O „unikaczach różnorodności” z prawicy i lewicy profesor Marcin Matczak opowiada Leszkowi Jażdżewskiemu. :)

Leszek Jażdżewski: Zacznijmy od tematu, który wielu z nas interesuje od siedmiu lat. Dlaczego Pana zdaniem PiS rządzi Polską?

Marcin Matczak: Pytanie jest krótkie, ale bardzo trudne. Na przestrzeni lat sam zmieniałem pogląd na tę kwestię. Na początku wydawało mi się po prostu, że PiS rządzi, bo wygrał wybory – w każdej demokracji jest tak, że od czasu do czasu ktoś wygrywa i od czasu do czasu ktoś przegrywa, po ośmiu latach rządów jednej partii, władzę przejmuje inna. To wydawało się całkiem normalne. Później jednak zacząłem się coraz bardziej dziwić, bo ta władza zaczęła działać w sposób, który moim zdaniem nie miał precedensu w najnowszej historii Polski – w sposób bardzo agresywny, zwłaszcza przeciwko regułom i instytucjom, co dla mnie, jako dla prawnika, było pewnego rodzaju szokiem – fakt, że władza może niszczyć swoje własne państwo. Myślałem jednak, że to swego rodzaju ewenement, anomalia, która szybko się skończy. Tak się jednak nie stało.

Zacząłem zastanawiać się nad tym głębiej i schodzić z poziomu instytucji prawa na poziom psychologiczno-socjologiczny, bo wydawało mi się, że w mojej dyscyplinie brakuje już narzędzi, żeby to zrozumieć. I znalazłem pewne odpowiedzi. Mianowicie Prawo i Sprawiedliwość ma w sobie coś, co nazwałbym empatią społeczno-polityczną. Nie wiem, czy jest ona wyuczona przez trening, czy jest czymś naturalnym. Ta empatia odnosi się do grupy liczącej około 30 procent naszego społeczeństwa (choć grupa ta wciąż się rozrasta), która ma problem z różnorodnością i demokracją jako kakofonią różnego rodzaju idei, poglądów i postaw. Ci ludzie są różnorodnością zmęczeni i zamiast niej chcą spokoju i jednolitości.

Wydaje mi się, że także w samym PiS-ie jest sporo takich osób, a jedną z nich jest Jarosław Kaczyński, który ma problem z różnorodnością na wielu poziomach – władzy, idei, rasy, religii, seksualności. Nastąpiła zatem pewna korelacja między tym, czym jest Prawo i Sprawiedliwość, a tym, co czuje pewna grupa polskich wyborców, która wcześniej była marginalizowana. Do tego doszły pewne zmiany w świecie, które pogłębiają chaos, kakofonię demokracji. Nagle coś się zakleszczyło, bo mamy władzę, która boi się różnorodności i obiecuje, że obniży jej poziom we wszystkich wymiarach (np. w wymiarze etnicznym, poglądowym, w wymiarze preferencji seksualnych) i mamy ludzi, którzy tego właśnie oczekują. Z tego tworzy się pewnego rodzaju polityczne paliwo, którego na jakiś czas jeszcze wystarczy. Ale sytuacja jest oczywiście dynamiczna.

Leszek Jażdżewski: Powiedział Pan, że PiS odwołuje się do grupy ludzi, która przed okresem jego rządów mogła się czuć wykluczona. Ma Pan na myśli przede wszystkim wykluczenie materialne, czy chodzi raczej o sferę wartości, kultury politycznej i pewnych zasad ustrojowych, które sprawiły, że dzisiaj ta grupa wyborców jest podatna na hasła wymierzone w praworządność i porządek prawny?

Marcin Matczak: To wykluczenie mogło mieć wiele wymiarów. Pisząc Jak wychować rapera, starałem się napisać książkę, która pozwoli nam zrozumieć Polskę. Cytuję w niej politolożkę Karen Stenner, która mówi o tym, że w każdym społeczeństwie jest ok. 30% tzw. „unikaczy różnorodności”. Często uważamy, że są to najczęściej osoby o konserwatywnych poglądach, ale to nieprawda. Stenner mówi, że „unikacze różnorodności” to całe spektrum społeczeństwa. Mogą pojawiać się także po stronie lewej: osobom o takich poglądach nie podoba się wtedy różnorodność materialna. Rozwarstwienie przychodów, zamożności w społeczeństwie jest w pewnym sensie podobne do różnorodności w zakresie idei, poglądów, religii czy orientacji seksualnej i trzeba albo sobie z nim jakoś poradzić, albo próbować je zlikwidować.

Ci „unikacze różnorodności”, którzy nie chcieli lub nie mogli (np. z powodu statusu materialnego) korzystać z dobrodziejstwa różnorodności, nie byli w pełni włączeni w życie społeczne, polityczne czy państwowe, to także ludzie, którzy nie odnajdywali się w świecie na wskroś liberalnym – indywidualistycznym, niestawiającym na grupę i poczucie przynależności, a przez to niehołdującym rytuałom społecznym, obchodzeniu wielkich rocznic i przeżyciom patriotycznym, które dla wielu liberałów często są pompatyczne, zbyt emocjonalne. Są tam też ludzie zagubieni w różnorodności świata w sensie idei – po prostu nie wiedzą, jak żyć. Jest tyle pomysłów na życie, że samemu trudno wybrać. Dlatego też w cenie są różnej maści ideologie, zarówno prawicowe, jak i lewicowe, prezentujące tym ludziom uproszczony świat.

Tego, co proponuje Prawo i Sprawiedliwość nie da się opisać w jasnych kryteriach – są trochę lewicowi (w aspekcie społecznym) i trochę prawicowi (w aspekcie światopoglądowym). Mamy tu ciekawą mieszankę polityczną, grającą na grupie, która czuła się wykluczona z pędzącego liberalizmu, bo nie mogła znaleźć wspólnoty, w której mogłaby się odnaleźć i grupie, która była wykluczona materialnie. To moim zdaniem tworzy grupę między 30% a 40% populacji głosującej w Polsce, która w Prawie i Sprawiedliwości znalazła coś ciekawego, ale często z różnych powodów. Łączy tę grupę jednak fakt, że PiS obiecuje obniżenie różnorodności w każdym ze wspomnianych wcześniej wymiarów i oferuje błogą jednolitość, która tym ludziom jest potrzebna. Bo jest to także grupa, która nie ma problemu z oddaniem wolności za bezpieczeństwo – także bezpieczeństwo materialne. Podsumowując, jest to grupa bardzo zróżnicowana, o którą Prawo i Sprawiedliwość po prostu zadbało.

Leszek Jażdżewski: W wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” sprzed kilku miesięcy mówił Pan o jednym z największych zagrożeń, jakim jest polaryzacja i podział na dwa plemiona, które jest podkręcane przez obecną władzę. Nie ma Pan poczucia, że strona antypisowska za łatwo wchodzi w tę narzuconą polaryzację? Czy jest jakiś sposób, aby uniknąć jej w sytuacji, w której te podziały, przebiegające często w poprzek rodzin czy grup przyjacielskich, są bardzo skutecznym narzędziem zarządzania politycznego? Nie stroni od nich ani Jarosław Kaczyński, ani Donald Tusk. Widać zatem, że liderzy polityczni uważają to narzędzie za najlepszy sposób sprawowania osobistej władzy w ramach swoich obozów politycznych. Czy jest jakiś sposób na przezwyciężenie tego podziału w sytuacji, w której ewidentnie jest on korzystny – w sensie osobistym dla liderów politycznych i w sensie politycznym dla obecnie dzisiaj sprawujących władzę?

Marcin Matczak: Rzeczywiście, opozycja zbyt łatwo daje się wrobić w tę polaryzacyjną grę. Jednocześnie, choć może się to wydawać paradoksalne, uważam, że na tym etapie bardzo trudno jest tej polaryzacji uniknąć. Słuchając od wielu lat Donalda Tuska, mam wrażenie, że rozumie on, iż dla dobrostanu Polski ważna jest pewna spójność społeczna. Sam z siebie nie grałby na polaryzację, bo nie jest to naturalny dla niego sposób gry politycznej.

Inną osobą jest Jarosław Kaczyński, dla którego polaryzacja jest naturalnym sposobem bycia w świecie. I dlatego uważam, że jest on bardzo groźny dla polskiego społeczeństwa. Przywódcy tacy jak Donald Tusk rozumieją, że w sytuacji wojny politycznej – moim zdaniem wywołanej przez PiS i propagandę opartą na obrażaniu, kłamstwie i atakowaniu – nie ma innego wyjścia, aby zmobilizować elektorat, jak stanięcie do walki. Dlatego ta narracja się radykalizuje. Mam nadzieję, że jest to swego rodzaju mniejsze zło i stan wyższej konieczności. Wydaje mi się, że Donald Tusk jest na tyle mądrym człowiekiem, że rozumie, iż trzeba to zrobić, aby wygrać wybory, natomiast nie sądzę, że polityka powyborcza będzie oparta na takiej polaryzacji.

A dlaczego polaryzacja jest zła? W mojej opinii stanowi ona paliwo obecnej władzy, ponieważ – jak powiedziałem – adresowana jest do ludzi nielubiących kakofonii demokracji, której elementem jest przecież to, że każdy może powiedzieć, co myśli i skrytykować drugą osobę. Media mogą na przykład ujawnić pewne polityczne brudy, a bracia Sekielscy – zrobić film o pedofilii w Kościele. Ludziom, którzy z różnorodnością nie mają problemu, wydaje się, że prawda wyzwala wszystkich. Często jednak prawda rani, a ludzie nie potrafią sobie z tym poradzić i chcą, aby ktoś tę rzeczywistość zakłamał. Polaryzacja dlatego jest potrzebna Prawu i Sprawiedliwości, ponieważ im większy jest chaos w przestrzeni publicznej, tym ludzie czują się bardziej zagubieni i potrzebują lidera, który to wszystko uspokoi. W przypadku rządów populistycznych mamy zawsze do czynienia z sytuacją, w której przywódca – Orbán, Trump czy Kaczyński – wysyła do swoich ludzi komunikat: „Jestem obrońcą normatywnego porządku, który dla was jest ważny. Jestem obrońcą tradycyjnych wartości i spokoju społecznego”. Jednocześnie, tego rodzaju populistyczny przywódca atakuje drugą stronę sceny politycznej, chcąc sprowokować ją do ataku, dzięki któremu jego narracja, budowana wokół obrony porządku normatywnego, staje się wiarygodna. Bo komu potrzebny jest obrońca, skoro nie ma atakujących? Tacy przywódcy grają na dwie ręce – z jednej strony głaszczą swój elektorat, obiecując obronę przed złym światem, a z drugiej – prowokują przeciwników, aby ten świat rzeczywiście jawił się jako groźny.

Mamy zatem do czynienia z sytuacją, w której polaryzacja, napięcie społeczne, emocje, a nawet inwektywy są niezbędnym paliwem dla rządów populistycznych, aby ciągle mogły grać rolę obrońcy. Jeśli druga strona podejmuje grę: jest atakowana za to, kim jest i w co wierzy, na przykład jest atakowana za swoją różnorodność, to w naturalny sposób staje w swojej obronie, bywa w tej wymianie ostra komunikacyjnie i czasami zdarzy jej się przekroczyć granicę. Opozycja, odpowiadając zatem na prowokacje i stając się coraz bardziej agresywna, zwłaszcza wobec tych tradycyjnych wartości, których niby broni populista – gra w grę, którą on sam narzucił. Donald Tusk rozumie, że wyborów nie da się wygrać spokojem. Wyborców, którzy mogą doprowadzić do zmiany władzy, trzeba zmobilizować. Mam jednak nadzieję, że to sytuacja przejściowa, kampanijna, a nie pomysł na Polskę.

Leszek Jażdżewski: A czy nie jest tak, że zwycięża ten, kto określa pole gry, według której się polaryzujemy? Ten, kto ma inicjatywę, narzuca ton. Jeśli polaryzacja jest budowana wokół tematu bezpieczeństwa, jak w przypadku naruszanych przez migrantów granic, to wówczas władza wygrywa, jeśli jednak wokół tematu zbyt wysokich cen, to władza prawdopodobnie może przegrać. Mam natomiast poczucie, że od siedmiu lat Jarosławowi Kaczyńskiemu udawało się wybierać tematy wygodne dla siebie i bez problemu dzięki nim polaryzować społeczeństwo. Opozycja angażowała się w te tematy, nie potrafiąc znaleźć własnych. Zastanawiam się, czy nie jest to strategia obliczona na przegraną. Słyszymy wiele głosów naśmiewających się z Jarosława Kaczyńskiego, wyszydzających osoby, które otrzymują 500+, odmawiających wyborcom Prawa i Sprawiedliwości demokratycznych wartości. Czy nie uważa Pan, że ta nieprowokowana agresja wyklucza zwycięstwo? A może zwyciężyć powinna właśnie strategia na depolaryzację?

Marcin Matczak: Polityka oparta na polaryzacji to polityka gadania, a nie robienia. W tym momencie, jako społeczeństwo, zaczynamy pomału doświadczać tego, że nasza władza działała głównie w obszarze komunikacji, a nie rzeczywistej roboty politycznej. Za przykład weźmy moją działkę: ile pięknych słów słyszeliśmy na temat reformy sądownictwa, która nie była żadną zmianą, a jednie działaniem obliczonym na zaatakowanie elity sędziowskiej, na zagranie na ludzkich uczuciach? Teraz widzimy, że to wszystko się sypie. Nie jestem ekonomistą, ale zakładam, że pewne efekty ekonomiczne, na przykład większa niż można by się spodziewać w Polsce inflacja, jest być może także efektem pewnego rodzaju zaniedbań i tych problemów prawdopodobnie będzie coraz więcej.

Polityka nie jest jednak tylko gadaniem, ale także rozwiązywaniem problemów. Możliwe, że PiS przez wiele lat wybierał tematy dla siebie właściwe, po to, żeby polaryzować. Ostatecznie przychodzi jednak moment, kiedy to wszystko się kończy, bo Unia Europejska nie chce dać pieniędzy z Funduszu Odbudowy, bo wszystko zepsuło się w sądach, bo jest wysoka inflacja – i nagle gadanie już nie wystarczy. Być może opozycja mogłaby zatem przyjąć inną strategię i nie polaryzować, a czekać, aż wszystko się rozsypie. Nikt jednak nie chce tego dla swojego kraju. Mam nadzieję, że ludzie tacy jak Donald Tusk, Szymon Hołownia czy przywódcy PSL-u to ludzie przyzwoici w tym sensie, że idąc do polityki, chcą coś dla ludzi zrobić. Dla nich gadanie i polaryzacja są narzędziem, służącym do osiągnięcia celu, a nie celem samym w sobie. Muszą mieć w sobie empatię społeczną, aby zrozumieć, czy bardziej zmobilizuje się swój elektorat polaryzacją, czy anty-polaryzacją. Ważne, aby było to krótkotrwałe narzędzie obrony przed agresją komunikacyjną drugiej strony, a nie permanentne narzędzie prowadzenie polityki.

Ma Pan rację, że Kaczyński jest sprawny w zakresie tego rodzaju drażnienia drugiej strony i często dajemy się na to nabierać. Dlatego w ostatnich dwóch, trzech latach, kiedy doszło do mnie, że nie chodzi tutaj tylko o kwestie prawa i praworządności, a raczej o złożone procesy psychologiczno-społeczne, zrozumiałem, że należy zachęcać do budowania spokoju, ponieważ budowanie agresji jest dowodem, którego potrzebuje Kaczyński i dzięki któremu chce pokazać swojemu elektoratowi, że po drugiej stronie nie występują ludzie, a potwory. W momencie, kiedy druga strona daje się sprowokować – potwierdza tę tezę.

Leszek Jażdżewski: Śledząc Pańskie wypowiedzi mam wrażenie, że stara się Pan wychodzić ze swojej bańki. Potrafi Pan zdobyć się na krytycyzm, odwołuje się do swoich katolickich, bardziej konserwatywnych korzeni i porusza filozoficzne tematy w swoich wykładach na YouTube. Kilka dni temu „Gazeta Wyborcza” opublikowała Pana artykuł o tym, że PiS to „ubecka wdowa”. Chodzi oczywiście o elity PiS-u, ale czy nie ma Pan poczucia, że takie ruchy wzmacniają podział, który jest niekorzystny dla strony antypisowskiej i utrudnia realizację tego, o czym Pan mówi? Oczywiście, nie jest Pan politykiem, ale jest Pan istotnym influencerem debaty publicznej, a to oznacza, że politykom trudniej będzie pójść pod prąd opiniom takich jak pańskie, czy ludzi, którzy Pana poważają, i powiedzieć: tu musimy odpuścić, nie wchodzić w silne emocje, spróbować się pogodzić. Zakładam, że nie jest to wyraz Pańskich emocji, ale stoi za tym jakaś głębsza myśl. Co więc chce Pan osiągnąć takimi posunięciami?

Marcin Matczak: Nie można wykluczyć, że od czasu do czasu robię głupie rzeczy. Coś przychodzi mi do głowy, piszę to, co leży mi na sercu, bo ważna jest dla mnie szczerość – zarówno w życiu publicznym, jak i prywatnym. Jestem w związku z tym uwrażliwiony na hipokryzję. „Ubecka wdowa” nie jest inwektywą wymyśloną przeze mnie – to inwektywa, która idzie w drugą stronę i wraca jak bumerang do PiS-u. Być może po prostu była to sytuacja, w której pomyślałem, że trzeba tę hipokryzję pokazać. Nie mam jednak poczucia nieomylności albo tego, że każdy mój krok jest objęty jakąś szeroką strategią.

W spolaryzowanym społeczeństwie często myślimy, że mamy tylko PiS i Platformę. Jestem jednak przekonany, że tym zapasom w błocie przygląda się jeszcze milcząca większość. Są przecież jeszcze przestrzenie pełne ludzi, którzy nie są aktywni w życiu publicznym i mówię także do nich, ujawniając hipokryzję PiS-u, pokazującego się z jednej strony jako partia walcząca z komunizmem, a z drugiej, przesiąkniętego komunistycznym myśleniem, jeśli chodzi o instytucjonalne pomysły, dotyczące sądownictwa czy naszego życia..

Demokracja to różnorodność i szacunek dla odmienności – także w strukturze władzy. Dlatego tak ważny jest jej podział. Systemy totalitarne polegają na jednolitości: jedna partia, jedna idea, jedna religia. W związku z tym, postrzegam Prawo i Sprawiedliwość jako partię jednolitości i dostrzegam pewne podobieństwo pomiędzy nimi a myśleniem, które było widoczne w PRL-u i które na jednolitości było oparte. Mógłbym o tej ubeckiej wdowie napisać delikatniej, jednak we współczesnej kakofonii mediów trzeba się czymś przebić. Mam jednak nadzieję, że nie była to czysto emocjonalna agresja. Podałem pewne powody, dla których określam PiS tak, a nie inaczej: demokracja jest różnorodnością i ktoś, kto nie potrafi tej różnorodności szanować, ma w sobie pewnego ducha totalitaryzmu komunistycznego.

Leszek Jażdżewski: Moją uwagę zwróciło, że jest Pan krytyczny wobec dziedzictwa marksizmu czy komunizmu i zdecydowanie nie można Pana zapisać do grona rewizjonistów, osób, które mają sympatię do tych idei. Czy nie uważa Pan, że jednym z grzechów III RP było to, że zabrakło tam wyraźnego moralnego potępienia poprzedniego systemu? Czy można było inaczej podejść do tego tematu? Czy ten pierwszy sukces Prawa i Sprawiedliwości nie wziął się z tego, że pojawił się tam silny ładunek moralny?

Marcin Matczak: Uważam, że to, co wydarzyło się w 1989 roku było sukcesem Polski – bo bezkrwawa zmiana władzy po totalitaryzmie jest zawsze wielkim sukcesem. Być może w przestrzeni gestów publicznych trzeba było jednak wyraźniej pokazać i potępić zło, które się w PRL wydarzyło i wówczas to paliwo polityczne, na którym jedzie PiS, ta gromadząca się frustracja nie byłyby tak silne. Wydaje mi się, że rządząca w III RP klasa polityczna powinna była mieć więcej empatii dla ludzkich emocji.

Wracając jeszcze do mojego stosunku do komunizmu i marksizmu. Dostrzegam w lewicy pewną bardzo cenną społecznie wrażliwość. Prawdziwe jest twierdzenie, że jeśli ktoś za młodu nie był socjalistą, to na starość zostanie łajdakiem. Ten element empatii jest szlachetny. Szybko zamienia się on jednak w coś w rodzaju opresji społecznej. Wracamy więc do tego, od czego zaczęliśmy. Myślenie nowej lewicy traci z oczu unikalność jednostki, myśli klasą, grupą. Bardzo zdecydowanie posługuje się kategorią odpowiedzialności zbiorowej, która jest nie do pomyślenia w indywidualistycznym podejściu do ludzi – i dlatego mam z nią problem. Widzę coraz częściej, że lewicowe myślenie, które zaczyna się od szlachetnej empatii, przechodzi na pozycje antydemokratyczne – na przykład w zakresie ograniczenia wolności słowa, która jest kluczowym elementem różnorodności. Nagle okazuje się, że ci „unikacze różnorodności” coraz częściej pojawiają się również po stronie lewej, choć nienawidzą trochę innej różnorodności i trochę inną jednolitość chcą wprowadzić. Uważam, że to lewicowe myślenie – wywodzące się od Marksa i korzystające z masy myślicieli, dla których wspólnym mianownikiem jest kategoryczne myślenie klasą – jest niebezpieczne dla naszego społeczeństwa.

Co do rozliczeń natomiast, być może za chwilę będziemy mieli powtórkę z 1989 roku. Bo jeśli PiS przegra następne wybory, to znowu powstanie pytanie, jak rozliczyć ten czas. Ludzie, którzy uważają, że łagodne odcięcie się od przeszłości w roku 1989 było sukcesem, twierdzą dziś, że po tych siedmiu latach dla PiS-u nie powinno być żadnej łagodności i tolerancji. To interesujące, dlaczego tak łatwo przechodzi się z jednej pozycji na drugą, siedem lat rządów PiS uważając za coś o wiele gorszego niż ponad czterdzieści lat systemu totalitarnego. Wkrada się tu jakaś głęboka hipokryzja.

..

Rozliczenie powinno być spokojne i rzeczowe, a nie krwawe i oparte na wsadzaniu do więzień. Rozliczenie brutalne pogłębi polaryzację, jest na to wiele dowodów, a nawet jak PiS upadnie, będziemy musieli z jego wyborcami przecież jakoś tu żyć. Bo nawet jeśli Kaczyński przestanie być wicepremierem, a Ziobro – ministrem sprawiedliwości, to nadal pozostaje cała masa ludzi, którzy się z nimi utożsamiają. Odpowiedź na pytanie, jak to zrobić nie jest prosta. Bo jeśli zmianę przeprowadzi się zbyt łagodnie, jeśli mimo zbrodni nie będzie kary, to znów istnieje ryzyko wytworzenia się pewnego rodzaju frustracji, która w jakimś momencie może wybić i wtedy zradykalizujemy się jeszcze bardziej.

Z drugiej jednak strony, jeżeli to będzie bardzo drastyczne i – tak jak zapowiadają niektórzy – tych wszystkich polityków powsadza się do więzienia, to polaryzacja się pogłębi. Chodzi więc raczej o to, aby uwidocznić zło, które miało miejsce, a do tego potrzebna jest pełna jawność tego, co będzie się działo. Może rozwiązaniem byłyby sejmowe komisje śledcze, które pokazałyby, co się wydarzyło, a nie postępowania prokuratorskie, które tak jawne już nie są. Jeśli rozliczenie, które nastanie – o ile nastanie – w roku 2023 będzie w większym stopniu nastawione na ujawnienie zła, to być może będzie to najlepsze rozwiązanie. W każdym razie, gdybym miał o tym decydować, to poszedłbym w tym kierunku i powtórzył rok 1989, ale z większą troską o to, żeby ujawnić wszelkie zło, które miało miejsce i jednoznacznie je potępić.

Leszek Jażdżewski: Przy okazji 11 listopada ubiegłego roku w jednym z tekstów odwołał się Pan do Isaiaha Berlina i jego słynnego eseju o dwóch rodzajach wolności – pozytywnej i negatywnej. Pisze on m. in. o tym, że wolność pozytywna pozwala nam decydować o tym, przez kogo i jak jesteśmy rządzeni, kto decyduje o tym, co nam wolno, a czego nie. Zastanawiam się, czy w Pańskiej interpretacji nie jest tak, że PiS, któremu często przyznaje się, że dało ludziom większe możliwości ekonomiczne, w dużym stopniu poszerzyło także pole gry wolności pozytywnej, w takim sensie, że w przypadku prawa, które mieliśmy ustanowione w III RP, można uznać, że o tym, co wolno, a czego nie, decydowała jakaś część elit – w tym elit prawniczych. Prawo konserwowało pewnego rodzaju zasady, które nie zawsze uznalibyśmy za najbardziej, w rozumieniu moralnym, sprawiedliwe – można się odwołać choćby do kwestii reprywatyzacji. Czy nie uważa Pan, że jeśli chodzi o ten argument, który odwołuje się do najbardziej fundamentalnych zasad moralnych, takich jak wolność, sprawstwo, podmiotowość, to elity, szczególnie elity prawnicze, powinny mieć sobie dużo do zarzucenia? Być może właśnie między innymi dlatego to pytanie, które zadałem Panu na początku o to, z jakiego powodu PiS rządzi Polską jest wciąż aktualne? Czy Pana zdaniem zostały tutaj popełnione, albo wciąż są popełniane, jakieś istotne błędy?

Marcin Matczak: Tak, uważam, że popełniono w tym zakresie bardzo wiele błędów. Zanim ta cała historia z Prawem i Sprawiedliwością się zaczęła, to w swojej pracy naukowej mocno krytykowałem polskich sędziów. Między innymi w 2005 roku przeprowadziliśmy z prof. Denisem Galliganem badanie orzecznictwa sądów administracyjnych pod kątem tego na ile są one formalistyczne i bezduszne, a na ile są w stanie wdrażać bardziej ogólne zasady, które w prawie traktowane są jak zawory bezpieczeństwa, aby prawo nie było niesprawiedliwe. Bo sądy często posługują się paremią dura lex, sed lex, mimo że ta twardość prawa może być złagodzona pewnego rodzaju wartościami czy zasadami. Zastanawialiśmy się, czy wraz ze wstąpieniem Polski do UE, pewne zasady prawa Unii, które są bardzo progospodarcze, przyjęły się w polskich sądach.

Raport, który wówczas sporządziliśmy został bardzo źle przyjęty przez polskich sędziów. Spotkał się z dużą krytyką, bo w pewnym sensie pokazaliśmy, że sądy są bezduszne w tym sensie, że bardziej zależy im, żeby zamknąć się w wierzy z kości słoniowej formalizmu, niż dać ludziom sprawiedliwość. Pokazaliśmy na przykład, że sędziowie bardzo rzadko zastanawiali się w tamtym czasie nad skutkami swoich orzeczeń, traktując prawo jak samowystarczalny system i nie rozumiejąc, że gdzieś poza tym systemem jest też człowiek. Jeśli podejmuje się jakąś decyzję dotyczącą na przykład reprywatyzacji, to nie jest to jakiś abstrakt, bo ktoś gdzieś bardzo konkretnie traci dach nad głową. Powtarzaliśmy to badanie w m. in. Czechach i na Węgrzech, udowadniając, że jest to generalnie problem państw postkomunistycznych. Także w kilku swoich książkach pokazywałem, że jeśli ludzie nadal będą zderzali się z maszyną sądową, która nie myśli o skutkach swoich działań dla konkretnego człowieka, to ta maszyna musi się kiedyś zaciąć, albo nawet rozpaść.

Właśnie na tej frustracji i poczuciu, że prawo nie troszczy się o ludzi, bazował atak na sądownictwo i na sędziów w 2015 roku. Jest taka stara paremia prawnicza summum iussumma iniuria, która w wolnym tłumaczeniu oznacza, że czasami najwyższe, najbardziej formalnie stosowane prawo staje się najwyższą niesprawiedliwością. Na tym moim zdaniem bazowało PiS. Afera reprywatyzacyjna jest tego doskonałym przykładem, bo prawdopodobnie od strony formalnej wszyscy zrobili to, co do nich należało, umyli ręce, jak Piłat – nie mówię o kwestiach przekrętów i oszustw, bo to oczywisty kryminał – a na końcu ludzie tracili dach nad głową i działa się summa iniuria najwyższa niesprawiedliwość.

Jak tylko PiS upadnie i skończy się atakowanie sędziów, to pierwszy esej, jaki napiszę w najbardziej poczytnym medium, będzie wezwaniem do sędziów, aby już nigdy nie wracali do tych praktyk i przyjęli to, co się wydarzyło, jako ostrzeżenie pokazujące, jak poważne skutki może mieć deficyt empatii społecznej. Teraz sędziowie są słabsi, są bici i deptani, trzeba więc stanąć po ich stronie. Kiedy jednak to wszystko się skończy, muszą mieć świadomość, że jeśli nie będą w swoje codziennej pracy kierować się proporcjonalnością i dbałością o los człowieka, to prawo zawsze będzie bezduszne i PiS lub ktoś taki jak PiS wróci.

Przez te wszystkie lata, kiedy należało stosować zasady prawa europejskiego, aby bronić jednostki albo przedsiębiorcy przed państwem, sądy się do tego nie kwapiły. Wie Pan, kiedy nagle stały się proeuropejskie? Wtedy, kiedy zagrożeni zostali sami sędziowie. Nagle okazało się, że to prawo jest im bardzo przydatne. Nasze obecne badania pokazują, że poziom stosowania tych zasad europejskich jest o wiele wyższy, niż był wcześniej. Pytanie, czy są to zasady, które dotyczą zwykłego człowieka, czy tylko ochrony sędziego. Jeśli więc sędziowie chcą, to potrafią, ale przez wiele lat nie potrafili i to w jakimś sensie się na nich zemściło.

Żeby była jasność – w żaden sposób nie usprawiedliwia to działań Kaczyńskiego i Ziobry. Jest to jednak lekcja, która pokazuje, że karma wraca. Jeśli kogoś zostawia się samego sobie w jego frustracji, to ta frustracja staje się paliwem politycznym dla kogoś, kto później może zaatakować. Na to już nigdy nie można sobie pozwolić. Ktoś musi o wiele wcześniej wyłapać ten moment, kiedy frustracja zaczyna się piętrzyć i temu zapobiec. Mam więc nadzieję, że to straszne doświadczenie rządów PiS-u w zakresie sądownictwa to sądownictwo uzdrowi.

Leszek Jażdżewski: Z naszej rozmowy kształtuje się coraz lepszy nagłówek: „Matczak odpuszcza Kaczyńskiemu i Ziobrze. Bierze się za sędziów” (śmiech) – czego oczywiście życzyłbym i Panu, i nam wszystkim. Chciałbym zadać jeszcze jedno pytanie w nawiązaniu do wspomnianego już tekstu o dwóch wolnościach. Pisze w nim Pan: Po co wolność, skoro nie wiadomo, co z nią zrobić? Po co droga, skoro nie wiadomo, dokąd chce się pójść? Liberalizmowi brakuje zarówno celu, jak i środków, które może zaofiarować ludziom po to, żeby realizowali swoją wolność. Zarówno w Pańskiej książce, jak i na YouTube, odwołuje się Pan do Jordana Petersona, który w ostatnim czasie, co jest przykre, zdobył sławę jako sceptyk szczepionkowy. Na ile, Pana zdaniem, zyskał on sławę dawaniem wyraźnych drogowskazów, kierowanych szczególnie do młodych mężczyzn? Czy taki rodzaj nieuciekania od wyraźnych, jasnych moralnych i życiowych wskazówek stanowi podejście, które jest właściwą drogą? Czy Pan – abstrahując od poglądów – nie stara się być takim właśnie Petersonem?

Marcin Matczak: Rzeczywiście, kiedyś, po przeczytaniu książek i wysłuchaniu wykładów Petersona, zwłaszcza dotyczących psychologicznej doniosłości dawnych opowieści, w tym opowieści biblijnych, napisałem, że jestem jego fanem, bo uważam, że pod względem intelektualnym jest niezwykle przenikliwy. Wykorzystuję go też jednak po to, aby pokazać, że ludzie są różnorodni. Ta opozycja różnorodności do jednolitości, od której zaczęliśmy, dotyczy też konkretnych ludzi. Wszyscy mamy tendencję do postrzegania ludzi w barwach czerni i bieli: ktoś jest albo geniuszem, albo idiotą; jest albo zły, albo dobry. Peterson jest zaś dobrym przykładem wewnętrznej różnorodności człowieka. Podziwiam go za pewne przemyślenia, natomiast uważam, że zachowuje się absolutnie głupio na przykład w zakresie kwestii związanych ze szczepieniami. Trochę prześmiewczo mówiłem, że dokładnie tak samo mam z lewicą: krytykuję ich za wiele różnych rzeczy w zakresie dziedzictwa związanego z Marksem, ale jestem fanem ich ustawy o obowiązkowych szczepieniach. Ludzie są różnorodni i fakt, że popieramy kogoś w jednej kwestii nie oznacza, że musimy go popierać w innej.

W niedawnym „Financial Times” ukazał się tekst wybitnego felietonisty Janana Ganesha, który opisuje całą historię z Joe Roganem i Petersonem i dokładnie potwierdza to, o czym Pan mówi – wskazuje pewien kryzys związany z chaosem rzeczywistości. Piszę o tym sporo w swojej książce Jak wychować rapera. Świat staje się coraz bardziej złożony, daje coraz więcej opcji, a mamy dowody na to, że zbyt dużo wyborów to klęska urodzaju. Kiedy ja szedłem na studia, to w grę wchodził uniwersytet w Poznaniu albo we Wrocławiu. Tymczasem pokolenie mojego syna ma do wyboru cały świat. Fantastycznie, że możliwości wyboru jest tak wiele, ale ludzie są w tych wyborach zagubieni, ponieważ coraz częściej wybór jednej opcji nie staje się zyskiem, a utratą wszystkich pozostałych.

Ganesh pisze o tym, że w świecie chaosu potrzebni są ludzie, którzy mają odwagę dawać rady. Wspominałem już kiedyś, że liberalizm ma z tym problem, ponieważ w liberalnym DNA nie ma idei dawania komuś rady albo budowania planu na życie, bo to przecież opresja. Moim zdaniem liberalizm jest skupiony na wolności negatywnej, która mówi: rób w tej przestrzeni co chcesz. Problem polega jednak na tym, że wielu ludzi nie wie, czego chce. Stąd liberalizm musi zadbać o realizację wolności pozytywnej, a więc rzeczywistej zdolności do realizacji indywidualnego planu, na którą składa się to, że człowiek jest w stanie zdefiniować swoje cele, wybrać je i ma środki (w tym materialne) na ich realizację. Liberalni rodzice mają często poczucie, że kiedy tylko stworzą przestrzeń, w której dziecko może robić co chce, to ich rola dobiegła końca. Mają problem z dawaniem rad, budowaniem planów i jest to problem, o którym trzeba dyskutować, bo w gotowości są wielkie, totalitarne maszyny, które te plany budują za nas – skrajnie lewicowe bądź prawicowe narracje, które pozwalają się w tym świecie zorientować. Stąd potrzebni są tacy ludzie jak Peterson, którzy nie boją się dawać rad.

Oferta liberalna oparta wyłącznie na wolności negatywnej nie jest już atrakcyjna, ponieważ jest cała masa takich, którzy chcą tę wolność zlikwidować i dają proste rozwiązania złożonych problemów. Jeśli liberalizm nie zadba o realizację wolności pozytywnej, nie zastanowi się, w jaki sposób zapewniać środki i ułatwiać podjęcie decyzji co do celów, to moim zdaniem będzie miał jeszcze większy problem. Dlatego, jako osoba, która kocha wolność, staram się szukać rozwiązań, w jaki sposób poradzić sobie z tym kryzysem wolności negatywnej we współczesnym świecie. A Peterson jest jedną z osób, które trochę mi w tym pomagają. W stosunku do mojego syna starałem się zapewnić mu przestrzeń, w której może robić to, co chce, a kiedy odnalazł to, co daje mu szczęście – wspierałem go w tym zakresie, aby ta wolność mogła się zrealizować. Nie tylko nie zmieniałem na siłę, co byłoby odebraniem wolności negatywnej, ale chciałem mu dać wolność pozytywną – rzeczywistą możliwość wykorzystania przestrzeni wolności negatywnej. Czy to się udało? Czas pokaże.

Leszek Jażdżewski: Patrząc na teksty Pańskiego syna Michała i Pańskie zasady, nie jestem przekonany, czy życiowa zasada numer pięć Jordana Petersona, czyli: Nie pozwól swoim dzieciom robić niczego, co wzbudza twoją niechęć, faktycznie została wcielona w życie…

Marcin Matczak: Dla mnie, jako ojca, największą tragedią byłoby, gdyby mój syn nie robił tego, co kocha. To kompletna porażka. Znam wiele dzieci, które poszły za „starego ego”, jak śpiewa mój syn w jednym ze swoich utworów, i robiły coś, czego nie kochają. Chcę, żeby mój syn był wolny – i to jest zgodne z tym, co mówi Peterson – a w wolność wkalkulowany jest również zły wybór.

Oczywiście, są sytuacje, kiedy słucham utworów mojego syna i coś się we mnie buntuje. Jeśli jednak syn robi rzeczy, które są dla niego ważne, to sprawia mi to wielką satysfakcję, nawet jeśli są wśród tego też rzeczy, które dają mi tej satysfakcji mniej. Zakładam jednak, że to koszt wkalkulowany w wolność, inaczej w ogóle nie można o niej mówić.

Leszek Jażdżewski: Jeszcze jedno pytanie w nawiązaniu do Pańskiej książki: jak rozpoznawalny człowiek z dorobkiem, w wieku dojrzałym, ma sobie poradzić z tym, że nagle jest dla bardzo wielu ludzi ojcem swojego syna? To dość nietypowa rola, bo zazwyczaj to raczej dzieci „wożą się” na sukcesach rodziców. Jaką radę dałby Pan ojcom, którzy znajdują lub znajdą się w podobnej sytuacji?

Marcin Matczak: Nie uważam, że to problem. Myślę, że największą nadzieją rodziców jest to, że dzieci odniosą w życiu większy sukces niż oni sami. Jeśli byłbym człowiekiem strasznie skupionym na swoim ego – za takiego niektórzy mnie uważają, ale walczę z tym (śmiech) – to pewnie miałbym problem z tym, że o autograf proszą mojego syna, a nie mnie. To przecież byłby absurd. Jeśli mój syn zbiera pod sceną 40 tysięcy osób, a oni spijają każde słowo z jego ust, to nie ma dla mnie większej radości. Nawet w sensie ewolucyjnym oznacza to, że moje geny odniosły sukces (śmiech). To największa nagroda.

Nie mam więc rady dla ojców, którzy mierzą albo będą mierzyć się z podobną sytuacją, bo ten problem jest dla mnie problemem fikcyjnym. Nie wiem, czy Pana ta kwestia dotyczy albo będzie dotyczyć…

Leszek Jażdżewski: Na razie jestem ojcem pięciolatka, więc wszystko przede mną.

Marcin Matczak: W takim razie życzę Panu, żeby mógł Pan stanąć pod sceną, na której Pana syn trzyma dusze 40 tysięcy ludzi w garści, a oni jednym głosem śpiewają słowa, które on napisał. Jeśli poczuje Pan wtedy jakiś dyskomfort, to może faktycznie będzie trzeba ten problem rozwiązywać, ale sądzę, że poczuje Pan wielką dumę i radość.

Leszek Jażdżewski: Można stwierdzić, że sukces Maty jest dowodem na skuteczność liberalnych metod wychowawczych Profesora Matczaka.

Marcin Matczak: Można sobie tak tę sprawę racjonalizować, ale nie jest to potrzebne.

Leszek Jażdżewski: Jeszcze jedno pytanie, szczególnie istotne dla młodych. Trzeba, czy nie trzeba pracować te 16 godzin? Chyba nie było większej inby na lewicy (i nie tylko) po udzieleniu tego wywiadu dla „Polityki”.

Marcin Matczak: Po pierwsze, dochodzę do wniosku, że inba staje się skutecznym narzędziem komunikacyjnym. Historycznie patrzę na to, co się stało w mojej dyskusji z Zandbergiem. Kiedy zaczynałem tę dyskusję, to Zandberg miał ok. 30 tysięcy więcej followersów ode mnie, a obecnie ja mam ich 40 tysięcy więcej niż on. Inba okazała się więc fantastyczną windą do tego, abym mógł dotrzeć do większej ilości ludzi. Być może od czasu do czasu trzeba rozpętać taką inbę, bo tylko wtedy ludzie słuchają tego, co chce się im powiedzieć.

Po drugie, naprawdę zupełnie poważnie myślę, że jeśli chce się coś ważnego w życiu zrobić, to trzeba pracować. Zandberg w sposób charakterystyczny dla polityka starał się przekręcić to, co mówiłem, jako promocję naruszania prawa, w szczególności kodeksu pracy, ale nic takiego nie powiedziałem. Chodziło mi o to, że ludzie, którzy chcą ze swoim życiem zrobić coś ważnego, bez względu na to, czy są pianistami, którzy chcą wygrać Konkurs Chopinowski, sportowcami, którzy pragną wygrać medal na olimpiadzie, filozofami, chcącymi zrozumieć świat, albo lekarzami poszukującymi lekarstwa na chorobę, która zabija – muszą dać z siebie wszystko. Jeśli ktoś chce coś w życiu zrobić, to musi usiąść i to robić. Dotyczy to i prawnika, i rapera.

Świat i jego problemy są zbyt złożone, żeby można było bardzo szybko ogłaszać fajrant, tak jak robi to Zandberg. Jeśli ktoś chce rozwiązać jakiś problem, to musi dać z siebie wszystko, a czasem wszystko to więcej niż osiem godzin. Robiłem to wielokrotnie – pracowałem w firmie, na uniwersytecie, pisałem doktorat. Nie jestem z tego szczególnie dumny, nie raz po prostu przesadzałem i zarówno ja, jak i moja rodzina, ponieśliśmy tego koszty. Mimo wszystko uważam, że jest to droga, która nadaje życiu sens. Wiemy przecież od Viktora Frankla, który przeżył totalitarny obóz koncentracyjny, że jeśli nie masz w życiu celu, to jesteś nieszczęśliwy. Jeśli masz cel, który cię motywuje, nie patrzysz na zegarek i nie czekasz na fajrant. Robisz coś, co daje ci satysfakcję i nawet nie wiesz, że to twoja praca.

Myślę, znalezienie sobie celu i robienie tego, co człowiek kocha robić, przy jednoczesnym przynoszeniu jakiegoś benefitu społeczeństwu jest nie najgorszą receptą na to, aby odczuć w życiu jakieś szczęście. Wiemy o tym od ludzi o wiele mądrzejszych ode mnie i od Zandberga, którzy naprawdę doświadczyli bezsensu życia.

To już ostatnie pytanie. Czy wojna w Ukrainie zmieniła Polskę?

 Zdecydowanie tak, i to w wielu wymiarach. Nauczyła nas, że wolność i pokój nie są dane raz na zawsze i że trzeba o nie dbać, między innymi przez dbałość o instytucje, które nie pozwalają szalonym przywódcom, takim jak Putin, osiągnąć pozycję, dzięki której mogą zrobić absolutnie wszystko. Nauczyła nas także empatii dla innych – ten niesamowity zryw serca Polaków, który dał tylu naszym sąsiadom schronienie w Polsce, jest nie tylko dowodem na to, że jesteśmy dobrymi ludźmi, ale zmienia, jak pokazują badania – nasz stosunek do uchodźców, migrantów, nasz stosunek do innego. To lekcja akceptowania różnorodności, której – jak powiedzieliśmy – nam brakuje. Czasami jest tak, że z wielkiego zła, może urodzić się jakieś dobro. To, co się dzieje w Polsce w związku z tą straszliwą wojną, to zdecydowanie wielkie dobro.

Leszek Jażdżewski: To mi przypomniało jeden z moich ulubionych cytatów z listu Juliusza Mieroszewskiego do Jerzego Giedroycia: „Oczywiście jesteśmy romantykami. Ludzie, którzy do czegoś dążą zawsze są romantykami i dopiero, gdy dopną swego, stają się realistami. Natomiast faceci, którzy do niczego nie dążą, nie są ani romantykami, ani realistami, tylko zgoła zerami”. Profesor Marcin Matczak na pewno nie jest zerem, jak co niektórzy. Bardzo dziękuję za ciekawą rozmowę i polecam kanał Profesora Matczaka na YouTube – nawet jeśli ktoś zdążył już liznąć trochę filozofii, to jest to bardzo dobre narzędzie do pogłębienia swojej wiedzy.

 Marcin Matczak: Ja również bardzo dziękuję.

 

Autor zdjęcia: Rob Curran

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Liberalizm, czyli demaskowanie iluzji. Refleksje na temat książki Adama Gopnika „Manifest nosorożca. Rozprawa z liberalizmem”. :)

Amerykański pisarz i publicysta Adam Gopnik napisał książkę niezwykle ważną i potrzebną w czasach, gdy o liberalizmie wypowiada się wiele osób, które o tej ideologii mają pojęcie raczej mgliste. W swoim bardzo głębokim analitycznym studium autor wyjaśnia czym jest liberalizm, jaki jest jego wkład w ukształtowanie współczesnego zachodniego społeczeństwa i dlaczego liberalizm tak często jest przedmiotem krytyki. Szczególnie trafna jest myśl przewodnia książki, że liberalizm jest sprzeciwem wobec okrucieństwa, którego dopuszczają się ludzie niekoniecznie źli z natury, ale przeniknięci wiarą w utopie mające uszczęśliwić ludzkość. Oto kilka refleksji, które mi się nasunęły po przeczytaniu tej, znakomicie napisanej książki.

Gopnik zwraca uwagę na trzy charakterystyczne cechy różniące liberalizm od ideologii radykalnych, takich jak prawicowy autorytarny nacjonalizm czy lewicowy totalitarny fundamentalizm. Pierwszą z nich jest przekonanie o ludzkiej omylności i brak wiary w możliwość stworzenia świata idealnego. Zarówno to założenie wyjściowe, jak i główny cel liberalizmu, jakim jest obrona przyrodzonych praw człowieka jako jednostki, decydują o sceptycznym podejściu do wszelkich prób radykalnej naprawy ludzkiego świata. Ludzie są omylni, nietrwali w dążeniach i zróżnicowani w swoich oczekiwaniach. Dlatego żadna jednolita, totalna koncepcja ładu społecznego jest nie do przyjęcia. Prawa człowieka mogą być tylko chronione w warunkach społecznego pluralizmu i tolerancji.

W tych warunkach trzeba jednak ustawicznie podejmować próby godzenia rozmaitych sprzeczności. Stąd drugą charakterystyczną cechą liberalizmu jest koncyliacyjne podejście do rozmaitych sporów i konfliktów. Podejście to zakłada konieczność posługiwania się racjonalnymi argumentami i upartego dążenia do kompromisu. Mniejszym złem jest bowiem dyskomfort spowodowany niemożnością pełnego zaspokojenia swoich potrzeb, aniżeli dyskomfort powodowany całkowitym brakiem ich zaspokojenia. Ciągłe targi i negocjacje to istota liberalnego podejścia, w przeciwieństwie do jednoznaczności rozstrzygnięć dokonywanych w imię Boga, władcy lub dominującej większości. To także różnica między demokracją a autorytaryzmem.

Koncyliacyjność oznacza z kolei trzecią cechę, jaką jest stopniowość i cierpliwość w dążeniu do reform wychodzących naprzeciw liberalnym wartościom. Wszelkie radykalne zmiany o charakterze rewolucyjnym zawsze bowiem oznaczają czyjąś krzywdę, budzą nienawiść i prowadzą do okrucieństw. Jak pisze Gopnik, w liberalizmie sądzi się, że nie można udoskonalić rodzaju ludzkiego, co nie znaczy, że nie trzeba stale, krok po kroku, dążyć do upowszechniania liberalnych wartości. Liberalizm jest niczym innym, jak bezustannym programem reform nakierowanym na łagodzeni okrucieństwa dostrzeganego wokół nas. Przy czym ciągle wyłaniać się będą nowe problemy do rozwiązania. Nie chodzi jednak, żeby było dobrze, chodzi o to, żeby było lepiej.

Przedmiotem sporu między liberalizmem a konserwatywną prawicą jest sprawa porządku społecznego – kto go ustanawia i na czym on polega? Według prawicy najważniejszą potrzebą ludzi jest potrzeba ładu i porządku, który jako naturalny pochodzi od Boga, albo jako sztuczny pochodzi od władcy. Jest to zatem zawsze porządek określany odgórnie, jest jednolity, stały i obowiązujący wszystkich. Mniejszości, które się z niego wyłamują narażone są na dyskryminację lub wykluczenie. Jest to porządek oparty na autorytecie, którym jest Kościół, homogeniczny naród i stabilna heteroseksualna rodzina. Więzią łączącą członków takiej z góry określonej i hierarchicznej wspólnoty jest poczucie tożsamości zbiorowej.

Liberalizm jest naturalnym wrogiem takiego porządku ze względu na niemożność przestrzegania w nim praw człowieka. W przeciwieństwie do prawicy, która koncentruje się na wspólnocie, liberalizm koncentruje się na jednostce. Wynika stąd potrzeba budowania porządku społecznego oddolnie, poprzez swobodną wymianę informacji, negocjacje i współpracę. Gopnik słusznie zauważa, że wizja społeczeństwa zamkniętego, klanowego czy etnicznego albo nie może być zrealizowana, albo wymaga zastosowania przymusu. Prezentując porządek liberalny, autor odwołuje się do koncepcji kapitału społecznego Hilarego Putnama, według którego są nim silne sieci obywatelskiej partycypacji, które wpływają pozytywnie na działanie instytucji. Odwołuje się on także do pojęcia cywilizacji powszechności Fredericka Olmsteda, którą tworzą debaty w sferze publicznej generowanej przez małe społeczności. Liberalny porządek to zatem ten, który jest tworzony w toku działalności społeczeństwa obywatelskiego.

Nie jest prawdą, że liberalizm niszczy wspólnotę. Przez rozproszenie władzy i inicjatywy obywatelskie tworzy on ustawicznie nowe wspólnoty, które, choć zwykle nietrwałe, budowane są w poprzek linii etnicznej, wzbogacając życie społeczne w nowe idee i przedsięwzięcia. Prawicowo-populistyczna krytyka liberalizmu wysuwa zarzut, że wprowadzając płynny porządek naraża ludzi, pozbawionych trwałych podstaw działania, na poczucie utraty tożsamości zbiorowej, wiary, a nawet samego sensu istnienia. Dzięki temu jednak ludzie mają szansę lepiej odczuwać swoją tożsamość indywidualną, dotychczas tłumioną przez podporządkowanie wspólnocie narodowej lub wyznaniowej, w których obecność nie wynika z ich własnego wyboru. Silne poczucie tożsamości indywidualnej pozwala człowiekowi w pełni wykorzystać swoje predyspozycje i potencjał oraz mieć poczucie samorealizacji. Prawa człowieka muszą być oparte na tożsamości indywidualnej, a nie grupowej. Jak zauważa Gopnik, nihilizm przypisywany liberalizmowi okazuje się pluralizmem, a jego rzekomy totalitaryzm – tolerancją.

Liberalizm jest bliski ideologii lewicy, ponieważ ma te same cele. Różnica polega na metodzie ich osiągania. Lewicowi radykałowie nie znoszą stopniowej ich realizacji. Swoją iluzję sprawiedliwości społecznej chcieliby zrealizować natychmiast, stąd uwielbienie dla rewolucyjnej bezkompromisowości. Gopnik słusznie jednak zauważa, że wszelkie romantyczne i utopijne wizje realizowane w rzeczywistości zawsze ponoszą klęskę i zwykle kończą się straszliwym karambolem. Rewolucyjna metoda nie prowadzi do osiągania szlachetnych celów ale nierzadko oznacza ich przeciwieństwo.

Lewicowi fundamentaliści zarzucają liberałom, że ich koncyliacyjność prowadzi do ulegania imperialistycznym zapędom i kapitalistycznemu wyzyskowi. Prześladowanie klas upośledzonych staje się dzięki temu coraz bardziej wszechogarniające i podstępne, o czym świadczy epidemia otyłości i uzależnienie od narkotyków. Jest to rezultat działań drapieżnego biznesu posługującego się wyrafinowanym marketingiem, w którym działania promocyjne i reklamowe prowadzą do plagi konsumpcjonizmu. Liberałowie zwykle na te zarzuty odpowiadają, że postęp nie może polegać na odbieraniu ludziom wolności. Zamiast proponowanych przez lewicę prawnych nakazów i zakazów, lepiej ludzi edukować, aby dokonując wolnych wyborów potrafili sami się bronić przed wyzyskiem i manipulacją. Liberalna demokracja nie jest pozbawiona wad i niedostatków, bo idealnych ustrojów nie ma. Przykładem mogą być Stany Zjednoczone z fatalnym systemem opieki zdrowotnej i strzelaniną w miejscach publicznych. Zamiast zmieniać ustrój, trzeba te wady i niedostatki stopniowo eliminować, zdając sobie przy tym sprawę, że wciąż pojawiać się będą nowe.

Lewica atakuje absolutystyczne doktryny wolnorynkowe, które podporządkowują życie społeczne wymaganiom rynku, obwiniając za to liberalną ideę wolnego społeczeństwa. W Polsce przyjęło się mylić ideologię społeczną, jaką jest liberalizm, z neoliberalizmem, będącym ideologią ekonomiczną. Neoliberalizm, dla którego bardziej adekwatną nazwą byłby turbokapitalizm, jest prostacką wiarą w wolny rynek wyrosłą na gruncie chciwości, uważanej za źródło postępu. Nieograniczony pęd do bogacenia się, bez względu na koszty społeczne i ekologiczne, stał się przyczyną poważnych problemów zagrażających wręcz ludzkiej egzystencji na Ziemi. Lewicowa krytyka neoliberalizmu nie może jednak obejmować liberalizmu jako takiego. Jeśli ktoś myli te pojęcia, to zdradza tym brak elementarnej wiedzy na temat liberalizmu opartego na poglądach Johna Stuarta Milla. Nieprzypadkowo jednak w Polsce, gdzie liberalizm jest największym wrogiem Kościoła katolickiego, wiedza ta nigdy nie była szerzej rozpowszechniana. Liberalizm nie jest przeciwny ingerencjom państwa w procesy gospodarcze, pod warunkiem, że ograniczone one będą do sytuacji szczególnych i nie będą tłumić oddolnych inicjatyw. Gopnik przytacza celne sformułowanie Lincolna: „rządy są po to, aby uczynić dla wspólnoty ludzi wszystko, czego oni potrzebują, ale sami, używając swoich indywidualnych zasobów, nie mogą uczynić lub nie mogą uczynić równie dobrze”.

Fundamentalistyczna lewica walczy z dyskryminacją różnych grup społecznych, co nie przeszkadza jej w dyskryminowaniu tych, którzy nie w pełni podzielają jej przekonania. Przykładem może być ruch cancel culture, który jawnie dyskryminuje ludzi, którym zdarza się zapomnieć o zasadach poprawności politycznej przyjętych przez bojowników lewicy. Sprawa dotyczy więc liberalnej zasady wolności słowa, gdzie lewica łączy się z prawicą w krytyce liberalizmu. Przedmiotem ataku jest więc właściwa liberalizmowi tolerancja. Lewica twierdzi, że liberalna wiara w wolność słowa pozwala szerzyć się poglądom rasistowskim, antysemickim, faszystowskim, czyli tym, które kwestionują społeczny egalitaryzm i akceptują dyskryminację. Z kolei prawica narzeka, że z winy liberałów szerzone są poglądy urażające uczucia religijne, patriotyczne, sprzeczne z oficjalnie przyjętymi zasadami moralnymi lub godzące w honor narodu. Zarówno lewica, jak i prawica zarzucają w związku z tym liberalizmowi demoralizowanie społeczeństwa.

Tymczasem liberalna wiara w wolność słowa wcale nie jest absolutna. Tolerancja jest pozytywną wartością, ale ma swoje granice. Liberałowie stoją na stanowisku, że każdy ma prawo wyrażać swoje poglądy, nawet wtedy, gdy budzą one powszechne zgorszenie. Przestrzeń publiczna musi być otwarta na ścieranie się poglądów, wolną dyskusję, w której każdy ma prawo do krytyki wszystkiego. Obraza przekonań religijnych, ideologicznych i politycznych przez ich krytykę i zakwestionowanie jest jak najbardziej dopuszczalna. Granicą tolerancji jest to samo, co jest granicą wolności, a mianowicie zagrożenie czyjemuś bezpieczeństwu. Wykluczona jest zatem mowa nienawiści, która może kogoś zachęcić do wyrządzenia krzywdy ludziom, którzy są tej nienawiści przedmiotem. Liberał, godząc się na krytykę i ośmieszanie poglądów i przekonań, nie godzi się na obrażanie i upokarzanie ludzi, którzy je głoszą. Należy odróżniać człowieka od jego poglądów. Dlatego bzdurą jest przekonanie, że krytykując religię, krzywdzi się jej wyznawców. Obowiązujący w polskim prawie przepis o urażeniu uczuć religijnych pochodzi z innej epoki i jest społecznie szkodliwy, bo wprowadza cenzurę do debaty publicznej. Podobnie zresztą jak przepis o odpowiedzialności karnej za publiczne znieważenie narodu lub okazywanie mu lekceważenia. Czyni on Polskę jedynym krajem w Europie tak wrażliwym na punkcie swojej godności.

Liberalizm preferuje rozsądek, opanowanie i stopniowe dążenie do poprawy życia społecznego. Ale wielu spośród jego krytyków twierdzi, że życie oparte na rozsądku jest ograniczone i pozbawione barw. Utarło się przekonanie, że liberalizm nie jest seksowny, a sam Gopnik przyznaje, że jego credo nie nadaje się na sztandar. No cóż, zależy co kogo podnieca. Tego rodzaju opinie budzą mój największy sprzeciw. Są one bowiem charakterystyczne dla osób infantylnych, tęskniących za ufnym i bezmyślnym ludem, którego uskrzydlają dźwięki karmanioli, porywają apele przywódców o potrzebie poświęcenia dla sprawy i upaja dreszcz podniecenia ryzykowną przygodą. Można im tylko współczuć, że nie mogąc znaleźć zaspokojenia potrzeb emocjonalnych w swoim życiu osobistym, muszą go szukać w życiu zbiorowym. A przecież te strzeliste akty poświęcenia, gdy emocje wypierają rozum, nigdy nie prowadzą do niczego dobrego. Ani lewicowe rewolucje dla naprawy świata, ani prawicowe krucjaty w imię Boga, ojczyzny lub moralności nigdy się nie przyczyniły do rozwoju ludzkości, przynosząc śmierć i zniszczenia.

Dlatego tym, którym nie odpowiada polityka liberalna – zimna i oparta na procedurach, bo uwielbiają politykę gorącą, gniewem natchnioną, warto zacytować pogląd mądrego człowieka, Isaiaha Berlina: „nasze czasy, wbrew temu, co się często słyszy, nie wymagają bynajmniej mocniejszej wiary, silniejszego przywództwa ani bardziej naukowej organizacji. Raczej przeciwnie – przydałoby się im mniej mesjanistycznej żarliwości, więcej światłego sceptycyzmu, więcej tolerancji dla odmienności, częstszego stosowania środków ad hoc dla osiągnięcia celów w możliwej do przewidzenia przyszłości, więcej miejsca dla jednostek i mniejszości, których upodobania i przekonania nie znajdują (mniejsza o to czy słusznie) rezonansu wśród większości”.

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

O mieszkaniach słów kilka, czyli jak władza pozbawia Polaków szans na mieszkania, chcąc im je zapewnić :)

To samorząd odpowiada za zapewnienie wielu usług, systemu transportowego czy także walkę ze smogiem. Jeśli nie ma możliwości zapewnienia w danym miejscu infrastruktury dla takiej ilości osób, to władze nie powinny zezwolić na taką skalę zabudowy i to powinien określać plan zagospodarowania, aby z wyprzedzeniem było jasne, co gdzie może powstać. A wraz z planem rozwoju budownictwa w mieście powinien istnieć plan rozwoju całej infrastruktury, tak aby wraz z nowymi mieszkaniami oddawano potrzebne szkoły, drogi, tramwaje czy linie metra.

Zarówno przedwojenna, komunistyczna, jak i współczesna Rzeczpospolita cierpi na trwały, strukturalny niedobór lokali mieszkaniowych. Dotyczy on zarówno ilości, lokalizacji, jak i standardu dostępnych lokali mieszkaniowych. Przyczyn tego zjawiska należy szukać zarówno pośród pozaborowej biedy, masowej migracji ze wsi do miast, jak i zniszczeń wojennych. O ile oczywiście polityków w najmniejszym stopniu nie interesuje nasz dobrobyt, o tyle chcą wyciszyć palące tematy mogące ich pozbawić władzy. Problem dostrzegli już przedstawiciele sanacji, którzy pomiędzy tuszowaniem przeszłości Piłsudskiego, a prześladowaniem opozycji w Berezie Kartuskiej budowali na wsiach słynne sławojki, po dzisiejszemu toi-toie w zapuszczonych gospodarstwach. Po wojnie komuniści prowadzili przymusowe dokwaterowania obcych ludzi do lokali o powierzchni większej niż wskazywała przyjęta przez nich norma. 

Nie mniej jednak pierwszym prawdziwym programem walki z niedoborem mieszkań był powstały za czasów Edwarda Gierka program budowy z prefabrykatów, znany jako osiedla z wielkiej płyty. Z założenia miały to być lokale powtarzalne, tanie i proste w budowie. Zbudowano w ten sposób ponad 2,5 miliona mieszkań, a w rekordowym 1978 r. – 284 tys. lokali. Dla porównania, w rekordowym obecnie roku 2021 oddano mieszkań ok 235 tys. Oczywiście program prowadzono, jak na socjalistów przystało – z maksymalną, a nie minimalną normą metrażu, naruszeniem norm jakości, narzuceniem niewykonalnych harmonogramów itp itd. Mieszkania były identyczne, ciasne, rozdysponowywane z przydziału, bez możliwości wyboru i tak dalej. Warto by o tym pamiętać postulując dzisiaj udział państwa w budownictwie mieszkalnym. Jednak zapewniono w ten sposób mieszkania dla wielu milionów ludzi, a zdecydowana większość z nich postoi jeszcze wiele lat. Do tej pory mieszkania w wielkiej płycie są pożądane przez wielu ludzi ze względu na zaprojektowanie osiedli, rozwinięcie infrastruktury czy lokalizację.

Lokalizacja jest kluczem dla dalszego wywodu, ponieważ choć w dzisiejszej Polsce ogólna liczba mieszkań wciąż jest poniżej europejskiej średniej, to są miejsca gdzie jest ich wręcz więcej niż potrzeba, jak i takie gdzie ich brakuje. Ma to oczywiście związek z migracją pomiędzy dużymi miastami a prowincją, która nasiliła się szczególnie po reformie administracyjnej województw. W największych miastach Polski faktyczna ilość mieszkających w nich ludzi ma niewiele wspólnego w danymi oficjalnymi. Dowodem jest rynek wynajmu, zwłaszcza pokoi, w trakcie pandemii covid 19 i masowej pracy / nauki zdalnej. Mnóstwo osób wróciło w swoje rodzinne strony rezygnując z wynajmowanych pokoi, a stawki najmu spadły diametralnie. Mimo tego wiele lokali stało pustych i zmienił to dopiero napływ uchodźców z Ukrainy. W przypadku Warszawy znaczący udział w zjawisku mają także osoby określane mianem „słoików”, czyli prowadzące swój podstawowy dom w innym miejscu, a w Warszawie pomieszkujące w dni robocze. Jakkolwiek skala tego zjawiska jest trudna do oszacowania, to przed pandemią była ona znaczna i pokazuje tylko, że liczba potrzebnych mieszkań nie do końca pokrywa się z ilością mieszkańców danego obszaru. Różne także są potrzeby i oczekiwania względem lokalizacji oraz powierzchni mieszkania. Zupełnie innego mieszkania oczekiwać będzie młody singiel, a zupełnie innego rodzina z dziećmi. Zupełnie inne bywają także indywidualne preferencje.

Wynajem czy zakup?

Za Gierka mieszkania przydzielano, dziś możemy wybrać, gdzie chcemy mieszkać. Tym „gdzie” jest zarówno dosłowne pytanie o lokalizację i standard mieszkania, ale także czy ma to być zakup czy wynajem. Wśród opinii ekspertów można spotkać krytykę przywiązania do własności nieruchomości. Dla Polaków wynajem mieszkania stanowi etap przejściowy przed dorobieniem się własnego lokum, w Niemczech czy Szwajcarii życie na wynajmie spędza około połowy społeczeństwa, niekoniecznie z przyczyn finansowych. Mieszkanie, obok zaspokojenia potrzeby noclegowej, ma jednak aspekt emocjonalny. Nawet osoby posiadające i używające wiele nieruchomości „domem” określają tylko jedną z nich. Mogę mieć domek nad morzem, w górach, kilka innych, ale dom mam jeden. 

Istnieje też szerszy kontekst czyli ogólne przywiązanie do własności w państwach eks-komunistycznych, co stanowi pewien brak zaufania do państwa, systemu. W krajach o stabilnym systemie prawnym ludzie przywiązują większą wagę do zapewnienia funkcjonalności aniżeli do samego bycia właścicielem. Chcę samochodu? To go wyleasinguję, przecież ważne ile to kosztuje, a nie kto jest w dowodzie. Chcę mieszkania? Też wynajmę itd. Dopóki płacę, korzystanie z rzeczy gwarantuje mi umowa, a jej warunki dojrzały i konkurencyjny rynek. Nasz rynek wynajmu jest na tle rynków zachodnich bardzo niedojrzały, nie tylko gdy mowa o mieszkaniach. Głównie z racji niedostatecznej podaży. Mimo wielu pozytywnych zmian wciąż nie brakuje ofert wynajmu przysłowiowego mieszkania po babci, ze starą wersalką i regałem pełnym gnijących książek. 

Poczucie bezpieczeństwa daje stabilność rynku. Będę pewniej czuć się na wynajmie mieszkania, jeśli wiem, że bez problemu znajdę inne o podobnym standardzie w podobnej cenie. Muszę też wiedzieć, że właściciel nie wyrzuci mnie z niego w środku nocy, a właściciel, że łatwo pozbędzie się nierzetelnego lokatora. Nasze państwo ma długą tradycję w niedotrzymywaniu słowa czy po prostu oszukiwaniu ludzi. Skoro można ukraść emerytury z OFE, można w przestępczy sposób wprowadzić restrykcje pandemiczne, można spałować protestujące kobiety, to czemu nie pomieszkać u kogoś za to nie płacąc? Wyrok? Będzie za 2 lata, o ile w ogóle wyda go sędzia, nie przebrany za niego partyjny funkcjonariusz.

Państwo samo stworzyło system powszechnego i wzajemnego braku zaufania wszystkich do wszystkich. Państwo tworzy prawo, którego samo nie przestrzega. Kontroluje i karze obywatela, samemu nie wywiązując się ze zobowiązań. I nie, nie jest to tylko specjalność obecnego rządu. Trudno się zatem dziwić, że Polacy twardą własność wyżej cenią od usługi, nie ufając temu, co nie jest namacalne.

Wynajem jest też w Polsce bardzo drogi na tle zakupu – nawet jeśli dzisiejszy czynsz będzie porównywalny z ratą kredytu, to jednak w tej racie duża część wraca do nas w postaci spłaconego kapitału – tylko część to wynagrodzenie banku. Z tej perspektywy racjonalna długoterminowa kalkulacja to zakup mieszkania, nawet na kredyt, spłata w miarę stabilnej raty, pełna własność i brak za kilka-kilkadziesiąt lat. Świadomie użyłem określenia „w miarę stabilna rata”, ponieważ mimo szoku odkrywczego, jaki w związku z podniesieniem stóp procentowych przeżywa wielu kredytobiorców, jej wysokość jest przewidywalna w pewnym zakresie, a szczególnie jako średnia przez cały okres kredytowania. Kwota, za którą nabyliśmy mieszkanie, już się nie zmieni, natomiast stopy raz spadają, raz wzrastają. Czynsze najmu i wartość nieruchomości w długiej perspektywie tylko rosną. Dla osób, które brały kredyt przy stopach 1,5%, nawet jeśli dziś ich raty wzrosły o 30-40%, jest to niewspółmiernie mniejszym wzrostem niż czynsze najmu. Obecny, wysoki poziom stóp też jest raczej przejściowy niż trwały.

Kredyty

Co zatem jest problemem? Ceny nieruchomości, a te w ostatnich kilku latach wprost wystrzeliły. By być rzetelnym trzeba oczywiście dostrzec nie tylko eldorado deweloperów, ale też koszty budowy. Te w ostatnich latach nie tyle wystrzeliły, co eksplodowały i sytuacja przypomina lata 2007-2008. Wtedy też budowlanka była rozgrzana do czerwoności, a wszyscy wieszczyli nieskończone wzrosty. Skończyło to się kilkudziesięcioprocentowymi spadkami, które rynek odbił dopiero po dekadzie.

Mediana wynagrodzeń w 2020 roku wyniosła 4700 zł, co daje niecałe 3500 zł „na rękę” przy umowie o pracę. Nawet jeśli od tego czasu przyjmiemy wzrost porównywalny ze średnią krajową, to wciąż mówimy o maksymalnie 8 tys. zł dla gospodarstwa domowego z dwójką osób dorosłych. Przy tych zarobkach mogą oni dzisiaj liczyć na ok 250-300 tys. kredytu hipotecznego, czyli w dużym polskim mieście stać ich na zakup mniej więcej jednego pokoju. Przy czym jest to mediana zarobków, a zatem połowa populacji zarabia mniej. 

Wśród postulatów w debacie publicznej coraz głośniej wybrzmiewają te o konieczności większej interwencji państwa w rynek – tak kredytowy, jak i deweloperski. Zastanówmy się zatem, co doprowadziło do obecnej sytuacji na tym rynku. Czy aby leczyć skutki nadmiernej regulacji, zastosujmy kolejną? Skutków realizacji tych postulatów sam się boję.

Inflacja to temat na osobny artykuł, ale choć duży jest w niej udział czynników niezależnych, to kilka procent z kilkunastu zawdzięczamy ciężkiej pracy rządu PiS. Już przed pandemią covid dochodziliśmy do 5%, a w warunkach normalnej koniunktury to poziom uzasadniający dymisję rządu i Rady Polityki Pieniężnej. Lata pompowania gospodarki szeroko pojętym socjalem, absurdalnego (w swym tempie i relacji do średniej pensji) podnoszenia płacy minimalnej, połączone z minimalnym bezrobociem, same w sobie rozpoczęły spiralę płacowo-inflacyjną. Do przysłowiowego pieca dołożono, obniżając w reakcji na covid stopy procentowe praktycznie do zera czy rozpoczynając skup obligacji na niespotykaną wcześniej skalę. Co to spowodowało? Dokładnie to samo, co wywołało 15 lat wcześniej kryzys na rynku nieruchomości w USA. Otworzyło możliwości kredytowe dla tych, dla których dotychczas były one niedostępne, a nie jest tajemnicą, że większość kredytów jest brana „na styk”. Przez lata odsetek mieszkań kupowanych na kredyt oscylował w przedziale 30-40%, w roku 2021 zanotowano 50%. Tych kilkanaście punktów procentowych to skokowy wzrost popytu niepokryty adekwatnym wzrostem budownictwa. Sztucznie wykreowany przerost popytu nad podażą i wzrost kosztów budowy zaowocował obserwowaną mieszanką wybuchową. 

Na cenę mieszkań deweloperskich wciąż nakładany jest 8-procentowy podatek VAT, a od rynku wtórnego państwo pobiera 2% od czynności cywilno-prawnych. Jakkolwiek istnienie podatków jest konieczne z przyczyn oczywistych, to PCC trudno określać inaczej niż po prostu haraczem. Bez względu na to, czy dotyczy zakupu mieszkania czy psa. Państwo opodatkowało dochody, opodatkowało pierwotną sprzedaż tego lokalu, a teraz chce jeszcze kolejny procent od tego, co już dawno opodatkowało. W przypadku mieszkania te 2% to duża kwota. Słuchając toczącej się debaty, można czasami dojść do wniosku, że banki to złodzieje. Ukuto nawet określenie „bankster”. Zresztą bank… przecież to już źle brzmi. Bank przyjmuje depozyty od posiadających wolne środki, płacąc im za to w formie oprocentowania lokat, nakłada swoją marżę i pożycza tym, którzy pieniędzy potrzebują. Przy okazji załatwia cały techniczny proces przepływu pieniędzy i bierze na siebie ryzyko niespłacenia kredytu. Osoby, które dziś narzekają na wzrost rat, nie wykazywały podobnej troski o dochody banków, gdy ich raty spadały do minimalnego poziomu. Bank to firma, która jak każda inna chce i ma prawo zarabiać na swojej działalności. W ostatnich latach jest to sektor wyjątkowo dociążany kolejnymi regulacjami czy specjalnymi podatkami branżowymi, jak choćby podatek bankowy – w swej konstrukcji to wprost podatek od udzielonych kredytów.

Nasz system prawny pozwala konsumentowi na brak myślenia i elementarnej odpowiedzialności za siebie. Kolejne rządy włożyły wiele wysiłku na poziomie edukacji, aby pozbawić kolejne pokolenia obywateli jakiejkolwiek świadomości gospodarczej. Minimalnie wyedukowany i myślący człowiek zrozumie, że zmienna stopa procentowa oznacza, że koszt kredytu, a zarazem bieżące zobowiązania ratalne, mogą się zmienić zarówno na korzyść, jak i niekorzyść. Można i należy oczekiwać od konsumenta, iż podejmując życiową decyzję na najbliższe 20-30 lat wykaże się nieco innym podejściem do transakcji niż przy porannym zakupie kajzerki na śniadanie. Tylko dlaczego ma on się tą ostrożnością wykazywać, jeśli przy pierwszych większych problemach może on powiedzieć „nie wiedziałem”, a politycy z sądami przytakną mu i obciążą kosztami banki? Wyjątkowym tego przykładem są tzw. frankowicze. Nie bronię oczywiście tego, co banki robiły źle i umów, gdzie pewne zapisy były sprzeczne z prawem. Obie strony mają obowiązek przestrzegania prawa, czy to im się podoba czy nie. Niemniej jednak kredytobiorcy znali warunki przed zawarciem umowy i jakie by one nie były, zgodzili się na nie. Nie da się obronić zwykłego cwaniactwa, jakie frankowicze prezentują dziś, udając, że nie umieli czytać umów. Mieli alternatywę – kredyt w złotówkach lub nie brać kredytu w ogóle, to nie jest obowiązek. Zdecydowali się na franki, gdyż ich oprocentowanie także dziś jest dużo niższe niż to w złotówkach. Kurs się zmienił? Zmienił, ale na takie ryzyko zgodziły się obie strony – także banki. Nikt nie troszczył się o ich straty, gdy przy rekordowo niskim kursie franka wielu spłacało kredyty robiąc przy okazji przysłowiowe biznesy życia. I mieli rację – bank zaryzykował i stracił, cóż takie życie. Tylko takie samo ryzyko podjęli kredytobiorcy we frankach.

Deweloper to producent 

Niechęć do dawania konsumentom prawdziwego wyboru widoczna jest w wielu głosach pozornie domagających się ochrony praw obywatelskich. Czasami wręcz nie ukrywają oni swej tęsknoty za socjalizmem, systemem tak słusznie minionym. Były to czasy, gdy obywatele nie mieli żadnego wyboru. Zapisywali się na mieszkanie, wpłacali pieniądze, a po kilkudziesięciu latach czekania mogli wreszcie otrzymać upragnione M2, a jak się poszczęściło to nawet M3. Takie samo jak u wujka i kuzyna, czasem odwrócone w symetrii. Jak się poszczęściło, było wysokie piętro i krajobraz, a jak się miało pecha, był parter i pejzaż śmietnika, względnie trzepaka. Podobno wtedy było lepiej. Miałem szczęście urodzić się już po upadku komuny i nie odczuwam najmniejszej tęsknoty za tamtym systemem. Oburzające jest dla mnie, że urzędnik państwowy, ktoś mający za co żyć tylko dlatego, że ja płace podatki, w ogóle śmie zastanawiać się, kto ma wywozić moje śmieci czy jaki metraż ma mieć moje mieszkanie. Dlaczego? Bo to moje życie, ja za nie płacę i jeśli zechcę mieszkać w apartamencie wielkości schowka na miotły nikogo nie powinno to interesować. Ktokolwiek to mieszkanie wybudował, ja je kupiłem, czyli mi pasowało. Państwo powinno tylko dbać o to, aby na rynku była właściwa konkurencja, a producent właściwie poinformował swojego klienta. Bo jeśli klient miał świadomość tego, co kupuje, to tylko jego tajemnicą powinny być motywacje dla takiego, a nie innego wyboru. 

Na deweloperów nakłada się także kolejne wymogi techniczne podnoszące koszty budowy, najnowszym wynalazkiem są stacje ładowania w garażach. Geniusz, który to wymyślił, zapewne nie spróbował nawet porównać kosztu ekologicznego samochodu spalinowego i elektrycznego. Aktualnie Bruksela głowi się nad tym, co zrobić z własnymi badaniami, które pokazały, że od typowego elektryka bardziej eko jest poczciwa Octavia w dieslu. Dodajmy, że w badaniach tych nie uwzględniono, że w samochodzie elektrycznym po 7-8 latach konieczna będzie wymiana baterii, co w praktyce oznacza złomowanie. Nie pierwszy to raz ideologia wygrywa z rozumem. Nie pierwszy też raz, gdy winni wzrostowi cen krytykują tych, którzy przez nich ceny podnieśli.

Mieszkanie to taki sam produkt jak każdy inny przedmiot, a deweloper to producent. Chce on zapewnić swoim klientom taki produkt, jakiego poszukują, a to, że poszukują takiego, a nie innego, nie jest jego winą. Internet pełen jest kuriozalnych projektów opisanych nośnym hasłem pato-deweloperki. Choć obiektywnie czasem trudno uwierzyć, że ktoś coś takiego zaprojektował, a co gorsza wybudował… to jednak ktoś to mieszkanie musiał kupić, a zatem komuś się spodobało lub cena była na tyle atrakcyjna, że przymknął oko na pewne mankamenty. Zakup czegokolwiek jest kompromisem. Tak samo jak nabywca Dacii Logan nie kupuje jej ponieważ jest najlepszym samochodem świata, tak samo nie każde mieszkanie musi być apartamentem marzeń. Ci sami aktywiści nie dumają nad tym, jak można produkować ledwie jadący, duży samochód z silnikiem pasującym co najwyżej do kosiarki. Musieliby wtedy przyznać, ze sami to spowodowali kolejnymi normami spalin. Bez względu na to, jakim budżetem na mieszkanie dysponujemy i czego tak naprawdę szukamy, zawsze mamy jakiś wybór i nigdy nie jesteśmy skazani na dane mieszkanie, dany blok czy nawet dane miasto. Zawsze możemy kupić co innego, w innym miejscu, za te same pieniądze.

Urbanistyka i transport

Nie jest oczywiście tak, że wszystko jest cudownie i tylko grupka marudnych lokatorów narzeka na swój los, nie jest też tak, że wolność powinna oznaczać absolutnie pełną swobodę. O ile moją sprawą jest rozmiar czy standard mieszkania, o tyle miasto, jako cały organizm, na siebie oddziałuje. Zainteresowaniem się pierwszym urzędnik, pod groźbą wysokiej kary, nie powinien mieć najmniejszego prawa. Za regulowanie drugiego bierze pieniądze. To, ile ludzi będzie mieszkać w danej dzielnicy, definiuje potrzeby niezbędnej infrastruktury – dróg, sklepów, szkół, dostaw mediów itp. Rolą władz miejskich jest określenie, jaką infrastrukturę w danym miejscu da się zapewnić i na tej podstawie wyznaczenie zasad zabudowy tego obszaru. Jest ekologia i przewietrzanie miast – to gdzie i jak mogą stanąć większe budynki.

  Każdy obszar powinien mieć uchwalony przez lokalny samorząd miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego, który powinien wskazywać ogólne warunki zabudowy w danej okolicy. W przypadku braku planu na potrzeby inwestycji wydawane są przez odpowiednio wójta, burmistrza lub prezydenta miasta warunki zabudowy, czyli tzw. wuzetka . Obecna ustawa o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym obowiązuje od 2003 roku, przez te 19 lat planami zagospodarowania udało się pokryć nieco ponad 30% powierzchni kraju. Oczywiście można zastanowić się nad sensem uchwalania takiego planu w terenie niezurbanizowanym, ale w dużych miastach jest on niezbędny. Na dzień dzisiejszy uchwalony plan posiada mniej niż połowa powierzchni Warszawy, a dla wielu obszarów nawet nie jest on sporządzony. Uchwalonego planu nie posiada praktycznie całe centrum, co dokładniej pokazuje poniższa mapka. 

(żółty stworzone, pomarańczowy uchwalone)

W innych dużych miastach nie jest lepiej – zamiast jasnych kryteriów uzyskania pozwolenia na budowę mamy uznaniową decyzję włodarza gminy. Przyczyn nieistnienia uchwalonych planów możemy się tylko domyślać. Tryby zdobywania przychylności lokalnych władz są co jakiś czas ujawniane przez stosowne organy ścigania.

Rozsądne rozplanowanie miasta, definiując dzielnice mieszkalne, biurowe oraz fabryczne, pozwala nie tylko uniknąć konfliktów (np. hałas z lotniska), lecz także ograniczyć koszty infrastruktury. W Warszawie większość zabudowy biurowej mieści się w dzielnicach lewobrzeżnych, a po likwidacji fabryk dzielnice prawobrzeżne są głównie mieszkaniowe. W rezultacie ruch poranny odbywa się głównie z prawej strony na lewą, a po południu odwrotnie. Zapotrzebowanie na mosty jest niemal dwukrotnie większe niż byłoby przy równomiernym rozłożeniu. Równocześnie różne stowarzyszenia aktywistów przytaczają destrukcyjne dla Warszawy pomysły ograniczenia ruchu prywatnego, za wzór podając przykłady np. Paryża. Miasta, które przy 3-milionowej populacji ma powierzchnię warszawskiego centrum miasta, a wraz z 12-milionową aglomeracją ma powierzchnię podobną do granic administracyjnych samej Warszawy. Źle zaplanowane i zbyt rozległe w stosunku do populacji miasto skutkuje ogromnymi kosztami późniejszego funkcjonowania i nieefektywnością wielu rozwiązań działających przy większym zagęszczeniu populacji. Skutki chaotycznego zabudowania Krakowa widzimy w postaci katastrofalnego smogu czy wszechobecnych korków. We Wrocławiu po kilkudziesięciu latach nieremontowania torowisk dziwiono się wykolejeniami tramwajów. Tamtejsi aktywiści wciąż zastanawiają się, dlaczego mieszkańcy nie chcą nimi jeździć. Z kolei aktualny prezydent Warszawy uznał za swą misję zakorkowanie centrum i złupienie opłatami za parkingi. Granice tego obszaru zapewne przypadkiem pokrywają się z obszarem dawnego getta. Rozlanie się miast i niedopasowanie do tego infrastruktury i komunikacji publicznej skutkuje skandalicznymi pomysłami ograniczeń praw do samochodu i próbami siłowego zmuszenia ludzi do korzystania z komunikacji publicznej. Obok technokratycznych racji zapomina się, że to metody bolszewickie, a wolność jest wartością samą w sobie. Ktoś żyjący z pieniędzy podatnika nie ma prawa decydować o jego stylu życia.

Trudno oczekiwać od dewelopera, który zabuduje na osiedlu kilka z wielu działek, aby myślał o rozkładzie całej dzielnicy. Rolę koordynatora powinny sprawować władze miejskie, które wyznaczą jasne zasady zabudowy w danej okolicy, którym podporządkują wszystkich deweloperów. Tymczasem albo działań brak, albo są one niespójne i chaotyczne. Moim postulatem w żadnej mierze nie jest przyznanie władzom prawa do nadmiernej regulacji. To rynek powinien decydować, a nabywcy głosować swoimi portfelami. Równocześnie nie wolno zapominać, że deweloper buduje w danej okolicy blok, najwyżej kilka. Nie zastanawia się sam z siebie, jak jego budowa wpłynie na całe otoczenie, bo też nie ma pełnej perspektywy i mieć jej nie musi. To samorząd odpowiada za zapewnienie wielu usług, systemu transportowego czy także walkę ze smogiem. Jeśli nie ma możliwości zapewnienia w danym miejscu infrastruktury dla takiej ilości osób, to władze nie powinny zezwolić na taką skalę zabudowy i to powinien określać plan zagospodarowania, aby z wyprzedzeniem było jasne, co gdzie może powstać. A wraz z planem rozwoju budownictwa w mieście powinien istnieć plan rozwoju całej infrastruktury, tak aby wraz z nowymi mieszkaniami oddawano potrzebne szkoły, drogi, tramwaje czy linie metra.

Zazwyczaj takie plany nie istnieją lub są ze sobą niespójne. Nie istnieje w Warszawie kompleksowy plan budowy sieci transportowej, gdzie miasto miało wyrysowane planowane linie metra i tramwajów z przynajmniej szacunkowym harmonogramem budowy. Tak aby wszyscy wiedzieli, w jakim kierunku idziemy, a bieżące rozmowy toczyły się o kolejności budowy wedle dostępności funduszy. O kolejnej inwestycji myśli się dopiero, gdy ukończy poprzednią. O infrastrukturze dla nowej dzielnicy myśli się dopiero, gdy się ona rozrośnie na tyle, by generować problemy. Odkrywając, że nie da się na wczoraj zbudować odpowiedniej komunikacji, wprowadza się mniej lub bardziej wprost zakazy ruchu samochodami, zmuszając mieszkańców do przesiadki na autobusy. Nie próbuje się nawet przekonywać ofertą. Ludzie wybierają taki środek transportu, jaki jest najwygodniejszy – uwzględniając czas przejazdu, koszt, przesiadki czy zwyczajny komfort. Niekoniecznie będzie to samochód. Po co najpierw zapewnić dobrą komunikację publiczną i poczekać, aż ludzie sami się do niej przesiądą, skoro można po prostu zakazać? Po co szanować ludzką wolność, gdy można ją z uśmiechem podeptać?

W konkursie na najlepszy polityczny oksymoron wszech czasów odjechała konkurencji miłościwie nam sprawująca władzę partia Prawo i Sprawiedliwość. Na długiej i wyboistej drodze braci bliźniaków po władzę pierwszy kontakt z deweloperką zaczyna się na długo przed srebrnymi wieżami i austriackim pośrednikiem. W czasach gdy bohaterom Powstania władza ludowa oferowała jedynie lokale w więzieniu na Rakowieckiej, niejaki Rajmund Kaczyński otrzymał całe piętro w znanym powszechnie domu naczelnika na Żoliborzu. Ta historia dyskusyjnej etyki byłaby bez znaczenia dla tematu gdyby nie fakt, że za żadnych poprzednich rządów deweloperzy nie otrzymali takich prezentów legislacyjnych, jak obecnie. Bank rozbija tarcza antycovidowa, w której deweloperów zwolniono z konieczności spełnienia wymogów planu przestrzennego, jeśli udowodnili, że inwestycja przeciwdziała skutkom pandemii. W praktyce wystarczyło, że deweloper zatrudnił do budowy kogoś zwolnionego w wyniku pandemii, a już mógł budować, co chciał i gdzie chciał. 

Polityka nad rozumem

By oddać sprawiedliwość, winny obecnej sytuacji nie jest tylko PiS. O ile dzisiaj problem nabrzmiał, to trwa on od wielu lat i kolejne rządy podejmowały różne programy, które miały wspólny mianownik – kończyły się porażką. Mieliśmy dopłaty do odsetek, mieliśmy dopłaty do zakupu, dziś startują gwarancje BGK. Skąd porażki? Po pierwsze programy te często zawierały oderwane od rynku limity cen metra, po drugie podstawowy problem potęgowały, a nie rozwiązywały. Tym problemem od zawsze była niska dostępność mieszkań. Wysokie ceny mieszkań w Polsce od zawsze są powodem niedoboru lokali w stosunku do popytu na nie, a nie samych w sobie kosztów budowy. Kiedy dochodziło do najszybszych wzrostów cen? W latach 2005-2008 oraz obecnie. Nagrzana koniunktura, poprawa sytuacji finansowej, dostępność kredytów. Wszystko to powodowało jedynie coraz większy przerost popytu nad podażą i prawdziwe eldorado deweloperów.

W najbliższej mi Warszawie obecny prezydent miasta Rafał Trzaskowski postanowił urządzić nam miniaturkę Skandynawii. Pomiędzy narzekaniem na spadek dochodów miasta i dziurę budżetową (którą sam wywołał) znalazł miliardy na niszczenie infrastruktury transportowej w centrum, a przede wszystkim budowę i remonty lokali komunalnych i socjalnych. Poza oczywistym stwierdzeniem, że miasto nie jest deweloperem i swą działalność powinno ograniczyć wyłącznie do zapewnienia interwencyjnych miejsc zamieszkania, istotny jest wpływ na lokale nabywane komercyjnie. Pod nową budowę przeznaczono nie obszary peryferyjne, lecz atrakcyjnie zlokalizowane działki. Oferując mieszkania tym, którzy i tak by nie kupili własnych, odbiera szansę na własne M tym, którzy takie plany mają. Zajęte działki nie zostaną wykorzystane na komercyjną zabudowę, a zatem nie będzie większej konkurencji zawsze pozwalającej na obniżenie cen. Równocześnie zwiększając poziom budowy, podnosi ceny materiałów budowlanych w tak gorącym pod tym względem okresie. Czysto ludzką podłością można określić wybudowanie całych bloków mieszkań socjalnych w Ursusie, generalnie osiedla tanich mieszkań. Ludzie, dla których zakup tych mieszkań był w większości sporym wyzwaniem, dziś patrzą, jak płacą za siebie i dodatkowo za tych, którym płacić się nie chce. 

Czy w tych warunkach zadziwia frustracja na całokształt rynku? Czy zadziwia także poczucie bezradności u ludzi, którym z jednej strony niczym za komuny tłumaczy się, że państwo coś zapewni, a z drugiej się tego nie zapewnia? Polacy coraz więcej zarabiają, żyją na coraz wyższym poziomie, a jednocześnie możliwości zakupu mieszkania dziś i 20 lat temu są zbliżone. Nie może dziwić frustracja 30-latka, który mimo wykonywania normalnej pracy, zarabiania średniej pensji, musi poświęcać minimum połowę tych dochodów na wynajem lub ratę kredytu. Nie dziwi zatem pomieszkiwanie dorosłych ludzi po wynajętych pokojach i niezadowolenie z tej sytuacji. Martwi jednakże poparcie dla rozwiązań mogących jedynie pogorszyć sytuację na rynku. Propozycje regulacji czy aktywnego wejścia państwa na rynek są bowiem niczym innym niż kolejnym upojeniem alkoholem na porannego kaca. Wszyscy, którzy próbowali, wiedzą, że jutrzejszy kac będzie jeszcze gorszy. Jedynym sposobem rozwiązania problemów mieszkaniowych Polaków jest obniżenie cen mieszkań – zarówno ich zakupu, jak i wynajmu. Tylko że tego nie da się zrobić inaczej niż doprowadzając do zwiększenia ogólnej ilości mieszkań w Polsce. Nie zrobi się tego wprowadzając kolejne wymogi dla deweloperów czy wprowadzając kolejne podatki dla inwestorów

***

W całej debacie społecznej o budownictwie dyżurnymi chłopcami do bicia są banki i deweloperzy. Wygodni kandydaci – duzi, bogaci, wpływowi. Przecież jak bogaty to zły, lać drania. Tylko niektórzy starają się pomijać fakt, że wszyscy oni to firmy. Biznesy powołane do zarabiania pieniędzy i swą działalność prowadzić będą tak, aby maksymalizować zysk. Tak samo jak producenci elektroniki, piekarze czy właściciel kebaba w okolicy. Każdy na swoją skalę i możliwości. Istnieje duże oczekiwanie odpowiedzialności społecznej deweloperów, by kosztem własnych zysków budowali lepiej. Wraz z tymi górnolotnymi oczekiwaniami wszyscy zdają się zapominać, że we własnych podatkach płacimy wynagrodzenia nie deweloperom, tylko politykom i urzędnikom. Nie płacimy pensji deweloperowi, który wybudował niedorzeczny blok, tylko panu Trzaskowskiemu, Majchrowskiemu, Sutrykowi i pozostałym pracownikom samorządu (rządu też). Ich rolą nie jest chodzenie na parady czy komentowanie naszego stylu życia – mogą to robić w swoim wolnym czasie jako prywatni ludzie. Ich psim obowiązkiem jest zapewnienie realizacji ustawowych obowiązków samorządu terytorialnego, do których należy nadzór miasta rozwojem miasta. Jeśli im to nie odpowiada, powinni poszukać innej pracy, co patrząc na dokonania odbyłoby się z wielką korzyścią dla ich miast.

Przez kilkadziesiąt lat pozwolono na całkowicie chaotyczną zabudowę, nie zapewniono usług, a dziś w ramach walki ze smogiem i korkami postuluje się dalsze obniżenie komfortu życia. Stosując maoistowską ideologię pozbawienia jednostki swej wartości humanistycznej, wprost zakazuje się korzystania z indywidualnych środków transportu lub robi to naokoło poprzez zwężanie ulic, likwidację parkingów czy wprowadzanie niedorzecznych norm ekologicznych. Zamiast ułatwić powstawanie nowych inwestycji, aby zwiększyć ilość mieszkań na rynku, postuluje się kolejne ograniczenia i utrudnienia. Narzeka się na brak oferty wynajmu, jednocześnie postulując podatki od trzeciego i kolejnego mieszkania.

Tendencję tą widać w działalności tzw. aktywistów miejskich czy władz największych polskich miast z Warszawą na czele. Zero planów, zero analiz, brak działań z wyprzedzeniem. Działa się, gdy już się naprawdę pali, gdy jest już naprawę źle. Wtedy kosztem mieszkańców naprawia się własne błędy z przeszłości i przy okazji siłą wprowadza własną wizję świata, gdy to żyjący za pieniądze ludzi urzędnik lub polityk rości sobie prawo do mówienia im, jak mają żyć. Zabrzmiało Leninem? Chyba nieprzypadkowo…

Rynek budownictwa to wynikowa wielu, bardzo ze sobą powiązanych tematów. Kredyty, zarobki, ilość mieszkań czy na końcu planowanie przestrzenne. Nie ma jednego, prostego działania, które niczym magiczna różdżka zapewniłoby wszystkim to, czego pragną. Równocześnie każde działanie w jednym obszarze wywołuje skutki w kilku kolejnych. Koniunktura na rynku jest zmienna – jak na każdym innym. Wczoraj mieliśmy zerowe stopy procentowe i kredyty dla każdego, dziś nawet dobrze zarabiający ludzie mieliby problem z uzyskaniem kredytu na duże mieszkanie w mieście. Rozsądek mówi, że ten stan potrwa chwilę i znów się zmieni. Przeczekajmy więc najgorsze, biorąc sprawy we własne ręce, kontrolując własne życia. Oczekujmy od polityków, aby robili swoje i nie wtrącali się w to, co nie należy do ich kompetencji. Im mniej bowiem się wtrącą w nasze życia, tym mniej w nich zepsują. Lekarstwem na chorobę nigdy nie jest to, co do niej doprowadziło – a doprowadził brak regulacji tam, gdzie one są niezbędne i ich przerost tam. Gdzie są kompletnie zbędne.

Jak skutecznie budować mieszkania, aby każdy znalazł dach nad głową – z prof. Agatą Twardoch rozmawia Jarosław Makowski :)

Jarosław Makowski: Co by pani profesor zrobiła, gdyby dzisiaj stanęła przed koniecznością znalezienia sobie dachu nad głową? Czy wzięłaby pani kredyt, wynajęła mieszkanie, złożyła podanie o TBS-y w swojej gminie, czy może wybrałaby inną opcję?

Agata Twardoch: Tych opcji rzeczywiście nie jest dużo, najchętniej dostałabym mieszkanie w spadku (śmiech). Zaczynam od tego, bo to obok utowarowienia mieszkań duży problem naszego systemu mieszkaniowego i w ogóle naszego spojrzenia na mieszkania – mieszkanie stało się kapitałem, który rodzice chcą przekazać dzieciom jak kiedyś wykształcenie. Bo wykształcenie już nie jest gwarancją bezpiecznej przyszłości. 

Ale czy to źle? 

Nie – jeżeli oprócz mieszkań traktowanych inwestycyjne oraz mieszkań traktowanych jak rodzinna gwarancja dobrego startu są także mieszkania służące po prostu – do mieszkania. Szczególnie osobom niezamożnym i pochodzącym z niezamożnych rodzin. 

Ale wracając do pierwszego pytania: gdybym teraz była młoda i musiała szukać sobie pierwszego mieszkania to najpierw próbowałabym znaleźć mieszkanie z sektora mieszkań społecznych – w TBS-ach (czy nowych SIM-ach), w ramach programu „Mieszkanie plus” lub szukałabym programów organizowanych przez miasta typu: „Mieszkanie za remont” lub „Mieszkanie za dyplom”. W dalszej kolejności spróbowałabym poszukać najmu instytucjonalnego. One się coraz częściej pojawiają w miastach, szczególnie dużych i czasami mają nie najgorsze warunki. W związku z sytuacją na rynku finansowym zaczyna się pojawiać coraz więcej tego rodzaju opcji, bo deweloperzy zaczynają się bać, że przestaną sprzedawać mieszkania. Wówczas najem instytucjonalny staje się dla nich dobrym wyjściem. Trzecia opcja, obciążona największym ryzykiem, to kredyt. Oczywiście uważam, że kredyt nie jest złem samym w sobie, natomiast powinien być brany przez osobę, które mają stabilną sytuację finansową i nadwyżki dochodowe, które chcą zainwestować. Sama wzięłam kredyt zaraz po studiach i będę go spłacać do 75. roku życia, więc moja rada jest zupełnie teoretyczna – ale w 2008 roku, w Gliwicach po prostu nie było innej możliwości. 

Przyjrzyjmy się zatem tym opcjom. I zacznijmy od kredytu, który niemalże do końca życia wiąże ludzi z perspektywą spłacania rat i wielowymiarowym ryzykiem. W Polsce jest przekonanie, że mieszkanie powinno być absolutnie na własność. Czy kiedy pani profesor brała kredyt zaraz po studiach, to traktowała pani kupione za pieniądze mieszkanie również jako inwestycję?

Wtedy nie myślałam jeszcze o inwestycji. Może są tacy dojrzali dwudziestokilkulatkowie, ale ja myślałam tak: „Mieć gdzie mieszkać, albo nie mieć gdzie mieszkać”. Przez jakiś czas wynajmowałam mieszkanie od ludzi, którzy wyjechali za granicę, ale ono było w opłakanym stanie sanitarnym i gdy urodziłam syna to uznaliśmy, że nie możemy z dzieckiem mieszkać w takich warunkach. Zaczęłam szukać mieszkania w okolicach roku 2008, kiedy ceny najmu i zakupu mieszkań drastycznie wzrosły – paradoksalnie okazało się wtedy, że jedyną dostępną opcją jest budowa domu we wsi, z której pochodzi mój mąż, bo jako architektka potrafię zaprojektować dom, który będzie znacznie tańszy niż porównywalne mieszkanie w Gliwicach. A teraz jest jeszcze trudniej, bo wzrost cen objął także działki i materiały budowlane. 

Wiem, że znaczna część kupowanych w tej chwili mieszkań to mieszkania inwestycyjne i jest to jednym z powodów wzrostu cen mieszkań – bo w takim układzie wszystkim na tym wzroście zależy. A efekt jest taki, że jak jesteś bogaty, to sobie kupisz pięć mieszkań i twoje dzieci będą miały fajnie. Ale jak jesteś biedny, to generalnie masz problem i będziesz mieszkał z rodzicami do końca życia. 

Jak przeformatować system tak, aby przestał dawać możliwości szczególnie tym, którzy mają już kapitał, którzy mogą inwestować w mieszkania, a później windować ceny najmu? Jak zapobiegać skupywaniu mieszkań przez wielkie fundusze?

Nie chodzi o zapobieganie, czy zabranianie, ale o to komu i jakiej pomocy udziela państwo. Przez ostatnie 30 lat znaczna większość narzędzi polityki mieszkaniowej skierowana była na pozyskiwanie mieszkań własnościowych: najpierw prywatyzacja zasobów spółdzielczych i komunalnych, potem dopłaty do kredytów. Te dopłaty to szczególnie zły pomysł, bo po pierwsze wpłynęły bezpośrednio na wzrost cen, po drugie przeznaczone na dopłaty pieniądze nie wracały do budżetu, po trzecie była to pomoc bardzo wybiórcza – dotycząca tylko wąskiej warstwy społeczeństwa i wreszcie po czwarte sztucznie podniosły zdolność kredytową i gdy się skończyły zostawiły wiele gospodarstw w bardzo trudnej sytuacji. 

Tymczasem pomoc udzielana przez państwo powinna być możliwie szeroka i zwrotna. Podmioty publiczne powinny dotować mieszkania czynszowe. I nie chodzi o mieszkania, które ktoś będzie miał na zawsze i za darmo – co zarzuca się w tej chwili mieszkaniom komunalnym. Brakuje nam takich mieszkań, za które czynsz, będzie równoważył wartość odtworzeniową, ale nie będzie pokrywał niczyjego zysku. Konieczne są także mieszkania interwencyjne, przysługujące osobom w różnego rodzaju kryzysach, ale tu z kolei pomoc powinna być ograniczona w czasie i wycofywana, gdy przestaje być potrzebna. Takie bezpieczne i dostępne mieszkania czynszowe to jedyne rozwiązanie, które w jakiś sposób może nas uratować. 

Co do wchodzących do Polski funduszy to w tej chwili nie stanowią w Polsce problemu – tak wynika z analiz, które przeprowadzaliśmy w ramach rady Fundacji Rynku Najmu. Zdaję sobie oczywiście sprawę z zagrożenia sytuacją jaka powstała w Berlinie, gdy fundusze zmonopolizowały praktycznie rynek najmu w wybranych dzielnicach i bardzo podniosły ceny. Przed takimi problemami możemy bronić się rozwiązaniami antymonopolowymi (na przykład wymuszając, w ramach prawa miejscowego, mieszkanie mieszkań komercyjnych i dostępnych), kontrolując czynsze oraz korzystając z narzędzi zapobiegających pustostanom. 

W każdym razie w Polsce obecnie największym problemem i czynnikiem podnoszącym ceny jest najem prywatny, który poza kwestią finansową działa także negatywnie na relacje społeczne, bo dzieli społeczeństwo na klasę najemców i wynajmujących. Chcę jednak podkreślić, że nie proponuję rozwiązań, które będą zabraniały najmu prywatnego. Chodzi tylko o to żeby polityka publiczna go nie wspomagała, oraz żeby tworzyła alternatywy – jak społeczne mieszkania czynszowe, czy społeczne agencje najmu. 

W przypadku najmu spotykam się z następującą opinią – proszę mnie wyprowadzić, jeżeli to jest błędne przekonanie. Wynajmujący wie, że to nie jest jego własność, więc dbanie o mieszkanie jest – nazwijmy je – powściągliwe. Ten, który wynajmuje, zdaje sobie sprawę, że to jest tylko na pewien czas, dlatego też nie inwestuje w wynajmowane mieszkanie. Czy z pani badań wynika, że mamy do czynienia z takim zjawiskiem?

Poniekąd tak, ale problem jest na pewno statystycznie mniejszy niż powiedzmy 10 lat temu. Pokolenie, które było nauczone, że jeśli coś nie jest moje, to jest niczyje i nie trzeba o to dbać, przestaje być dominujące. Młodzi ludzie podchodzą do najmu bardziej otwarcie. To wychodzi w badaniach – oni znają problemy kredytowe swoich rodziców i z tego powodu są znacznie bardziej wobec kredytów sceptyczni. Są bardziej otwarci na najem także dlatego, że wiedzą, że niekoniecznie muszą do 75. roku życia mieszkać w tym samym miejscu, bo świat daje zupełnie inne możliwości niż to było w przeszłości. Mają też zupełnie inne wzorce zamieszkania: podróżują, oglądają seriale i reklamy Ikei – w tej nowoczesnej narracji wynajmowane mieszkanie nie jest już równoznaczne z substandardem. Ale oczywiście pozostaje także kwestia relacji z właścicielem: jeżeli ktoś jest traktowany fair i ma poczucie stałości i bezpieczeństwa, bardziej prawdopodobne, że będzie dbał o mieszkanie. 

Ponieważ w sytuacji najmu bezpieczeństwo jest kluczowe jestem zwolenniczką regulacji rynku mieszkaniowego. To mogą być regulacje czynszu, długości najmu, zapisów w umowie – takie które dają bezpieczeństwo obu stronom umowy.  

A propos regulacji: w Polsce często jest tak, że ci, którzy mają nadwyżkę pieniędzy, inwestują w mieszkania – drugie, trzecie czy czwarte mieszkanie wynajmują. Pojawiają się propozycje, że od drugiego czy trzeciego mieszkania powinno się płacić podatek. Co pani sądzi o takim rozwiązaniu? 

Jestem zwolenniczką takiego rozwiązania – pod warunkiem, że ten podatek będzie przeznaczany na cele mieszkaniowe – na przykład dodatki mieszkaniowe lub budownictwo czynszowe. Chodzi o to, żeby posiadanie kilku mieszkań było mniej opłacalne, bo jeżeli wycofamy z rynku osoby kupujące mieszkania inwestycyjnie – zmniejszymy popyt i obniżymy ceny mieszkań. 

W tej samej grupie rozwiązań powinny znaleźć się także regulacje dotyczące pustostanów – dodatkowe opodatkowanie lub (jak we Francji lub w Holandii) możliwość odgórnego zakwaterowania lokatorów uprawnionych do otrzymania mieszkania ze wsparciem. Jeżeli trzymamy pustostan, to znaczy, że ograniczamy innym dostęp do infrastruktury, za którą wcześniej zapłacono z publicznych pieniędzy.

Kwestia pustostanów to jest poważne wyzwanie. Mieszkam w Katowicach, ale wiele śląskich miast dysponuje dość dużym zasobem pustostanów. Problem polega na tym, że brakuje pieniędzy na ich rewitalizację i remont. Jakie rozwiązania pomogłyby tu gminom? Korzyść jest ogromna – rewitalizujemy centrum, przywracamy tą część miasta do użytku publicznego i dajemy szerszą ofertę mieszkaniową mieszkańcom.

I wykorzystujemy infrastrukturę istniejącą – tak. Za to nie zgodzę się z tym, że nie ma funduszy. W Polsce przez ostatnie trzy lata buduje się ponad 220 000 mieszkań rocznie. Ostatni raz budowaliśmy tyle w 1980 roku. Tego kapitału inwestycyjnego jest bardzo dużo – i teraz pozostaje pytanie czy moglibyśmy go inaczej skierować? W taki sposób by oprócz korzyści prywatnych przynosił także korzyści publiczne? Moim zdaniem odpowiedź jest twierdząca – przecież to podmioty lokalne na podstawie prawa lokalnego decydują o tym, co i gdzie można wybudować. Więc istnieją narzędzia zgodnie z którymi zabudowa nowych terenów mogłaby być możliwa dopiero po wykorzystaniu terenów śródmiejskich, lub ewentualnie na zasadach transakcji łączonej – budowy na tzw. greenfields pod warunkiem wykorzystania także brownfields. Musimy się nauczyć, że odpowiedzialność za przestrzeń trzeba rozkładać na wszystkich uczestników procesu: inwestorów, władze publiczne i mieszkańców – a nie tak jak jest, teraz gdy duży inwestor buduje substandardowe mieszkania w szczerym polu, sprzedaje je i nie obchodzi go co się dzieje dalej. A koszty, w tym społeczne i ekologiczne, ponosimy wszyscy. 

Wymaga to wielu zmian w prawie, ale przede wszystkim zmiany sposobu myślenia. Popatrzmy na zachodnie miasta, którymi się zachwycamy – tam każdy właściciel ma obowiązki – każde rozwiązanie o którym mówię gdzieś jest stosowane. U nas – kiedy gminy wszystko wyprzedają, trudno im o czymkolwiek decydować.

Kłopot polega na tym, że sprzedaż działek to jednorazowy dochód. Co pani profesor myśli o pomyśle, który się pojawia w debatach o skutecznym budowaniu zasobów mieszkaniowych, a mianowicie, że jeżeli deweloper dostaje działkę w bardzo atrakcyjnej okolicy, to część zbudowanego osiedla czy kompleksu mieszkaniowego przeznacza na użytek gminy? Właśnie dlatego, że buduje w atrakcyjnym miejscu, które daje mu na wejście dodatkowe bonusu.

To świetne narzędzie. Robiłam badania dla Warszawy, przy okazji prac nad nowym studium. Badałam stolice europejskie. Wszystkie sześć, które przebadałam, wprowadzają prowizje społeczne, czyli tego rodzaju rozwiązania. W zależności od strefy urbanizacyjnej te prowizje są różne. Niedoścignionym przykładem jest Wiedeń, gdzie każda inwestycja w ramach miasta wiąże się z tym, że 2/3 musi oddać do worka mieszkań dostępnych, czyli  o ustalonych przez miasto czynszach. To rozwiązanie, o którym pan mówi jest świetne z różnych powodów. Po pierwsze, przeciwdziała prywatyzacji zysków i uspołecznieniu strat – a tak się dzieje, gdy prywatny inwestor komercjalizuje publiczną infrastukturę. Po drugie, zapobiega gettoizacja – zamykaniu się w prywatnych osiedlach jak w wieżach z kości słoniowej.

Czy pani profesor nie sądzi, że polskie prawo i polska wyobraźnia, jeżeli idzie o zapewnienie dostępności mieszkań jest spóźniona wobec tych form i możliwości, które dawałyby tę szansę, szczególnie młodym, żeby znaleźć dach nad głową. Tym bardziej, że własne M nie jest już chyba dla nich taką koniecznością, jak dla mojego pokolenia. 

Nie wiem czy spóźniona to odpowiednie określenie. Z jednej strony wszystko jest spuścizną 89. roku i transformacji. Też jestem z pokolenia, któremu się wydawało, że nie było innej ścieżki. Wchodząc w 89. rok, obserwując rodziców niosłam przekonanie, że własność prywatna i liberalizacja to stan idealny i jedyny możliwy. Patrzyliśmy na zachód, gdzie ludzie są szczęśliwsi, mieszkania lepsze, a miasta piękniejsze, ale nie zauważyliśmy, że ten zachodni świat był wynikiem powojennego kapitalizmu w wydaniu prospołecznym – ograniczony wieloma regulacjami. My weszliśmy do Europy, gdy ta zaczynała się liberalizować i deregulować. Byliśmy takim trochę eksperymentem uwolnionego rynku mieszkaniowego – co się stanie przy całkowitej liberalizacji. Teraz nie jest tak, że jesteśmy jedynym krajem, który ma problemy z utowarowionymi mieszkaniami. Tylko miasta na zachodzie starają się dbać o swoje interesy – choć nie zawsze z pełnym sukcesem. 

Myślę, że możemy uniknąć etapu przejściowego, który sprawił, że kraje zachodnie potknęły się o politykę mieszkaniową – możemy być mądrzejsi. By robić skuteczną politykę mieszkaniową potrzebujemy trzech aktorów: rządu, z drugiej strony samorządu, który zaczyna rozumieć, że podnosząc jakość życia musi być też publicznym deweloperem i z trzeciej strony – właśnie ludzi, którzy budują mieszkania, przedsiębiorców. Dziś te trzy podmioty ze sobą konkurują. Pytanie, co by się działo, gdyby zaczęły współpracować?

Moim zdaniem to jest klucz do sukcesu. Uważam, że aby cokolwiek się poprawiło, potrzebujemy po pierwsze powiązań, po drugie zaangażowania wszystkich aktorów: deweloperów, organizacji non profit, samych mieszkańców, a przede wszystkim państwa – w roli ustawodawcy – i samorządów, na które spada największa odpowiedzialność. Problem, że my się okopujemy na stanowisku, że deweloperzy są źli, a oni po prostu zarabiają pieniądze. Ba, zarabiają tak, jak im pozwalamy – bo jak już mówiłam – samorządy (z pomocą legislacyjną państwa)powinny decydować co, gdzie i jak jest budowane. Z drugiej strony mamy konflikt pomiędzy rządem i miastami. To kwestia polityczna, gdzie w dużych miastach już od wielu lat samorządy są opozycyjne w stosunku do tego, co robi rząd – więc współpraca jest blokowana z powodów politycznych. Do tego dochodzi strach przed partnerstwami publiczno-prywatnymi i obawa o posądzenie o korupcję. Tymczasem ppp daje wielkie możliwości. 

Pytanie, gdzie budować? Czy to powinny być tylko duże ośrodki? Widzimy, że pewne regiony się wyludniają. Z drugiej strony słyszę od samorządowców, że mieszkanie to element, który przyciąga mieszkańców. Jeżeli my z tego zrezygnujemy, nikt nie zostanie – mówią. Jakie jest zatem optymalne rozwiązanie?

Dodałabym do tego inne pytanie: „Czy budować?” Nasza debata o mieszkalnictwie ciągle skupia się na budowie i liczbie mieszkań. A od 10 lat nie mamy w Polsce statystycznego deficytu mieszkaniowego. Wiem, że to są liczby. I że statystyka tak łatwo nie działa, ale my naprawdę mamy więcej mieszkań niż gospodarstw domowych. Problemu mieszkaniowego nie rozwiążą jedynie nowe mieszkania, bo widzimy, że więcej mieszkań nie sprawia, że są one bardziej dostępne. Więc po pierwsze więcej funduszy trzeba przerzucić na stronę remontów i modernizacji o czym już mówiłam, po drugie polityka mieszkaniowa musi być zróżnicowana w skali kraju, bo problemy miast wyludniających się sa całkiem inne niż problemy Warszawy. Małych ośrodków nie można zostawić samym sobie, szczególnie, że jakość życia tam może być bardzo dobra. Tam mogą być też bardzo dobre warunki zatrudnienia, dlatego dla ogólnego wzrostu życia dobrze by było pomagać małym miastom, tylko nie przez budowę mieszkań, a raczej remontując to, co mamy.

Pani profesor, na koniec chciałbym zerknąć do miasta, w którym się to udało. Myślę o wspomnianym już Wiedniu. Wiedeń jest nawet przez OECD podawany jako przykład efektywnej polityki mieszkaniowej. Dlaczego im się udało? Czy my możemy skorzystać z ich doświadczenia i wprowadzić jakieś elementy tamtejszych rozwiązań, żeby ucywilizować i przyspieszyć budowę skutecznego rynku mieszkaniowego w Polsce?

Wiedeń jest moim ulubionym przykładem. Trudno będzie dojść do tego poziomu, bo to ponad stuletnia historia – ale warto iść w tę samą stronę. Już na początku zeszłego wieku decydowano tam, że mieszkanie nie może być towarem spekulacyjnym oraz że nie należy dopuścić do rozlewania się miasta poza określone granice – z obu tych założeń wynikają regulacje prawne dotyczące rozwoju i budowy mieszkań. Władze nie mają oporów by deweloperom narzucać rozwiązania które gwarantują lepszą jakość miasta. Jednym z takich dobrych rozwiązań jest system konkursu czterech filarów. Każda inwestycja, która ma się odbyć w ramach miasta, jest poddawana konkursowi, gdzie ocenia się kwestie społeczne, przestrzenne, ekologiczne i ekonomiczne, sprawdzając, czy przedsięwzięcie będzie zrównoważone. Nie wyda się pozwolenia na budowę, dopóki ta inwestycja nie przejdzie takiego konkursu. Kolejna łatwa do wdrożenia kwestia to system i porządek planistyczny. Najpierw jest potrzeba mieszkaniowa, później pomysł, dalej jest plan miejscowy, podział na działki, plan zabudowy, a w końcu udostępnianie działek inwestorom. W przypadku Wiednia są to zarówno inwestorzy prywatni, publiczni, non profit oraz spółdzielnie różnego rodzaju. Jest to poukładanie w odpowiedniej hierarchii systemu planistycznego – tego by się można od Wiednia uczyć.

Zapytam z drugiej strony – dlaczego to się u nas nie udaje? Czemu mając know-how, mając doświadczenie, mając takich ludzi jak chociażby pani, wciąż potykamy się o własne nogi. Gdzie są bariery, które uniemożliwiają nam zdobywanie sensownej, ucywilizowane, sprawiedliwej, ekologicznej i jeszcze do tego estetycznej polityki mieszkaniowej?

To skomplikowane, ale przede wszystkim to kwestia podejścia. Między innymi podejścia do własności. Wydaje nam się, że jeżeli ktoś jest właścicielem gruntu, nic mu nie możemy narzucić. Niby mamy plany miejscowe, ale uchwalamy je w takiej ogólności, że dopuszczają prawie wszystko. To jest wynik podejścia ilościowego – brakuje nam mieszkań, musimy zbudować ich jak najwięcej, więc nie zabraniajmy niczego, bo to może zniechęcić inwestorów. Z tego jest trudno się wycofać. Z drugiej strony gdy zaczynamy mówić o regulacjach zaraz pojawia się ktoś, kto powie, że to komunizm, co bardzo utrudnia rozmowę merytoryczną. 

Poza tym są problemy ze współpracą spowodowane kolejnymi zmianami prawodawstwa, ekip rządzących – w efekcie trudno zbudować długoletnie zaufanie. Brakuje nam różnych narzędzi, takich jak możliwość scalania i reparcelacji gruntów – ale to są wszystko zmiany, które dałoby się wprowadzić gdybyśmy zrozumieli, że takie zmiany są potrzebne. 

 

Agata Twardoch – architektka i urbanistka związana z Wydziałem Architektury Politechniki Śląskiej, członkini Towarzystwa Urbanistów Polskich. Współprowadzi pracownię projektową 44STO. Zajmuje się dostępnym budownictwem mieszkaniowym i alternatywnymi formami zamieszkania, prowadzi badania naukowe, otwarte wykłady popularyzatorskie i warsztaty projektowe. Pisze do czasopism branżowych. Projektuje przestrzenie publiczne, architekturę i wnętrza. Promotorka kooperatyw mieszkaniowych, cohousingu i idei prawa do mieszkania.

 


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Nie wolno ustępować wrogom demokracji liberalnej :)

W polskim muzeum narodowej egzaltacji znajduje się wiele eksponatów wyglądających dumnie, chociaż całkiem zbędnych. Oprócz niegrających organów Hasiora na przełęczy Snozka czy przedwojennych marzeń o mocarstwowości, jest to także drapowanie się Morawieckiego w szaty jedynego sprawiedliwego wśród europejskich przywódców. Najwidoczniej premier pozazdrościł prezydentowi gry na pierwszej linii konfliktu między Rosją a Zachodem i postanowił się do niej włączyć, krytykując partnerów w Unii Europejskiej za opieszałość w pomocy Ukrainie i niedostateczny radykalizm sankcji wobec Rosji. Warto zauważyć, że swoją krytykę Morawiecki kieruje przeciwko rządom Niemiec i Francji, wyraźnie przy tym oszczędzając Węgry, gdzie przecież Orbán kategorycznie odcina się od pomocy Ukrainie i karania Rosji.

Uporczywe ruganie przez Morawieckiego prezydenta Macrona wynika jednak z zupełnie innych motywów niż troska o Ukrainę. We Francji w kwietniu odbyły się wybory prezydenckie, w których najgroźniejszym rywalem Emanuela Macrona była Marine Le Pen – skrajnie prawicowa zwolenniczka Putina. Morawiecki w ten sposób wspierał ją w kampanii, bo przecież jej partia – Zjednoczenie Narodowe – należy do tego samego nacjonalistyczno-faszystowskiego sojuszu, który stara się tworzyć PiS, a którego celem jest rozbicie Unii Europejskiej i pogrzebanie wartości będących jej fundamentem. Nic więc dziwnego, że PiS nie zamierza zbyt ostro krytykować Orbana, chociaż jego stanowisko jest chwilowo sprzeczne ze strategią polskiego rządu w sprawie wojny w Ukrainie. Viktor Orbán ze swoim Fideszem jest bowiem głównym sojusznikiem Kaczyńskiego w niszczeniu Unii Europejskiej.

Neofaszystowski sojusz jest przeciwnikiem integracji europejskiej, której alternatywą ma być „Europa Ojczyzn”, gdzie odrzucone zostaną wartości „lewacko-liberalne”, prowadzące do moralnego rozkładu i dekadencji. W ich miejsce propagowane będą wartości konserwatywne i patriotyczne. Zamiast wolności, równości i praw człowieka musi być służba Bogu i Ojczyźnie oraz poszanowanie władzy i hierarchii. Neofaszystowska wizja Europy wyklucza więc demokrację liberalną. Jakieś resztki systemu demokratycznego, w postaci cyklicznych wyborów mogą pozostać, choć wybory te nigdy w tych warunkach nie będą wolne. Putin ten ustrój nazwał demokracją sterowaną, Kaczyński suwerenną, a Orbán po prostu nieliberalną. W przypadku Węgier i Polski są zachowane instytucje demokratyczne, ale są to już tylko wydmuszki. W rzeczywistości w obu tych państwach mamy do czynienia z ustrojem autorytarnym, choć oczywiście pozbawionym terroryzowania społeczeństwa w takim stopniu, jak ma to miejsce w Rosji. Ponadto w Polsce Kaczyński nie dokończył dzieła transformacji ustrojowej, bo jeszcze wciąż są wolne media, aktywne samorządy i niedokończona pacyfikacja wymiaru sprawiedliwości. Wszystko wskazuje jednak na to, że PiS zamierza tę transformację doprowadzić do końca.

Dla Kaczyńskiego i jego środowiska Rosja jest zatem zagrożeniem niepodległościowym, ale nie cywilizacyjnym. Jakże bardzo odpowiada to planom byłego prezydenta Federacji Rosyjskiej i prawej ręki Putina – Dmitrija Miedwiediewa, który wyznał na Twitterze, że chciałby Europy, która od Lizbony po Moskwę oparta będzie na wartościach, którymi kieruje się rosyjski rząd.

Wojna w Ukrainie jest więc wojną dwóch cywilizacji – liberalnej i autorytarnej. W tej wojnie polski rząd z jednej strony chce zabezpieczyć się przed inwazją Rosji, ale z drugiej strony nie zamierza porzucić swoich planów związanych z rozbiciem UE. Integracja z Zachodem w tej wojnie jest więc pozorna. Kaczyński i jego akolici od dawna atakują Niemcy i nie zamierzają tego zaprzestać, Ziobro i jego zwolennicy uważają Unię za wroga Polski, a Morawiecki upatrzył sobie Francję Macrona. Polski rząd PiS-u wraz z węgierskim rządem Fideszu, są w Europie końmi trojańskimi. Gdyby Le Pen wygrała wybory, to i Francja  dołączyłaby do nich.

Jeśli chcemy wygrać tę wojnę, jeśli mamy skutecznie bronić wartości liberalnych, to Unia Europejska musi bardziej stanowczo reagować na wszelkie próby wyłamywania się z postanowień traktatowych pod hasłem obrony suwerenności. Trzeba wreszcie znaleźć sposób na ukrócenie działań Orbana, który drwiąc z Komisji Europejskiej od lat wodzi ją za nos i przekształca Węgry w dyktaturę. Komisja Europejska musi twardo domagać się od Polski spełnienia warunków praworządności i wykonania wyroków TSUE i ETPC, aby uruchomić pieniądze z Krajowego Planu Odbudowy. Powinno to być możliwe dopiero wtedy, gdy wymiar sprawiedliwości w Polsce powróci do stanu status quo ante. Prowadzenie w nieskończoność negocjacji z pisowskim rządem, który robi wszystko, aby nie wycofać się z wprowadzonych zmian, obnaża słabość liberalnej Unii, którą wykorzystują jej wrogowie.

Jak w ogóle można negocjować przestrzeganie reguł praworządności? Albo są one przestrzegane, albo nie. Dlatego niepokoją informacje, że jest już blisko zawarcia kompromisu. Podobno projekt Andrzeja Dudy ma w tym pomóc, jeśli uda się jego ustawę przegłosować w Sejmie. Ale przyjęcie tego projektu nie oznacza przecież powrotu do stanu status quo ante, bo nadal pozostawia on wpływ władzy wykonawczej na obsadę KSR, naruszając w ten sposób zasadę trójpodziału władz. PiS wojnę w Ukrainie cynicznie potraktował jak „polityczne złoto”, bo ludzie skupiają się wtedy wokół flagi i przestają krytykować władzę. PiS liczy też na ustępstwa ze strony Komisji Europejskiej w związku z tą wojną i główną rolą Polski w przyjmowaniu uchodźców. Dla świata liberalnego byłoby nieszczęściem, gdyby Komisja Europejska wzięła to pod uwagę i złagodziła swoje warunki.

Trudno mi zrozumieć stanowisko partii opozycyjnych, które gotowe są zgodzić się na pewne tylko złagodzenie deformy sądownictwa. Ich politycy ciągle mówią o konieczności odblokowania unijnych pieniędzy, które niewątpliwie są Polsce bardzo potrzebne. Znacznie częściej i bardziej zdecydowanie powinni jednak domagać się wycofania antydemokratycznej reformy. Zjednoczona Prawica bez przerwy tumani społeczeństwo, wspierając się orzeczeniami operetkowego Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej, że to Unia postępuje bezprawnie, a nie polski rząd. Jak powiedział Goebbels, „kłamstwo powtórzone sto razy staje się prawdą”. Można się więc obawiać, że większość polskiego społeczeństwa w końcu będzie gotowa uwierzyć, że wina leży po stronie niechętnej Polsce, upartej Unii, a nie rządu PiS-u, idącego na pozorne ustępstwa. Trudno mi zrozumieć Donalda Tuska, który ogłosił, że jedzie do Brukseli, aby starać się przekonać Komisję Europejską do uwolnienia dla Polski Krajowego Planu Odbudowy. W tym celu Tusk powinien udać się na Nowogrodzką, a nie do Brukseli. Wartości demokracji liberalnej trzeba twardo bronić, one nie są na sprzedaż za żadną cenę. Trzeba pamiętać, że gotowość do ustępstw i łatwowierność w kontaktach z Rosją była podstawową przyczyną imperialnej polityki Putina. Węgrom po ostatnich wyborach już to nie pomoże, ale Polacy wciąż jeszcze mają szansę, aby nie podzielić ich losu i odbudować demokrację liberalną.

Aby to było możliwe, trzeba pokonać PiS w najbliższych wyborach parlamentarnych. Szansę na zwycięstwo daje tylko wspólna lista koalicyjna wszystkich partii opozycji demokratycznej. Tymczasem ręce opadają, gdy po porażce zjednoczonej opozycji na Węgrzech, słyszy się głosy polityków, że przyczyną jej porażki była właśnie wspólna lista. Na Węgrzech opozycja wygrać nie mogła, bez względu na przyjętą konfigurację wyborczą. Proces demontażu demokracji jest tam bowiem znacznie dalej posunięty niż w Polsce. Podział opozycji na dwa bloki wyborcze, przy którym obstają Kosiniak-Kamysz i Hołownia, to prawie pewne zwycięstwo PiS-u, biorąc pod uwagę wyniki sondaży i metodę D’Hondta. Wobec tego skąd bierze się ten upór, skoro obaj partyjni liderzy zapewniają, że PiS trzeba koniecznie odsunąć od władzy, bo partia ta łamie konstytucję, izoluje Polskę od Europy i prowadzi do katastrofy cywilizacyjnej?

Otóż upór bierze się stąd, że nie o Polskę tu chodzi, tylko o pozycję własnych partii na politycznej scenie. Wiąże się to z obawą, że startując w wyborach ze wspólnej listy, partie te mogą stracić część swoich wyborców, którzy nie zechcą głosować na listę, gdzie znajdować się będą również kandydaci Lewicy i Koalicji Obywatelskiej. Jeśli w elektoracie PSL-u przeważają wyborcy, którym względy światopoglądowe lub resentymenty nie pozwolą poprzeć listy z kandydatami lewicy i liberałami, i będą woleli poprzeć PiS lub nie pójść do wyborów, to znaczy, że PSL nie jest partią opozycji demokratycznej. Po pierwsze więc wątpię, aby tacy ludzie przeważali w elektoracie tej partii, nie mówiąc już o elektoracie Polski 2050. Po drugie zaś, każda partia polityczna zasługuje na społeczny szacunek tylko wtedy, gdy pozostaje wierna swoim ideowym założeniom, a nie wówczas, gdy idąc za radą marketerów politycznych, stara się robić wszystko byle tylko nie urazić uczuć swoich wyborców. Jeśli ulega ich przesądom i stereotypom, to znaczy, że interesuje ją tylko władza, a nie dobro kraju, tak czy inaczej rozumiane.

Więc jeśli Kosiniak-Kamysz i Hołownia chcą naprawdę przeszkodzić PiS-owi w niszczeniu demokracji, to powinni intensywnie uświadamiać swoje elektoraty, co jest dzisiaj w Polsce najważniejsze. Już dość bełkotu o tym, że nie wystarczy PiS odsunąć od władzy. Otóż na razie wystarczy. Przekonując wyborców, trzeba przy tym odejść od posługiwania się terminami i wyświechtanymi frazesami, których treści i znaczenia zostały dzisiaj za sprawą partyjnych propagandzistów i rządowych mediów kompletnie zniekształcone i zrelatywizowane. Zamiast mówić ludziom o patriotyzmie, wolności, praworządności czy sprawiedliwości, trzeba im opisywać i tłumaczyć praktyczne, dalekosiężne skutki rządów PiS-u. Zamiast licytować się z PiS-em obiecując, że będą bardziej skuteczni w poprawie warunków życia Polaków, trzeba ludziom uświadamiać, jak niedźwiedzią przysługę zrobił im PiS, skracając wiek emerytalny i uprawiając korupcję polityczną obfitymi transferami socjalnymi. To z tego głównie powodu, a nie pandemii i wojny w Ukrainie, rośnie inflacja i zadłużenie państwa, czego skutki dopiero w pełni odczujemy. Ludziom trzeba mówić prawdę i przekonywać ich do swoich celów, a nie zastanawiać się, co chcieliby usłyszeć. Trzeba ich pytać czy chcą żyć tak, jak się żyje w Rosji, czy tak, jak na Zachodzie? Czy chcą wolności i sprawiedliwości dla wszystkich, czy tylko dla wybranych? Czy zdają sobie sprawę, że w demokracji liberalnej nikt nie zabroni im żyć zgodnie ze swoim światopoglądem, wyznaniem i kulturowymi nawykami, podczas gdy w autorytaryzmie dla wielu z nich nie będzie to możliwe? Może wówczas niektórym łatwiej będzie zrozumieć dlaczego najważniejszą sprawą jest odsunięcie PiS-u od władzy.

I wreszcie sprawa oczywista, której – choć trudno w to uwierzyć – wydają się nie rozumieć nie tylko wyborcy, ale też wielu polityków. Chodzi o to, że wspólna lista koalicyjna nie oznacza jednego ugrupowania politycznego. Jest to lista, na której znajdują się przedstawiciele różnych, autonomicznych partii, które w wielu sprawach się ze sobą nie zgadzają. Obecność na wspólnej liście nie oznacza więc rezygnacji ze swoich poglądów i ideałów, oznacza tylko poparcie dla wspólnej idei państwa demokratycznego i praworządnego.

W Polsce obowiązuje system list otwartych, co oznacza, że wygrywają kandydaci z największą liczbą głosów, bez względu na miejsce zajmowane na liście. Utarło się jednak przekonanie, że na listach partyjnych kolejność kandydatów sugeruje stopień ich poparcia ze strony partii. Otóż na wspólnej liście koalicyjnej kolejność kandydatów traci na znaczeniu. Wyborcy będą bowiem głosować na tych kandydatów, których lubią i z których poglądami się zgadzają. Jakie znaczenie może mieć dla nich to, że na tej samej liście i być może nawet na pierwszym miejscu, znajduje się kandydat przez nich nielubiany, na którego nigdy by nie oddali głosu? No to i teraz na niego nie zagłosują.

Warto przypomnieć, że w wyborach parlamentarnych w 2019 roku, gdyby PO, SLD i PSL wystartowały na jednej liście, a nie osobno, zdobyłyby około miliona głosów więcej niż PiS. Zjednoczona Prawica zdaje więc sobie sprawę, jakim zagrożeniem dla tego środowiska jest wspólna lista opozycji demokratycznej. Dlatego też robi i będzie robić wszystko, aby do tego nie dopuścić. Temu służy nieustanny hejt na Donalda Tuska w mediach prorządowych, a zwłaszcza w TVP. Chodzi o to, aby wzbudzić do niego nieufność u potencjalnych koalicjantów. Nieustanne dążenia polityków PiS-u, aby skłócić ze sobą liderów opozycji, spowodować ich wzajemną nieufność, jednoznacznie wskazują, że PiS boi się wspólnej listy partii opozycyjnych. Dlatego trzeba robić wszystko, aby ona powstała.

Patrząc jednak na miotanie się liderów opozycji, ich skłonność do hamletyzowania i ezopowy język, trudno mi sobie wyobrazić któregokolwiek z nich w roli premiera przyszłego rządu, przed którym stanie niezwykle trudne zadanie posprzątania po Zjednoczonej Prawicy. Najlepiej byłoby, gdyby na czele tego rządu stanęła kobieta – mądra, energiczna, pozbawiona tradycjonalistycznych nawyków, ale posiadająca umiejętności koncyliacyjne. Spośród obecnie aktywnych polityczek warunki te spełnia szefowa Inicjatywy Polskiej – ugrupowania wchodzącego w skład Koalicji Obywatelskiej – Barbara Nowacka. Nie ulega wątpliwości, że miałaby ona poparcie środowisk samorządowych, postępowych i proeuropejskich spoza parlamentu. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że ambitni panowie, podpierający się Kościołem, do tego nie dopuszczą, ale może kiedyś Polska do tego dojrzeje.

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Szkoła sama sobie nie poradzi – prof. Jarosławem Płuciennikiem rozmawia Jarosław Makowski :)

Jarosław Makowski: Czy Pan się martwi?

Jarosław Płuciennik:  Oczywiście, że się martwię, wieloma rzeczami. Ale staram się również być optymistą. Wierzę w lepszą przyszłość.

W jednym z tekstów zdradził Pan, że ma dzieci, synów, którzy są polem eksperymentu edukacyjnego. Doprecyzowując: czy Pan się martwi o przyszłość swoich dzieci, szczególnie o ich kompetencje zdobywane w szkole do życia w świecie jutra?

– Jest teraz moda na spoofing. Dotknięci tym spoofingiem ludzie mówią: „nie wybaczę wam, łotry!”. Powiedziałbym, że temu resortowi edukacji nie wybaczę tego, że zepsuli edukację moich synów. Pierwszy jest w tej chwili osiemnastolatkiem, który będzie miał w tym roku maturę. Był świadkiem likwidacji gimnazjów…

…które przynosiły pozytywne efekty edukacyjne.

Tak. A teraz jest żywym ciałem, na którym wciąż się przeprowadza reformy. Drugi jest w szkole muzycznej – w tej chwili w szóstej klasie. Obaj poszli jako sześciolatkowie do szkoły. Obecnie doszła pandemia i absolutny bezwład, jeśli idzie o kwestię edukacji cyfrowej. Ministerstwo po prostu nie daje żadnych narzędzi. Nie przygotowało szkół na ewentualność przejścia do zdalnego nauczania i zdalnego uczenia się. To są dwie różne sprawy. W tej sytuacji potrzebna jest racjonalność i przewidywalność systemu, a my mamy nieustanny chaos.

Mamy też przedziwny paradoks: z jednej strony mamy rząd i ministra Czarnka, który chce ugruntowywać cnoty niewieście, przygotowywać młodych ludzi do świata jutra na podstawie encyklik Jana Pawła II. A z drugiej strony jest to rząd, który nie waha się wydać grubych milionów na najlepsze narzędzia inwigilacyjne, żeby podsłuchiwać swoich obywateli. Czy da się łączyć moralny fundamentalizm religijny z nowoczesnością technologiczną?

Powiem więcej: ta ekipa świetnie korzysta z usłużności różnych służb i technik. Potrafi korzystać z różnych firm, także zewnętrznych, mających w swym arsenale nowinki także techniczne w zakresie badań społecznych. To jest bardzo profesjonalna robota. Oni słuchają ekspertów, którzy badają opinię społeczną. Choć lekceważą badania naukowe, nie lekceważą badań społecznych. Z drugiej strony, właśnie to, o czym pan wspomniał – korzystanie z najnowszych technologii. To już nie są tylko podsłuchy. Pegasus, tu warto o tym wspomnieć, to nie jest kwestia podsłuchiwania. To jest sprawa kradzieży danych osobistych, które znajdują się właściwie wszędzie, danych osobistych wielu ludzi, nie tylko tych, których dotknęło to bezpośrednio. To jest włamanie się w życie osobiste w bezprecedensowy sposób. I jestem przekonany, że to jest nielegalne w Polsce, bo nielegalne jest złodziejstwo, nielegalne jest włamywanie się, nielegalne jest wchodzenie z buciorami w życie prywatne. Tak jak na przykład policja musi zastukać po godzinie 6:00 i mieć nakaz, tak Pegasus nie musi go mieć. I to mnie przeraża.

Jestem też przekonany, że to jest rząd cyników i nihilistów. Oni traktują wszystkie wartości, również wartości duchowe, czysto instrumentalnie. Mnie jako chrześcijanina bardzo to boli, bo to zbratanie się z wartościami pseudokatolickimi, jest poza moimi możliwościami percepcji. Te wartości są wykorzystywane czysto instrumentalnie po to tylko, żeby zdobywać sobie poszczególne tereny, po to, żeby wymieniać ludzi w państwowych instytucjach. To najlepiej widać na przykładzie Przemysława Czarnka, który jest absolutnym cynikiem. To jest ktoś, kto udaje radykała, natomiast mówi to, czego się od niego oczekuje w sensie politycznym. Zresztą jego nikła działalność naukowa potwierdza jego koniunkturalizm.

Rząd wchodzi z buciorami, bez pukania, do naszego życia prywatnego. Czy my mamy narzędzia, by bronić się przed tym rodzajem inwigilacji? Czy jako społeczeństwo jesteśmy do tego przygotowywani przez edukację cyfrową?

Najpierw trzeba doprecyzować, co mamy na myśli, mówiąc „edukacja cyfrowa”. Z jednej strony edukacja cyfrowa to jest edukacja przy pomocy cyfrowych narzędzi, te wszystkie platformy, np. MS Teams, Zoom, Google Meet, także otwarta platforma Moodle i kilka innych. Z drugiej strony jest to coś, co można nazwać piśmiennością, czy abecadłem cyfrowym. Po angielsku to jest cultural literacy, czyli właśnie kompetencje cyfrowe. W tym kontekście trudno jest naprawdę oczekiwać w tej chwili od polskiej szkoły, która jest niedoinwestowana, w której nauczyciele są coraz starsi, jakiejkolwiek odpowiedzi. 

Potrzebne jest działanie obywatelskich organizacji, fundacji, które się zajmują edukacją cyfrową. Szkoła jako taka nie podoła. Zwłaszcza pod tym ministrem, a za chwilę, jeśli wejdzie „lex Czarnek”, to będzie jeszcze gorzej, bo o wszystkich kadrach będzie decydował minister. We wszelkiej rewolucji, jaką prowadzi władza PiS, również w rewolucji w szkołach, chodzi głównie o kadry, żeby nimi manipulować. Zamiast nowoczesnej edukacji będzie taka kurator, jak jest w Małopolsce, która urząd państwowy myli z urzędem kościelnym. Ona będzie multiplikowana wszędzie. Oczywiście oficjalna wersja jest taka, że to wszystko dla rodziców, ale przecież to jest prewencyjna cenzura, wprowadzana personaliami. 

To jest cofnięcie nas absolutnie do czasu centralizacji komunistycznej i jeśli ministrowi Czarnkowi nie schodzi z ust słowo „demoralizacja” czy „ochrona przed demoralizacją”, to ja powiem wprost: „Ręce precz od moich dzieci i ręce precz od demoralizowania przez Przemysława Czarnka moich dzieci!” Jeżeli ktoś pozbawia edukację w Polsce cnót obywatelskich, to jest to demoralizacja, prawdziwa demoralizacja, a nie to, że jakaś organizacja będzie przekonywać do tolerancji w szkole, w rodzinie i społeczeństwie.

Bezpieczeństwo cyfrowe powinniśmy traktować tak, jak bezpieczeństwo środowiskowe, to znaczy, budować sprzyjający klimat. Czy to, że tego nie ma dziś w polskiej szkole, to jest celowe działanie? Że bez tych kompetencji cyfrowych społeczeństwo wobec rządu z zacięciem podsłuchowym jest bezbronne?

Celowe jest antynaukowe nastawienie tego rządu. Antynaukowe w szerokim tego słowa znaczeniu, bo to, o czym my tu teraz mówimy, to jest refleksja naukowa, refleksja kulturoznawczo-medialna, która zdaje sprawozdanie z tego, co się dzieje w dzisiejszym świecie. Współcześnie w świecie nic nie istnieje poza cyfrową kulturą. Dlatego brak ochrony siebie samego przed elementami kultury cyfrowej, a zatem także przed narzędziami, jest rodzajem wystawienia siebie, nawet dziennikarzy, na porażkę. Powtórzę tutaj: ta formacja korzysta z technik, ale procedury naukowe i naukę lekceważy.

Zwolennicy tego rządu mówią: „jak ktoś nie ma nic do ukrycia, to czego ma się obawiać?” Nie mam nic do ukrycia i prowadzę życie, można powiedzieć, publiczne. Bardzo często kłócę się z żoną na Facebooku. Nie mam problemu z przyznaniem się do różnych rzeczy publicznie. Ale jeśli ktoś nie ma nic do ukrycia, czy to oznacza, że wychodzi nago na ulicę? No nie. Wszyscy ubieramy się jakoś i nikt nie robi (chyba że jest to protest, jak w przypadku Johna Lennona) transmisji z sypialni po to, żeby się komunikować z innymi. Nie cnoty niewieście, a cnoty obywatelskie, bez względu na płeć, wymagają wzmocnienia przez edukację.

I jeszcze jeden paradoks: z jednej strony Pegasusem inwigiluje się totalnie, a z drugiej strony, jak dziennikarze chcą się czegoś dowiedzieć, to jest to tajemnica państwowa, albo jest próba zbywania, albo lekceważenia komisji senackiej i nieprzychodzenia na jej posiedzenia. Dla mnie to jest ewidentny znak, że w Polsce demokracja już nie działa. I ta edukacja cyfrowa, o której dzisiaj mówimy, to jest rzecz, która w tej chwili musi być w rękach obywatelskich. Apelowałbym o to, żeby uczelnie, które są przygotowane znacznie lepiej, wchodziły w różnego typu stowarzyszenia z obywatelami i ze szkołami oraz wspólnie edukowały dzieci. To jest możliwe tylko dzięki jakimś nadzwyczajnym działaniom. One są potrzebne. Potrzebujemy nadzwyczajnego porozumienia sił edukacyjnych w Polsce, mającego na celu edukację cyfrową. Nie tylko w tym kontekście, aby nauczycieli nauczyć posługiwania się narzędziami cyfrowymi, chociaż to też jest potrzebne – ale głównie właśnie chodzi o kwestię wiarygodności źródeł wiedzy i sposobów ich rozróżniania. 

Zdobycie wiedzy nie jest dziś problemem. Problem pojawia się przy segregacji owej wiedzy, czy też, używając języka biblijnego, oddzieleniu ziarna od plew. Tu zaczyna się kłopot z przygotowaniem młodych ludzi – jak oddzielić rzetelną wiedzę do wiedzy śmieciowej? Czy polska szkoła na tym etapie, na którym znajduje się dzisiaj, w ogóle przygotowuje do nauki myślenia, do nauki krytycznego analizowania źródeł?

To zależy od nauczyciela. Znam nauczycieli, również nauczycieli moich synów, którzy uczą krytycznego myślenia, ale to jest indywidualna decyzja i walor poszczególnych nauczycieli. System natomiast jest absolutnie dysfunkcyjny w tym aspekcie. System jest od tego, żeby powielać formułki, żeby mówić dosłownie to, co wyczytano, żeby uczyć się na pamięć, żeby uczyć się niesamowicie wielkich obszarów wiedzy specjalistycznej, którą się zapomni, bo przecież jeżeli czegoś się nie używa, to się zapomina. „You don’t use it, you lose it”, jak to mówią Anglicy.

Mój szóstoklasista uczył się na przykład bardzo szczegółowych danych na temat życia tasiemców. Opowiadał o nich bardzo szczegółowo w różnych okolicznościach. Po co komuś w szóstej klasie takie wiadomości? Potrzebujemy rewolucji, o której mówi sir Ken Robinson. W niej najważniejsze są kreatywność, samodzielne myślenie, praca w zespole, krytycyzm. To są kluczowe jakości, których potrzebują nasze dzieci dziś i jutro. Tyle że szkoła dzisiaj nie przygotowuje ani do kreatywnego, ani do samodzielnego myślenia, ani do pracy w zespole.

Słuchając w jak niebezpiecznym świecie będą funkcjonować nasze dzieci, z nostalgią wspominam swoją edukację.

Świat już niedługo będzie się dzielił na tych, którzy będą kierowani przez algorytmy wielkich korporacji cyfrowych i tych, którzy będą żyli w miarę autonomicznie, bo ich będzie stać, albo też będą dobrze wyedukowani. Nie chciałbym, żeby moje dzieci były kierowane przez algorytmy, to znaczy odpowiadały wyłącznie na klikanie i na to, co zaprogramują jacyś tam ludzie, jacyś spece, ukryci pod algorytmami. Pod nimi zawsze są jacyś ludzie: albo biznesmeni, albo jakieś służby specjalne, czasami obce wywiady. Ingerencja w brexit, ingerencja w wybory w Stanach Zjednoczonych czy w wybory prezydenckie w Polsce – to była kwestia ingerencji zewnętrznej, o tym pisał między innymi Timothy Snyder.

Prowadziłem kiedyś projekt oparty na badaniach, z których wynikało, że chłopaki między 11. a 13. rokiem życia przestają czytać. I odchodzą albo do gier komputerowych, albo do sportu. Co zrobić, żeby jednak czytali? Bo czytanie daje pewną kompetencję. Nie jest drogą wciskanie im jakichś ramot lekturowych – za przeproszeniem. Rozumiem, że trzeba wiedzieć, kto to był Mickiewicz, Słowacki, ale pasja czytelnicza to jest kwestia tu i teraz. To jest kwestia dobierania lektur, które się będą czytać. Jeżeli to będzie, nie przymierzając, Harry Potter, niech czytają Harry’ego Pottera, dlaczego nie? Ale żeby tylko czytali! Dzięki temu zdobędą kompetencje narracyjne istotne dziś i jutro, kompetencje potrzebne także w świecie cyfrowym, żeby móc dostrzegać nie tylko poszczególne drzewa, ale całe lasy.

Jarosław Płuciennik – prof. dr hab., kulturoznawca, literaturoznawca, kognitywista, profesor w Katedrze Teorii Literatury Instytutu Kultury Współczesnej Uniwersytetu Łódzkiego. Były prorektor UŁ. Autor wielu książek, m.in. „Odwaga poetyki. Aktywizm, opór, psalmy” i „Literatura, głupcze! Laboratoria nowoczesnej kultury literackiej”.
* W środę 9 lutego Sejm odrzucił uchwałę Senatu o odrzuceniu nowelizacji prawa oświatowego oraz niektórych innych ustaw (tzw. lex Czarnek. Aktualnie ustawa czeka na podpis Prezydenta RP.

 


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

ALFABET ARTYSTY ATEISTY – Litera P :)

Patriotyzm

„Transatlantyk” Gombrowicza jest proroczą i arcymądrą, chociaż boleśnie szyderczą dysputą o patriotyzmie. Wszyscy umiejący czytać ją znają, więc nie muszę tez autora powtarzać. Zgadzam się z nimi w 99 procentach. Matriarchat to moja ulubiona idea, więc i „Matriotyzm” jest bliższy mojemu rozumieniu tego specyficznego uczucia, które oscyluje z niesamowitym rozmachem od czułego przywiązania do ziemi rodzinnej i jej mieszkańców aż do nacjonalistycznego szaleństwa, kończącego się eksterminacją „obcych”. Nie tylko Holocaust, jako manifestacja choroby nazistowskiej na skalę światową, ale i czystki etniczne w Bośni, likwidacja Tatarów Krymskich, masowe ludobójstwo przeprowadzane od dekad przez Chińczyków w Tybecie, czy wzajemne wyrzynanie się plemion Hutu i Tutsi – wszystkie te obrzydliwe eskalacje zdrowego początkowo patriotyzmu są w zasadzie zgodnie potępiane przez świat cywilizowany. A jednak wciąż na nowo oscylator stadnych emocji przekracza czerwoną linię ostrzegawczą i Matka Ziemia spływa krwią niewinnych ofiar. Jak tego pilnować? Głowią się nad tym mędrcy, nauczyciele, poeci i politycy. Recept na tę chorobę jest bez liku, ale kiedy gorączka podskoczy powyżej normy, na nic się zdają lekarstwa i mądrości. I tak nasza historia rozwija się na tej sinusoidzie od chwały do hańby. Dziwną prawidłowość  da się zaobserwować na tym wykresie. 

Kiedy myślę o historii mojej Ojczyzny, zdumiewa mnie, jak prawo sinusoidy działa w kolejnych rozkwitach i upadkach władców Polski współczesnej. Prawie każdy rozpoczyna w chwale, a kończy haniebnie.  każdemu z nich można taką sinusoidę wykreślić, opisując wzloty i upadki. Tylko jeden próbował odwrotnie – zaczął od hańby, a myślał skończyć w chwale. Nie wyszło, bo odwrotnie się nie da. 

W innych krajach dzieje się podobnie. Jakieś prawo rządzi tymi podobieństwami i pewnie jest wiele mądrych książek, które to tłumaczą. Niestety, nie zdążyłem przeczytać wszystkich, ale Internet jest dzisiaj tak potężną skarbnicą umysłów, że z pewnością ktoś mi wrzuci podpowiedź, gdzie szukać wyjaśnienia praw, jakim podlega oscylator uczuć patriotycznych i żerujących na nich władcach wszelkiej maści. Buńczuczni nacjonaliści często nastawiają się wrogo wobec miłośników przyrody, ekologów, obrońców zwierząt i dzielnych aktywistów jak Greta Thunberg. Ale może to oni właśnie wskazują właściwy kierunek? Może to miłość do przyrody ojczystej i wspomnień ze szczęsnej krainy dzieciństwa nad jakąś rzeką pełną ryb i ogniskiem na jej brzegu, przy którym śpiewało się pieśni, są lekarstwem na gorączkę wojowniczego patriotyzmu, z jego obłąkanym nakazem zabijania tych, co za lasami siedzieli nad inną rzeką i inne śpiewali pieśni? Przyroda pragnie, by ją troskliwie pielęgnować, a przynajmniej nie niszczyć. Wtedy odwdzięczy się potężną dawką zdrowego patriotyzmu, czyli miłości do ziemi „skąd nasz ród”. A może to poeci i pisarze mają dostęp do leku na opisane tu zło? Moja Ojczyzna to przecież „polszczyzna” Kochanowskiego, Mickiewicza, Prusa i setki innych wielkich, których książki uczyły mnie nie tylko języka, ale i właściwego rozumienia patriotyzmu. W ich długim szeregu staje na końcu wspaniała Olga Tokarczuk, która ma dzisiaj urodziny, co jest okazją do życzeń, by kochali ją nie tylko zdrowi patrioci, ale i ci schorowani, opętani nienawiścią do „obcych”, oduczeni, że nasz kraj to była Rzeczpospolita Obojga Narodów, a tak naprawdę wielu narodów, żyjących tu w poczuciu, że piękno przyrody, która ich otacza to ich rodzinne piękno. Żyli w zgodzie, tak jak wiele sąsiadujących ze sobą plemion, dopóki jakiś szaleniec nie poszczuł ich na siebie i nie rzucili się zabijać i podpalać domy. Powie ktoś, że łatwo tak sobie dywagować w czasach pokoju. Ale wcale mi nie jest łatwo, tym bardziej, że dusi mnie lęk przed tlącą się od jakiegoś czasu wojną domową pod moimi oknami. Marzę, by udało się uniknąć prawdziwego pożaru, ale dopóki wzajemna nienawiść tli się, podsycana przez różne kanalie, moja Ojczyzna Polszczyzna nie jest bezpieczna. 

Piękno

Rozpraw tysiące, poglądów bez liku, szkół, dyskusji, krwawych walk o to kto ma rację, że coś jest piękne, a coś nie – można analizować  w nieskończoność ogrom wersji znaczenia tego słowa. Na każdym uniwersytecie świata, w każdym środowisku artystów i w każdym domu odbiorców sztuki trwają spory, czym właściwie jest to coś, co nadaje upragnioną rangę. Nadaje ją nie tylko dziełom poetów, muzyków, malarzy i ich kuzynom z innych dziedzin, ale też krajobrazom, przedmiotom, zwierzętom i wreszcie ludziom, którzy chcąc uzyskać tytuł pięknego człowieka stroją się, malują, chodzą na siłownie, ale też starają się czynić dobro, bo i za to etykietkę piękna można czasem zdobyć. Platon w „Fajdrosie” i niektórych innych dialogach położył podwaliny pod te rozważania. Po latach odwołał się do nich profesor Aschenbach, jeden z moich ulubionych bohaterów literackich, uwieczniony we wspaniałym opowiadaniu Tomasza Manna „Śmierć w Wenecji” a potem w opartym na nim filmie Viscontiego o tym samym tytule. Wcieleniem idealnego piękna stał się tam polski chłopiec Tadzio, spędzający wakacje z rodziną w bajecznym mieście, które stopniowo ogarniała zaraza cholery. Szwedzki aktor w tej roli został okrzyknięty przez media najpiękniejszym chłopcem świata i zapłacił za tę sławę wysoką cenę, o której wspomina jako już starszy pan, wciąż niezmiernie urodziwy i przedziwnie nieszczęśliwy. Piękno, którego był wcieleniem nie dało szczęścia ani jemu, ani zakochanemu w nim profesorowi Aschenbachowi, który zapłacił życiem za swój zachwyt, jak ćma krążąca wokół zabójczej świecy. Czarną ćmą okazał się też reżyser Visconti włóczący się ze swoim Tadziem po nocnych klubach. Dzisiaj byłby oskarżony o pedofilię i żadne arcydzieło nie wybroniłoby go przed ostracyzmem współczesnym, chyba żeby wstąpił do stanu duchownego i zamieszkał w Polsce. W mojej Ojczyźnie nie ściga się jeszcze miłośników niewinnego Piękna tak zawzięcie, jak w bardziej cywilizowanych krajach, ale przykład Polańskiego pokazał, że można i u nas wywołać falę oburzenia przy odpowiednim naświetleniu sprawy „czarnej ćmy”. Dwuznaczność opowiadania „Śmierć w Wenecji” jest zawoalowanym odbiciem niesłychanych komplikacji, jaki umiłowanie piękna może wywołać w ludzkim życiu. Warto więc do tej namiętności podejść z lekką dozą ironii i nie wpadać w grafomańskie uwielbienie czegoś, co może być wielką wartością i zbawieniem na tym świecie łez i brzydoty, ale wcale nie musi.

Podziały

W podróży przez Izrael można zobaczyć istniejące obok siebie osiedla żydowskie, starannie zbudowane z doprowadzoną wodą i prądem, obsadzone roślinnością, zadbane jak cywilizacja nowoczesna podpowiada, a nieopodal namioty Beduinów bezładnie ustawione, czy osiedla Palestyńczyków delikatnie mówiąc niedbale zagospodarowane. Jakoś muszą żyć pod jednym niebem, chociaż zadzierając głowy do góry widzą tam innego boga i inne prowadzą z nim rozmowy. Na nowojorskich ulicach często spotyka się rudery zapełnione ćpunami obok mieszczańskich kamienic utrzymanych w niezbędnym do życia porządku. Europa dzisiaj jest pełna przybyszów z odległych krain, którzy do niemieckiej czy holenderskiej schludności przywieźli ze sobą swoją zgrzebną codzienność i hałaśliwe gromady dzieciaków biegających po ulicach w niewyprasowanych ubrankach. Uczymy się wszyscy trudnego współżycia różnych ras, kultur i zwyczajów codziennego bytowania, bo globalizacja powoduje, że Ziemia coraz bardziej upodabnia się do wspólnego domu, gdzie każde piętro będzie inaczej wyglądało i trzeba pozbyć się chęci, by uporządkować życie sąsiadom na obraz i podobieństwo naszego. Tylko wzajemna tolerancja i zrozumienie, że nie jesteśmy lepsi, bo przeczytaliśmy więcej książek i pachniemy drogimi perfumami, pomoże nam odnaleźć dla siebie właściwe miejsce w tym szaleństwie wędrówki ludów, jaka się dopiero rozkręca na dobre. Jakoś byśmy sobie dawali z tym radę, gdyby nie kanalie, które wykorzystują naturalne lęki przed obcymi, inaczej wyglądającymi i modlącymi się nie tak, jak nasza matka kazała. Podjudzają nas po to, by nami rządzić i wysysać naszą krew jak wampiry. To ci demagogiczni obrońcy granic, wartości, tradycji, religii, Boga i przyszłości naszych dzieci są prawdziwym zagrożeniem świata, a nie hordy biedaków szukających lepszego życia. Nasza mądra cywilizacja zwana zachodnią wypracowała wiele mechanizmów układania współżycia ludzi różniących się od siebie. Tysiące organizacji pomocowych, samorządy i oparte na wspaniałych ludziach społeczeństwo obywatelskie jest w stanie przygotować nas do nowych warunków życia w trudnej globalizacji. Kanalie, których celem jest tylko władza i dojenie mas, zwalczają te wszystkie oddolne inicjatywy i organizacje „pozarządowe” jako najgorsze zło. Nie dadzą żyć spokojnie obok siebie bogatym i biedakom, chrześcijanom i wyznawcom innych religii, patriarchalnym rodzinom i ludziom LGBT, mądralom z dyplomami i niewyedukowanym masom. Wszystkich muszą skłócić, poszczuć na siebie, oszukać, że ci „inni” stanowią zagrożenie. Tylko wtedy mogą korzystać ze swojej władzy, przywilejów i bezkarności. Nie rozumieją, że podsycanie wzajemnej nienawiści i utrzymywanie stanu permanentnej wojny przyniesie zagładę w końcu im samym. Oby jak najszybciej. A kiedy tak się stanie, my dalej będziemy sobie współżyć ze sobą w zgodzie i moja Ojczyzna tak dramatycznie podzielona na lepszych i gorszych, na prawdziwych Polaków i obcych, na bogatych i biednych znów stanie się domem dla wszystkich, nawet jeśli każda część tego domu będzie się różniła od sąsiedniej.

Pożądanie

Kiedy pisałem o strachu, większość komentarzy skupiła się na zdjęciu przestraszonego goryla dołączonym do tekstu i wypełniła się protestami, że nie pochodzimy od tej małpy, tylko być może mamy wspólnego przodka. Teraz zdjęcie aktu komunii pod tekstem pełniące rolę symboliczną, a nie  faktograficzną, też zapewne skieruje uwagę w stronę religijnych wartości, a odwróci ją od sedna refleksji nad fenomenem seksualnego pożądania, które tyle szkód wnosi do ludzkiego życia. Nie przeczę, że wnosi ono też wiele dobrego, jak chociażby niebagatelny dar rozmnażania się i przedłużania naszego gatunku. Jeśli jednak weźmiemy w nawias przypadki szlachetnej miłości, piękne wzruszenia kochających się ciał, powszechny szacunek dla ślubów i zacnych małżeństw obchodzących srebrne i złote gody, to pozostaje ogromna sfera niepokojących skutków pożądania, jakże często niezgodnego z obowiązującymi normami społecznymi i kodeksami prawnymi. Po pierwsze wielu facetom erekcja myli się z miłością i każdą gotowość do uprawiania seksu z tą czy inną osobą ozdabiają słowami o uczuciach, deklaracjami o wyjątkowości aktualnego podniecenia i nawet przysięgami, że ta chwilowa emocja będzie trwała do śmierci i jest gwarancją wierności godną zaufania. Pojawienie się pożądania w stosunku do jakiejś osoby zwykle jest spowodowane dość skomplikowanym splotem okoliczności, chociaż cyniczni seksuolodzy twierdzą, że to feromony, czyli mikroskopijne substancje zapachowe działają na nasze czujniki w mózgu i trafiają na podatny grunt specyficznego ich zaprogramowania ukrytego w genach. Nie ma to więc nic wspólnego z naszą wolną wolą i świadomością intelektualną, co wywołuje znany z poezji i własnych doświadczeń efekt zaskoczenia. Dlaczego ta, a nie inna kobieta, dlaczego ten a nie inny mężczyzna? To ciekawe pytania i nie ma nic złego w ich rozważaniu. Jednak kiedy pojawia się pytanie, dlaczego to dziecko, a nie kto inny, jest obiektem pożądania, kończą się żarty i niewinne spekulacje. Zaczyna się droga krzywdy, przemocy i przestępstwa, na której nie może być przebaczenia. A jednak wciąż jest ogromny obszar, gdzie przebaczenie jest możliwe, a kara odroczona do czasów domniemanego Sądu Ostatecznego. Dlatego z taką zajadłością tropimy pedofilię w Kościele, bo tam gniewa nas nie tylko akt krzywdy wobec bezbronnego dziecka, ale też bezkarność przestępców i pobłażliwość ludzi odpowiedzialnych za ich chronienie przed wymiarem sprawiedliwości. Wiadomo, że pedofilia jak podstępna choroba czai się w każdym środowisku. Wiadomo, że najwięcej dzieci krzywdzonych jest we własnych domach. Ale nigdzie nie ma takiej zmowy systemowej, by chronić przestępców, jak w Kościele, gdzie dbałość o święty wizerunek instytucji jest ważniejszy niż krzywda ofiar. Świat powoli, ale nieubłaganie robi porządek w tej ponurej sprawie. Niestety moja Ojczyzna wydaje się nie nadążać za tym. Powszechna miłość rodaków do Wielkiego Papieża, szacunek do biskupów paradujących w paradnych szatach, przywiązanie do lokalnych proboszczów, którzy są władcami małych społeczności, powodują, że nasz Kościół wydaje się wciąż nietykalną skałą. Jej badawcze opukiwanie wywołuje wrzask kleru o atakowaniu religii, czyli tradycji, Polski i samego Boga, który widocznie według niektórych duchownych z pewnością uważa, że „ciumkanie” , macanie, czy gwałcenie dzieci nie jest grzechem. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że wielka rzesza narodu zgadza się z taką interpretacją i często zmusza własne dzieci, by milczały i nie ośmielały się nawet w myślach oskarżać osoby duchownej o nikczemność, jaką jest pożądanie nieletniej, bezbronnej istoty zdanej na łaskę fałszywego pasterza, czy nauczyciela. 

Prawda

Najwięksi filozofowie zastanawiali się, co to jest prawda. Drążyli temat w swoich dziełach i powoływali się na powszechne przekonanie, że to jedna z fundamentalnych spraw i wartości. Setki pokoleń wychowywały swoje dzieci w szacunku do prawdy i pogardzie wobec kłamstwa. Moja matka wsiadając kiedyś ze mną do tramwaju zapytała, czy mam bilety do skasowania. Powiedziałem, że mam. Kiedy tramwaj ruszył, a ja przyznałem się, że nie mam biletów i skłamałem, bo spieszyliśmy się do kina, poszła do motorniczego, kazała mu się zatrzymać między przystankami i wysiadła nie oglądając się na mnie. Nie tylko nie poszliśmy do kina, ale przez kilka dni się do mnie nie odzywała. Nienawidziła kłamstwa, oszustów i wszelkiej nieuczciwości.  Uważałem to za przesadną fobię, ale ona próbowała mnie tak wychowywać do ostatniego tchu, wydanego przedwcześnie. Jednak gdyby żyła długo i zobaczyła, co się dzisiaj wyrabia z prawdą, pewnie żałowałaby, że nie umarła młodo. Nie rozumiałaby terminu postprawda, który taką zawrotną karierę zrobił ostatnio. Nie rozumiałaby całej aury względności i manipulacji pod jej przykrywką. Kłamstwo stało się narzędziem powszechnego i codziennego użytku i mało kto się już wstydzi, że jego słowa odbiegają od prawdy, która przecież mimo tych przemian obyczajowych nie przestała być tym, czym zawsze. Nie przestała być fundamentem naszej wiedzy o świecie, o nas samych, o bliźnich, o kraju ojczystym i jego historii, o naszych możliwościach i szansach w trudnych sytuacjach. Prawda nie musi być kochana i kojąca. Nawet bolesna, jest zdrowsza dla naszego życia, niż słodkie mamidła. Niezmiennie kocham instytucję sądów za to, że tam każdy, który się wypowiada, musi zacząć od sakramentalnej formuły, że będzie mówił całą prawdę i tylko prawdę. Kiedyś dodawał prośbę do Boga, by pomógł mu w tej trudnej sprawie. W wielu sądach do dzisiaj kładzie się dłoń na Biblii, której teksty nie zawsze zawierają samą prawdę, ale księga jest wciąż dość skuteczną tarczą przed kłamstwami. Krzywoprzysięstwo jest karalne. Nawet gdy tylko podnosimy dłoń do góry, albo kładziemy na sercu. Gwarantujemy tym samym wiarygodność swoich słów własną osobą. Jaką piękną w tym kontekście jest ceremonia przysięgi prezydenckiej na Konstytucję! Jak potem trudno uwierzyć, że jakiś prezydent zapomniał, co obiecywał! Jakie podłe czasy nastały, kiedy w takich krajach jak Polska, Francja, czy USA  Głowa Państwa zapomina o swojej przysiędze i myśli, że wszyscy zapomnieli. Do tego stopnia przyzwolenie na kłamstwo zatruło życie społeczne, że drążenie prawdy i czepianie się oszustów ogół przyjmuje ze wzruszeniem ramion, bo wszyscy przecież kłamią, kiedy cel tego wymaga. W tym sensie kłamstwo stało jednym z najbardziej uświęconych środków w arsenale władzy. Jeśli praojciec Adam odruchowo skłamał na pytanie Boga w śledztwie dotyczącym zakazanego owocu, to cóż dopiero my, dziedzice grzechu pierworodnego. Biblia piętnując to kłamstwo Adama, nakazuje szanować i czcić prawdę ponad wszystko, nawet jeśli na jej kartach pełno jest zmyśleń i manipulacji na użytek wiary. Może dlatego przysięganie na nią ma sens i prawda staje się celem każdej rozprawy sądowej i każdego wyroku. Zawód sędziego jest jednym z najtrudniejszych, bo wymaga nie tylko znajomości prawa, ale też pasji tropienia prawdy i stawiania jej ponad własne korzyści. To z tego powodu sędzia musi być człowiekiem niezależnym od władzy, materialnych pokus i własnych słabości. Oczywiście żaden sędzia nie jest idealny i czasem zdarza mu się tej prawdy nie rozpoznać dość starannie. Ale musi mieć przynajmniej zagwarantowane warunki, by takie poszukiwania prowadzić. Niezależność sądów jest solą w oku nie tylko rządzących ale i rządzonych. Niewielu z nich rozumie, że to dla ich bezpieczeństwa trzeba tolerować wyższość sędziów nad całym systemem społecznym, jeśli to oni są predestynowani do stwierdzenia, czy ktoś oszukuje, czy nie. Jeśli ktoś tego nie rozumie, niech po prostu mu wystarczy dogmat o niezawisłości sądów  Bo jak ma być osądzony ktoś, kto stoi wyżej niż sędzia? Kiedyś sędzią najwyższym był król, ale dzisiaj nie może takiej funkcji pełnić prezydent. Nigdy pan Nicolas Sarcozy nie zostałby sprawiedliwie osądzony, gdyby sam był sędzią najwyższym. Dlatego trójpodział władzy jest fundamentem demokracji. Można jej nie lubić, ale nic lepszego jeszcze nie wymyśliliśmy. 

Prostytucja

Mówi się, że to najstarszy zawód świata. Niektórzy zawzięci mizogini liczą jego uprawianie już od pramatki Ewy. A ja z coraz większą wyrozumiałością oceniam negatywne aspekty tej profesjonalnej działalności. W powszechnym przekonaniu jest niemoralna, bo seks, który miał służyć prokreacji został wyodrębniony jako znakomity towar do opędzlowania. Ale przecież seks z prokreacją został powiązany przymusowo przez systemy religijne, by zarządzający nimi szamani mieli monopol w tej podniecającej ich władzy nad popędami wiernych. Prostytutki obojga płci w dawnych epokach były zatrudniane oficjalnie przez świątynie, a potem skrycie, bo ich usługi zawsze były bezcenne. Jednocześnie były w każdej społeczności pariasami pozbawionymi należytych praw, ochrony i czci jakiejkolwiek. Może tylko kurtyzany weneckie miały status nieco bardziej znośny.A przecież kobieta, która oddaje swoje ciało dla uciechy klienta za pieniądze nie oszukuje, że kocha, albo że będzie wierna i nie powtórzy tego za chwilę z następnym w kolejce. Jest uczciwa w brutalnej ofercie co do której nikt nie powinien mieć innych złudzeń, niż nadziei na zaspokojenie prostej fizjologicznej potrzeby.O ileż więcej wątpliwości budzą we mnie ci panowie i te kobiety, które świadomie oddają się za korzyści materialne udając miłość, żeniąc się, wychodząc za mąż, czy robiąc to cynicznie dla kariery i awansów. No, ale nie mnie osądzać najstarszy zawód świata. Jednak nie mogę się powstrzymać od osądzania innego rodzaju prostytucji, która polega na sprzedawaniu myśli, poglądów, wiedzy, swojego autorytetu, przeczytanych książek i czegoś, co kiedyś nazywane było honorem. Nie tylko zresztą honor – cały klasyczny zestaw greckich cnót jest dzisiaj do kupienia za posady, przydziały, udziały i zwykłą kasę. Obserwuję zasłużone, wiekowe prostytutki damskie i męskie z obrzydzeniem, bo ich towar nie jest uczciwy jak sprzedajne ciało, tylko cała oferta jest zbudowana na oszustwie, że mówią i piszą to, co naprawdę myślą. Obserwuję młodziutkie prostytutki płci obojga ze współczuciem i przygnębieniem. Są ich całe zastępy żarłocznych, wyszkolonych i zdolnych do kłamstw bez wahania, bez mrugnięcia okiem do niezliczonych mikrofonów i kamer, które karmią się ich towarem. Sprawiają wrażenie, że interesuje ich tylko doraźna korzyść z wygłaszania każdego kłamstwa, za jakie dostaną zapłatę. Ale przed nimi być może długie życie i to co powiedzą dzisiaj zostanie przy nich na zawsze i nigdy nie będzie zapomniane. Czy więc cena takich usług nie jest za niska? Podnieście ceny młodzi i młode prostytutki! Kładziecie na szalę negocjacji z klientem całe swoje przyszłe życie! 

Przemoc

Silniejszy bije słabszego. Jak świat światem tak się dzieje i tak się dziać będzie. Zanim pobije, to jeszcze obrazi, nawyzywa, opluje, ograbi, zgwałci i wiele innego zła mu uczyni, jeśli nie powstrzyma go dobroć serca, albo ktoś jeszcze silniejszy lub liczniejszy. Nietzsche uznał to za uzasadnione i słuszne. Uważał, że normy moralne i prawa stworzyli słabi w obronie przed nadludźmi. Pomylił się w wielu swoich śmiałych tezach włącznie z tą, w której uśmiercił boga, zamiast przyznać, że nigdy nie istniał i jako byt wymyślony, będzie żył wiecznie. Za to sam filozof z buńczucznymi wąsiskami zmarł w szaleństwie i cierpieniach. Obrona przed przemocą silniejszych nie jest rozpaczliwym wymysłem słabeuszy, tylko elementarnym osiągnięciem ludzkiej cywilizacji. Nie będziemy ludźmi i nie zbudujemy ludzkiego świata, dopóki nie uporamy się z tym przekonaniem, że przemoc jest z nami organicznie związana jakbyśmy dalej żyli w dżungli. Przecież w dżungli silniejszy zabija słabszego, żeby go zjeść. Bez tej potrzeby przemoc wśród zwierząt nie istnieje. My się już prawie nigdy nie zjadamy, a jednak przemoc rozwinęliśmy bez opamiętania włącznie z rozmachem przemysłowym, który hitlerowcy i stalinowcy rozwinęli nie tak dawno. Badając zależności pomiędzy światłymi europejczykami a kolonizowanymi przez nich narodami Joseph Conrad dokonał genialnej analizy istoty przemocy, skupiając się na bezkarności i stopniowemu uleganiu na różnych etapach przewadze silniejszych nad słabszymi, co prowadzi według niego do eskalacji przemocy i dążenia do granicy możliwości jej stosowania. Jeśli tej granicy nie ma, silniejszy nie jest w stanie sam się powstrzymać i dopiero śmierć ofiary może  zakończyć tę eskalację, chociaż też nie zawsze, bo wiele jest przypadków znęcania się nad martwymi już ciałami. Przemoc budzi naszą naturalną odrazę, ale przerażające jest to, jak często wywołuje ona nerwową ciekawość i chęć oglądania jej z bezpiecznego dystansu, kiedy mamy poczucie, że nas nie dotyczy. Pewne dyscypliny sportu oparte są na przemocy oglądanej z lubością i podnieceniem. Coraz więcej miłujących pornografię poszukuje scen przemocy i największą popularnością cieszą się filmy, w których inscenizuje się zbiorowe gwałty na kobietach, a w sferze nielegalnej i ściganej przez policję nawet na dzieciach. To właśnie dzieci i kobiety są najczęstszymi ofiarami przemocy i mimo, że prawo mniej lub bardziej skutecznie chroni te istoty w zależności od stopnia ucywilizowania danego kraju, nie możemy sobie w naszym ludzkim świecie z tym poradzić. Prawo jest tak pokrętne, że w procedurach sądowych z wielką trudnością udowodnić można przestępstwa oparte na gwałcie i przemocy, a tym bardziej na pedofilii, ponieważ oskarżają o nią przeważnie ludzie już dorośli, których krzywda często ulega przedawnieniu. Wszystko to wiemy, piszemy o tym, dyskutujemy, staramy się temu przeciwdziałać, postulujemy zwiększenie surowości kar i środków ścigania. Ale trudność polega głównie na tym, że w głębokich fundamentach społeczeństw tkwi odruch przyzwolenia na to, że silniejszy ma rację i prawo udowodnić to słabszemu. Co innego jest walka z pojedynczymi bydlakami wyznającymi prawo pięści. Gorzej, jeśli państwo utraci czujność i na jakimś etapie swojego rozwoju przyzna rację silniejszym, liczniejszym, czy bogatszym do dyktowania reguł życia słabszym, znajdującym się w mniejszości i biedniejszym. Wtedy państwo staje się bydlakiem. To znaczy ludzie, którzy nim kierują i ustalają zasady rodem z dżungli. 

Przywódca

Co innego Wódz (Duce, Fuhrer, Wożd’) a co innego Przywódca kierujący społecznością dzięki swojej wiedzy, charyzmie i zdolności negocjowania z wątpiącymi. Musi się obejść bez siłowego wsparcia policji i wojska, bo te narzędzia wykluczają prawdziwe porozumienie. Musi mieć wiernych i lojalnych pomocników, ale nie może odgradzać się ich kordonem od rzeszy, której przewodzi, bo utraci jej zaufanie. Musi przede wszystkim rozumieć istotę demokracji i bronić jej nawet kosztem swoich przekonań. To wielka sztuka, bo nikt nie jest nieomylny, nawet papież, a mądrych ludzi dokoła, którzy mają inne zdanie, jest mnóstwo. Trzeba powstrzymać odruch uciszenia ich jednym ciosem, tylko należy cierpliwie ich przekonać swoimi argumentami. Przykładem takiego wielkiego Przywódcy była Angela Merkel, której epoka właśnie mija, a u nas Donald Tusk, który być może ponownie stanie na czele mojej Ojczyzny, jeśli większość zgodzi się z tym, że nie mamy w tej chwili lepszego obrońcy demokracji. To dlatego tych dwoje tak dobrze się rozumiało i tyle dobrego zdołali uczynić dla Europy wbrew nienawiści, jaka ich otaczała ze strony wszelkiego rodzaju nacjonalistów opluwających te dokonania i przyjaźń, której nikczemnicy nadawali dwuznaczny wymiar. Przywódca musi mieć też rodzaj osobistego wdzięku, który zjednuje mu serca prostych ludzi, nie zawsze rozumiejących do końca, co się do nich mówi. Oczywiście znajdzie się zawsze grupa podobna kuriozalnej pani Rokicie, co plotła o wilczych oczach. Ale kiedy słuchamy przez chwilę jakiegoś lidera przemawiającego w mediach, czy na żywo, nasza intuicja bardzo szybko podpowiada nam, czy ten człowiek jest godny zaufania, czy nie. Trudno w takich wystąpieniach ukryć swój prawdziwy charakter. Gołym okiem widać brak pewności, obłudę, tchórzliwość i nadrabianie miną braków charakteru, czy uczciwości. Oczywiście nie ma nigdy stuprocentowej pewności w takiej ocenie i dopiero w praktycznych działaniach mówca potwierdza swoje słowa. Jednak kiedy wyczuwamy fałsz w głosie, uśmiechach, czy oczach delikwenta, to trudno jest potem z zaufaniem odnosić się do późniejszych czynów i decyzji. Są prawdziwi mistrzowie demagogii, którzy potrafią miliony ludzi porwać za sobą swoim wdziękiem, charyzmą i siłą nieznoszącej sprzeciwu osobowości. Takim jest Orban, a przede wszystkim takim był Trump. Ale kiedy uważnie oglądamy wystąpienia ich obu można wskazać dokładnie te sekundy, w czasie których przez brawurową maskę przeziera bezczelny oszust. Niedobrze jest również, gdy pretendujący do roli przywódcy ma jakieś ukryte kompleksy, które w jego przekonaniu świetnie przykrywa zręczną gadką, dziarskim krokiem i energicznym wytrzeszczaniem oczu do kamery. Cała ta nerwowość jest przezroczysta i widać pod nią nieszczęśnika, który drży ze strachu, że jego marna osobowość zostanie zdemaskowana i narażona na kpiny. Tak więc wielki Przywódca stąpa po ostrej krawędzi pomiędzy nadmierną pewnością siebie pyszałka, a lękiem miernoty przed grożącą mu śmiesznością. Wódz nie ma tych problemów. Wyśmiewających się z niego wsadza do więzienia, a cały dostępny mu aparat propagandowy używa do gloryfikowania swojej osoby. Naga siła działa bardzo skutecznie, ale jednak tylko do czasu. Jestem przekonany, że nawet w Korei Północnej ludzie w końcu przestaną wyśmiewać tyrana tylko w zaciszu domowym, ale zaczną ten śmiech i gniew praktykować na ulicach. Tak jak dzieje się to na Białorusi, gdzie moc jest wciąż po stronie dyktatora, ale jego dni i godziny są już policzone. 

Pycha 

Co innego duma, potrzebna człowiekowi jak powietrze, jak sens życia, jak poczucie godności, a co innego pycha. Namawiam, żeby starać się odnaleźć dumę w swoich uczynkach i nie napawać się nią z powodu przynależności do jakiejś grupy, sekty, lokalnej społeczności, czy nawet narodu. Te gorące uczucia więzi z rodakami, miłość do Ojczyzny i jej historii, lojalność wobec wybranego przez siebie otoczenia – to wszystko są piękne emocje. Popieram je i jestem ich pełen, jak każdy, kto docenia, że nie jest sam na świecie. Zależy mi jednak bardzo na popularyzacji poczucia dumy z siebie, ze swoich dokonań, wyrzeczeń i wierności własnym ideałom. Żeby się na tym skupić, warto wziąć w nawias tradycyjne rodzaje dumy ze zwycięstw innych – od ukochanego idola, ulubionego klubu sportowego aż do bitnego narodu włącznie. Nie dlatego, że te inne zwycięstwa nie są warte naszej miłości i szacunku, ale po to, by zastanowić się, co każdy z nas konkretnie zrobił dla siebie, najbliższych, czy dla całego świata. To szlachetne uczucie indywidualnej dumy ma tę właściwość, że bardzo rzadko degeneruje się w chorą postać dumy, jaką jest pycha. Ta wstrętna przypadłość od dawna zaliczana jest do grzechów głównych, tępiona przez moralistów, nauczycieli wszelkiej maści i znienawidzona przez większość ludzi. Mimo tej krucjaty, pycha ma się wciąż doskonale i kwitnie na każdym kroku. Najbardziej dotknięci są tą dewiacją ludzie obdarzeni władzą. Trudno ocenić w jakiej proporcji do zdrowych, ale każdy z własnych obserwacji wie, że jest ich sporo, bo nie raz miał okazję zetknąć się z nimi i doświadczyć przykrości, jakie pycha sprawia otoczeniu. Nic tak szybko, jak władza nad drugim człowiekiem, nie uruchamia rozkwitu pychy w sercu wywyższonego. Zwłaszcza jeśli jest to serce puste i pozbawione dobroci. Mowa oczywiście o sercu symbolicznym, a nie o mięśniowej pompce tłoczącej krew do mózgu, gdzie właśnie rozgrywają się omawiane tu procesy. Drugim trującym źródłem jest oczywiście bogactwo manifestujące się na różne sposoby jak kiedyś złote ozdoby i drogie kamienie, a dzisiaj wypasione bryki, zegarki w idiotycznych cenach, markowe stroje i posiadłości. To nieprzytomne manifestowanie jest właśnie objawem poważnej choroby, która niejednemu odebrała rozum. Uważa taki jeden z drugim, że zaimponuje i zasłuży na szacunek, a zbiera tylko drwiny, zawiść i nienawiść. Co z tego, że przeważnie skrywaną? Przecież ona w ludziach faktycznie istnieje. Podobnie obficie generuje pychę siła fizyczna i poczucie nadzwyczajnej mocy mięśni lub fallusa, którego kult istnieje w kulturach wszystkich kontynentów nawet do dzisiaj, mimo że nie chodzi już w nim o płodność , tak pożądaną i zbawienną dla narodów, tylko o demonstrację domniemanej mocy i wyższość nad słabszymi konkurentami. Mniej obrzydliwa ale równie niezdrowa jest pycha zrodzona z urody i obnoszenie się z piękną buzią w poczuciu, że inne są mniej warte i podrzędne. Zdobycze medialne spowodowały rozkwit tej pychy i codziennie, na przykład na Facebooku, natrafiamy na zachwycone sobą buzie, które nie tylko umilają nam surfowanie w sieci, ale też skutecznie dołują właścicielki mniej udanych rysów twarzy, nie poddających się tak łatwo upiększającym zabiegom. Niestety niewyczerpane zasoby pychy tkwią także w poczuciu przynależności do jakiegoś znaczącego narodu. Przodują w tym Anglicy, których wspólne dokonania są na przestrzeni dziejów w oczywisty sposób imponujące. Ale zawsze ze zdumieniem spotykam jakiegoś zarozumiałego Brytyjczyka, który pyszni się swoją wyższością, chociaż do imponujących dokonań swoich rodaków dołożył tylko picie piwa i wrzaski na stadionach. Straszliwym przykładem pychy narodowej zadziwili świat Niemcy, którzy tak w tym przesadzili, że dzisiaj udają skromnych europejczyków i szczególnie wobec Polaków starają się zachować poprawne politycznie braterstwo. Nie zawsze im to wychodzi, ale jednak ukrywają swoją pychę staranniej niż Anglicy, Francuzi, czy nawet Rosjanie, których pycha może się brać już chyba tylko z ilości hektarów jakie zajmują na globie. Ciekawa jest w tym kontekście pycha wielu Polaków, której powody są dla mnie wciąż niejasne, mimo miłości do mojej Ojczyzny, współczucia wobec jej niezliczonych cierpień i szacunku dla wielu rodaków, którzy okazali się wybitni nie tylko na skalę powiatu czy województwa. Znałem osobiście niejednego z nich, ale żaden nie był obarczony taką pychą, jaką niekiedy spotkałem u tych, co nie zdziałali niczego, poza naturalnym przyswojeniem w dzieciństwie podstaw naszego języka, a uważali się za lepszych od każdej innej nacji, co manifestowali hałaśliwie i żałośnie. 

 

Autor zdjęcia: Pietro De Grandi

Lektury liberała 2021 :)

Zawsze wszystkie rankingi budzą kontrowersje i szereg dyskusji o metodologii ich przygotowania. Wielu sprzecza się o ich formę, a autorom zarzuca błędy proceduralne czy też merytoryczne. Ranking najważniejszych dziesięciu lektur liberała roku 2021 roku unika tych problemów, gdyż jedyną zastosowaną w nim metodologią jest subiektywny osąd jego autora! Wśród dziesięciorga tytułów zamieściłem te, które na mnie zrobiły największe wrażenie i które – moim zdaniem – poruszyły niezwykle istotne aspekty w refleksji nad wolnością. Nie bez powodu numerem jeden w tym rankingu została książka wobec liberalizmu niezwykle krytyczna, książka, z której większością tez nie mogę się zgodzić, jednakże książka, która – jak sądzę – zawiera wiele wątków, nad którymi zatrzymać się musi współczesny liberał. Dużo w tym rankingu książek o Polakach i polskości, jednak chyba najwyższy czas, abyśmy jako naród zaczęli otwierać kolejne obszary, które wymagają rozliczenia i redefinicji. Tych, którzy jeszcze do tych książek nie zajrzeli, ogromnie zachęcam. Wśród publikacji z roku 2021 są to naprawdę lektury obowiązkowe.

1.

Patrick J. Deneen, Dlaczego liberalizm zawiódł?

przeł. M. J. Czarnecki, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021

Autor staje na stanowisku, że liberalizmu – w takiej wersji, w jakiej towarzyszy on nam współcześnie – nie da się obronić. Uważa, że liberałowie zaplątali się w szeregu sprzeczności, których nie da się już przezwyciężyć. Jego zdaniem niegdysiejsi obrońcy indywidualizmu stali się jednocześnie obrońcami etatyzmu, obrońcy wolności stali się przedstawicielami antykultury, a współczesne wynalazki i zdobycze rozwoju technologicznego ostatecznie zaprzepaściły resztki wolności. Na pewno warto również rozważyć, na ile słuszne są oskarżenia dotyczące antydemokratyczności współczesnych liberałów i tworzenia przez nich swoistej nowej arystokracji. Bynajmniej nie chodzi o to, żeby się we wszystkim z autorem zgodzić! Wręcz przeciwnie! Współczesny liberalizm i współcześni liberałowie mają do zaoferowania szereg propozycji, którymi jednoznacznie da się obalić większość zarzutów postawionych w Dlaczego liberalizm zawiódł?. Jednakże koniecznym jest, aby współcześni liberałowie zmierzyli się z zaprezentowaną przez Deneena argumentacją, bo każdy jego wniosek zawiera szereg słusznych spostrzeżeń.

2.

Kacper Pobłocki, Chamstwo

Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021

Chamstwo Pobłockiego to antropologiczna podróż do polskiej przeszłości, do epoki pańszczyźnianego niewolnictwa. Tak, autor nie boi się nazywać pańszczyzny formą niewolnictwa, która obezwładniała człowieka, przywiązywała go do ziemi, pasożytowała na jego pracy i czyniła „mówiącym zwierzęciem” czy wręcz „żywym narzędziem”. Książka Pobłockiego jest również kolejną z obowiązkowych lektur pisanych z perspektywy historii ludowej, czyli nurtu, który dopiero w ostatnich latach przebija się w polskiej historiografii. Dla liberała jest to lektura obowiązkowa, gdyż nie da się prowadzić w Polsce dyskusji o dziejach wolności bez rozliczenia ze zniewoleniem, któremu poddani byli chłopi pańszczyźniani. Najwyższy czas, aby również polscy liberałowie – ale przecież chodzi tutaj również o świadomość wszystkich Polaków! – otworzyli oczy na całościowe dzieje borykania się Polaków z wolnością i niewolą. Najwyższy czas, aby obok elitocentrycznego podtrzymywania martyrologicznych mitów o niepodległościowych walkach toczonych przez nielicznych, zbudowano podstawy znajomości form zniewolenia większości. Bo przecież większość z nas nie z „panów” się wywodzi – większości z nas „słoma z butów wychodzi”!

3.

Remigiusz Ryziński, Hiacynt. PRL wobec homoseksualistów

Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021

Społeczeństwo Polski Ludowej było inwigilowane, nadzorowane, manipulowane. Władza komunistyczna prześladowała opozycjonistów, niepokornych intelektualistów, nazbyt świadomych robotników czy też katolickich księży. Przez lata jednak – już w czasach suwerennej Polski – zupełnie milczano o tym, jak komuniści prześladowali homoseksualnych mężczyzn. „Zboczeniec”, „odmieniec” czy „chory” – to ci, wobec których w ramach akcji „Hiacynt” zastosowano zorganizowany proces inwigilacji, zbierania i wykorzystywania haków, szantażu, znęcania się psychicznego i przemocy fizycznej. Wiele karier zrujnowano, wielu młodym gejom zrujnowano życie, innym zniszczono relacje rodzinne i przyjacielskie. Okazuje się jednak – co pokazuje w swojej książce Ryziński – że prześladowania gejów w PRL-u to nie tylko akcja „Hiacynt”. Niestety nadal jest więcej znaków zapytania i białych plam, kiedy głębiej przyjrzeć się historii prześladowań homoseksualistów w czasach komunistycznej Polski. Ten obszar wymaga głębszych badań historycznych, bo przecież naruszana wolność osób nieheteronormatywnych wymaga równie precyzyjnego opisu i obnażenia, jak naruszenia wolności niektórych katolickich księży.

4.

Tomasz Piątek, Rydzyk i przyjaciele, Tom I: Kręte ścieżki, Tom II: Wielkie żniwo

Wydawnictwo Arbitror, Warszawa 2021

Kolejne książki Tomasza Piątka otwierają nam gigantyczne obszary wiedzy na temat polskiego życia publicznego i polskiej polityki. Tym razem jednak przedmiotem zainteresowania Piątka jest życie i interesy o. Tadeusza Rydzyka, założyciela Radia Maryja i Telewizji Trwam. Słusznie, bo niewielu w okresie III RP było ludzi tak wpływowych jak ten właśnie redemptorysta z Torunia. Dla tych, którzy niekoniecznie interesują się przeszłością Rydzyka i potencjalnymi przyczynami jego dość dużej swobody i szerokich możliwości w okresie Polski Ludowej (choć i te wątki polecam!), szczególnie interesujący będzie tom drugi, w którym przyglądamy się działalności Rydzyka i jego imperium w okresie szczytu jego możliwości. Lata 1999-2020 to czas, kiedy staje się on jednym z ważniejszych kreatorów życia publicznego, a w ostatnich latach tego okresu zyskuje dostęp do niewyobrażalnych środków finansowych. Książki Piątka – szczególnie zaś drugi tom – są również przytłaczającym i niekiedy wręcz szokującym reportażem o działaniu polskiego państwa. Właściwie niemalże na każdej stronie drugiego tomu przypominamy sobie o haśle państwa teoretycznego i obraz jego dostajemy na tacy.

5.

Kamil Janicki, Pańszczyzna. Prawdziwa historia polskiego niewolnictwa

Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2021

Jeszcze jedna książka z kręgu ludowej historii Polski. Janicki pyta, czy polscy chłopi byli niewolnikami, i nie ma żadnych wątpliwości co do odpowiedzi, której należało by udzielić! Tak, byli niewolnikami. Janicki jednakże pokazuje, że polscy chłopi – przodkowie 95% żyjących współcześnie Polaków – nie byli przez ówczesne elity społeczne, polityczne i kulturowe traktowani nawet jak ludzie. O naszych przodkach szlachta zwykła mawiać: „psy”, „bydło” czy „chodzące rzeczy”. Nadszedł już czas – i zależeć na tym powinno także liberałom – aby odczarować mity polskiej historii i uzmysławiać wszystkim Polakom, skąd pochodzimy i jakie są nasze korzenie. A te korzenie nie tkwią w kuluarach Powstania Listopadowego czy nawet Powstania Styczniowego, te korzenie niewiele mają wspólnego z życiem dziewiętnastowiecznego dworu – kluczem do naszych korzeni jest właśnie chłop-niewolnik, prześladowany i wyzyskiwany, traktowany gorzej niż zwierzę, „podczłowiek”. Okazać się może, że dzieje pańszczyzny i historia „chodzących rzeczy” powiedzą nam więcej o współczesnej Polsce i Polakach niż podręczniki historii.

6.

Magdalena M. Baran, Był sobie kraj. Rozmowy o Polsce

Fundacja Liberte, Łódź 2021

Liberalny punkt widzenia czy też wolnościowa perspektywa – w taki sposób na problemy współczesnej Polski spoglądają Magdalena M. Baran i jej rozmówcy: Michał Boni, Tadeusz Gadacz, Sylwia Gregorczyk-Abram, Jarosław Gugała, Zbigniew Mikołejko, Wojciech Sadurski, Izabella Sariusz-Skąpska, Aleksander Smolar i Michał Wawrykiewicz. I bynajmniej nie znajdziemy w tej książce zgodnego i elitystycznego pomstowania na współczesną Polskę, rządzoną przez PiS, choć – co wydaje się oczywiste! – jest to właśnie książka o słabościach współczesnej Polski. Rozmówcy Magdaleny Baran mówią jednak nie tylko o stanie polskiej polityki i kultury politycznej, zajmuje ich przede wszystkim polskie społeczeństwo i to, co na nie ma lub może mieć wpływ. Rozmawiają o mediach i społeczeństwie obywatelskim, o sądownictwie i instytucjach, o religijności i borykaniu się z polską historią. Przede wszystkim jednak książka ta pokazuje, że można o Polsce rozmawiać bez zadęcia i poczucia wyższości, że właśnie w taki sposób powinniśmy o Polsce rozmawiać, jeśli nie chcemy, by nasze słowa stawały się jedynie okrzykami w przesyconym emocjami politycznymi bezmyślnym tłumie gapiów.

7.

Artur Nowak, Stanisław Obirek, Gomora

Wydawnictwo Agora, Warszawa 2021

Kto czytał Sodomę Frédérica Martela, temu na pierwszy rzut oka może się wydawać, że książka Nowaka i Obirka jest jedynie słabszą kopią, tyle że przeniesioną w realia polskiego Kościoła katolickiego. Na szczęście jednak tak nie jest, choć rzeczywiście pod względem formy i układu treści przypomina książkę Martela. Nowak i Obirek zaprezentowali nam przewodnik po polskim kościele. I bynajmniej nie jest to przewodnik po jego heroizmie i martyrologii, jest to przewodnik po jego grzechach. Zapewne dla osób szczególnie zainteresowanych działaniem Kościoła katolickiego w Polsce wiele spraw, o których piszą autorzy, będzie niczym „odgrzewane kotlety”, jednakże – nie mam co do tego wątpliwości – zaprezentowanie ich w jednej książce, obok spraw mniej znanych przeciętnemu czytelnikowi, daje możliwość uchwycenia pełnej perspektywy i całościowego obrazu polskiego duchowieństwa, a w szczególności katolickich hierarchów. Pewnie słuszny będzie zarzut o jednostronności tej książki i jej krytycznym wymiarze. Owszem, jednak czy nie powstało już wystarczająco wiele książek wpisujących się w gatunek jednoznacznie apologetyczny względem Kościoła katolickiego w Polsce?

8.

Roman Husarski, Kraj niespokojnego poranka. Pamięć i bunt w Korei Południowej

Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021

Podejmując temat wolności nie możemy zamykać się wyłącznie na konteksty polskie. Warto przyglądać się również rozrachunkom z wolnością i dążeniami do wolności, jakich dokonują przedstawiciele innych narodów. Kraj niespokojnego poranka to książka o Korei Południowej, jednakże daleko odmienna od dominującego we współczesnej Europie dyskursu na temat tego państwa. Okazuje się bowiem, że Korea Południowa to nie tylko gospodarczy „tygrys Azji” i jednocześnie państwo, któremu udało się zbudować solidne fundamenty ustroju demokratycznego, wbrew niedemokratycznej historii i tradycji. Okazuje się, że Korea Południowa to również kraj, w którym nierówności społeczne widoczne są niemalże gołym okiem, w którym życie religijne budzi nie mniejsze emocje niż w Polsce, a atmosfera sporu politycznego towarzyszy nie tylko programom publicystycznym, ale również spotkaniom rodzinnym. W książce Husarskiego widzimy zapewne prawdziwą Koreę Południową: różnorodną, skomplikowaną, nieoczywistą. Widzimy ją jednak pod wieloma względami tak bardzo podobną do Polski – chyba to może nas najbardziej zaskakiwać.

9.

Brian Porter-Szűcs, Całkiem zwyczajny kraj. Historia Polski bez martyrologii

przeł. A. Dzierzgowska i J. Dzierzgowski, Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2021

Niesamowitym doświadczeniem jest czytanie historii Polski napisanej przez nie-Polaka. Ba, napisanej wręcz przez człowieka, który nie ma nawet polskich korzeni! Porter-Szűcs opisuje dzieje Polski od 1795 r. do czasów współczesnych. Nie skupia się jednakże na historii politycznej, ale w większym stopniu zajmuje go historia społeczna, w szczególności zaś formowanie się polskiej świadomości narodowej. Autor zabiera również głos w sprawach dotyczących Polski współczesnej, m.in. zastanawia się nad podziałami politycznymi, które kształtowały się w 1989 r. i tymi, które towarzyszą aktualnie trwającym sporom politycznym. Historia Polski, jaka się wyłania z kart książki, nie jest jednakże w najmniejszym stopniu wyjątkowa. Okazuje się bowiem, że Polska to – używając tytułu – „całkiem zwyczajny kraj”. Porter-Szűcs uczy nas – i dobrze by było z tych nauk skorzystać! – że nie jesteśmy „mesjaszem narodów” czy „Winkelriedem narodów”, już nawet nie możemy nazywać się „przedmurzem chrześcijaństwa”. Jesteśmy tacy jak inni!

10.

Michael E. Mann, Nowa wojna klimatyczna. Jak ocalić naszą planetę?

Przeł. T. Szlagor, Wydawnictwo Dolnośląskie, Poznań – Wrocław 2021

ALFABET ARTYSTY ATEISTY – Litera B :)

Bezkarność

W „Jądrze ciemności”, Conrada, które raczej tłumaczyłbym jako „serce ciemności” nasz anglojęzyczny pisarz precyzyjnie wyjaśnił genezę wszelkiej przemocy i bezprawia. Ostrzega naszą cywilizację wielce zadufaną i pewną swej wyższości, że źródłem zła w ludzkim świecie jest poczucie bezkarności. Kiedy silniejszy znęca się nad słabszym do eskalacji przemocy pobudza go poczucie, że nie tylko nie grozi mu odwet ze strony ofiary tu i teraz, ale i w przyszłości nikt nie będzie wyciągał wobec niego konsekwencji za krzywdę, jaką wyrządza. Raskolnikow Dostojewskiego uświadomił sobie, że ponieważ Bóg nie istnieje, każda zbrodnia jest dopuszczalna, jeśli sprawcy nie wykryje policja. Ponieważ dzisiaj o tym, że Bóg nas obserwuje i widzi każdą nieprawość, przekonanych jest o wiele mniej ludzi, niż to podają statystyki, zasadniczą rolę w ludzkim świecie pełni prawo, sprawiedliwe sądy i nieuchronność kary za każde przestępstwo. Pełnienie tej zasadniczej roli kuleje, bo prawo tworzą ludzie, sędziami są ludzie i strażnikami więzień też są ludzie. Kiedy jako dyrektor teatru złamałem prawo i skróciłem pracownikom regulaminową przerwę między zajęciami, zostałem ukarany błyskawicznie i musiałem czas jakiś żyć oszczędniej. Kiedy wysoki urzędnik naraża skarb państwa na wielomilionowe straty, kara niby wisi w powietrzu i lud widzi jej teoretyczną obecność, ale przestępcy w praktyce nic nie grozi i spokojnie konsumuje wraz z rodziną nielegalne zyski. Ponieważ ostatnio myślę i piszę o Trumpie, uważam że istnieje wystarczająca ilość argumentów, żeby odebrać mu natychmiast walizkę kodów atomowych i pozbawić władzy nad służbami specjalnymi i najsilniejszą armią świata. To było by zadośćuczynieniem sprawiedliwości. Nie zdziwiłbym się, gdyby skończył w więzieniu za podburzanie swoich wyznawców do ataku na amerykańską demokrację i jej symbol, jakim jest Kapitol. Szczególnie po tym jak pokazało się nagranie chwili, kiedy  wraz z rodziną czekał przed monitorami na rozruchy, które podobno inicjowali jego ludzie z tajnych służb, przebrani za poczciwych, skrzywdzonych obywateli i wmieszani w ich tłum, który sam z siebie nigdy nie ośmieliłby się zaatakować siedziby Kongresu. Ona w Stanach jest jednak rodzajem świeckiej świątyni. Nie zdziwiłbym się, gdyby prawo, które w USA jest ważniejsze niż Bóg, tak uwznioślony na każdym banknocie dolarowym, dopadło wiarołomnego prezydenta. Ale chyba jednak okaże się, że Trumpowi nie tylko nie spadnie włos z pysznej fryzury, ale jego partia i stojąca za nią rzesza ponad siedemdziesięciu milionów wyborców będą go hołubić i reagować na każde wezwanie do czynu. Przyszła, jak sądzę, pani prezydent, a obecna wiceprezydent Kamala Harris deklarowała, że teraz prawo będzie takie samo dla wszystkich i ślepa Temida nie może się kierować swoją sympatią, rozpoznaniem majątku i znaczenia klienta, a tym bardziej kolorem skóry, czy światopoglądem. Będzie sprawiedliwie. Ciekawe jak te słowa się spełnią, gdy Trump przestanie być prezydentem i pozostanie zwykłym, chociaż bajecznie bogatym terrorystą. Jego bezkarność może zagrozić nie tylko Ameryce. Na wszelki wypadek już naradzał się z ekspertami, czy jako prezydent może ułaskawić sam siebie.

Bóg

Na sztandarach, nawet w katolickiej II Rzeczypospolitej figurowało oficjalnie hasło „Honor i Ojczyzna” Boga dodano rozporządzeniem z 1993 roku! Ciekawe kto i jak to przeprowadził. Mnie jednak interesuje w dzisiejszych zapiskach co innego. Skąd u wielu ludzi wierzących powstało przekonanie, że wszechmogący Bóg, Stwórca nieba i ziemi wymaga jakiejś obrony? Dlaczego siły zbrojne uznały że obronią Boga skuteczniej niż on sam siebie może obronić? A może On znalazł się na sztandarach nie jako najwyższe dobro, jakiego należy strzec, tylko jako opiekun i patron w zmaganiach wojennych? Może skoro jest na sztandarach, pomoże nam zwyciężyć i ocali przed śmiercią? Ale Niemcy umieszczali gdzie tylko mogli hasło „Gott mit uns”, a zagładę przynieśli im wojacy Stalina, którzy mieli zakaz nie tylko wzywania Boga na pomoc, ale nawet myślenia o nim. Więc Bóg nie był z Niemcami, tylko z Ruskimi? 

Czy ci, którzy walczą w imię swojego Boga i zabijają niewiernych, rzeczywiście wierzą, że Stwórca patrzy na to życzliwym okiem i bierze czynny udział w zmaganiach, jak kiedyś bogowie greccy pod Troją? Wtedy, i w każdym innym politeizmie, łatwo było sobie wyobrazić, że bogowie podzielają ludzkie emocje i kierują się podobnymi. Że dlatego zdolni są do sporów między sobą i wciągania w te spory ludzi. Ale Jehowa? Bóg w Trójcy Jedyny? Allah? Jak może walczyć po jednej stronie, skoro wszyscy są jego dziećmi i nie powinni odbierać sobie życia, które jest jego darem? W dobrze pojętym monoteizmie niemożliwe jest, by Bóg stanął po jakiejś jednej stronie i zwalczał drugą. Chyba, że nie jest Stwórcą świata, tylko pojawił się już po akcie stworzenia, by zająć się tylko jednym wybranym narodem i oddać mu świat w posiadanie, skazując inne narody na zagładę, jakby zostały stworzone przez kogoś innego. Więc może to wszystko jest wymysłem pośredników – szamanów, biskupów, mułłów i tysięcy innych duchownych przywódców, wmawiających nam, że wiedzą, czego Bóg oczekuje od nas. To religie są tym terenem, gdzie powstaje koncepcja przymierza z Bogiem tylko dla wybranych. To religie są źródłem decyzji, by umieszczać na sztandarach bojowych imię Boga i iść zabijać pod wyszytymi na nich hasłami. Może więc na naszych sztandarach powinno się umieścić napis „Katolicyzm, Honor i Ojczyzna”? A oddziały protestantów, którzy też trafiają w Polsce do wojska, miałyby swoją chorągiew z hasłem odpowiednio zmodyfikowanym. Prawosławni oczywiście musieliby wyszyć sobie swoje hasło, a niewielki oddział Tatarów swoje. Daleki jestem od żartów na ten temat. Uważam, że odpowiedź na pytanie „Czy Bóg istnieje?” jest najważniejsza w życiu człowieka. Od tego pytania powinno się zacząć i kiedy już każdy sobie na nie odpowie, trzeba rozważyć dramatyczne konsekwencje tej odpowiedzi i dostosować do niej swoje życie. Dla ateisty nikczemnego rodzaju, jak Raskolnikow Dostojewskiego,  te konsekwencje obrócą się przeciwko niemu, ale dla kogoś takiego jak Maria Skłodowska – Curie mogą zaowocować wielkim dobrem dla całej ludzkości. Natomiast dla człowieka, który uwierzył w Boga dalsze decyzje są proste. Tylko nieliczni pozostają samotni jak Leonardo, Pascal, czy Einstein. Większość zawierza swoje życie jakiejś religii i pokornie słucha jej dysponentów, którzy wyjaśniają mu co ma robić, jak żyć i kiedy wyruszyć do walki z rzeszami pod wodzą innych dysponentów woli bożej. To pozwala tej większości zajmować się sobą, rodziną i lokalnymi problemami, bez ciągłego wysiłku analizowania podstawowych różnic między dobrem i złem. Pośrednicy za drobną opłatą pomogą urządzić się w systemie wartości i zapewnią bezpieczeństwo ze strony dalekiego Boga, który z pewnością przekazuje im wszystkie swoje postanowienia. Tylko czy na pewno mają z nim bezpośredni kontakt? Sądząc po rozbieżnościach pomiędzy wypowiedziami biskupów w mojej Ojczyźnie a biskupem Rzymu, można w to zwątpić. Może należałoby surowiej rozliczać wszystkich pośredników z tego w co wierzą i co głoszą jako Słowo Boże. Nie chodzi nawet o jakieś komisje, sądy, czy inne świeckie gremia. Chodzi o sumienie każdego wierzącego człowieka, w którym jakimś cudem wciąż udaje się oddzielić prawdę od kłamstwa. I właśnie takie pracowite, codzienne oddzielanie prawdy od kłamstwa, dobra od zła, piękna od ohydy jest naszym obowiązkiem, od którego wiara w Boga jednak nie zwalnia. 

Brzydota

Pierwszy raz poczułem pokusę symetryzmu, kiedy zachwycałem się dwutomowym hitem Umberta Ecco o Brzydocie i Pięknie. Autor tak dobrał argumenty i przykłady, że moje dotychczasowe przekonanie o klasycznej wyższości piękna uległo zachwianiu. Do tej pory mimo wieloletnich studiów, gdzie uczono mnie, że należy burzyć zastane wartości i szukać nowych, nawet w obszarach tradycyjnie przeklętych, nie udało skruszyć mojej wiary, że dobro jest dobrem, zło złem, a czarne nie jest bielą. Sztuka współczesna  z jej bolesną potrzebą ustawicznego odrzucania kanonów estetyki i przekorą wobec etyki, wywodzącej się z biblijnych i greckich źródeł, nie miała wpływu na moje rozumienie harmonii świata opartej na dynamicznym, wiecznym udoskonalaniu się i prostych, niewzruszonych jak skała wartościach. Dość późno, jak na czynnego i w miarę uznawanego artystę, pojawiła się w mojej twórczości faza zwątpienia, poszukiwania i buntu wobec powszechnie uznawanych reguł. Im bardziej zacząłem hołdować destrukcji i brzydocie, tym większe zdobywałem uznanie. Im bardziej drwiłem z piękna jako terytorium fałszu i głupoty, tym większy zyskiwałem aplauz. Mnóstwo odbiorców sztuki współczesnej to frustraci i ludzie zrozpaczeni, że ich życie nie toczy się tak, jakby chcieli. To oni nadają ton modom i trendom, które służą dekompozycji budowanych przez wieki form i zaburzaniu tak kruchego przecież porządku artystycznych przekazów odzwierciedlających harmonię wszechświata. Najdobitniej objawia się to w muzyce, której uporczywe unikanie reguł sprawiły, że w ogromnej ilości dzieł i wykonań przestała nam sprawiać przyjemność, a te utwory, które mają jeszcze tę zaletę, traktowane są pogardliwie, jako produkty drugorzędne i komercyjne. Upowszechniło się przekonanie, że Niebo jest nudne i ckliwe, a za to Piekło może okazać się fascynujące i pełne przygód, bo tam z pewnością znajduje się większość wspaniałych osobowości, które się świetnie bawią, jakby to był wesoły bar pełen śpiewu, tańców i swawoli. Bez względu na to, czy ten podział na dwa symboliczne światy, gdzie spędzimy wieczność, ma podłoże religijne, czy też jest tylko metaforą niedowiarków i ateistów, trzeba przyznać, że takie odwrócenie biegunów zła i dobra może zachwiać każdym ładem moralnym. Tkwiłem w tej głupocie wiele lat i miało to niebagatelny wpływ nie tylko na moją działalność artystyczną, ale i na moje życie. Na szczęście istnieje coś takiego jak fenomen lustra, przed którym stajemy codziennie i oglądamy swoją twarz. Najważniejszy tomik poezji we współczesnej polskiej literaturze, czyli „Pan Cogito” Zbigniewa Herberta zaczyna się od wiersza „Pan Cogito obserwuje w lustrze swoją twarz”. Polecam każdemu chwilę refleksji po przeczytaniu tego wiersza. Twarz ludzka oddaje wiernie nie tylko ewolucję cielesną i powolne zapadanie się w starość, ale też wszystkie przemiany duchowe i stan obecny umysłu, który tam za fasadą twarzy wiedzie swój tajemniczy żywot. To niesamowite jak brzydkie myśli potrafią pozostawić na twarzy swój paskudny ślad. Wpatrując się w nią i zaglądając głęboko w swoje oczy, warto się spokojnie zastanowić, czy rzeczywiście brzydota jest tyle samo warta ile piękno, i która z tych dwóch kategorii jest tak naprawdę fałszywa, nudna i godna pogardy.

 

Autor zdjęcia:Maximalfocus

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję