną i prawie pewny duży klub (pewnie ok. 150 mandatów) po kolejnych wyborach parlamentarnych. Z punktu widzenia PO to dobra droga do zapewnienia trwania partii, uniknięcie drogi SLD, które po utracie władzy zanikało, niemniej w kategoriach starcia cywilizacyjnego – pełna klęska, na ścianie sejmu kolejnej kadencji Klementyna Suchanow będzie mogła napisać jedynie: Mane, tekel, fares.

Nie było chyba od czasu Lecha Wałęsy startu lepszego, niż miał Mateusz Kijowski. Z dnia na dzień stał się liderem przyciągającym tłumy, dyktującym warunki szefom partii opozycyjnych, tworzącym masowy ruch, będącego dla PiS-u synonimem największego zła. I nie umiem sobie przypomnieć z historii przypadku tak ostrego upadku, zaraz po starcie. Upadku nie pod naporem okoliczności, przeciwników, tylko własnej słabości i niedojrzałości. Zupełnie mnie nie interesują orzeczenia na temat faktur Kijowskiego dla KOD-u, może nawet zostaną uznane za „zgodne z prawem” – faktem jest, że Kijowski swoim kombinatorstwem i nieuczciwością zamordował siebie, KOD i wspieranie finansowe opozycji ze zbiórek publicznych.

Gdzieś po drodze Kijowski „stworzył” Obywateli RP – odłam radykalny KOD-u, który przejął rolę macierzystej organizacji po jej upadku. Tu jednak z Pawłem Kasprzakiem jest pewien problem – o ile w KOD-zie zawsze było trochę zamieszania i spontaniczności, a tyle w Obywatelach RP jest chyba tylko spontaniczność i zamieszanie. Połączone z kompletnym chaosem komunikacyjnym – a to Kasprzak odcina się od bardziej radykalnych form protestu (napisy sprayem na murze), a to wjeżdża w bagażniku posłanki Schmidt do Sejmu – wytłumaczy mi ktoś (ufunduję nagrodę niespodziankę), czemu, u diabła, to miało służyć? Co wniosło do protestów? Czy to był jakiś test auta posłanki?

Brak liderów uliczna opozycja kompensuje sobie, tworząc liderów z ludzi, którzy ewidentnie nimi nie są, nie są przygotowani do tej roli, nie chcą jej. Trochę to przypomina poszukiwania wodza dla powstania przez podchorążych w roku 1830. Różni światli generałowie odmawiają, a ci, co się nawet zgodzą, działają potem wbrew powstaniu.
Takim generałem stała się profesor Małgorzata Gersdorf, w oczywisty sposób nieswojo czująca się w entourage’u wodza oporu. Zapewne przyzwoita sędzia raptem ma rozgrywać dużą politykę z poparciem tysięcy ludzi pod Sądem Najwyższym, a zaczyna lawirować, wdawać się w prezydenckie kontredanse, idzie na urlop, urlop przerywa, żeby w Karlsruhe oświadczyć coś o swoim uchodźstwie. Na swojego zastępcę wyznacza jedynego zapewne z sędziów SN z epizodem w wojskowym sądownictwie stanu wojennego. Jakby chciała uzasadnić każdą PiS-owską tezę na temat sądownictwa. To jest materiał na memy, nie na lidera.

Nadzieją ma być triumfalny powrót Donalda Tuska na białym koniu, ale co, jeśli koń się ochwaci albo Tusk wzorem Andersa nie wróci i ojczyzny nie zbawi?

Powyższy opis nie służy krytyce opozycji czy poszczególnych osób – jest pewną diagnozą stanu faktycznego, w mojej ocenie podstawą do rozważań o słabościach, jakie musi przezwyciężyć stronnictwo zachodu, by dać sobie szansę na zwycięstwo nad partią stepu.

Cel, program i moralna legitymacja

To wszystko jest jak z podręcznika – potrzebny jest zdefiniowany cel, akceptowane przywództwo i poczucie moralnej wyższości własnych racji. Celem nie może być tylko odsunięcie PiS-u od władzy, celem musi być budowa lepszej, nowej Rzeczpospolitej, osadzonej kulturowo i politycznie w cywilizacji łacińskiej, nadążającej za jej rozwojem. Żaden powrót do status quo sprzed 2015 roku do celu tego nie prowadzą. Żeby budować nowe państwo, partie i organizacje muszą się wyrwać z paradygmatów lat 90., spojrzeć w przyszłość, mieć odwagę zmian. Muszą odzyskać kontakt z aktywnymi wyborcami, stawiać diagnozy, znajdować recepty i przekonywać do nich wyborców. Od przekazu „PiS niszczy” ważniejszy jest „My zbudujemy”. Polakom potrzebna jest ofensywna alternatywa dla PiS-u.

Takie przeformułowanie celów wiąże się ze zmianą – albo liderzy się zmienią, albo sytuacja zmieni liderów. Zmieni ich na ludzi, którzy chcą być liderami, a nie robią tego z przypadku, na ludzi, którzy zastosują wobec siebie i swojego otoczenia podwyższone standardy etyczne. To kwestia wiarygodności dającej przewagę moralną. Na ludzi, zdających sobie sprawę, że nie mamy w Polsce sporu partyjnego – mamy spór cywilizacyjny i w tym sporze trzeba się opowiedzieć i zmobilizować do opowiedzenia wyborców. Zmobilizować pozytywną wizją dobrej polityki, dobrego państwa, jakie możemy zbudować.

Standardy etyczne to bardzo drażliwa kwestia. Narzucony przez PiS, ale bardzo chętnie przyjęty przez opozycję „naszyzm” i wynikająca z niego bezwzględna walka z symetryzmem, gdzie każdy, kto powie coś złego o rządach PO lub działaniach obecnych liderów opozycji, staje się symetrystą i pożytecznym idiotą PiS-u, utrudnia, a może wręcz uniemożliwia samooczyszczenie się organizacji opozycyjnych ze słabych punktów obniżających jej wiarygodność.

W prokuratora Piotrowicza należy bić za przeszłość i za teraźniejszość, bo to człowiek zły, ale nie można równolegle czynić bohatera z sędziego Józefa Iwulskiego, z jego przeszłością w sądownictwie wojskowym i jakimś uwikłaniem żony, co do którego unika się jakichkolwiek wyjaśnień. Państwo „Wolfgangowie” Przyłębscy to ludzie złej strony mocy, nie można zatem robić bohatera z płk. Adama Mazguły płaczącego na ubeckich wiecach o krzywdach tych przefajnych towarzyszy. Gdzieś są przecież obiektywne kategorie dobra i zła, przyzwoitości i jej braku, każdy z nas jest przecież w stanie je czuć bez pisanej ściągawki. Nie może „naszyzm” ich przesłaniać. Z propagandą braci Karnowskich, Tomasza Sakiewicza i Jacka Kurskiego nie można walczyć odwrotną, równie kłamliwą i usłużną wobec sponsorującej partii. Bo wtedy tracimy z oczu cel walki i jedną partię stepową zastąpi inna.

Bycie po stronie wartości to bezwzględny przymus kierowania się nimi zawsze, poczynając od siebie. Sprawie opozycji bardzo szkodzą zarówno opłacani przez PO propagandyści, jak i publicyści przekonani do bezwzględnej walki z symetryzmem. Bo samo pojęcie symetryzmu w ich ujęciu zakłada spór na jednej linii, na której istnieją tylko PO i PiS, czyli – poprzez takie zawężenie – błędną ocenę tego, z czym w Polsce mamy do czynienia. O ile jestem skłonny przyjąć, że PiS to samodzielny reprezentant idei stepu (choć tutaj także można niuansować, są narodowcy, kukizowcy, korwinowcy i obóz Rydzyka, którzy w PiS-ie bywają, ale nie zawsze są), o tyle twierdzenie, że PO jest jedynym reprezentantem opcji europejskiej, to uzurpacja irytująca lewicę i dużą część liberałów, których w PO nie ma i nawet w niej nie bywali. Jedyną podstawą walki z symetryzmem jest partyjny „naszyzm”, doktryna wykluczająca samodzielne myślenie i z założenia intelektualnie nieuczciwa. A spójrzmy na to z innej strony – na publicystów, niegdysiejszych głównych piewców „dobrej zmiany”, którzy zaczęli krytykować jej praktyczne działania – to także w definicjach naszystów „symetryści”, bo nadal nie są za PO, a już krytykują PiS. Co z nimi? Czy przypadkiem nie należy się cieszyć, że także dostrzegają zło obecnej władzy? Czy raczej ganić, że jeszcze nie kochają PO i zapewne nigdy nie pokochają? Czy może uznać, że linie podziału w Polsce nie muszą się pokrywać z sympatiami do obu największych partii? Bo ten podział doprowadził nas tu, gdzie jesteśmy, a to nie jest dobre miejsce.

„Naszyzm” jest drogą zamykającą rozmowę o tym, jak ma wyglądać przyszła Polska, nie pozwala szukać nowych modeli, wyciągać wniosków z przeszłości, nie pozwala w końcu samym działaczom partyjnym przyznać się przed sobą i przed nami do błędów i szukać sposobów ich uniknięcia w przyszłości.

O co może walczyć opozycja

Rozważania zacząć należy chyba od zdefiniowania tego, jak sobie wyobrażamy zmianę władzy. Gdy patrzę na działania opozycji, na stosowaną taktykę i środki, wcale nie jest dla mnie jasna wizja takiej zmiany. Bo jeżeli przyjmujemy (ja osobiście żyję taką nadzieją), że celem działania jest odsunięcie PiS-u od władzy w wyniku wygranej w wyborach parlamentarnych, to eskalacja i radykalizowanie form działania demonstracji ulicznych temu nie służy. Mają one oczywiście walor mobilizujący dla przeciwników PiS-u, ale równolegle wywołują syndrom oblężonej twierdzy nie tylko wśród polityków partii rządzącej, lecz także wśród ich wyborców i zaplecza medialnego. Jeden z lipcowych numerów prorządowego tygodnika „Do Rzeczy” straszy tematem okładkowym: „Wsadzimy PiS za kratki. Totalna opozycja szykuje plan rozprawy z politykami, sędziami, dziennikarzami”. Duża część numeru to dosyć fantastyczne i bzdurne opisy tych planowanych ponoć prześladowań. Można to oczywiście wykpić, ale oddaje to nastroje, stan umysłu i sumę wszystkich strachów PiS-owskich publicystów. Do tego ich mobilizuje radykalizacja haseł i form protestu opozycji, przy których faktycznie momentami można odnieść wrażenie, że prowadzą do przejęcia władzy w sposób rewolucyjny. Kiedy liderzy parlamentarnej opozycji stawiają tezę, że w Polsce już nie będzie wolnych wyborów, to siłą rzeczy nastroje muszą się radykalizować. Niekonsekwencją jest zatem montowanie wszelkich sojuszy i przepychanie się do kamery.

Zdefiniowanie, w jaki sposób PiS ma zostać odsunięty od władzy, determinuje sposób działania. Jeżeli liderzy opozycji głoszą, że wolnych wyborów już nie będzie i mamy dyktaturę, to konsekwentnie parlamentarzyści powinni opuścić budynki sejmowe, stworzyć alternatywny sejm, bojkotować działania obecnego rządu na każdym polu, łącznie z odstawieniem narkotyku, od którego są silnie uzależnieni – rezygnować z występów w publicznych mediach. Powinni być aktywni w organizowaniu demonstracji antyrządowych i nawoływaniu do obywatelskiego nieposłuszeństwa w pełnym zakresie.

Ani jednak niżej podpisany, ani najradykalniejsi w przemówieniach liderzy opozycji nie zakładają scenariusza przeprowadzenia rewolucji czy zamachu stanu. Zatem należy przyjąć, że drogą do usunięcia tego rządu są wybory parlamentarne. Jeśli to przyjmiemy, to radykalizowanie języka, ochocze przyjęcie zaproponowanego przez PiS sortowania ludzi, wykrzykiwanie „będziesz siedział!” do celu nie prowadzi.

„Zalegalizowana pałka”, o której wspomniałem, będzie oczywiście często używana do porachunków jednostkowych. Nie sądzę, by dało się jej użyć przy zdecydowanym zwycięstwie opozycji. Przejęcie Sądu Najwyższego to instrument do przekręcenia brakujących kilku procent w trzech okręgach, a nie do unieważnienia wyborów zdecydowanie wygranych przez opozycję.

Ale żeby wygrać wybory, trzeba wykazać, że Polska, którą nam funduje PiS, jest zła. Więcej tu daje punktowanie nepotyzmu, kolesiostwa i zwykłego złodziejstwa, jakie mamy teraz, zarówno w administracji, jak i – przede wszystkim – w spółkach Skarbu Państwa niż abstrakcyjna i niezrozumiała dla przeciętnego zjadacza chleba obrona pani Gersdorf. Więcej tu znaczy ujawnianie faktycznego przewartościowania i zmiany sojuszy geopolitycznych niż okrzyki „demokracja, konstytucja”.

Żeby wygrać wybory, trzeba pokazać wizję lepszej Polski, sprawnych sądów, dostępnej nie tylko dla prezesów służby zdrowia i stu innych kwestii. Zarzucić Sejm projektami, które co prawda trafią do „zamrażarki”, ale będzie można o nich Polakom opowiedzieć. Przedstawić spójny wielki projekt dobrej polityki, dobrego państwa.

By to zrobić, trzeba być wiarygodnym, czyli nie bać się rozliczenia własnych błędów, nie wpadać w histerię uniesień nieprzystających do faktycznej sytuacji. Wyborcy nie analizują, ale podświadomie czują fałsz takich uniesień.

Jeżeli zdefiniujemy konflikt w Polsce nie jako partyjną grę, tylko tak jak proponuję, jako element globalnego starcia cywilizacji, to opozycja musi zdecydowanie zmienić swój sposób działania. Mieć świadomość sytuacji nadzwyczajnej, wymagającej ponadstandardowej odpowiedzialności i sposobów działania. W miejsce partyjnych kontredansów i przeciągania uznać swoją różnorodność za fakt, którego nie zmienią nawet najmocniejsze układy polityków. Może się Schetyna dogadać z Katarzyną Lubnauer, Ryszard Petru z Barbarą Nowacką, Włodzimierz Czarzasty z Robertem Biedroniem i potem wszyscy razem mogą to uczcić wspólną mszą w najbliższym kościele farnym – nie zbuduje to siły, która pokona PiS. Jestem w stanie wyobrazić sobie porozumienie polityków, nie wierzę w połączenie wyborców.

Ordynacja wyborcza może wymusić startowanie w koalicji czy bloku – wcale nie wymusza zjednoczenia pod przewodem najsilniejszej partii, gdzie siłą rzeczy tożsamości będą ulegać zatarciu. PO, która daje zjednoczeniu najwięcej, jednocześnie ustawia nad nim szklany sufit na poziomie 25–30 proc. poparcia.

Siłą opozycji może być właśnie jej różnorodność, budowanie poszczególnych organizacji na bazie wspólnoty poglądów i idei, a nie na potrzeby najbliższej rozgrywki wyborczej. Dwa, trzy dynamiczne bloki oparte na różnych pomysłach ideowych dają więcej niż jeden ze sfrustrowanymi przystawkami. Takie organizacje są w stanie przyciągać nie-PiS-owskiego wyborcę różnej proweniencji, nie gwałcą sumień, nie pozostawiając wyboru innego niż „mniejsze zło”. Struktura koalicji wyborczej w postaci konfederacji daje szansę na zdobycie większości mandatów przez siły anty-PiS-owskie, a to dużo więcej niż murowana „zjednoczona opozycja” ze 150 mandatami na kolejne cztery lata.

Taki scenariusz wymaga od polityków przekroczenia własnych granic, nawyków, rezygnacji z walki o podwyższenie notowań koalicji przy PO z 20 na 25 proc. czy własnej partii z 5 na 8 proc. na rzecz podjęcia wspólnej gry o 50 proc. w konfederacji, której wspólnym mianownikiem będzie hasło „Europa zamiast Azji”. Może przegrane wybory do Parlamentu Europejskiego mogłyby być detonatorem nowego sposobu myślenia?

W grze, o której piszę, w rozgrywce o cywilizacyjną przynależność, nie ma już miejsca na „partyjne patriotyzmy” i nominacje na „lidera opozycji”. Jedyna szansa to wykazanie się przez liderów prawdziwie polskim patriotyzmem, budowanie z uznaniem wartości, jaką jest różnorodność środowisk proeuropejskich, ze świadomością, że przegrana i kolejna kadencja PiS-u spełnią najczarniejsze sny o polexicie i powrocie Polski na step.

Ciało tekstem współczesnej kultury :)

Nagie, chore, eksploatowane, gwałcone i terroryzowane. Takie było ciało ostatnich dekad. Coraz częściej ludzka fizyczność stawała się miejscem walki i wpływu różnorodnych dyskursów. Ciało zaczęło być czymś więcej niż tylko przedmiotem określonego podmiotu.

Współczesne wizerunki coraz głębiej wkraczały w przestrzeń społeczną i publiczną. W konsekwencji kultura popularna subtelnie „wymywa” pojęcie tożsamości z kategorii związanych z duszą i umysłem, a przenosi je na płaszczyznę reprezentowaną przez ciało. Dzieje się tak za sprawą licznych przemian i dyskusji, którym podlega ludzkie ciało.

Fizyczność stała się tematem dysput społecznych, przedmiotem manifestów i sporów politycznych.

„Nasze ciało należy do nas” – na początku lat siedemdziesiątych XX wieku krzyczały kobiety w obronie swojego prawa do aborcji, by wkrótce po tym zdarzeniu to samo hasło podjęły środowiska homoseksualne. A jakie jest dziś współczesne ciało? Indywidualne czy społeczne? Czy aby na pewno nasza cielesność należy do nas?

Najbardziej drastyczny przewrót w dziejach historii ludzkiego ciała dokonał się w ubiegłym stuleciu. Nigdy wcześniej fizyczność nie zaznała tak wielu przemian, manipulacji i przewrotów. Szczególnego znaczenia nabrało ciało w kontekście walki o prawa mniejszości. Jednocześnie stało się głównym miejscem represji, wyzwolenia, ale i zapowiedzią rewolucji. XX wiek to czas emancypacji i krzyku kobiet, obok którego zawsze pojawiało się ciało – gnębione przez władzę patriarchatu, prześladowane przez modernistów i twórców współczesnej myśli światopoglądowej.

W wyniku licznych walk politycznych i indywidualnych dążeń jednostek zostało umiejscowione w centrum dyskursu kulturowego. Dogłębnej redefinicji uległo jego postrzeganie i definiowanie jako myśli społecznej: od tego momentu zaczęło nosić znamiona klasy, pochodzenia i płci. Odtąd przestało być wyłącznie domeną biologów, fizyków i medyków. Stało się jednym z głównym dyskursów współczesnej myśli socjologicznej, antropologicznej i filozoficznej. Szczególną nobilitację zyskało w teoriach władzy Foucaulta. Niezależnie od tego, czy aprobowaną czy krytykowaną, ale trwale obecną.

Społeczna historia człowieka, zwłaszcza XX wieku to również dzieje jego ciała.

Ciała które ma wymiar społeczny. Wszelkie te historie dotyczą kategorii nierozerwalnie związanych z fizycznością: seksualnością, płciowością, kobiecością i męskością, które przez wiele wieków traktowane były jako naturalnie dane, obowiązujące i pojmowane w określony sposób. Ich esencjonalność nigdy nie była brana pod wątpliwość. Twierdzono, że możliwe jest ustalenie, co znaczy być kobietą i mężczyzną. Przyjęte wartości definiowały więc czym jest kobiecość, a czym męskość w ogóle. Jednocześnie, kategorie te uznawano za stałe i uniwersalne. Miały jeden społecznie-publiczny cel: służyły do kategoryzowania i rozróżniania ludzi par excellence.

Ponowoczesność zaczęła kwestionować dawne postulaty o stałej naturze ciała. Za centrum nowych założeń ustanowiono pojęcie człowieczeństwa, którego zakres zawsze był ściśle zdefiniowany w obrębie określonej grupy społecznej. Postmodernistyczne teorie głosiły, że nie ma jednej, uniwersalnej natury ludzkiej. Nie oznaczało to jednak, że nie ma jej w ogóle. Przeciwnie, istnieje ale zawsze jest różna. Biologiczne aspekty nadal pozostają niezwykle istotnym czynnikiem, którego nie można pomijać. Jednak to czynniki kulturowe umieszczają „biologię” w określonym kontekście i nadają im głębsze znaczenie.

W takiej perspektywie kobiecość i męskość kreowane są przez wzajemne zależności pomiędzy kulturą i naturą.

Zdarza się i tak, że kultura rozmywa cechy anatomiczne każdej z płci, powodując, że ulegają one odwróceniu, a nawet degradacji. To co w określonym czasie i środowisku będzie definiowało kobiecość, w innym, może być już postrzegane jako męskość. Dotyczy to zarówno aspektów estetycznych, ale i faktycznej tożsamości jednostki. Biologiczna płciowość wyznaczana jest w momencie narodzin, jednak jej społeczny kształt urzeczywistnia się dopiero w trakcie partycypacji z grupą oraz różnorodnymi praktykami socjalizującymi. Stajemy się przedstawicielami swojej płci, gdy wykazujemy swoją postawą i zachowaniem odpowiednie egzemplifikacje, typowe dla określonej płci. Innymi słowy, nie rodzimy się mężczyzną lub kobietą, stajemy się nimi w trakcie procesów kulturowo – społecznych. Indywidualna postawa jednostki umiejscawia ją na płaszczenie społecznych (de)konstrukcji kobiecości i męskości.

Definicyjne określenie ideału osobnika danej płci jest kategorią zmienną, zależną od licznych czynników kulturowych i społecznych. Z dekady na dekadę opisują go coraz to inne pojęcia i wzory dotyczące tożsamości jednostki oraz jej ciała. Pełny sukces człowieka w stawaniu się „stuprocentowym” przedstawicielem danej płci, zależy od tego, czy biologiczne cechy znajdują potwierdzenie w społecznych oczekiwaniach czy też nie. Idealną, powszechną współcześnie egzemplifikacją jest walka, którą toczy wiele kobiet w celu osiągnięcia pożądanego wizerunku szczupłego ciała, który dla niektórych możliwy jest do zdobycia z łatwością. Większość z nas jednak, prowadzi bezskuteczną walkę ze swoją biologią i indywidualnymi predyspozycjami własnego ciała.

W tym kontekście ludzka fizyczność przestaje być traktowana naturalnie i uniwersalnie.

Staje się miejscem wpisywania i nadawania znaczeń. Ciało ujmuje się jako tekst kultury, w który wpisują się rozmaite konstrukcje i platformy znaczeń kobiecości i męskości par excellence. Ciało nie jest definiowane już wyłącznie jako biologiczna materia. Jest kreowane przez kulturowe i społeczne procesy oraz dyrektywy. W trakcie ich trwania dokonuje się redefinicja faktycznej i obecnie przyjętej wiedzy o ciele. Społeczna presja oraz publiczny charakter poparte przez dyskurs władzy i wiedzy powodują, że jednostki akceptują i ucieleśniają obowiązującą „prawdę” na swoich wizerunkach. Wiedza dotycząca odpowiedniego wyglądu ciała – tak by odwzorowywało obowiązuje standardy oraz by było podziwiane przez innych – przybiera formę dyscyplinujących „nakazów.

Innymi słowy, wyznaczone zostają kryteria estetyczne, „wartościowe” konteksty oraz istotne elementy w klasyfikowaniu ludzkiej cielesności. W efekcie, jednostka zostaje „zmuszona” do „protestowania” przeciwko swojej fizyczności, bądź zmieniania jej wbrew własnej biologii jeśli jej wizerunek nie odpowiada współczesnym kanonom. Jednocześnie zachęca się do kultywowania tych aspektów, które odzwierciedlają ciało idealne.

W kulturze popularnej dokonuje się nieustanna walka różnych dyskursów o uzyskanie miana ciała idealnego, uniwersalnego i obowiązującego.

W konsekwencji, interpretacja społecznych znaczeń ciała, wpisanych w jego ramy kontekstów, gestów, ruchów, konturów, znaczeń, symboli i kształtów odbywa się w życiu każdego z nas nieprzerwanie. Dominujący wpływ na zdefiniowanie wzoru estetycznego dla każdej z płci, wynika z umiejętności głębokiego przebicia się określonego dyskursu. Im bardziej zawładnie on współczesnymi mediami tym większy jest zasięg jego oddziaływania. To narzędzia kultury popularnej kreują i upowszechniają aktualnie modne wzorce na temat tego jak „powinniśmy” wyglądać. Walka o ostateczną definicję wiedzy na temat „odpowiednich” kanonów estetycznych jest tak naprawdę bitwą o władzę nad ciałem, i prawem do kreowania jego wizerunku, gestów oraz wpisywania w nie określonych „tekstów” i znaczeń społecznych.

W ujmowaniu ciała jako tekstu kultury współczesnej chodzi jeszcze o coś innego: każdy z nas dostrzega antynomię niezwykle szczęśliwego ale i dramatycznego okresu w historii ludzkiej fizyczności, w którym coraz częściej stawiamy pytanie: „Czy moje ciało jest nadal moim ciałem? W okresie gdy gwałtownie wzrasta liczba uległych jednostek, przybywa obrazów wirtualnych, pogłębia się ekshibicjonizm cielesny a zacierają granice intymności; rozmazuje się granica między biologicznymi a mechanicznymi aspektami fizyczności, kiedy za pomocą implantów i różnorodnych preparatów możemy modelować swoją sylwetkę; gdy poziom rozwoju genetyki umożliwia kopiowanie naszej (nie)indywidualnej cielesności, coraz częściej dochodzimy do przekonania, że „moje ciało nie jest już moim”. Czy rozpoczyna się zatem nowy rozdział w dziejach naszej fizyczności: ciała jako tekstu kultury? Wydaje się, że tak. Z tej perspektywy historia ludzkiej fizyczności nabiera nowego, kulturowego kształtu…

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję