Bojkot (anty)patriotyczny :)

cypr               LPP, a konkretnie marka Reserved kojarzy mi się z Giertychem. Dziwne? Zaraz wyjaśnię. Pamiętacie takiego ministra edukacji, który wprowadził mundurki? No właśnie. W szkole mojej córki uchwalono wtedy, że mundurkiem będzie jakiś komplet z kolekcji Reserved, szara spódnica i bordo pulower. Oczywiście ta decyzja spowodowała nadmierny popyt i załamanie lokalnego, lubelskiego rynku, z tymi pulowerami był problem – dzięki czemu poznałem prawie wszystkie sklepy  sieci w Warszawie. Słaby początek znajomości, nieprawdaż? I skojarzenia takie-sobie…

Przez lata (w ramach rozluźnionego, a potem zanikłego obowiązku mundurkowego) zapominałem o firmie i marce – by dostać przypomnienie w postaci świętego oburzenia związanego z przeniesieniem praw do marek do założonych przez LPP spółek na Cyprze czy ZEA.

Oburzenie działaniami LPP jako żywo przypomina mi niechęć do badylarzy i innych paskudnych prywaciarzy w czasie słusznie minionym, których podstawowym przestępstwem był biznesowy sukces. Media społecznościowe huczą od deklaracji – „nie kupuję u oszustów podatkowych”, internauci drą szaty proponując zakaz poruszania się przez samochody firmy po polskich (zbudowanych z podatków ponoć) drogach, korzystania ze służby zdrowia i innych wielkich dobrodziejstw państwa polskiego.

Pomijam drobiazgi, świadczące o wyjątkowo złej woli, lub kompletnej niewiedzy krytyków. Że podatek drogowy płaci każdy właściciel pojazdu pow. 3,5 tony zarejestrowanego w Polsce. Że połowa ceny benzyny to akcyza i VAT, więc każdy z nas za to poruszanie się po polskich drogach słono płaci. Że autostrady budowane są w przemożnej większości z funduszy UE, na które składa się i Cypr… Że służba zdrowia, emerytura to odrębne daniny. Widzę tylko, że winien jest badylarz, zdrajca, który racjonalizuje swoje obciążenia. Dla krytyków nie ma znaczenia, że robi to w sposób legalny, jak tysiące firm przed nim i zapewne tysiące firm po nim.

Dlaczego ziejący patriotycznym uniesieniem, wycinający tępymi nożyczkami  logo Reserved ze swoich sweterków Polacy oczekują od korporacji gospodarczej zachowań nieracjonalnych? Dlaczego, kiedy miliony Polaków wyjeżdżają narzucać tynki czy montować krany w Londynie to nikt im nie mówi, że są zdrajcami, tylko oczekuje się od rządu polskiego działań – stworzenia kraju, z którego nie chce się wyjeżdżać. Przecież LPP robi dokładne to samo – ucieka tam, gdzie jest lepiej. I nikt z nas nie ma żadnej refleksji, że może Polska nie jest krajem stworzonym dla takich firm. Na marginesie – coraz trudniej powiedzieć dla kogo jest nasz kraj…

Nie będzie żadna organizacja biznesowa doktorem Judymem czy Matką Teresą. Tak jak nie będzie nim hydraulik, mając do wyboru patriotyczne 1,5 tys. zł brutto versus 1,5 tys. funtów. Wybraliśmy parlament, ten wybrał rząd – to do rządu należy kierować pytania, dlaczego miliony Polaków są na wyspach brytyjskich, a tysiące spółek na Cyprze. To rząd, a nie te spółki podpisał umowy o unikaniu podwójnego opodatkowania. To rząd jest odpowiedzialny za system, z którego uciekają przedsiębiorcy. Oczekiwanie, że LPP, urastający dziś do roli czarnego luda,  PRL-owskiego badylarza, nie wykorzysta legalnych możliwości ograniczenia kosztów działalności, jest śmieszne.

Organizatorzy bojkotu konsumenckiego LPP, zakładając, że nie jest to konkurencja, tylko faktycznie samorodny ruch, spełniają tu rolę użytecznych idiotów. Nawołują do bojkotu polskiej firmy, zatrudniającej tysiące ludzi, posiadającej centra logistyczne i zarządcze w Polsce. Firmy, która się rozwija, a wraz z jej rozwojem zwiększa zatrudnienie, co za tym idzie daniny podatkowe, NFZ, ZUS. Kto na tym skorzysta? No przecież firmy spoza naszego kraju, odprowadzające daniny jedynie od sprzedaży. To jest patriotyzm? Jeśli, to w rodzaju – na złość babci odmrożę sobie uszy.

Nie oczekujmy od biznesu zachowań nieracjonalnych. Jeśli oczekujemy patriotyzmu – oczekujmy go i egzekwujmy od parlamentarzystów, ministrów, premiera. Patriotyzmu, który nie polega na nadawaniu nazw, stawianiu pomników – ale na budowaniu państwa przyjaznego i hydraulikowi i korporacji. Z którego mało kto ma ochotę wyjechać do Londynu, czy przenieść markę na Cypr.

Poprawne przesłanki, błędne wnioski :)

by Kancelaria Premiera
by Kancelaria Premiera

Rada Gospodarcza przy premierze opublikowała swoje uwagi do zmian w systemie OFE. Jako, że podpisali się pod nimi profesorowie nie mamy do czynienia z kolejną hucpą, ale dość sensowną analizą. Problematyczne jest tylko to, że ze słusznie zdiagnozowanych przesłanek profesorowie wyciągają dość zastanawiające wnioski, z którymi trudno się zgodzić.

„W długim okresie kluczowe dla gospodarki jest to, aby system emerytalny był zbilansowany i wiarygodny dla obywateli. Główne problemy systemu emerytalnego wynikają ze zmian demograficznych. Publiczny system emerytalny (pobierający przymusową składkę w wysokości 19,52 proc.) niezależnie od tego, czy składka będzie kierowana w całości do ZUS, czy dzielona między ZUS i OFE, zapewni w przyszłości jedynie niską emeryturę.”

Święta prawda, ale co zatem?

„Kluczowe zatem jest intensywne kształtowanie w społeczeństwie gotowości do samodzielnego odkładania środków na starość w III filarze, który jest jedyną częścią systemu emerytalnego, w którym są realne oszczędności.”

Po pierwsze w OFE tez są realne oszczędności. Nawet jeśli przyjąć błędne założenie, że są one finansowane z długu to ciągle są to oszczędności.

Po drugie powszechne oszczędzanie w III filarze wcale nie poprawi sytuacji emerytów – co najwyżej poprawi sytuację tych, którzy zaoszczędzili więcej kosztem sytuacji tych, którzy zaoszczędzili mniej lub kosztem poziomu życia młodego pokolenia. To kluczowe w rozumieniu sytuacji systemu emerytalnego. Pozwólmy sobie na myślowy eksperyment:

Wyobraźmy sobie, że przeszliśmy na emeryturę. W tym czasie w kraju wyprodukowano 2000 bochenków chleba – przyjmijmy, ze to jedyna produkcja w kraju. Teraz przychodzi podjąć decyzję ile chleba ma przypadać dla pracujących a ile dla niepracujących (emerytów). Jak zatem mogę poprawić swoją osobista sytuację jako emeryt. Mogę za pomocą metod politycznych (np. wymuszając ustawy) optować za tym by jak najwięcej chleba trafiło do emerytów (kosztem młodych pracujących). Kiedy jednak ta proporcja zostanie już ustalona – na przykład 1000 bochenków dla emerytów, moją jedyną możliwością jest próba uzyskania jak największej ilości chleba z emeryckiej puli. Mogę to zrobić na przykład za pomocą majątku zgromadzonego w III filarze, ale tylko pod warunkiem, że inni takich oszczędności nie mają. Jeśli oszczędzanie w III filarze było powszechne wtedy moja siła przetargowa nie jest większa.

To lekcja najważniejsza: zasadniczo ilość i jakość filarów w systemie emerytalnym jest zasadniczo bez znaczenia. Jak długo do podziału miedzy wszystkich jest tylko 2000 bochenków to rodzaj systemu emerytalnego ma zasadniczo wpływ jedynie na siłę przetargową poszczególnych grup (starzy kontra młodzi) i w ramach grupy. Zasadniczo jest to jednak gra o sumie zerowej.

Jedyny sposób by poprawić sytuację to upiec więcej niż 2000 chlebów. Jak to można zrobić:

– zwiększyć liczbę piekarzy – na przykład poprzez podwyższenie wieku emerytalnego
– zwiększyć wydajność gospodarki – likwidując zbędne bariery i obciążenia
– zwiększyć zakumulowany kapitał – poprzez oszczędniejsze życie wcześniej i inwestowanie w realną gospodarkę

Tu mogłoby się zdawać, że OFE i III filar mogą realnie pomóc – dodatkowe oszczędności mogą oznaczać dodatkowe inwestycje. Mogą, ale nie muszą – głównym pochłaniaczem oszczędności jest bowiem nasze państwo, wiecznie nienasycone funduszy, z których większość bynajmniej nie inwestuje tylko przejada. Bez reformy finansów publicznych i ograniczenia konsumpcji państwa nie ma więc szans na zwiększenie emerytur w przyszłości bo nasze oszczędności są programowo przejadane. Inwestorzy wabieni wysokim zwrotem ta nadmierną konsumpcję finansują, ale pewnego dnia obudzą się i przeczytają, że państwo dalej swych zobowiązań spełniać nie jest w stanie. I to będzie koniec tych oszczędności.

Zatem kluczem do poprawy sytuacji oprócz niepopularnych reform wydłużających czas naszej pracy oraz deregulacji jest zreformowanie finansów publicznych. OFE same z siebie nie dadzą nam zauważalnie wyższych emerytur i to nie jest główny powód by je bronić. Głównym powodem obrony OFE powinno być to, że wypływ pieniędzy z budżetu zmusi polityków do szybszych reform. To klucz do wyższych emerytur, a nie zachęcanie do oszczędzania w III filarze.

Zatem kolejny wniosek: „- Proponowane przez rząd zmiany zmniejszą deficyt FUS oraz poprawią sytuację finansów publicznych.” – to nie zaleta proponowanych rozwiązań, ale ich główna wada!

„ Z perspektywy obciążeń międzypokoleniowych reforma emerytalna z 1999 roku w wariancie finansowania jej podatkami była korzystna dla przyszłych pokoleń (będą płacić niższe podatki), równocześnie niekorzystna dla obecnych pokoleń (składkują na swoje emerytury oraz płacą podatki finansujące świadczenia obecnych emerytów). Finansowanie kosztów reformy długiem pozwala przenieść część kosztów na przyszłe pokolenia. „

To tylko poł prawdy. Po pierwsze mamy doskonały powód by rozwiązanie było korzystne dla przyszłych pokoleń – przecież to nie jest tak, że przyszłe pokolenia będą się miały świetnie, a my jeszcze im pomagamy. Przyszłe pokolenia będą się miały tragicznie – kiedy ja przejdę na emeryturę (co mało prawdopodobne) na jednego emeryta płacić składkę będzie mniej niż jeden pracujący. Dziś mamy sytuacje czterokrotnie lepszą. Zatem po prostu znając tragiczną sytuację przyszłych pokoleń i widząc w jakiej komfortowej sytuacji sami się znajdujemy staramy się im troszkę pomóc akumulując kapitał. Jak profesorowie sami zauważają większość tego wysiłku jest niweczona ze względu na to, ze oszczędności nie są inwestowane w realną gospodarkę tylko pochłaniane przez budżet.

„W świetle tych wyników finansowanie reformy przez prywatyzację byłoby racjonalne, gdyby istniały sposoby na zagwarantowanie takiego sposobu finansowania.”

Byłoby i oczywiście jest racjonalne – pytanie tylko dlaczego nie ma „sposobów zagwarantowania takiego sposobu finansowania”. Politycznie niemożliwe bo nie byłoby gdzie obsadzać kolegów posłów i za co kupować poparcia na konwentach. Po co nam te państwowe firmy? O jakich strategicznych branżach mówimy? Bo wygląda na to, ze strategiczne branże to te, które albo przynoszą straty (PKP, Poczta Polska, LOT, kopalnie), albo takie gdzie można mieć wpływ na duże pieniądze (Orlen, KGHM). Osobiście nie widzę powodu dlaczego kopanie w ziemi, latanie samolotem, jeżdżenie lokomotywą itd. miało być tak wielce strategiczne. Dlaczego nie użyć tych środków i nie uwolnić marnowanego kapitału z korzyścią dla rozwoju kraju?

„Wszelkie używane w obecnym sporze argumenty sugerujące, że istnienie OFE gwarantuje wyższą emeryturę niż ZUS nie mają podstaw merytorycznych, podobnie jak reklamy sugerujące „emerytury na Karaibach” dzięki OFE.”

Nieładne zagranie pod publiczkę, zwłaszcza jak na profesorów. Jakoś nie widzę reklam „emerytur na Karaibach” w obecnym sporze. Co do pierwszej części zgoda. Projekcje na 30 lat w przód są mało wiarygodne. Ale prosimy o uczciwość w drugą stronę i potwierdzenie, że „wszelkie używane w obecnym sporze argumenty sugerujące, że nieistnienie OFE gwarantuje wyższą emeryturę” – bo i takie się pojawiły.

„Z ekonomicznego punktu widzenia cała składka trafiająca do publicznego systemu emerytalnego (dziś 19,52 proc.) stanowi i zawsze stanowiła rodzaj podatku.(i dalej)”

Szczerze powiedziawszy nie widzę, żadnego ekonomicznego punktu widzenia, który by to uzasadniał. Można sobie zupełnie spokojnie wyobrazić z ekonomicznego punktu widzenia sytuację zupełnie inną, a to jak jest w Polsce zależy od uwarunkowań prawnych. Niewątpliwie taka była intencja, ale nasze orły i sokoły legislacyjne nie potrafią napisać porządnie prostej ustawy więc niewątpliwie i tutaj wątpliwości jest sporo. Szczegóły rozstrzygnie zapewne Trybunał Konstytucyjny, a nie Komitet. To prosta próba przemycenia opinii prawnej po pozorem opinii ekonomicznej. Panowie profesorowie proszę się trzymać linii.

„Bezpieczeństwo zobowiązań państwa zarówno w ZUS, jak w OFE, zależy od ogólnego stanu finansów publicznych, dlatego szczególnie ważna jest ich dobra kondycja w długim okresie.”

To tak zwana półprawda. To znaczy w obecnej sytuacji rzeczywiście tak jest. Wystarczy jednak wprowadzić proste rozwiązania prawne – na przykład w postaci limitu na inwestycje OFE w Polsce, a w szczególności w papiery skarbowe by emerytura z OFE przestała być zależna od ogólnego stanu finansów publicznych. Innymi słowy mamy do czynienia z pewnego rodzaju wada systemu OFE – dość prosta do naprawy.

„Zarówno środki zgromadzone w OFE, jak w ZUS mają zabezpieczenie. W OFE są to zgromadzone aktywa finansowe, a w ZUS zabezpieczeniem kapitału jest cały strumień przyszłych wpłat składek od pracujących. Wprowadzenie zasady, że indeksacja środków zgromadzonych w I filarze nie może być niższa od inflacji oraz indeksacja nowo utworzonych subkont nominalnym PKB, utrudnia jednak bilansowanie się przyszłych wpłat i przyszłych zobowiązań w ZUS.”

Tu mamy prosty przykład zaprzeczeniu samemu sobie i to już na przykładzie zdania 1 i 3. W pierwszym doradcy stwierdzają, że ZUS posiada zabezpieczenie. W trzecim już przyznają, że jest to zabezpieczenie niepełne także dla tego, że reforma została popsuta (indeksacja a także dziedziczenie składek). Wedle obecnych wyliczeń różnica miedzy wypłatami emerytur, a wpływami z nowych składek dochodzi do 100% PKB. Czyli zabezpieczenie w ZUS jakieś jest, ale bardzo niepełne o czym Panowie półgębkiem wspominają. Za to zabezpieczenie w OFE jest do pełnej wartości zgromadzonych aktywów – różnica drastyczna.

„Odprowadzanie części składki do OFE oznacza decyzję, że zobowiązanie państwa wobec emeryta w zakresie tej części zależy od rzeczywistych zysków, jakie przynosi zainwestowanie tych środków w gospodarce. Środki te mogą, przy dobrym inwestowaniu, przynieść dochód wyższy od tego, który wyliczany jest na podstawie indeksacji środków na koncie i subkoncie w ZUS. Jednak takie inwestowanie wiąże się również z ryzykiem straty. Logika mówi, że przekazanie środków do OFE powinno być dobrowolną decyzją tych obywateli, którzy uważają, że chcą ponieść takie ryzyko, mając nadzieję na wyższe zyski.”

Tu odnieśmy się do empirii ekonomii – w długim okresie rynek akcji przynosił zawsze zwroty lepsze niż obligacje (już od horyzontu 8 letniego) i to biorąc pod uwagę wszelkie załamania łącznie z ostatnim kryzysem finansowym. Jednak oczywiście ryzyko istnieje. Profesorowie jednak cicho zakładają, że środki w ZUS ryzyka są pozbawione. Kilka państw w niedalekiej przeszłości już się przekonało, że to gruba nieprawda. Także w Polsce mieliśmy do czynienia z przypadkiem kiedy zobowiązania ZUS zostały niedotrzymane – kiedy doszło do waloryzacji kwotowej. Jeśli już mam mieć wybór to proszę go rozszerzyć również na środki w ZUS, które uważam za dużo bardziej narażone na niebezpieczeństwo niż środki w OFE (w części akcyjnej). Niestety nie ma aktywów wolnych od ryzyka, a przemilczanie tych ryzyk tego nie zmieni.

„Dobrowolność będzie dotyczyła tylko niewielkiej części całości składki tzn. przyszła emerytura w stosunkowo niewielkiej części będzie wystawiona na to ryzyko. Ale jednocześnie warto podkreślić, że skala uzależnienia przyszłej emerytury od części kapitałowej (dla tych którzy wybiorą OFE) będzie dokładnie taka sama jak przy wprowadzaniu systemu. “

Oczywiście pod warunkiem, że ZUS wywiąże się w pełni ze swoich zobowiązań co jest mało prawdopodobne. Dużo lepiej byłoby chyba jednak zdywersyfikować ryzyko i naprawić jedną z wad II filara czyli zmuszanie go do inwestowania tak znaczącej części środków w obligacje skarbowe.

„Każdy ubezpieczony powinien otrzymywać informację na temat swojej przyszłej emerytury nie oddzielnie z ZUS i OFE, ale łączne podsumowanie wynikające z trzech czynników – I filar ZUS, subkonto ZUS i OFE”

Panowie, a jakiej jest uzasadnienie takiego rozwiązania? Po co zamazywać informację – ja wole wiedzieć kto jak wydajnie na mnie pracuje. A może chodzi o to by w przypadku niskich cyfr było kogo obwiniać? Pierwszy raz słyszę poważnych ekonomistów nawołujących do udzielania ludziom mniejszej ilości informacji.

„W ramach reformy emerytalnej państwo zobowiązało się uzupełnić w kasie ZUS tę kwotę, która zostanie przekazana do zainwestowania przez OFE. W tym celu zaciąga dług, sprzedając na rynku obligacje. Zakup przez OFE tych samych obligacji na rynku jest rozwiązaniem mało sensownym, (kosztownym dla państwa – OFE jako pośrednik w błędnym kole, a z punktu widzenia portfela emeryta nic się nie zmienia), bo nie tworzy nadziei na dodatkowe zyski dla emeryta z tytułu zainwestowania jego pieniędzy w gospodarce.”

Brawo Panowie! Jaki z tego jedyny słuszny wniosek? Niech OFE zaprzestaną kupowania obligacji państwowych tylko niech inwestują w realną gospodarkę. To pozwoli jej się lepiej rozwijać i może w przyszłości uda się upiec 2500 bochenków chleba zamiast 2000. Prawda?

A jednak chyba nie bo dalej Panowie profesorowie się rozwodzą na temat wpływu umorzenia obligacji i przeniesienia zobowiązań do ZUS. Wiec nie chodzi o większe inwestycje w gospodarkę tylko o pieniądze dla budżetu! Zamiast uwolnić pieniądze zamrożone w obligacjach po prostu je bezpowrotnie zatrzymamy w formie zobowiązań ZUS. Jedyny pozaksięgowy efekt, o którym Panowie profesorowie wspominają to zmniejszenie potrzeb pożyczkowych państwa oraz kosztów obsługi długu. Bardzo chętnie zobaczyłbym wyliczenia – w szczególności czy obejmują one koszty obsługi zobowiązań przeniesionych do ZUS w tym waloryzacji. Wcale nie byłbym pewny wyniku takich obliczeń.

Dalej profesorowie zauważają przytomnie:

„Warto też dodać, że wprowadzając reformę w postaci z roku 1999 i kontynuując ją w kolejnych latach, popełniono liczne błędy, do których należy zaliczyć wysokie opłaty przekazywane do firm zarządzających OFE, brak rozwiązań zmuszających OFE do większej efektywności, wprowadzenie dodatkowych przywilejów emerytalnych zwiększających deficyt ZUS. Wszystkie te błędy przyczyniły się do ogromnego wzrostu kosztów funkcjonowania systemu, przy wysoce niezadowalających z punktu widzenia emeryta wynikach działania.”

Brawo – bardzo słusznie. Tylko Rada dopiero się dziś zorientowała? Z tego co pamiętam była o tym już mowa przy okazji obniżenia składki płynącej do OFE na rzecz ZUS i zastrzeżenia te były artykułowane nawet przez ministra Boniego – było nie było członka rządu. Jak rozumiem ten paragraf to element samokrytyki Rady i rządu – bo do nikogo innego o ten stan rzeczy nie można mieć pretensji.

Na koniec zaś wszystkiemu są winne media:

„Cytowane często publikacje w prasie zagranicznej, które negatywnie oceniają proponowane zmiany, nie przedstawiają przekonujących argumentów ekonomicznych potwierdzających te oskarżenia. „

Przekonywujących w czyich oczach? Jak rozumiem Rady? Dziękujemy za informację, postaramy przekonać się sami.

Trzeba przyznać, że wypowiedź Rady to znaczący krok na przód w debacie. Po wystąpieniach ekspertów takich jak Pani Leokadia Oręziak pełnych oczywistych błędów merytorycznych mamy wypowiedź, która jest tylko wprowadzająca w błąd za pomocą licznych niedopowiedzeń, przemilczeń i sugestii. Powiedzmy sobie szczerze – przyszedł rachunek za ciepłą wodę w kranie i to bardzo słony, a to dlatego, że cała piwnica zalana. Lokatorzy niechętnie patrzą na remont więc dla świętego spokoju sięgamy po świnkę skarbonkę i udajemy, że wszystko gra. Tyle tylko że niebawem przyjdzie kolejny rachunek, a w śwince zobaczymy dno. No ale to już będzie problem następnego zarządcy budynku. Panie Tusk – czas się zabrać za remont. Wyrwanie zęba dzisiaj będzie bolało, ale jego niewyrwanie będzie bolało dużo bardziej za kilka lat.

Polska przywilejami stoi. Apel do NGO :)

Strajk solidarnościowy na Śląsku i spór wokół założeń do ustawy o poprawie świadczenia usług przez jst, przygotowanych przez Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji, a znanych głównie z powodu zapisu o łączeniu bibliotek, z całą mocą unaoczniają jeden z najbardziej podstawowych polskich problemów. I to unaoczniają niechcący – na co dzień, rozmawiając o podatkach czy budżecie, nie zdajemy sobie sprawy, że nadal tkwimy w pewnej PRL-owskiej koleinie. Paradygmat specjalnych praw grup zawodowych świetnie pokazała histeria 18-tysięcznego środowiska nauczycieli-bibliotekarzy, zgodnie i aktywnie protestujących przeciwko konsolidacji bibliotek, widząc w tym zagrożenie dla siebie samych. W 24 lata po transformacji ludzie traktują miejsce pracy jak świętość, a każdą zmianę reguł gry jako zamach na ich wyjątkowy status. Największy kłopot ma z tym sektor publiczny, w którym zatrudnienie znajduje blisko 3 mln obywateli i gdzie praca jest relatywnie dobrze płatna oraz stabilna.

Zatem trudność z wprowadzaniem jakiejkolwiek reformy w Polsce nie bierze się znikąd. Okrzepłe przez lata, nie wyplenione nawet w czasach wolnego rynku przekonanie, że istnieją zawody o specjalnym znaczeniu dla kraju, którym z powodu wypełniania „misji” należy się coś szczególnego, to najsilniejszy hamulcowy zmian.

I tak rolnicy zapisani do KRUS (1 300 tys. osób) nie płacą podatku dochodowego, tylko rolny, a zamiast składki na ubezpieczenie zdrowotne – symboliczną składkę na KRUS. Nauczyciele (650 tys. osób) korzystają z anachronicznych regulacji ustalonej w 1982 roku Karty Nauczyciela i mają 18-godzinne pensum, dodatki (wiejski, motywacyjny, funkcyjny, mieszkaniowy), 3 miesiące wakacji oraz płatny urlop roczny dla poratowania zdrowia. Górnicy (200 tys. osób) mają 7-godzinny dzień pracy, „czternastkę”, prawo przejścia na emeryturę wieku 50 lat przy równoczesnej możliwości kontynuowania pracy. Policjanci (100 tys. osób) mogą zostać emerytami po 15 latach pracy, przysługuje im trzynastka, dodatek mundurowy i na zagospodarowanie oraz nagrody jubileuszowe. Kolejarze i ich rodziny mają prawo do ulg na przejazdy, premię na Dzień Kolejarza, dodatki jubileuszowe. Prokuratorzy dysponują większą emeryturą, dodatkami funkcyjnym i stażowym, a także immunitetem. Żołnierze uzyskują trzynastki, wcześniejszą i wyższą emeryturę, różne dodatki. Sędziowie – wyższą emeryturę, dłuższy urlop, immunitet. Lekarze – krótszy dzień pracy, trzynastkę. Pielęgniarki – trzynastkę, nagrody. Itd. Nie trzeba chyba dodawać, że ubezpieczenie rolników czy wysokie emerytury górników pokrywane są z pieniędzy reszty podatników.

Przywileje powyższych grup zawodowych konserwowane są przez strukturę resortów. Polski system administracji centralnej ma niejako wbudowaną w siebie cechę ochrony specjalnych praw. Oprócz związków zawodowych, grupy interesu mają oparcie w Ministerstwie Edukacji Narodowej (nauczyciele), Ministerstwie Spraw Wewnętrznych (służby mundurowe) czy Ministerstwie Sprawiedliwości (choć to ostatnie podejmuje obecnie próby przeprowadzania zmian). Problem pogłębia fakt funkcjonowania odrębnych aktów prawnych dotyczących danej grupy pracowników. Nie ma jednej ustawy o pracownikach publicznych. Jest Karta Nauczyciela, ustawa o emeryturach górniczych, ustawa o prokuraturze, ustawa o ubezpieczeniu społecznym rolników, prawo o ustroju sądów powszechnych, ustawa o żołnierzach zawodowych… Jedna branża równa się jedna oddzielna ustawa. A ta odrębność jest zarazem gwarancją nienaruszalności. Tworzy to niemal zachętę ze strony państwa do walki o korzyści dla danych grup zawodowych.

Gdyby przyjąć jeden akt, który dotyczyłby całości urzędników i pracowników zatrudnionych w sferze publicznej, można byłoby zacząć zrównywać zasady wynagradzania poszczególnych grup. Jedna ustawa miałaby również większą zdolność do obrony przed wprowadzaniem kolejnych przywilejów – trudno przekonywałoby się ludzi, że trzeba byłoby wówczas nadać je wszystkim. Dodatkową, niejako ideową zaletę takiego rozwiązania stanowiłoby odnowienie etosu służby publicznej. Wszak wszystkie wyżej wymienione grupy zawodowe powinny działać w interesie dobra wspólnego i nie ma powodu, by którąkolwiek z nich uznawać za „lepszą” czy zasługującą na specjalne traktowanie.

Patrząc na to z filozoficznego punktu widzenia, można powiedzieć, że każdy zawód jest w jakimś sensie wyjątkowy. W tej chwili paradoks polega na tym, że gros zapłaty w sektorze publicznym nie jest umieszczone w regularnej pensji, tylko dociera do pracownika niejako „bokiem”, poprzez system bonusów, ulg czy dodatków. Działa to o tyle demoralizująco, że premiuje każdego pracownika, niezależnie od jakości jego pracy, od starań. I – jak w każdym zrównywaniu – słabsi na tym zyskują, a lepsi tracą. A najbardziej traci samo państwo.

Mamy w Polsce kilka podmiotów trzeciego sektora, think tanków i mediów, które temat przywilejów od czasu od czasu podnoszą. Przeszukując Internet można się wręcz natknąć na spisy niezasłużonych korzyści czy wyliczenia, ile rocznie dokłada się z budżetu (czyli pieniędzy wszystkich podatników) na finansowanie rozmaitych specjalnych praw. To liczby dochodzące do kilkudziesięciu miliardów złotych. Przez wiele osób pracujących w sektorze prywatnym uważane za niesprawiedliwe, a wręcz hamujące rozwój. Czy więc polskie organizacje nie mogłyby się zjednoczyć i mimo różnic w wielu kwestiach stworzyć wspólnego, silnego frontu antyprzywilejowego?

Jasne, że walka o równy status pracowników napotka na silny opór polityczny. I że wdrożenie zmian będzie w związku z tym niezwykle trudne. Już nawet z pobieżnego rachunku widać, że osób należących do grup interesu jest w Polsce blisko 3 mln. To 3 mln wyborców, a ponad 6 mln, jeśli policzy się ich rodziny. Z tego 1,8 mln stanowią pracownicy samorządu, jego jednostek organizacyjnych, spółek komunalnych i osób prawnych. Kiedy zmiany wprowadziłoby się zbiorowo, nie „karząc” jednostkowo którejkolwiek z grup, osłabiłoby to siłę protestu. W przypadku, gdy dana branża odczuje reformę jako wymierzoną przeciwko niej samej (tak, jak stało się to przy założeniach do ustawy MAC), gdy tworzy się „równych i równiejszych”, skala niezadowolenia będzie rosła.

Apelujemy więc do Business Center Club, Centrum im. A. Smitha, Forum Obywatelskiego Rozwoju, Fundacji im. S. Batorego, Fundacji Republikańskiej, Instytutu Sobieskiego, Krytyki Politycznej, Kultury Liberalnej, Lewiatana, Liberte!, Projektu: Polska, Stoczni i ich środowisk oraz innych organizacji, aby – ze świadomością wszystkich dzielących nas pozostałych kwestii – razem, jednym silnym głosem powiedzieć wyraźnie, że Polski resortowej nie da się dłużej utrzymać. To garb z minionego systemu, uniemożliwiający dokonywanie jakichkolwiek reform strukturalnych, finansowych czy w zakresie polityk sektorowych. W sytuacji niedopinającego się budżetu państwa, problemów z zadłużeniem, kryzysu demograficznego i problemów, jakie niesie za sobą konieczność sprostania wyzwaniom cywilizacyjnym, społeczeństwo musi solidarnie wziąć na siebie ciężar utrzymania kraju. Można dyskutować, jakie rozwiązania należy przyjąć w pierwszej kolejności, ale trzeba wyjść z inicjatywą rozmowy na temat ograniczenia przywilejów. Przeforsowane przez Rząd podniesienie wieku emerytalnego to za mało, by mówić o reformach. Musimy włączyć inne mechanizmy, a grupy interesu wprząc w normalne struktury państwa i służby publicznej. Z wynagrodzeniami, ścieżką awansu i zasadami zatrudniania opartymi o kompetencje, doświadczenie i konkursy, zamiast dotychczasowych reguł sztywno zapisanych w ustawach. Inaczej państwo przestanie być jednolite, tylko nadal rozdzierać je będą wpływowe grupy interesów, stale grożące wyjściem na ulicę w obronie swych sztucznie ustanowionych jeszcze w PRL-u praw.

Proponujemy ten swoisty pakt antyprzywilejowy wszystkim tym, którzy mają odwagę przeciwstawić się postępującej atomizacji państwa. Liczymy na Wasz udział.

Elastyczność i bezpieczeństwo na poważnie :)

Koncepcja flexicurity – połączenie angielskich słów flexibility (elastyczność) i security (bezpieczeństwo)  robi karierę. Wdrożona po raz pierwszy w latach 90. w Danii, gdzie doprowadziła do likwidacji bezrobocia, parę lat temu została wpisana przez Unię Europejską w Strategię Lizbońską. Stamtąd trafiła do Polski, gdzie jej głównym orędownikiem – oprócz administracji bezrefleksyjnie powtarzającej wszystkie nowe słowa, jakie pojawią się w unijnych dokumentach – stali się prywatni pracodawcy. Termin został rozpropagowany, ale koncepcja straciła swój sens, ponieważ motyw bezpieczeństwa zatrudnienia praktycznie znikł z opracowań. Trudno stwierdzić, czy stało się tak w wyniku braku zrozumienia źródeł duńskiego sukcesu, czy też z powodu celowej manipulacji – z punktu widzenia pracodawców, przynajmniej w krótkiej perspektywie czasowej, elastyczność zatrudniania i zwalniania jest ważniejsza niż to, co na jej temat myśli siła robocza. Jeśli jednak mamy flexicurity traktować poważnie, to trzeba wiedzieć, skąd się wzięła i co oznacza tam, gdzie jest rzeczywistością, a nie tylko modnym słowem.

Fot. Olga Baca
Fot. Olga Baca

Powodem, dla którego podjęto próbę pogodzenia elastyczności i bezpieczeństwa zatrudnienia, było uświadomienie sobie problemów wynikających z preferowania każdego z tych czynników oddzielnie. Rozwój technologiczny (upowszechnienie komputerów i umiejętność łączenia ich w sieć) oraz koniec zimnej wojny doprowadziły w latach 90. XX w. do zasadniczych zmian w społecznym podziale pracy. Fizyczne wytwarzanie dóbr przeniosło się do krajów o tańszej sile roboczej, z reguły postkomunistycznych (Chiny i Wietnam przychodzą na myśl w pierwszej kolejności, ale z zachodnioeuropejskiej perspektywy Rumunia i Polska spełniały dokładnie taką samą rolę), a jego miejsce w strukturze zatrudniania krajów wysoko rozwiniętych zajęły różnego rodzaju usługi – od prostej i słabo opłacanej dystrybucji importowanych towarów, po dość skomplikowane i przynoszące większy dochód projektowanie tego, co ma zostać wyprodukowane na drugim końcu świata. Równocześnie rzesze pracowników biurowych – zatrudnionych w bankach, firmach ubezpieczeniowych i tym podobnych – podzieliły los XVIII-wiecznych tkaczy: okazało się, że maszyna (w tym przypadku system komputerowy) potrafi zrobić to samo, co oni, tylko że taniej, szybciej i lepiej.

Nowa sytuacja rychło zaowocowała zmianą zachowania. Wyborcy zaczęli domagać się od państwa, by zwiększyło ochronę miejsc pracy: to, że skomputeryzowana firma ubezpieczeniowa przestała potrzebować tysięcy księgowych, rewidentów i kontrolerów – mówili – nie jest przecież wystarczającym powodem, by wszystkich ich zwolnić! Równolegle, nie wiedząc, do jakiego stopnia skuteczny okaże się polityczny nacisk, ci sami wyborcy zaczęli tak planować własne kariery, by zapewnić sobie długoterminowe bezpieczeństwo. Globalna konkurencja sprawiła, że nawet przejęcie rodzinnej firmy przestano uważać za bezpieczną życiową strategię. Bycie policjantem lub urzędnikiem państwowym stało się zaś atrakcyjną perspektywą również dla osób, które dawniej realizowałyby swój potencjał w bardziej produktywny sposób. Zwracając się ku sektorowi publicznemu, przestraszona wizją utraty stabilności burżuazja wkroczyła na teren używany dawniej do społecznego awansu przez grupy położone niżej w hierarchii. Kanały mobilności zostały zablokowane, co w krajach bogatych zaowocowało równaniem „globalizacja = rozwarstwienie”.

Ochrona miejsc pracy, której domagali się zagrożeni zwolnieniami pracownicy, przyjmowała w większości przypadków formę zapisów prawnych ograniczających pole manewru pracodawców i de facto  pozostawiających po ich stronie pełnię ryzyka w przypadku zmiany koniunktury, technologii czy po prostu trudności w egzekwowaniu oczekiwanych rezultatów od pracowników. Skoro trudniej było zwolnić, to firmy stawały się również mniej skłonne do zatrudniania, a co najmniej bardziej zainteresowane outsourcingiem, usługami agencji pracy tymczasowej oraz elastycznymi formami zatrudnienia, w Polsce znanymi jako „umowy śmieciowe”. Wszystkie te rozwiązania przerzucają ryzyko z powrotem na pracowników. Rozwarstwienie nabiera nowego znaczenia: zawody i poszczególne miejsca pracy różnią się już nie tylko wysokością zarobków, lecz także trwałością zatrudnienia.

Społeczeństwo o podzielonym rynku pracy (tzn. takie, w którym równolegle funkcjonują sztywne etaty i o wiele bardziej elastyczne „umowy śmieciowe”) jest mniej konkurencyjne w zasadzie już z definicji. Z jednej strony zasoby ludzkie nie są wykorzystywane w sposób racjonalny, bo wiele zdolnych osób decyduje się na pracę poniżej swoich kwalifikacji, za to stabilną. Z drugiej strony, czynnikiem przesądzającym o pozostaniu na stanowisku przestają być zdolności, a staje się rodzaj podpisanej umowy – nietrafne decyzje personalne na długie lata zmniejszają rentowność firm. W skali makro „tort do podziału” zaczyna się kurczyć. Rodzi się frustracja, a wraz z nią konflikt klasowy. Interesy biedniejszych i elastycznie zatrudnionych (lub wręcz pracujących na czarno) prekariuszy są coraz wyraźniej sprzeczne z interesami pracowników etatowych, salariatu. Ci pierwsi chcą darmowych i powszechnie dostępnych usług publicznych (bo wobec braku stabilnego dochodu trudno jest np. wysłać dziecko do płatnej szkoły), ci drudzy – ich ograniczenia, bo finansuje się je z podatków, którymi salariat czuje się nieproporcjonalnie obciążony. Recesja podsyca emocje: z jednej strony zawiść, z drugiej strony lęk przed deklasacją. Trwające od półtora roku protesty hiszpańskich indignados są w gruncie rzeczy łagodną społeczną reakcją na bezrobocie sięgające 25 proc. (i 53 proc. w najmłodszej grupie wiekowej).

W miarę jak kurczy się rynek pracy, obywatele coraz głośniej domagają się gwarancji zatrudnienia. Najprostszy sposób spełnienia ich żądań – wprowadzenie zakazu zwolnień – tylko pogarsza sytuację: objęte nim przedsiębiorstwa stają się coraz mniej konkurencyjne i bankrutują (a więc w końcu zwalniają pracowników) lub są ratowane przez państwo, co tylko zwiększa dług publiczny kumulując negatywne konsekwencje w przyszłości..

Flexicurity powstało jako próba wyzwolenia się z katastrofalnej spirali, w której brak poczucia bezpieczeństwa prowadzi do ograniczania elastyczności rynku pracy, a to z kolei ogranicza konkurencyjność i napędza bezrobocie. Koncept jest tyle prosty, ile odważny – jego istotą jest dzielenie się kosztami faktu, że w dynamicznej i zglobalizowanej gospodarce miejsca pracy znikają równie szybko, jak się pojawiają. System daje pracownikom gwarancję, że w razie utraty pracy utrzymają dotychczasowy poziom życia, a pracodawcom pewność, że bez problemów i z czystym sumieniem będą mogli zwolnić każdego, kto w danej chwili nie jest im potrzebny do generowania zysków. I jedni, i drudzy sowicie za ten zapewniany przez państwo spokój płacą. Godzą się na to, ponieważ bardziej elastyczna gospodarka rośnie szybciej, a poziom zatrudnienia jest wyższy.

Wyznaczająca standardy flexicurity Dania ma jedno z najbardziej minimalistycznych praw pracy na świecie. Inaczej niż w Polsce, staż pracy nie różnicuje pracowników – wszystkim przysługuje 25 dni urlopu rocznie, wszyscy mogą zostać zwolnieni z dnia na dzień i bez odprawy. Nie ma płacy minimalnej ani odgórnie narzuconych zasad redukcji zatrudnienia w przypadku restrukturyzacji przedsiębiorstwa. Według polskich kryteriów wszyscy Duńczycy pracują na umowach śmieciowych – tyle tylko że duńskie zasiłki dla bezrobotnych wynoszą 90 proc. dotychczasowego wynagrodzenia i wypłacane są nawet przez cztery lata, o ile bezrobotny aktywnie szuka nowej pracy. W Polsce wysokość zarobków nie wpływa na kwotę zasiłku, a uprawnienie trwa maksymalnie – w powiatach, gdzie stopa bezrobocia wynosi co najmniej półtorej średniej – jeden rok. Przez pierwsze trzy miesiące po zwolnieniu polski bezrobotny, w zależności od stażu pracy, może liczyć na 593–890 zł miesięcznie. Później jest to 466–699 zł – niespełna jedna piąta średniej płacy.

Oczywiście, prawdziwe flexicurity kosztuje. Podatek dochodowy od przedsiębiorstw jest w Danii o jedną trzecią wyższy niż w Polsce (25 proc. wobec 19 proc.), VAT wynosi 25 proc. od wszystkich towarów i usług (w Polsce żywność i szereg innych dóbr opodatkowana jest stawką 5 lub 8 proc.), a najwyższy wymiar podatku dochodowego od osób fizycznych to 51,5 proc. Dochodzi do tego 8-procentowa składka na ubezpieczenie społeczne, ta jednak jest niższa niż suma składek ZUS-owskich obciążających polskich pracowników.

Z powyższego opisu wynikają dwie rzeczy. Po pierwsze, o flexicurity można mówić tylko w kontekście całego systemu społeczno-ekonomicznego. Opisywane w publikacjach PKPP Lewiatan rozmaite „dobre praktyki” poszczególnych pracodawców są niewątpliwie warte propagowania, ale nie mają przełożenia na elastyczność rynku pracy jako całości. To miło, że w firmie X można na rok przerwać karierę, a w korporacji Y dowolnie ustawiać siatkę godzin pracy, ale ani nie daje to tym podmiotom większych możliwości zwalniania niepotrzebnych pracowników, ani nie poprawia sytuacji zatrudnionych w innych przedsiębiorstwach. Po drugie, gigantycznym nieporozumieniem – zakrawającym wręcz na jawną drwinę – jest postulowanie, w imię tworzenia „polskiej flexicurity”, skrócenia maksymalnego okresu pobierania zasiłku dla bezrobotnych do sześciu miesięcy. Krokiem w stronę rozwiązań duńskich ma być przy tym powiązanie tego zasiłku z indywidualnym dochodem – na poziomie 15 proc., co miałoby być uzupełnione o jednakową dla wszystkich kwotę stanowiącą ułamek płacy minimalnej. W praktyce oznaczałoby to, że osoba zarabiająca ustawowe minimum otrzymałaby w pierwszych trzech miesiącach bezrobocia 40 proc. dotychczasowego dochodu, a ktoś, kto otrzymywał 10 tys. zł miesięcznie – około 19 proc. (obecnie jest to, przypomnijmy, 7–8 proc.). Nie są to kwoty pozwalające czuć się bezpiecznie na wysoce elastycznym rynku pracy.

Według neoliberalnych ekonomistów skąpe zasiłki są najlepszą motywacją do poszukiwania nowego zajęcia. Ich podnoszenie ma prowadzić do „pułapki bezrobocia” – sytuacji, w której bardziej opłaca się pozostać bezczynnym, niż podjąć nową pracę, z której realny dochód jest równy różnicy pomiędzy opodatkowaną pensją a dotychczasową zapomogą. Brzmi to logicznie, ale nie znajduje potwierdzenia w faktach. W Danii zasiłki dla bezrobotnych są hojne i długoterminowe, a i tak aktywnych zawodowo jest ponad 75 proc. osób w wieku lat 20–64. W Polsce kuroniówka jest nieporównanie skromniejsza i wypłaca się ją krócej, ale wskaźnik zatrudnienia jest o przeszło 10 punktów procentowych niższy. Czyżby wrodzone lenistwo skazywało nas na permanentną biedę?

Być może. Bardziej prawdopodobne wytłumaczenie dotyczy jednak różnic w organizacji polskich i duńskich urzędów pracy. Te pierwsze działają w sposób stricte biurokratyczny – rejestrują bezrobotnych, mechanicznie przedstawiają im parę ofert pracy, wysyłają na dostępne akurat kursy zawodowe (do zasobu podręcznych anegdot wszedł przypadek miasteczka, w którym sto osób przeszło kurs obsługi wózków widłowych – mimo iż w okolicy nie było żadnego wielkiego magazynu). Nawet jeśli działania te dają zajęcie pracownikom urzędów pracy, to rzadko kiedy przynoszą zamierzony skutek. Są oczywiście bezrobotni, którzy znajdują nową pracę, ale dzieje się to pomimo, a nie dzięki aktywności urzędu.

Skuteczne pośrednictwo pracy obejmuje oczywiście przegląd dostępnych ofert i podnoszenie kwalifikacji, ale są one dostosowane do profilu danej osoby i systematycznie nadzorowane przez indywidualnego konsultanta. Jego głównym zadaniem jest znalezienie bezrobotnemu nowego zajęcia – ale dba on również o to, by ten przyjął przedstawioną ofertę i w razie odmowy ma możliwość wstrzymania wypłaty zasiłku. Nietrudno sobie wyobrazić, jak silne oburzenie wielu polskich bezrobotnych wywołałaby wizja nadzoru przez takiego osobistego doradcę.

Również inne elementy duńskiego systemu nie byłoby łatwo przeszczepić na polski grunt. Zrzeszające etatowych – nie „śmieciowych” – pracowników związki zawodowe wystąpiłyby przeciw likwidacji odpraw, okresów wypowiedzenia i płacy minimalnej. Dla przedsiębiorców – którzy tak dziś zachwalają koncepcję flexicurity – konieczne do jej sfinansowania podniesienie podatków dochodowych byłoby bardzo trudne do zaakceptowania. Obie strony wystąpiłyby przeciw zniesieniu preferencyjnych stawek VAT-u. Dodatkowy sprzeciw przyszedłby ze strony publicystów, konsultantów, kadry akademickiej i wszystkich innych „twórców”, którzy straciliby możliwość 50-procentowego odpisu na „koszty uzyskania”. I tak dalej, i tym podobne: dobrze wiemy, iż system, który sobie stworzyliśmy, nie jest efektywny, ale w większości na tyle się do niego przystosowaliśmy, że wizję radykalnej zmiany postrzegamy bardziej jako zagrożenie niż szansę.

Drugą, oprócz konserwatywnej ostrożności, przeszkodą na drodze do flexicurity jest brak zaufania do wspólnoty obywatelskiej i instytucji państwa, które w oryginalnej duńskiej wersji odgrywa kluczową rolę. Wysokie i progresywne podatki są tam możliwe nie tylko dlatego, że ich niepłacenie jest powszechnie uważane za działanie antyspołeczne (inaczej niż w Polsce, gdzie dominuje podejście cwaniaka indywidualisty: „tylko frajerzy płacą”, lub teleportowanego z amerykańskich pól kukurydzy prawicowego anarchisty: „zagłódźmy panoszącą się bestię”). Równie istotne jest przekonanie, że państwo jest w stanie zrobić z zebranych danin dobry użytek.

Z tym jest, niestety, poważny kłopot, o czym przypominają dach nad Stadionem Narodowym, puste pociągi jeżdżące na warszawskie lotnisko, patologiczne rodziny zastępcze, utrzymywani z budżetu nieucy-katecheci oraz długa lista innych przykładów głupoty i niemocy organizacyjnej. Jeżeli chcemy stawić czoła globalnej konkurencji – a to jest możliwe tylko po przeprowadzeniu reformy rynku pracy upodabniającej go do rozwiązań duńskich – musimy tę niemoc i głupotę przezwyciężyć. Nie tylko dlatego, że bez tego flexicurity nie stanie się popularna, lecz także dlatego, że jeśli nawet dałoby się z dnia na dzień skopiować w Polsce wszystkie duńskie rozwiązania, to wdrażane przez dziadowską administrację przyniosą one bez porównania gorsze efekty.

Bez względu na to, kiedy dojrzejemy do reformy rynku pracy, musi się ona dokonać równolegle ze zmianą logiki działania systemu ubezpieczeń społecznych. Pod koniec lat 90. rząd Jerzego Buzka doszedł do wniosku, że wypłacanie emerytur z bieżąco zbieranych składek nie ma przyszłości. Obserwując trwający od dwóch dziesięcioleci spadek przyrostu naturalnego, należy stwierdzić, że była to słuszna konstatacja. Niestety, poczynione wówczas założenie o długofalowej opłacalności systemu kapitałowego było zbyt optymistyczne – wypłacane z niego emerytury będą bardzo niskie, zwłaszcza w przypadku osób z pofragmentowaną historią zawodową. Wiedza o tym – jak również mało odpowiedzialne wypowiedzi polityków i ekspertów, według których system ten tak czy owak się załamie – niszczą zaufanie do ZUS-u i zachęcają coraz większą liczbę ludzi do ucieczki w szarą lub czarną strefę. Ci, którzy w nim zostają – salariat – muszą ponosić coraz większe koszty.

Rozwiązanie powyższego dylematu może być podobne do duńskiego rozstrzygnięcia sprzeczności między indywidualnym bezpieczeństwem a systemową elastycznością. Skoro do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych i tak trzeba dopłacać, to jaki sens ma osobne zbieranie składek, które są de facto podatkiem od pracy? Zastąpienie ich podatkiem od konsumpcji (np. wyrównaną stawką VAT) zlikwidowałoby za jednym zamachem zachętę do ukrywania części działalności przez osoby pracujące oraz barierę przed zatrudnianiem bezrobotnych. Oszczędzanie na emeryturę powinno pozostać obowiązkowe tylko w minimalnym zakresie, który można wyznaczyć na poziomie obecnej składki od najniższej pensji. W chwili obecnej wynosi ona 292 zł. Suma ta, odkładana co miesiąc przez 40 lat i oprocentowana na jedyne 3 proc. (takie odsetki można uzyskać od długoterminowych lokat bez względu na koniunkturę gospodarczą), pozwoliłaby na wypłacanie przez kolejne ćwierć wieku emerytury w wysokości 906 zł. Nie jest to dużo, ale i tak o całe 148 zł więcej niż dzisiejsza minimalna emerytura. Osoby bardziej zapobiegliwe mogłyby – już dobrowolnie – wpłacać wielokrotność minimalnej stawki, oczekując odpowiednio wyższego świadczenia na starość. Indywidualne konta emerytalne, na których opierałby się ten system, prowadzone byłyby przez zwykłe banki, które mogłyby konkurować między sobą oprocentowaniem wyższym niż określone w ustawie. Środki na nich zgromadzone nie podlegałyby podatkowi od odsetek bankowych i mogłyby być dziedziczone, o ile oszczędzająca osoba nie rozpoczęła pobierania emerytury.

Zdroworozsądkowa zmiana systemu emerytalnego w rodzaju naszkicowanej powyżej byłaby testem gotowości do bardziej globalnej reformy rynku pracy. Reforma taka jest potrzebna i powinna iść w kierunku flexicurity. Musi być jednak pomyślana na poważnie – ze świadomością kosztów i społecznych oporów, które niechybnie wywoła.

Wizja liberalnej polityki społecznej :)

Kiedy w roku 2010 rozpoczynaliśmy nasz projekt dotyczący rewizji państwa opiekuńczego w Polsce i nazwaliśmy go „liberalną polityką społeczną”, wiele osób było zupełnie zaskoczonych. Dlaczego liberałowie mieliby podejmować taką tematykę? Byliśmy oskarżani, o to, że termin „liberalna polityka społeczna” to oksymoron. Lewicowcy twierdzili, że będziemy mówić tylko o cięciach i redukcji wydatków publicznych. Wielu liberałów zaś widziało w tym projekcie nasz kompromis z budowaniem państwa socjalnego. Jestem przekonany, że nasze dwuletnie działania, których ukoronowaniem jest to właśnie wydanie kwartalnika „Liberté!” w dobitny sposób pokazują, że oskarżenia te były bezpodstawne. Temat polityki społecznej opisywanej i formułowanej z pozycji liberalnych – kojarzonych jedynie z wąsko pojętymi zagadnieniami ekonomicznymi – był do tej pory de facto nieobecny w debacie publicznej. Oddano w tym zakresie pole populistom i etatystom, co było błędem. Nasze działania to zmieniają. Chcemy żyć w społeczeństwie wolnych jednostek. Wolność ta nie oznacza jednak koncentracji tylko na samych sobie. Jak napisał w swoim  tekście dla „Liberté!” prof. Marek Góra, solidarność może iść w parze z liberalizmem: „Wydaje się, że dobrze byłoby przywrócić społeczeństwu neutralną politykę społeczną, czyli taką, która nie jest emanacją polityki, lecz jest solidarnością wolnych ludzi, którzy starają się racjonalnie wyważyć proporcje tego, co lepiej pozostawić indywidualnemu wyborowi, i tego, co lepiej realizować w ramach wspólnoty”. 

Jak więc wyobrażamy sobie liberalną wizję polityki wyrównywania szans w Polsce?  Z pewnością powinna ona zapewniać możliwości rozwoju niezależnie od okoliczności zewnętrznych – pochodzenia, dochodu rodziców, miejsca urodzenia, rasy, płci itd. Jako zwolennicy idei możliwości samorealizacji jednostki, która powinna zależeć od jej indywidualnych chęci i umiejętności, a nie od statusu i urodzenia, uważamy, że obecna sytuacja pozostawia wiele do życzenia. Polityka społeczna musi mieć na celu realną zmianę sytuacji danej jednostki, a nie utrzymywanie stanu zależności od państwowej jałmużny. Musi być właściwie ukierunkowana i najefektywniej wykorzystywać ograniczone środki. Niestety, do dziś polityka społeczna w Polsce w znacznej mierze bazuje na prostej redystrybucji, utrzymywaniu status quo, czyli realnego upośledzenia osób biednych, mieszkających na wsiach, kobiet, niektórych mniejszości narodowych, względem zamożniejszej i lepiej wykształconej reszty obywateli. Działania państwa, zamiast zmieniać tę sytuację, paradoksalnie ją konserwują. Jednym z podstawowych wyzwań, jakie dostrzegamy, najważniejszych zmian, o jakie apelujemy, jest odwrócenie tego – mimochodem wpisanego w wiele narzędzi polityki społecznej – fatalnego dla społeczeństwa skutku. Powinniśmy również częściej pytać o efektywność polityki społecznej, a także o równość i sprawiedliwość. Zbyt często te dylematy pozostawione są na marginesie. Polityka społeczna wciąż służy kupowaniu przez polityków poparcia określonych grup społecznych w wyborach. Tworzone są fikcyjne, lecz bardzo kosztowne dla finansów publicznych programy, dzięki którym politycy zyskują pozytywne publicity, popularność medialną, ale nie mają one żadnego wpływu na realną poprawę szans grupy wykluczonej. Ten fatalny klientelizm wypacza idee pomocy społecznej, niszczy skuteczność i racjonalność programów, jest destrukcyjny dla budżetu państwa i daje nieracjonalnie ekonomiczne bodźce dla społeczeństwa. Jesteśmy przekonani, że w tej sferze niezwykle potrzebny jest szeroki program edukacyjny, skierowany zarówno do społeczeństwa, jak i – a może przede wszystkim – do dziennikarzy i liderów opinii. Paradoksalnie kryzys ekonomiczny i kryzys demograficzny stanowią szansę na racjonalizację tej polityki i zerwanie z relacją polityk–klient, a przywrócenie pożądanej relacji polityk–obywatel.

Fot. Bartek Jurecki
Fot. Bartek Jurecki

STRATEGICZNE ZAŁOŻENIA POLITYKI SPOŁECZNEJ

Polityka społeczna w ramach wszystkich swoim programów powinna spełniać dwa podstawowe kryteria: być efektywna i sprawiedliwa. Z tym stwierdzeniem zgodzi się zapewne większość dyskutantów. Dylematy zaczynają się, gdy pytamy, co znaczy sprawiedliwość i jak mierzyć jej efektywność. Czy sprawiedliwie to po równo dla wszystkich (programy powszechne), czy raczej więcej dla najbiedniejszych? Idąc dalej, jak nasze poczucie moralne odnosi się do efektywności i skuteczności określonych działań? Często trudno pogodzić jedno z drugim. W czasie naszego projektu wielokrotnie dyskutowaliśmy o założeniach i zasadach, jakimi powinna cechować się polityka społeczna. Nie udało nam się osiągnąć pełnego konsensusu. Niemożliwe jest zastosowanie uniwersalnych metod do wszystkich, jakże zróżnicowanych programów polityki społecznej. Jest jednak kilka takich zasad, które rekomendujemy decydentom konstruującym programy polityki społecznej. Nie jako dogmat, lecz jako materiał do analizy danego projektu.

Kryterium dochodowe

Pomoc społeczna w większości przypadków powinna być przyznawana osobom najbiedniejszym. Nie ma racjonalnego uzasadnienia dla przeznaczania środków z pomocy społecznej dla osób zamożnych lub średniozamożnych, które realnie tej pomocy nie potrzebują. Niestety, takie ustawy wciąż obowiązują, a wprowadzane lub dyskutowane są nowe. Klasyczne przykład to becikowe.

Kryterium równych szans

Równe szanse to podstawowa filozoficzna zasada, która powinna przyświecać aktywności państwa. Niezrozumiałe i niesprawiedliwe społecznie są działania, w których państwo preferuje określone grupy społeczne czy zawodowe kosztem innych. Dlatego należy wyeliminować nieuzasadnione uprzywilejowanie określonych grup zawodowych kosztem innych w prowadzonej przez organy państwowe polityce społecznej. Mam tu na myśli sytuacje, w których pomijamy kryterium dochodowe i przyznajemy nieproporcjonalne przywileje, na przykład emerytalne, służbom mundurowym, rolnikom czy górnikom, na zasadach odmiennych od innych grup zawodowych. Uprzywilejowanie takie często powoduje fatalne skutki dla finansów państwa nawet wiele lat po wprowadzeniu takich przepisów. Narzędziem zachęty do pracy na przykład w służbach mundurowych powinny być pensje, a nie państwowe świadczenia socjalne. To mechanizm ukrywania kosztów publicznych i spychania obciążeń finansowych na przyszłe pokolenia.

Kryterium pomocniczości

Państwowa pomoc społeczna powinna być uruchamiana tylko wtedy, gdy inne drogi pomocy są zdecydowanie mniej efektywne lub niemożliwe do zastosowania. Musi uwzględniać możliwe działania podmiotów prywatnych oraz organizacji pozarządowych, które często mogą działać zdecydowanie skuteczniej od instytucji państwowych. Decydenci w swojej działalności powinni pamiętać o ograniczonych możliwościach państwa. Każdy program w ramach polityki społecznej oznacza też przecież rozbudowę biurokracji, która musi go obsługiwać. Bardzo często nie jest to potrzebne, wiele usług i produktów jest w stanie dostarczyć sam rynek, czyli firmy, organizacje pozarządowe i obywatele poprzez samoorganizację.

Kryterium efektywności

Jest to propozycja wprowadzenia ustaw lub rozporządzeń dotyczących mechanizmu ewaluacji polityki społecznej, badającego, czy wprowadzona pomoc okazała się w określonym czasie skuteczna. W Polsce nagminne są przykłady fikcyjnych, fasadowych działań w obrębie polityki społecznej, które się nie sprawdzają. Świadomość tego jest powszechna, ale wiele instytucji nie interesuje się zmianą takiej sytuacji. Powołane do takich działań instytucje często żyją z prowadzenia fikcyjnych projektów, a rządzący mają alibi, że polityka społeczna jest prowadzona. Tymczasem trzeba jasno powiedzieć, że dzisiejsza działalność urzędów pracy czy przydatność większości szkoleń dla bezrobotnych jest zupełną fikcją. Mechanizm obowiązkowej zewnętrznej ewaluacji efektów danego projektu w określonym czasie mógłby znacznie podnieść ich efektywność.

Kryterium rozwojowe

Ostatnie proponowane kryterium zakłada, że polityka społeczna powinna być ukierunkowana na pomoc w wychodzeniu z biedy, a nie jej konserwowanie. Założenie takie ma ogromne konsekwencje w sposobie dystrybuowania polityki społecznej. Wysiłek finansowy państwa powinien umożliwiać ludziom pracę oraz mobilizować ich do podejmowania aktywności zawodowej, zamiast zatrzymywać ich w domach.

Konserwowanie biedy

Zjawisko utrwalania przez politykę społeczną negatywnych postaw życiowych, wpychanie ludzi w getta bez perspektyw to wciąż wielki problem programów w tej dziedzinie. W ogromnym stopniu przyczynia się do tego struktura dystrybucji polityki społecznej. W dużej części przypadków polega ona na prostym wypłacaniu zasiłków z różnych tytułów. Zasiłków zwykle bardzo niskich, ale w ogólnej kwocie niezwykle obciążających budżet państwa. Jednocześnie środki te nie prowadzą do żadnej zmiany sytuacji. One pozwalają jedynie przetrwać, często na absolutnej granicy możliwości. Ogromna część pracowników państwowego sektora polityki społecznej to typowa administracja, która zajmuje się biurokracją i ewidencją osób, które otrzymują świadczenia, i ich wypłacaniem. System nie jest zbudowany w sposób, który mógłby gwarantować zmianę. Został zaprojektowany, by trwać i umożliwiać ludziom egzystencję, ale nie daje im nadziei na zmianę trudnej sytuacji. W tym systemie zupełnie nieobecna jest zasada wymiany, która mówi, że jeśli ktoś otrzymuje pomoc, musi dać też coś od siebie (pracę, zaangażowanie itp.). To jest niezwykle ważne, ponieważ uczy na nowo osoby wykluczone funkcjonowania w społeczeństwie, pokazuje, że oni też są potrzebni, uczy obowiązkowości, punktualności w pracy – czyli cech niezbędnych, aby w ogóle myśleć o powrocie na rynek pracy. A przecież ostatecznym zadaniem polityki społecznej powinno być właśnie przywracanie ludzi na rynek pracy.

Świetnym przykładem jest tutaj działalność urzędów pracy, o których bardzo ciekawie w numerze piszą Ilona Gosk i Joanna Tyrowicz. Dziś praca tych urzędów to właśnie administracja bezrobotnymi, wypłacanie zasiłków, rejestracja do ubezpieczenia zdrowotnego, a nie prawdziwe pośrednictwo w szukaniu pracy. Postulujemy, aby funkcje pełnione przez urzędy pracy przejęły prywatne agencje pośrednictwa pracy i współpracujące z nimi firmy szkoleniowe, którym państwo płaciłoby za efekt, czyli znalezienie pracy przez osobę przez nie obsługiwaną. Państwowe płatności, aby nie dyskryminować tych najgorzej przygotowanych, mogłyby być rozłożone na dwie transze, na przykład 50 proc. za przyjęcie bezrobotnego pod skrzydła agencji, 50 proc. po znalezieniu dla niego pracy. Bezrobotny otrzymywałby zasiłek po rejestracji w prywatnej agencji. Firmy te musiałyby rywalizować o swojego klienta, czyli bezrobotnych, oferując jak najlepsze usługi i skutecznie poszukiwać dla nich pracy, aby otrzymać drugą transzę państwowego grantu. Osobami zaś długotrwale bezrobotnymi, wykluczonymi, z różnego rodzaju problemami powinny po prostu zajmować się przygotowane do tego ośrodki opieki społecznej. Tę logikę działania chcielibyśmy rozszerzać na inne instytucje z tego sektora.

Polityka konserwowania biedy, utrzymywania na garnuszku państwa jest też realizowana poprzez politykę spójności, którą w pewnym kontekście również można nazwać polityką społeczną. Jasne jest, że o wiele efektywniej można byłoby inwestować środki – na przykład unijne – jeśli byłyby one alokowane w głównych ośrodkach metropolitarnych, a nie rozpraszane w regionach peryferyjnych. To samo tyczy się inwestycji w różne branże ekonomii. Ogromne środki alokowane są w branże rolniczą, która nie przynosi porównywalnej stopy zwrotu z wysokoproduktywnymi sektorami gospodarki. Koszt wielu inwestycji infrastrukturalnych w regionach peryferyjnych jest w przeliczeniu na jednego użytkownika często nieracjonalnie wysoki. To skłania do postawienia pytania, jaki jest sens choćby budowania kanalizacji w małej wsi, w której zwykle i tak każdy ma swoją studnię i toaletę. Czy to polityka społeczna, czy zupełnie nieracjonalne marnowanie środków publicznych, które można byłoby wykorzystać o wiele skuteczniej gdzie indziej? W ten dylemat wpisuje się idea „wielkiej przeprowadzki”, którą postuluje dr Maciej Duszczyk. Oznacza ona takie przekierowania strumienia funduszy publicznych, aby stymulować zjawisko przeprowadzania się ludzi z regionów peryferyjnych do ośrodków będących lokomotywami wzrostu gospodarczego, gdzie generuje się najwięcej miejsc pracy. Mówiąc wprost, idea ta zakłada, że taniej i efektywniej będzie pomoc w przeprowadzce do miejsca, gdzie jest szansa na znalezienie dobrej pracy, niż utrzymywanie z polityki społecznej ludzi na peryferiach. To również szansa dla nich samych na wyższe zarobki, samorealizację i samodzielność. Projekt ten łączy się również z oszczędnościami w zakresie inwestycji, które powinny być koncentrowane w ośrodkach wzrostu. Jesteśmy głęboko przekonani, że „wielka przeprowadzka” mogłaby znacząco pomóc w rozwiązaniu zjawiska konserwowania biedy w wielu regionach Polski.

Starzenie się społeczeństwa

Starzenie się społeczeństwa to chyba największe wyzwanie, przed jakim stoi państwo welfare state w dzisiejszej postaci. Profesor Góra słusznie zauważa, że obecny kryzys ekonomiczny, kryzys zadłużenia państw faktycznie nie powinien być nazywany kryzysem. Nastąpiła trwała zmiana struktury demograficznej społeczeństw państw zachodnich, co powoduje, że niezwykle kosztowny mechanizm finansowania emerytur przestał działać i się samofinansować. To sytuacja trwała. System trzeba zmienić albo głęboko go zreformować, ponieważ obciążenia, jakie system emerytalny nakłada na pracujących, niedługo okażą się nie do uniesienia. Hamują one wzrost gospodarczy i generują bezrobocie, bo radykalnie podwyższają koszty pracy. Niezwykle trafne jest spostrzeżenie i wniosek profesora, że system musi zacząć uwzględniać nie tylko pomoc i los najstarszych pokoleń, lecz także coraz trudniejszą sytuację materialną młodych i pracujących. Tym bardziej że działa tutaj spirala, która będzie pogłębiała problem, im więcej ludzi przejdzie na emeryturze, tym większe obciążenia będą spoczywać na młodych pracujących, im większe ich obciążenia, tym miej dzieci będzie się rodzić.

Wydaje się, że najrozsądniejszym – na pierwszy rzut oka – rozwiązaniem byłoby wprowadzenia emerytury obywatelskiej, czyli socjalnej. Tę propozycję zgłasza Centrum im. Adama Smitha. Polegałaby ona na założeniu, że państwa nie stać na zapewnianie wysokich emerytur, jego zadaniem powinno być jedynie zapewnienie ludziom na starość środków na minimum socjalne egzystencji. Jeśli ktoś chce żyć lepiej – musi oszczędzać sam. Rozwiązanie to przyniosłoby znaczne oszczędności w wydatkach na emerytury, wydaje się też rozwiązaniem sprawiedliwym. W konstrukcji tej istnieje jeden problem. Nikt jak dotąd nie przedstawił wiarygodnego i możliwego do wprowadzenia sposobu przejścia drogi od obecnego systemu do systemu emerytury obywatelskiej. Jeśli obniżylibyśmy składki ZUS-owskie na emeryturę obywatelską, a pozostawili świadczenia dotychczas nabyte przez pokolenia dotąd pracujące, system zupełnie by się zawalił. Państwo prawdopodobnie nie będzie w stanie sfinansować takich obciążeń. Jednocześnie, zgodnie z polskim prawem, nie można odbierać praw nabytych. Jest to też zgodne z ideą sprawiedliwości, jeśli ktoś przez lata odprowadzał wysokie składki, oczekuje większej emerytury i powinien ją otrzymać. Koncept emerytury obywatelskiej jest więc ideą czysto teoretyczną, nie do wprowadzenia w polskiej rzeczywistości, niestety.

Dlatego pozostaje głęboka reforma obecnego systemu i – jak pisze prof. Góra – zmiana myślenia o emeryturach. W imię solidarności pokoleniowej ludzie muszą zrozumieć, że na emeryturę będą przechodzić w okresie późnej starości, kiedy naprawdę nie będą mogli już wykonywać pracy. Okres życia na emeryturze musi być znacząco krótszy, a okres pracy –znacząco dłuższy. Dlatego reforma emerytalna wprowadzona w tym roku przez rząd jest koniecznością. Wiele w niej jednak pozostawia do życzenia tempo podnoszenia wieku emerytalnego. Uważamy, że powinien to być proces o wiele szybszy. Co więcej, należy też mieć świadomość, że dla pokolenia dzisiejszych 20- i 30-latków wiek emerytalny będzie jeszcze wyższy, na emeryturę będziemy przechodzić po siedemdziesiątce. Aby zbilansować system, potrzebne jest też jego radyklane ujednolicenie, tak aby stał się on uniwersalny. Oznacza to potrzebę natychmiastowego zniesienia wszelkich przywilejów przedemerytalnych i zawodowych, które wciąż mają różne wpływowe grupy (górnicy, mundurowi itd.).

W kontekście starzenia się społeczeństwa trzeba też wspomnieć o polityce rodzinnej. Należy jasno podkreślić ograniczenia polityki rodzinnej. Tradycyjnie partie polityczne gloryfikują politykę rodzinną jako cudowne antidotum na kryzys dzietności, który rzekomo może odwrócić trendy demograficzne w Polsce. Niestety, cudowne antidotum na niską dzietność nie istnieje. Kryzys demograficzny w naszym kraju nie jest zjawiskiem charakterystycznym jedynie dla Polski. Ta bolączka to proces cywilizacyjny, który dotknął faktycznie całą Europę z Rosją włącznie. Oznacza to po prostu, że kryzys demograficzny jest spowodowany czymś więcej niż tylko nieudolnie prowadzoną polityką rodzinną państwa. My w dyskursie publicznym w ogóle przeceniamy rolę i wpływ państwa na prawdziwe życie społeczno-ekonomiczne. Kryzys demograficzny, który będzie miał fatalne skutki ekonomiczne dla przyszłości Europy, jest spowodowany przede wszystkim przez zmiany kulturowe. Dziś rodziny masowo decydują się na model 2+1 lub 2+2. Nasila się zjawisko defamilizacji, coraz więcej osób decyduje się na życie w pojedynkę lub po prostu nie chce mieć dzieci. Drastycznie z historycznego punktu widzenia zmienia się też wiek, w którym kobiety decydują się na posiadanie dzieci. Średni wiek urodzenia pierwszego dziecka jeszcze w roku 2000 wynosił w Polsce 23,7, w roku 2010 – już 26,6[1]. Kiedy porównamy te dane z poprzednimi dziesięcioleciami zmiana jest jeszcze bardziej fundamentalna. O tej wielkiej zmianie decyduje kilka czynników i ten czysto ekonomiczny nie jest tu decydujący. Przede wszystkim ukształtował się model kulturowy, w którym młodzi ludzie nie śpieszą się z zakładaniem rodziny.  Preferują oni posiadanie w początkowym etapie swojego życia kilku partnerów, a następnie dłuższej relacji przed podjęciem decyzji o rodzicielstwie. Rośnie świadomość i szeroka umiejętność korzystania z antykoncepcji. Młodzi chcą świadomie podejmować decyzje o swojej przyszłości. Trudno ich przecież za to winić, to dobra postawa. Ogromny wpływ na to zjawisko ma też wydłużenie procesu edukacyjnego, upowszechnienie studiów wyższych, co powoduje, że rosnący odsetek młodych ludzi wchodzi na rynek pracy nie w wieku 19 lat, tylko 5 lat później. To też ma wielki, a często niedostrzegany przez badaczy, wpływ na decyzje o posiadaniu dzieci. Wkraczający w dorosłe, samodzielne życie ludzie mają też nieporównywalne z żadnym poprzednim pokoleniem oczekiwania co do swojego statusu życia. Póki są młodzi, chcą zwiedzić świat, zanim będą mieli dziecko, kupić mieszkanie, ustabilizować się finansowo. Walka z tym nowym stylem życia, którą często proponuje prawica, to walka z wiatrakami. Tradycyjny XIX-wieczny model rodziny jest nie do przywrócenia.

Jakie kroki można zatem podjąć? Należy zacząć racjonalnie wiązać cele polityki rodzinnej z jej narzędziami. Ważniejszym zadaniem od głoszenia populistycznego hasła „więcej publicznych pieniędzy na dzieci” jest wzięcie pod uwagę obecnych trendów kulturowych oraz faktycznych motywacji kierujących młodymi ludźmi i zastanowienie się, na co właściwie przeznaczyć te środki, które mamy wydawać. Najbardziej fałszywym założeniem wielu programów nazywanych polityką rodzinną jest nastawienie na oferowanie młodym rodzinom, a szczególnie młodym mamom, różnego rodzaju zasiłków. To przykład zupełnego marnowania środków publicznych, który w żaden sposób nie przybliża nas do osiągnięcia postawionego celu, czyli zwiększenia dzietności. Szczególnie w polskich warunkach i przy ograniczeniach wynikających z sytuacji budżetowej państwa. Dlaczego? Wystarczy powiązać treść niektórych promowanych na stronie Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej programów rodzinnych[2] z motywacjami postępowania młodych ludzi. Oto, co oferują nam programy MPiPS. Wysokość zasiłku rodzinnego wynosi miesięcznie: 68 zł na dziecko do 5 roku życia, 91 zł na dziecko w wieku 5–18 lat, 98 zł na dziecko w wieku 18–24. Dokładne zasady, komu przysługuje zasiłek, można znaleźć na stronie ministerstwa[3]. Niemniej najważniejsza zasada mówi, że: zasiłek rodzinny przysługuje, jeżeli przeciętny miesięczny dochód rodziny w przeliczeniu na osobę albo dochód osoby uczącej się nie przekracza kwoty 504 zł. Osoby, którym przysługuje zasiłek rodzinny, mogą się jeszcze pod pewnymi warunkami ubiegać o kolejne świadczenia, na przykład dodatek do zasiłku rodzinnego z tytułu urodzenia dziecka w wysokości 1000 zł; dodatek z tytułu wychowywania dziecka w rodzinie wielodzietnej wysokości 80 zł (dodatek przysługuje na trzecie i na następne dziecko uprawnione do zasiłku rodzinnego).

Z tytułu urodzenia się dziecka przysługuje też, poza zasiłkiem, jednorazowa dodatkowa zapomoga w wysokości 1000 zł na jedno dziecko.

Opisane powyżej programy są przykładami wydawania środków publicznych na działania, które absolutnie rozmijają się z celami, dla których realizacji zostały powołane. Te programy nie tworzą tak naprawdę polityki rodzinnej, ponieważ nie przyczyniają się do zwiększenia dzietności. Naiwne jest myślenie, że ktokolwiek zostanie zmotywowany przez państwo do posiadania trzeciego dziecka zasiłkiem w wysokości 80 zł. To jest kpina z młodych ludzi i wyrzucanie publicznych pieniędzy w błoto. A przede wszystkim totalne niezrozumienie aspiracji młodego pokolenia, czyli ludzi, którzy chcą sami decydować o swoim życiu, którzy chcą się rozwijać, realizować swoje aspiracje i karierę zawodową. Zasiłki będące elementem polityki rodzinnej powinny zostać zlikwidowane, a niemałe fundusze przeznaczane na nie – przesunięte na działania realne. Można je ewentualnie traktować jako element polityki wsparcia najuboższych, ale nie można tego nazywać polityką rodzinną.

Cała filozofia polityki rodzinnej powinna być ukierunkowana na działania, które umożliwiają rodzicom jak najszybszy powrót na rynek pracy i godzenie pracy oraz aspiracji życiowych z posiadaniem dzieci. Zadaniem państwa nie powinno być utrzymywanie rodzin z dziećmi, ale umożliwienie rodzicom zarobienia na swój byt. Państwo nie upokarza wówczas ani samo siebie, ani rodziców, twierdząc, że namówi ich na posiadanie dziecka za 68 zł miesięcznie, tylko buduje system, który godzi współczesną kulturę i aspiracje młodych z możliwością posiadania dzieci. Dochodzimy do sedna: żłobki i przedszkola. Rozbudowa sieci tych niezwykle ważnych instytucji, które powinny być finansowane wspólnym wysiłkiem państwa i rodziców (może warto pomyśleć o dobrowolnych programach ubezpieczeniowych dla młodych małżeństw, dzięki którym przez wiele lat można byłoby współfinansować pobyt dziecka w żłobku) to klucz do pogodzenia aspiracji życiowych młodych z posiadaniem dzieci. Pewność, że matka będzie mogła szybko wrócić do pracy i kontynuować karierę po krótkim urlopie macierzyńskim, a swoje dziecko zostawić w profesjonalnym, elastycznym godzinowo żłobku, może przyśpieszyć wiele decyzji o posiadaniu dzieci. Może to sprawić, że rodzice szybciej zdecydują się również na drugie i trzecie dziecko. Sieć żłobków i przedszkoli będzie też nabierała  znaczenia z powodu zanikania „instytucji babci”. Niezbędna reforma emerytalna sprawi, że kobiety będą pracować dłużej i później będą mogły zacząć się opiekować wnukami.

Żłobki i przedszkola to jednak nie wszystko. Innym ważnym kierunkiem jest budowanie systemu profilaktyki zdrowotnej dla kobiet, pozwalającego na szybkie wykrywanie schorzeń, które uniemożliwiają kobietom zachodzenie w ciążę po 30 roku życia.

Edukacja jako narzędzie polityki społecznej

Dyskutując o polityce społecznej, nie sposób nie wspomnieć o edukacji, czyli tym narzędziu, które wyposaża młodych w umiejętności do tego, aby samodzielnie skutecznie funkcjonować na rynku pracy. Postulujemy kilka zmian i reform w tym zakresie.

Po pierwsze, położenie nacisku finansowego państwa na edukację najmłodszych. Żłobki, przedszkola, szkoły podstawowe – to tutaj należy generować równe szanse dla wszystkich, również zdolnych osób z rodzin wykluczonych. Będzie to miało realny skutek w postaci wyrwania wielu młodych z kręgów biedy, wykluczenia i patologii. Po drugie, nie znajdujemy uzasadnienia dla masowego finansowania przez państwo studiów wyższych. Studenci, jako osoby dorosłe, są w stanie współfinansować swoje studia, podejmując pracę zarobkową, uzyskując kredyty i tym podobne. Państwo powinno finansować jedynie stypendia dla określonej, różnej na różnych kierunkach, grupy najzdolniejszych studentów. To rozwiązanie mogłoby również wyeliminować problem nadprodukcji studentów niektórych niepotrzebnych na rynku pracy kierunków, które dziś są traktowane przez młodych ludzi jako opcja na spokojne „przeżycie” kilku lat młodości. Apelujemy też o zrównanie w statusie i prawach uczelni publicznych i niepublicznych.

Jeśli chodzi o edukację średnią i wyższą, państwo nie powinno dążyć do ujednolicania programów edukacyjnych. Równe szanse należy budować na starcie drogi edukacyjnej, a następnie ją różnicować w zależności od potencjału i umiejętności uczniów. Należy powrócić do idei kształcenia zawodowego na poziomie szkół średnich. Ten etap edukacji powinien również dawać szansę najlepszym na otrzymanie jak najwyższego stopnia edukacji. Dlatego potrzebne jest kreowanie uniwersytetów wiodących, które będą w stanie oferować naukę na światowym poziomie. Aby to umożliwić, należy dać uniwersytetom szansę na większą możliwość selekcji studentów na swoje autorskie kierunki. Oznacza to odejście od nowej matury jako uniwersalnej przepustki na studia wyższe. Trzeba również przeanalizować model finansowania szkół wyższych. Szczególnie te najlepsze nie powinny być finansowane na zasadzie: „środki państwowe podążają za liczbą studentów”. Ten system rozkłada poziom nauczania w wielu dzisiejszych uniwersytetach.

Tym numerem „Liberté!” dyskusję o liberalnej polityce społecznej chcemy na dobre rozpocząć.



[1]              Budżet musi dopłacać do dzieci, „Dziennik Gazeta Prawna”, 21.02.2012.

[2]              Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej, Rodzaje i wysokość świadczeń rodzinnych, http://www.mpips.gov.pl/wsparcie-dla-rodzin-z-dziecmi/swiadczenia-rodzinne/rodzaje-i-wysokosc-swiadczen-rodzinnych-kryteria-uzyskania/

[3]              http://www.mpips.gov.pl/wsparcie-dla-rodzin-z-dziecmi/swiadczenia-rodzinne/rodzaje-i-wysokosc-swiadczen-rodzinnych-kryteria-uzyskania/zasilek-rodzinny-oraz-dodatki/art,5443,zasilek-rodzinny.html

Pytania o zachodnią cywilizację :)

  1. 1.        Społeczno-ekonomiczne źródła słabości Zachodu

 

1.1.            Która kropla wody przelała dzban? O kryzysie finansowym

jako podrzuconym fałszywym tropie

 

Wśród wyznawców lewicowych – czy szerzej: kolektywistycznych – idei, a także w popularnych mediach, wśród rozmaitych lewackich radykałów (antyglobalistów, ekowojowników i rozmaitych „oburzonych”), a także wśród polityków popularne jest przekonanie, że to współcześni Shylockowie, chciwi bankierzy, spowodowali kryzys finansowy, którego konsekwencją stała się recesja i to właśnie z powodu ratowania gospodarek (w tym owych chciwych bankierów) przed katastrofą kraje zachodnie są tak bardzo zadłużone. Co z kolei ma negatywne ekonomiczne i społeczne konsekwencje. To właśnie jest owa – przysłowiowa – ostatnia kropla, która przelała dzban.

http://www.flickr.com/photos/ucodep/3699962445/sizes/m/in/photostream/
by Oxfam Italia

Trudno byłoby jednak znaleźć pogląd, który byłby odleglejszy od rzeczywistości. Utrzymując się w konwencji owego przysłowia, dzban wypełniał się coraz bardziej i stawał się coraz cięższy już od pół wieku, a pierwsze pęknięcia zaczęły się zarysowywać już w latach 70. „Liberalna kontrrewolucja” za czasów Margaret Thatcher i Ronalda Reagana spowolniła ten proces, a nawet spowodowała w niektórych krajach pewne cięcia w wydatkach publicznych. Ale już w połowie lat 90. ubiegłego wieku kolejne rządy ponownie przyspieszyły ekspansję państwa opiekuńczego w obszarze wydatków publicznych ,które zaczęły szybko rosnąć nawet w tak liberalnych gospodarkach, jak brytyjska czy amerykańska.

Niemiecki ekonomista Bernhard Heitger udowodnił ponad 10 lat temu (w 2001r.), że od lat 60. XX w. im bardziej rósł udział wydatków publicznych w PKB, tym wolniej rosły gospodarki krajów OECD. Rosnące podatki zniechęcały do pracy, zarabiania i oszczędzania, a jednocześnie ograniczały możliwości inwestowania. Późniejsze badania potwierdziły wyniki uzyskane przez Heitgera (a nawet wskazywały na większą skalę negatywnego wpływu wydatków publicznych na wzrost gospodarczy). Heitger badał okres 1960–2000, ale w pierwszej dekadzie XXI w. tempo wzrostu krajów zachodnich, a w szczególności zachodnioeuropejskich, było jeszcze niższe niż poprzednio i wynosiło zaledwie 1,0–1,5% rocznie.

Tymczasem, już od lat 80. XX w., elektorat zaczął coraz bardziej opierać się kolejnym podwyżkom podatków, a jednocześnie – bezrefleksyjnie – nadal domagał się różnego rodzaju świadczeń. W rezultacie, oportunistyczni politycy zaczęli w coraz większym stopniu finansować zwiększające się wydatki publiczne w drodze deficytów budżetowych, podnosząc stopniowo poziom zadłużenia ich gospodarek.

Tak więc wydatki publiczne i dług publiczny  rosły od dawna i jedno, co kryzys finansowy spowodował, to wzrost tempa zadłużania się. Nastąpiło przyspieszenie dnia prawdy – dnia, w którym rynki finansowe zażądają od rządów wyższego oprocentowania ich obligacji, a agencje ratingowe obniżą poziom wiarygodności kredytowej tych państw.

Autor niniejszego tekstu nie jest jednak przekonany, czy rynki finansowe – nie wspominając już o politykach, a nawet o większości ekonomistów – dostrzegły i wyciągnęły wnioski z tego, że próby makroekonomicznej polityki przyspieszania wzrostu gospodarczego w drodze ekspansjonistycznej polityki fiskalnej i monetarnej skazane są na niepowodzenie, gdyż w długim okresie redukują wzrost gospodarczy. Podobną ocenę można sformułować w odniesieniu do ekspansji regulacyjnej państwa.

To, co były redaktor „Financial Times”, Samuel Brittan, nazywa „przygnębiającym nawrotem państwochwalstwa (state-worship)” prowadzi gospodarki świata zachodniego – i w efekcie ich społeczeństwa – na manowce. Jeszcze słabszy wzrost gospodarczy i jeszcze głębsza nierównowaga są więc rezultatem długiego procesu ekspansji „socjalu”, a dopiero w dalszej kolejności kryzysu finansowego i reakcji polityków na ów kryzys w większości krajów zachodnich.

1.2.            Pod ciężarem demografii…

 

Problemy Zachodu nie kończą się jednakże na długookresowym wzroście relacji wydatków publicznych do PKB i rekordowo szybkim ostatnio przyroście długu publicznego. Dwa kolejne strumienie wody wpadają z rosnącym impetem do owego pękającego dzbana. Pierwszy stanowi swoiste przedłużenie tendencji długookresowych wzrostu „socjalu” w wydatkach publicznych ogółem i dotyczy rosnącego obciążenia przyszłymi emeryturami w warunkach niekorzystnych zmian demograficznych. Idzie o kurczącą się liczbę pracujących i rosnącą liczbę emerytów w warunkach starzenia się społeczeństw zachodnich.

To brzemię jest ogromne. Aby dać przykład, w USA jedno tylko miasto – Pittsburgh – ma (w większości niesfinansowane zainwestowanymi składkami) zobowiązania wobec pracowników sektora publicznego w wysokości 580 mld dolarów! W 2009 r. analitycy wyliczyli, że niesfinansowane składkami zobowiązania wobec pracowników sektora publicznego wyniosły na szczeblu stanów i miast ponad 3,1 biliona dolarów.

Dodajmy, że w Europie sytuacja jest jeszcze bardziej dramatyczna. Emerytury niemal we wszystkich krajach pozostają w systemie pay-as-you-go, czyli że ze składek dzisiejszych pracowników wypłaca się emerytury dzisiejszym emerytom. Nawet podwyższenie wieku przechodzenia na emeryturę nie rozwiąże w całości tego problemu. Potrzebne będą ponadto cięcia w wysokości emerytur (obniżenia relacji emerytury do płacy), bowiem trudno sobie wyobrazić stale podnoszone podatki malejącej liczbie pracowników!

Niektóre liczby można sobie wyobrazić. Pewien nowojorski instytut oszacował, jaki kapitał składkowy powinien (hipotetycznie, bo system jest inny) zostać zainwestowany, aby Europejczycy otrzymali swoje emerytury w wysokości wynikającej z zobowiązań państwa. I okazało się, że w przypadku Francji musiałby to być kapitał równy ok. 550% rocznego francuskiego PKB, w przypadku Holandii równy ok. 500% rocznego holenderskiego PKB, w przypadku Niemiec równy ok. 450% rocznego niemieckiego PKB, a w przypadku Włoch ok. 400% rocznego włoskiego PKB.

Jest rzeczą oczywistą, że żadne państwo zachodnioeuropejskie nie będzie w stanie wygospodarować z podatków adekwatnych kwot na cele emerytalne. Dowód tego – co prawda w skrajnym przypadku – mamy w Grecji. Tam emerytury były tak szczodre, że wedle tych samych obliczeń grecki system emerytalny musiałby mieć zgromadzony kapitał w wysokości 875% greckiego PKB. No i kryzys grecki zmusił władze tego kraju do bezzwłocznego ustosunkowania się  do tego problemu. Efekty są następujące. Najnowsze regulacje w tym względzie ustalają jednakowe dla wszystkich minimum emerytury, a wszystkie zobowiązania powyżej tego minimum zostały ścięte w skali od 20% do 40%.

Oczywiście, gdzie indziej skala cięć nie będzie zapewne tak drastyczna, ale na pewno będzie bardzo dotkliwa. Okazuje się, że filozofia państwa opiekuńczego, w którym każdy – dziś, jutro i na wieki – otrzymywać miał za darmo (lub w najgorszym przypadku poniżej kosztów) wszelkie świadczenia, niezależnie od tego, czy i ile wniósł do stworzenia krajowego bochenka, zwanego PKB, była mirażem, którego nie dało się utrzymywać w nieskończoność. Mentalność roszczeniowa, określana hasłem: „Ciągle więcej!” (jak w tytule książki: „Toujours plus”, napisanej przez krytyka roszczeniowości, francuskiego pisarza François de Closet w 1982 r.) oczekiwała nie tylko czegoś za nic, lecz także coraz więcej owego „czegoś”.

Nietypowym, ale jakże znamiennym przykładem był strajk nauczycieli państwowych szkół w stanie Wisconsin, w USA, którzy domagali się darmowej viagry (i otrzymali ją kilka lat temu) w ramach pakietu świadczeń zdrowotnych. Można by powiedzieć, pół żartem pół serio, że owi nauczyciele nie tylko nie mieli koncepcji skutecznego nauczania, ale po prostu nie mieli koncepcji, a koszty owego braku koncepcji przerzucili – tradycyjnie – na państwo.

Przebudzenie ideologów państwa opiekuńczego i dziesiątków milionów jego wyznawców jest tym boleśniejsze, że przez kilka dziesięcioleci rzeczywiście możliwe było otrzymywanie czegoś za nic, owego friedmanowskiego „darmowego obiadu”, za który płacił ktoś inny. Tak więcnajpierw płacili, i nadal płacą, najbardziej twórczy i pracowici. Np. w USA ponad 80% sumy podatku PIT płaci 20% osób o najwyższych dochodach, a w Niemczech niewiele więcej, bo 25% podatników płaci 75% sumy tego podatku. Ile jeszcze można wydoić z tych ludzi, zanim całkowicie stracą ochotę do tworzenia bogactwa?

A ponadto filozofii czegoś za nic sprzyja demografia. Gdy na jednego emeryta przypadało 4–5 pracujących, można było podnosić wysokość świadczeń emerytalnych i rentowych daleko powyżej granicy wynikającej z wysokości składek wpłacanych przez pojedynczego emeryta. Dziś te proporcje znacznie się skurczyły, a w przyszłości skurczą się jeszcze bardziej.

W obecnych warunkach nie widać nowych źródeł finansowania państwa opiekuńczego, czyli – jak to w Niemczech w skrócie mówią – „socjalu”. Wyjątkiem może być jedynie podatek inflacyjny, czyli wywołanie inflacji, która obniżyłaby realną wartość spłaty długu publicznego. „Inflacjoniści”, jak ich nazywał Henry Hazlitt, autor najpopularniejszego podręcznika podstaw ekonomii w XXw. („Ekonomia w jednej lekcji”), gdyby poszli tą drogą, zaostrzyliby jedynie skalę istniejących problemów, nie rozwiązując żadnego z nich. Cięcia rozmaitych świadczeń rzędu 10–15% (i więcej), od emerytalnych i zdrowotnych zaczynając, wydają się nieuchronne.

Jednakże, biorąc pod uwagę głębokość demoralizacji współczesnych społeczeństw w następstwie półwiecza patologicznego w swym kształcie państwa opiekuńczego, proces konfrontacji z realiami będzie i szokujący, i bolesny. Pół wieku życia „z ręką w kieszeni sąsiada” (jak przerośnięte państwo opiekuńcze nazwał – już w 1964 r.! – ojciec powojennego niemieckiego „cudu gospodarczego” Ludwig Erhard) będzie wywoływać gwałtowne reakcje amatorów obiadu za darmo i oportunistyczne zachowania polityków.

Doskonałą ilustracją są aktualne reakcje w USA polityków Partii Demokratycznej na propozycję reform systemu opieki medycznej dla osób starszych przez polityka Partii Republikańskiej, które zakładają m.in. współfinansowanie tejże opieki przez samych emerytów – bezbrzeżna radość, że oto oponenci podłożyli się licznej grupie społecznej i dzięki temu prawdopodobnie przegrają najbliższe wybory. Dalej niż do 2012 r. ich wyobraźnia nie sięga. Ktoś, bodajże Harold Macmillan, powiedział, że polityk myśli o następnych wyborach, a mąż stanu – o następnych generacjach. Jak to wygląda w krajach o słabszych tradycjach parlamentaryzmu niż Stany Zjednoczone, widać w Grecji.

1.3.            Nowa ekoreligia Zachodu i jej prawdopodobne skutki

   

Jak by tego wszystkiego było mało, Zachód, a zwłaszcza najsilniej ukąszona bakcylem nowej ekoreligii Europa Zachodnia, wyraża niemałą ochotę do nałożenia na siebie nowych ciężarów. Albo też – trzymając się paraleli o dzbanie i ostatniej kropli, która spowodowała urwanie się ucha – kolejnego, trzeciego, strumienia wody lejącego się coraz szerszą strugą do pękającego już dzbana. Rzecz idzie tutaj o walkę z antropogenicznym, czyli spowodowanym przez człowieka, globalnym ociepleniem (AGW). Wiedza naukowa, stojąca za tą religią, jest dość wątła i coraz silniej podawana w wątpliwość przez przedstawicieli innych nauk niż klimatologia, a także coraz silniej krytykowana za niechlujną i nietrzymającą standardów metodologię.

Jeśli jednak wiedza budzi (rosnące) wątpliwości, to ekonomika AGW jest mniej niż wątpliwa. Jest po prostu nonsensowna. Lord Lawson, były minister finansów w rządzie Margaret Thatcher, przedstawił tę monstrualnie kosztowną nonsensowność w swej niedawnej książce („An Appeal to Reason”). Potraktował on alarmistyczne projekcje owego kontrowersyjnego grona, to znaczy IPCC, poważnie i ocenił na bazie ich własnych projekcji różnice kosztów między zlekceważeniem owego postępującego ocieplenia a wydatkowaniem monstrualnych pieniędzy na niedopuszczenie do owego ocieplenia (zresztą, dodajmy, bez żadnych szans na sukces!).

Otóż gdyby machnąć ręką na klimatycznych panikarzy i nie robić  nic, pisze Lawson, to różnice w sensie uszczerbku dla wzrostu zamożności w wyniku globalnego ocieplenia byłyby  minimalne. Nie robiąc nic, bogaty Zachód w XXI stuleciu zwiększyłby swój PKB o 260%, a kraje rozwijające się zwiększyłyby swój łączny PKB ponad ośmiokrotnie. Tymczasem, wydając monstrualne pieniądze (i rujnując po drodze gospodarkę świata zachodniego), PKB Zachodu wzrósłby raptem przez sto lat o 270%, a tenże PKB krajów rozwijających się zwiększyłby się ponad dziewięciokrotnie. Oczywiście same liczby znaczą mniej niż niewiele; ilościowe projekcje tempa wzrostu w skali stulecia mają wartość niewiele większą niż wróżenie z fusów.

Niemniej mają one pewne znaczenie. Pokazują bowiem, że nawet jeśli traktuje się serio modelowanie klimatyczne, macherów z IPCC i liczny tłum wyznawców tej nowej świeckiej religii, to wielce kosztowne poświęcenia nie służą  niczemu. Oczywiście, poza zademonstrowaniem przekonania o podejmowaniu jedynie słusznych kroków, które nie mają żadnego związku z oczekiwanymi efektami, czyli nie opierają się na instrumentalnej racjonalności (pisałem o tych postawach zachodniej cywilizacji w innym eseju o przednaukowym i ponaukowym ciemnogrodzie naszych czasów).

Z faktu, że z działań na rzecz zapobiegania globalnemu ociepleniu nie wynikają oczekiwane efekty, nie płynie jednakże optymistyczny wniosek, iż pomysły te zostaną rychło zarzucone. Upłynie zapewne wiele czasu, nim politycy wycofają się ze swego poparcia dla idei walki z globalnym ociepleniem. Mają bowiem do stracenia dwa cenne dla siebie (bo nie dla nas!) pomysły. Po pierwsze, nie przedstawią siebie jako rycerzy w błyszczącej zbroi, którzy przybywają uratować swój elektorat przed smokiem globalnego ocieplenia. I po drugie, stracą okazję do tego, co w praktyce politycznej cenią sobie najbardziej, to znaczy do zdobywania wiernych wyborców za pośrednictwem rozdzielania pieniędzy (w tym przypadku: pieniędzy dla robiących interesy na tzw. odnawialnej energii).

Poza tym musieliby przyznać się, że tak reklamowana przez nich samych „miękka siła” (soft power) Europy niewiele znaczy poza Europą, a w najlepszym razie poza światem zachodnim. Nawrócenia na ekoreligię Zachodu kogokolwiek poza Zachodem prawie nie występują. Z tym że upadek mitu o „miękkiej sile” Europy ma swoją własną dynamikę.  Stosunek do Europy zmienia się dość szybko. Niezłym przykładem tych zmian może być rysunek hinduskich satyryków przedstawiający świat w XXI stuleciu, zamieszczony w delhijskim „Economic Times”. Europa jest tam, dość bezceremonialnie, przedstawiona jako „Zbankrutowana Unia Emerytów” (Broke Union of Retirees)…

W skali globalnej pozycja Europy najwyraźniej słabnie. Niezdarne majstrowanie przy okazji kolejnych spędów „ociepleniowych” (Kopenhaga, Cancún, Durban) czy też dziwaczne kroki w sprawie Libii pokazują, że miękki powinien być papier toaletowy. Siła natomiast powinna być twarda. A przede wszystkim powinna istnieć nie tylko w słowach; wówczas być może nie trzeba byłoby jej używać za każdym razem.

Politolog Karl Deutsch używał określenia „siła netto” (net power). Rozumiał przez to różnicę między przekonaniem jakiegoś podmiotu międzynarodowego do określonego działania bez zaangażowania przez przekonujący podmiot siły („twardej” siły, w świetle powyższych rozważań) a zaangażowaniem tej „twardej” siły, która zmusiłaby ów podmiot do pożądanych  zachowań (patrz „The Nerves of Government”). W kategoriach tej teorii, siła netto Europy Zachodniej jest coraz mniejsza. Same dobre intencje, a nawet dobry przykład, nie wystarczają.

Warto zwrócić uwagę, że ta słabość polityczno-militarna Zachodniej Europy i coraz wolniejsze tempo wzrostu gospodarczego nie przełożyły się dotychczas na silny spadek znaczenia zachodnich firm w handlu międzynarodowym i w inwestycjach bezpośrednich za granicą. Doświadczenie menagementu, kwalifikacje, sprawna infrastruktura i – w porównaniu z większością innych krajów – sprzyjające rozwojowi gospodarczemu instytucje pozwalają utrzymywać się firmom z tych krajów w czołówce światowej. Taka sytuacja nie będzie jednak trwać wiecznie. Jeśli nie powzięte zostaną istotne środki zaradcze, to wyższe podatki, uciążliwsze regulacje i antywzrostowo działające obciążenie „socjalem” przełoży się wcześniej czy później także na sprawność zachodnioeuropejskich firm.

2. Zróżnicowana (nieodległa?) przyszłość największych krajów Europy

Rozważania wychodzące poza kwestie ekonomiczne ważne dla zachodniej gospodarki, jakie autor poczynił w poprzedzającej części, miały z konieczności  charakter szkicowy. Są jednak absolutnie konieczne. Zdaniem autora często przywoływane Clintonowskie hasło: „Gospodarka, głupcze!” w niewielu przypadkach pomaga zrozumieć gospodarcze przemiany. Ekonomiczne przypływy i odpływy, ekspansje i kryzysy mają swoje instytucjonalne ramy. A instytucje z kolei są kształtowane przez nasze wyobrażenia o tym, jak funkcjonuje świat (których to wyobrażeń nie jesteśmy, niestety, zdolni oddzielić od naszych preferencji, co do tego, jak świat  powinien funkcjonować). Jak sądzę, niekończące się poszukiwania sposobu na stworzenie świata, w którym można w nieskończoność otrzymywać coś za nic, biorą się nie z ocen tego, jak funkcjonuje świat, ale z tego, jak niektórzy chcieliby, by ów świat funkcjonował…

Karmieni bardziej ideami Jana Jakuba Rousseau niż Karola Marksa kolektywiści z obu końców demokratycznego spektrum (socjaliści i paternaliści) stworzyli pewien sposób myślenia na temat państwa opiekuńczego, który ustępować będzie powoli, niechętnie i – jak to już stwierdziłem – być może wręcz spazmatycznie. Szanse na akceptację ograniczenia skali apetytów na państwo opiekuńcze będą różne w poszczególnych krajach. Widać to już dziś w odniesieniu do peryferyjnych państw Europy Zachodniej (Grecji z jednej strony, Irlandii z drugiej i Portugalią tak gdzieś pośrodku) i uwydatni się także – zdaniem autora – w nie tak odległej przyszłości w odniesieniu do największych krajów Zachodu.

Powszechnie akceptuje się jako pewnik, że oś Paryż–Berlin jest siłą napędową Unii Europejskiej w jej kolejnych wcieleniach (ze strefą euro włącznie). Jednakże reakcje tych i innych dużych krajów  mogą bardzo różnić się między sobą. Zacznę od Niemców, których historia i wynikająca z niej trauma uczyniły społeczeństwem unikającym aktywnego działania na rzecz ładu światowego środkami militarnymi. Niemcy stali się – w stopniu wręcz irytującym – pacyfistami i ludźmi pełnymi rozmaitych strachów i fobii (exemplum energia atomowa).

Z drugiej jednak strony wzmiankowana historia, tym razem nie wojny, lecz doświadczeń hiperinflacji wczesnych lat 20. ubiegłego wieku oraz skoncentrowanie energii Niemców po II wojnie światowej na sprawach gospodarki silnie wpłynęły na zachowania indywidualne i społeczne. A te z kolei przełożyły się na skłonność do kompromisu w imię unikania wielkich wstrząsów. Kombinacja tych czynników może pozwolić Niemcom przejść bez większego szwanku przez trudny okres redukcji – niedającego się utrzymać w obecnym rozmiarze – państwa opiekuńczego. Jest ono w Niemczech podobnie przerośnięte jak gdzie indziej, ale ze względów historycznych zachowania Niemców są bardziej umiarkowane.

Po pierwsze, Niemcy nadal są wysoce konkurencyjną gospodarką, jednym z największych eksporterów w skali światowej. Ta konkurencyjność wynika w pierwszym rzędzie z wysokiego poziomu wolności gospodarczej (23. miejsce w 2011 r. na podstawie Index of Economic Freedom (IEF); dla porównania Francja zajmuje 64. miejsce). Po drugie, poziom elastyczności niemieckiej gospodarki bierze się także stąd, że rozwiązania instytucjonalne i przyjmowane kierunki polityki ekonomicznej i społecznej, będące rezultatem nieskończonej wręcz ilości intensywnych negocjacji, utrzymują się najczęściej niezależnie od zmian ekip rządzących.

Kiedyś nazwałem ten, niewątpliwe męczący, mechanizm negocjacyjny  Millimeterpolitik, który to termin nie wymaga tłumaczenia. Jednakże owa ogromna ilość czasu spędzana na analizach, konsultacjach i negocjacjach najczęściej nie idzie u Niemców – na marne. Jakkolwiek Millimeterpolitik znacznie spowalnia proces decyzyjny, to jednak w przypadku ważkich decyzji – wpływających na długookresowe trendy ekonomiczne i społeczne – pozwala na wypracowanie stanowiska na tyle akceptowalnego dla głównych sił politycznych, iż nie ulegają one zmianom po wyborach, przegranych przez rządzących.

Tak było np. w przypadku częściowej liberalizacji rynku pracy za rządów kanclerza Schrödera z SPD, która dobrze służy gospodarce niemieckiej obecnie, lub w przypadku podwyższenia wieku przechodzenia na emeryturę do 67 roku życia. I tak też jest z niedawną decyzją o narzuceniu sztywnych limitów wielkości deficytu budżetowego. Ponieważ partie zaakceptowały zmiany regulacji i starają się dotrzymywać uzgodnień, po zmianie ekipy rządzącej dokonują one przesunięć – w obszarach konsensusu – jedynie o przysłowiowe milimetry. Biorąc pod uwagę te szczególne cechy niemieckiej gospodarki i niemieckiego sposobu prowadzenia polityki, nieuchronne cięcia w uprawnieniach do „socjalu” w jego rozmaitych przejawach byłyby zapewne mniejsze niż w innych dużych krajach Europy i zostałyby wprowadzone bez politycznych spazmów.

Niezależnie od rozwoju sytuacji w strefie euro, autor ocenia, że w Europie istnieje grupa krajów, których elity rządzące byłyby gotowe zaakceptować niemiecki wzorzec ekonomiczny wysokiego poziomu wolności gospodarczej i dyscypliny fiskalnej. W wypadku zawirowań na większą skalę, mógłby nawet wyłonić się silnie konkurencyjny, mniej lub bardziej zinstytucjonalizowany obszar, obejmujący dwie grupy krajów. Z jednej strony byłoby to kilka krajów „starej” Europy: Holandia, Austria, Finlandia, Szwecja i być może (ze względu na historyczne tradycje neutralności) Szwajcaria. Z drugiej strony – grupa krajów „nowej” Europy, czyli tych, które pozostawiły za sobą bagaż zniekształceń czasów komunizmu i z powodzeniem zintegrowały się z gospodarką światową. Mam tu na myśli ósemkę krajów postkomunistycznych, które weszły do UE w 2004 r. W ten sposób mogłoby powstać nowe centrum europejskiego dynamizmu gospodarczego.

Oczekiwania autora w odniesieniu do drugiego kluczowego kraju europejskiej integracji, czyli Francji, są zdecydowanie odmienne. Bierze się to przede wszystkim z przejawiającej się tam bezustannie intelektualnej i politycznej rebelii przeciw rzeczywistości. Nigdy nie zapomnę gwałtownych demonstracji przeciwko nieśmiałej, bo podnoszącej granicę wieku przechodzenia na emeryturę do zaledwie 62 lat, zmianie w systemie emerytalnym. A zwłaszcza nie zapomnę fotografii pięknej dziewczyny, która swoje „Non!” wymalowała na własnej buzi.

I nie idzie bynajmniej o kontrast natury estetycznej, lecz o surrealizm w myśleniu owej dwudziestolatki. Po pierwsze, z punktu widzenia komparatystyki systemowej wydłużenie o dwa lata wieku przejścia na emeryturę było najmniejszym krokiem spośród powziętych w różnych krajach Europy. Tego owa dwudziestolatka mogła nie wiedzieć. Ale, po drugie, powinna wiedzieć przynajmniej tyle, że takich jak ona młodych ludzi będzie w przyszłości mniej niż tych, którym przyjdzie płacić emerytury według dotychczasowych zasad. I po trzecie, powinna wiedzieć, że ze zmian demograficznych wynikają konsekwencje ekonomiczne. Protestując przeciwko podnoszeniu granicy wieku przechodzenia na emeryturę, owa dziewczyna demonstrowała faktycznie za zwiększeniem jej własnych przyszłych obciążeń podatkowych. Niedostatek przyszłych funduszy na cele emerytalne może bowiem zostać zmniejszony tylko w trojaki sposób: wydłużając okres pracy siły roboczej, podnosząc podatki tym – coraz mniej licznym w relacji do liczby emerytów – którzy pracują, a także obniżając relację wysokości emerytury do otrzymywanej wcześniej płacy.

Politycy, związkowcy i inni aktywiści czynni w przestrzeni publicznej wykazują podobną surrealistyczną ekstrawagancję w swoich działaniach i wypowiedziach. Dotyczy to również elity intelektualnej. Były doradca socjalistycznego prezydenta Françoisa Mitterranda, a obecnie doradca konserwatywnego prezydenta Sarkozy’ego, Jacques Attali, jest tutaj znakomitym przykładem.

Otóż Attali w 2010 r. opublikował książkę, w której przewidywał, że do 2020 r. Zachód zbankrutuje z powodu długów. Sam nie jestem odległy od podobnej opinii, tyle że selektywnej, bo dotyczącej części krajów Zachodu. Gorzej, że w swej książce i później udzielanych wywiadach Attali nie jest w stanie zauważyć  przyczyn zapowiadanego bankructwa. Popełnia typowe błędy w ocenie, które poddałem krytyce powyżej, w pierwszej części niniejszego eseju. Nie dostrzega spowalniających wzrost gospodarczy wysokich relacji wydatków publicznych do PKB, , nie dostrzega nawet wysokiego długu publicznego w relacji do PKB już w okresie poprzedzającym globalny kryzys finansowy ostatnich lat. Wszystkiemu winien jest, jego zdaniem, ów kryzys (przed którym Zachód znajdował się na najlepszym ze światów…).

Clou wszystkiego stanowią jednak rekomendacje Attaliego; a pamiętajmy, że był on przez kilka lat prezesem Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju. Otóż Attali zapowiada, że w przyszłości trzeba będzie większych – a nie mniejszych – wydatków socjalnych (sic!) oraz rozbudowy infrastruktury. Stanowić to będzie „silny bodziec rozwojowy”. Pomijam tu jakiś paleokeynesizm stylu myślenia zakotwiczonego przed półwieczem. Najbardziej surrealistyczna jest jednak odpowiedź na pytanie, z jakich środków należałoby sfinansować owe wydatki w zadłużonym po uszy świecie zachodnim. Otóż Jacques Attali z całą powagą stwierdza, że… Unia Europejska, w odróżnieniu od jej członków, nie jest zadłużona i mogłaby pożyczyć nawet 1000 mld euro. Mamy więc byłego prezesa banku, który nie rozumie, że pieniądze pożycza się ludziom, którzy mają dochody, firmom, które mają zyski, i państwom, które nakładają i ściągają podatki. Unia nie ma prawa nakładania podatków i nikt jej nie pożyczy miliardów euro, o ile nie zagwarantują tych miliardów państwa członkowskie. A te właśnie zdaniem Attaliego będą bankrutować…

Bardzo niedawno prezydent Sarkozy zapowiedział skierowanie do parlamentu projektu ustawy, która w przypadku wypłat zysków zmuszałaby właścicieli  prywatnych firm (sic!) do przeznaczania określonej części wypracowanych zysków pracownikom. Bolszewizm tego posunięcia, stanowiącego formę nacjonalizacji – tyle że nie własności, lecz wypracowanych przez tę własność owoców – szokuje nawet w przypadku Francji. Jakiego następnego kroku można oczekiwać w kraju permanentnych demonstracji i majstrowania przy gospodarce – z jednakową nonszalancją i brakiem poszanowania fundamentów systemu – i przez lewicę, i przez prawicę?

Z takimi postawami i mentalnością zarówno obywatela na ulicy, jak i przedstawicieli elit politycznych i intelektualnych zderzenie z rzeczywistością może okazać się spazmatyczne. Co się stanie, jeśli rynki finansowe nie będą już chciały kupować francuskich obligacji, a Francuzi przezornie wymienią tyle pieniędzy, ile mogą na aktywa rzeczowe (domy, mieszkania, złoto, dzieła sztuki itd.) i też jeden przez drugiego nie będą rwać się – z Marsylianką na ustach – do zakupu tychże obligacji? Co wtedy? Wtedy może zdarzyć się absolutnie wszystko w obronie „socjalu”, który przecież „należy się każdemu”.

Autor niniejszego eseju nie wykluczyłby całkowicie „powtórki z rozrywki”, czyli powtórzenia się we Francji wydarzeń z 1917 r., oczywiście z pewnymi modyfikacjami. Pierwszą modyfikacją byłyby zapewne rady przejmujące władzę. Zamiast, jak w Rosji, „rad robotniczych, chłopskich i żołnierskich”, biorąc pod uwagę znacznie większe znaczenie biurokratów w dzisiejszej Francji niż żołnierzy, powstałyby „rady robotnicze, chłopskie i urzędnicze”.

Druga modyfikacja ma większą wagę. Współczesna gospodarka Francji jest znacznie bardziej skomplikowana niż gospodarka Rosji w 1917 r. i znacznie bardziej wciągnięta w międzynarodowy podział pracy w skali globalnej. Nie wytrzymałaby ona scentralizowanej gospodarki planowej dłużej niż parę lat. Dlatego taka Francuska Republika Rad byłaby raczej efemerydą w rodzaju „komunizmu wojennego” lat 1917–1921 niż centralnie planowanym molochem z lat 1928–1989. Dodajmy, że kiedy opadnie kurz bitewny rewolucji, konieczność znaczącej redukcji „socjalu” pozostanie.  A zbiedniałe w latach rewolucji społeczeństwo będzie po cięciach bardziej biedne, niżby było bez rewolucji.

Muszę przyznać się, że krajem, którego perspektywy budzą najwięcej moich wątpliwości, jest historyczna ojczyzna wolności, czyli Anglia. Wątpliwości nie biorą się przy tym z twardych danych ekonomicznych czy rankingów. Prawda, że w ciągu kilku lat socjalnej i regulacyjnej ekspansji Wielka Brytania spadła w rankingu Index of Economic Freedom z pierwszej do drugiej dziesiątki ocenianych krajów. Ale 16. miejsce w 2011 r. jest ciągle nieco lepsze niż miejsce Niemiec (23.). Już jednak 53. miejsce w rankingu stabilności makroekonomicznej szwajcarskiego World Economic Forum nie daje podstaw do samozadowolenia. Z kolei wysokość relacji wydatków publicznych do PKB, w porównaniu z wieloma innymi krajami Europy, jest już wysoka. Przed rozpoczęciem kryzysu finansowego zbliżała się do 50%, podczas gdy w wielu innych krajach granica ta została przekroczona. Ogólnie rzecz ujmując, sytuacja pogarszała się, ale bez perspektywy jakiejś katastrofy.

Trudno też autorowi niniejszego eseju poddać jakiejś fundamentalnej krytyce program koalicyjnego konserwatywno-liberalnego rządu. Do tej pory oświadczenia i programy ekonomiczne, bo zbyt wielu działań dotychczas nie zarejestrowano, wydają się iść we właściwym kierunku. Przywracanie warunków dla przyspieszenia wzrostu gospodarczego drogą cięć wydatków (biurokratycznych i socjalnych) zgodne jest z doświadczeniami, na co wskazują choćby najnowsze badania Alberta Alesiny i Silvii Ardagny, z których wynika, że wielokrotnie wyższe szanse na powrót do stabilizacji makroekonomicznej i później szybszego wzrostu PKB mają programy oparte na cięciach wydatków, a nie na zwiększaniu podatków. Również koncepcje polityki społecznej zgodne są z moimi poglądami na temat potrzeby większego oparcia pomocy społecznej na spontanicznych działaniach społeczeństwa obywatelskiego. Zastępowanie działań państwa niańki (nanny state) inicjatywami obywateli pozwoliłoby zredukować marnotrawstwo środków i bezosobowość biurokratycznej machiny państwa opiekuńczego.

Skąd więc biorą się niepokoje autora niniejszego eseju? Trudno znaleźć dla nich twarde dane. Rzecz jednak w tym, że co najmniej przez kilkanaście lat społeczeństwo brytyjskie poddane zostało daleko idącej indoktrynacji w duchu politycznej poprawności. I zmieniło się, być może, na tyle, że odrzuci próby zmniejszenia skali obecności państwa w życiu społecznym w ogóle, a państwa opiekuńczego w szczególności.

Brytyjczycy zaakceptowali, jak się zdaje, w tym okresie system prawny, który jest oparty na przymusie wspierającym myślenie życzeniowe, że jeśli nie będzie się poddawać krytycznej ocenie pewnych zjawisk, to zjawiska te znikną same przez się. Zbliża się to chwilami do orwellowskiego nie tyle ministerstwa, ile „sądownictwa prawdy”. W aktach prawnych stworzono tysiące nowych „przestępstw”, które nigdy wcześniej nie były zachowaniami karalnymi. I co ważniejsze, traktowane są one poważnie nie tylko przez aparat biurokratyczno-sądowy, lecz także przez społeczeństwo. A jeśli nawet nie, to na powierzchni nie widać wielu wyzwań dla politycznie poprawnej nowomowy. Wystąpienia premiera Camerona, w których stwierdził np. niepowodzenie doktryny multikulturalizmu i domagał się kształtowania cnót obywatelskich przez nowych mieszkańców Wielkiej Brytanii, już samo w sobie mogłoby być potraktowane w jego ojczyźnie jako jedno z nowych orwellowskich przestępstw…

Wart odnotowania jest fakt, że tego rodzaju utopijno-lewicowa ofensywa politycznej poprawności nie powiodła się np. we Włoszech. Włosi bowiem, doświadczeni przez tysiąclecia plagami rozmaitych, z reguły uciążliwych i niewydolnych, rządów, nie biorą poważnie owych reguł gry politycznej poprawności. Samuel Huntington w książce „Political Order in Changing Societies” podkreślał, że „jedyną rzeczą gorszą niż społeczeństwo charakteryzujące się sztywną, nadmiernie scentralizowaną, nieuczciwą biurokracją jest społeczeństwo charakteryzujące się sztywną, nadmiernie scentralizowaną i uczciwą biurokracją”. Uczciwość i sumienność brytyjskiej biurokracji, wymuszającej przestrzeganie reguł orwellowskiej politycznej poprawności, jest w huntingtonowskich kategoriach obciążeniem, nie zaletą. O Włoszech zaś można powiedzieć to, co przez wieki XVIII i XIX zwykło się mawiać w Środkowej Europie, że surowość praw monarchii habsburskiej łagodzona jest przez niewydolną ociężałość (Schlamperei) jej biurokratycznej machiny…

W Wielkiej Brytanii eksplozja państwa opiekuńczego nastąpiła – jak zasygnalizowałem –w drugiej połowie okresu rządów labourzystowskich. Ponad 46% udziału wydatków publicznych w PKB, które zaczęło dalej szybko rosnąć w latach kryzysu finansowego, musi zaowocować w przyszłości odpowiednim obniżeniem dynamiki wzrostu gospodarczego. Powolne wychodzenie Wielkiej Brytanii z recesji wiąże się, moim zdaniem, z konsekwencjami zwiększonego obciążenia PKB wydatkami publicznymi i słabnięciem bodźców do pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania. Ani klimat ekonomiczny, ani polityczno-społeczny nie sprzyjają zatem fundamentalnym zmianom, których efektem musi być w dodatku obniżenie poziomu świadczeń ze strony państwa opiekuńczego i w efekcie obniżenie poziomu życia części mieszkańców.

Trudno przewidzieć dalszy bieg wydarzeń w historycznej ojczyźnie wolności. Nawet jeśli rząd koalicyjny zacznie robić wszystkie sensowne rzeczy, które zapowiadał, to cięcie wydatków publicznych nie musi przekształcić się w przyspieszenie wzrostu gospodarczego. Według teorii ekspansji wynikającej z cięcia wydatków fiskalnych (expansionary fiscal contraction) sukces zależy od przekonania uczestników rynku, że w ślad za cięciami wydatków publicznych pójdą cięcia podatków, a zmniejszone obciążenia staną się motorem wzrostu popytu gospodarstw domowych i podaży ze strony firm. Przedsiębiorcy i inni uczestnicy rynku mogą jednakże nie uwierzyć, że mniejsze wydatki publiczne przełożą się na niższe podatki i gospodarka przyspieszy, bo nie będą przekonani, iż rząd premiera Camerona będzie konsekwentnie realizować swoje zapowiedzi. Dostrzegając opór, mogą uznać, iż rząd ugnie się pod presją i zmieni niepostrzeżenie swoje plany. W odróżnieniu od wcześniejszych impresji w odniesieniu do zmian społecznych i wynikającego z nich oporu przeciwko powrotowi do wolności jesteśmy tu na twardym gruncie teorii ekonomii[1].

W takim przypadku mielibyśmy do czynienia z działaniami cząstkowymi, klajstrowaniem sytuacji, przegraną w wyborach i upadkiem rządu w 2014 r., zwycięstwem labourzystów, klajstrowaniem przez tych ostatnich, pogorszeniem sytuacji makroekonomicznej, żółtą kartką ze strony rynków finansowych, a następnie czerwoną kartką, czyli odmową zakupu brytyjskich obligacji. Wymuszone przez życie cięcia „socjalu” byłyby znowu – jak we wcześniej rozpatrywanym scenariuszu dla Francji – wyższe niż musiałyby być, gdyby plany rządu Camerona się powiodły.

3. Czy istnieje zjawisko wyjątkowości Stanów Zjednoczonych?

 

3.1. Smutki europeizacji…

 

W rozważaniach na temat współczesnego świata zachodniego pojawia się czasami pojęcie „wyjątkowości” USA. Bierze się ona – czy też miałaby się brać – z amerykańskiej historii. Historii narodu tworzonego przez przyzwyczajonych do trudów indywidualistów, pionierów dzielących się owocami swej pracy z bliskimi (a nie z jakimś tam abstrakcyjnym państwem), chcących zbudować dla siebie i współwyznawców miejsce wyjątkowe, gdyż w pierwszych stuleciach byli to najczęściej ludzie uciekający spod rządów jednej religii (anglikańskiej) i marzących o swoim świecie niedyskryminacji, w którym mogliby czcić Boga na swój sposób. I dlatego – w największym skrócie – tak przywiązanych do wolności jednostki i praw tę wolność chroniących.

Gdyby teraz zadać pytanie zawarte w tytule i odnieść je do życia gospodarczego pierwszych kilkunastu lat nowego stulecia, odpowiedź na nie byłaby utrudniona. W najlepszym razie dałoby się powiedzieć, że Stany Zjednoczone są „malejąco wyjątkowe”. Polityka banku centralnego (FED-u) była wręcz patologicznie ekspansjonistyczna, bardziej niż polityka monetarna któregokolwiek ze znanych z interwencjonizmu makroekonomicznego państw europejskich. W rzeczywistości była bardziej interwencjonistyczna niż w okresie świetności keynesowskiej interwencji makroekonomicznej na Zachodzie, czyli w latach 60. i 70. XX w.

Dalej, w kwestii polityki fiskalnej, zarówno za drugiej kadencji George’a W. Busha, jak i za prezydentury Baracka Obamy, polityka ta stawała się coraz bardziej podobna do tej w krajach europejskich – zarówno w kwestii polityki socjalnej, jak i relacji wydatków publicznych do PKB. A odnośnie do reakcji na kryzys finansowy, wyhodowany w USA i rozprzestrzeniony na cały świat, sposób myślenia o stymulowaniu gospodarki intelektualnych mentorów obecnej administracji, to znaczy noblisty Paula Krugmana, Lawrence’a Summersa, Nuriela Roubiniego i innych, jest daleko przed Europą w rankingu interwencjonizmu.

Nie czytałem, by komukolwiek ze znanych teoretyków makroekonomii w Europie przyszło do głowy dowodzić, że nie ma znaczenia, czy poziom długu publicznego rośnie do 100% PKB z powodu wydatków wojennych, czy z powodu stymulowania gospodarki zagrożonej głęboką recesją. Nietrudno zauważyć, że wojny się kończą i wydatki publiczne z nimi związane spadają do zwykłego dla nich poziomu. Tymczasem wydatki na administrację publiczną i na „socjal”, gdy już raz zostały poniesione, bardzo trudno jest sprowadzić do wcześniejszego poziomu.

Tak więc dług publiczny USA, który w najbliższych latach zbliży się do poziomu 100% PKB, niewątpliwie nie jest niczym wyjątkowym. W Europie Stany Zjednoczone będą mieć liczne towarzystwo – zarówno krajów, które ten poziom osiągnęły już dawno (Grecja, Włochy, Belgia), jak i towarzyszy podróży do świata zadłużonych (Wielka Brytania, Francja, Hiszpania, Portugalia). Gospodarka amerykańska na razie wprawdzie rośnie szybciej niż większość gospodarek starej Europy, ale bierze się to z niebywałej skali stymulacji fiskalnej i monetarnej z jednej strony oraz niepojawiających się (jeszcze!) zwykłych efektów wzrostu relacji wydatków publicznych do PKB.

Zwykle, jak wynika z cytowanych wyżej badań Heitgera, potrzeba szeregu lat, by podwyższone wydatki (i, co najważniejsze, podatki) zaczęły negatywnie oddziaływać na skłonność do pracy, zarabiania i oszczędzania z jednej strony, a na wydatki inwestycyjne sektora prywatnego z drugiej. Z dekady na dekadę różnice były widoczne. Nie ulega raczej wątpliwości, że  Stany Zjednoczone nie okażą się wyjątkiem pod tym względem i zaobserwowana prawidłowość dogoni je, wywierając presję w kierunku wolniejszego wzrostu. Zresztą pod jednym jeszcze względem Stany Zjednoczone się europeizują (w negatywnym znaczeniu tego terminu). Idzie tutaj o podwyższoną w ostatnich latach, w związku z kryzysem finansowym, skłonność do interwencji w sferze regulacji.

Jest pewien obszar związany z życiem gospodarczym, w którym uważa się, że nadal wyróżniają się wyjątkowością. Są dla całego świata źródłem innowacji. Takim światowym centrum innowacyjności była kiedyś Europa Zachodnia, która uzyskała przewagę nad resztą świata już w poprzednim tysiącleciu, w epoce kapitalizmu kupieckiego, i powiększyła ją ogromnie od początku epoki kapitalizmu przemysłowego. Jednakże po II wojnie światowej przywództwo w obszarze innowacyjności osiągnęły Stany Zjednoczone.

Dlaczego? Europejczycy nie utracili przecież owej radości odkrywania czegoś nowego (joie de trouver), o której pisał David Landes w książce „Bogactwo i nędza narodów”. Utracili jednak po części tę strukturę bodźców, która wspierała skłonność do wynalazków. Silnie regulowany europejski kapitalizm od lat 40. do 80. ubiegłego wieku zredukował dość znacznie owe bodźce tam, gdzie podatek dochodowy sięgał 90%, a tak było w większości krajów zachodnioeuropejskich, i gdzie regulacje stawiały wynalazczości liczne bariery. W Stanach Zjednoczonych struktura bodźców też została osłabiona, ale w daleko mniejszym stopniu.

Po zaprezentowaniu w pigułce historii przywództwa w obszarze innowacji przyznaję, iż nie można (jeszcze) stwierdzić, czy i w jakim stopniu obszar innowacji został dotknięty najnowszą falą regulacji. Warto jednak przypomnieć, że obecny aktywizm regulacyjny nie jest jedyną falą dotykającą zdolności innowacyjnych amerykańskiego biznesu w XXI w. Pierwszą taką falą były regulacje po bankructwie Enronu, World.com i paru innych firm amerykańskich na początku tego stulecia. Jak zwykle i jak wszędzie, regulacje reaktywne – powstające w reakcji na jakieś rzeczywiste czy domniemane niedoskonałości rynku –  przyniosły więcej szkód niż korzyści. Najważniejsza z nich, niedotycząca zresztą bezpośrednio kwestii innowacyjności, sprowadzała się do wymuszonych regulacją (ustawa Sarbanes-Oxley) zmian w składzie rad dyrektorów, spośród których wykluczono menedżerów kierujących innymi firmami. W rezultacie znalazło się w nich więcej emerytów, teoretyków biznesu i podobnych osób, które z racji pewnego oddalenia od bieżącej działalności menedżerskiej spowalniały procesy decyzyjne i czyniły je mniej skutecznymi.

Nadmierna ostrożność ludzi stojących dalej od codziennego kierowania firmą oddziaływała negatywnie na wszystkie decyzje, nie tylko dotyczące innowacji. Niemniej można pośrednio wyciągnąć wnioski z innych niezamierzonych konsekwencji tego aktu, mianowicie trzykrotnego spadku liczby ofert publicznych nowych firm na giełdzie w porównaniu z okresem sprzed uchwalenia wzmiankowanej ustawy. Radykalnie mniejsza liczba ofert (i możliwości zarobienia sporych pieniędzy przez ludzi zaangażowanych w zakończone sukcesem przedsięwzięcia typu venture capital) nieuchronnie wpłynie na zaangażowanie się tych ludzi we wcześniejsze fazy doradztwa i finansowania rozwoju obiecujących nowych firm. Trudno wyobrazić sobie, by obecna fala regulacji sektora finansowego przyniosła efekty odwrotne, czyli była w stanie zwiększyć owo zaangażowanie.

3.2. Nadzieje na przebudzenie się z welfarystycznego snu

 

Dotychczasowe rozważania mogą wydawać się zbyt pesymistyczne. Czy w ich świetle na pytanie postawione w tytule nadal można odpowiedzieć pozytywnie? Autor niniejszego tekstu, przyglądając się Ameryce, jest przekonany, iż właściwą odpowiedzią jest ostrożne „tak”. Dostrzega on bowiem istnienie czynników różniących Stany Zjednoczone od Europy. Ekonomiczne efekty zależą od instytucji – tak formalnych, jak i nieformalnych – a te ostatnie zwłaszcza nadal ostro różnicują Amerykę i Europę. Nie tylko etyka pracy, lecz także szerzej filozofia dobrego życia nadal kładzie nacisk na indywidualną odpowiedzialność jednostki za swój los – i to mimo syrenich głosów welfarystycznej filozofii obiecującej coś za nic. Ten pogląd jest nadal poglądem znacznej części (a może większości) Amerykanów.

Amerykanie są w związku z tym ludźmi, dla których etyczne podstawy działań mają istotne znaczenie. I słusznie podkreślał to amerykański komentator Michael Barone w „Financial Times” (w numerze z 3.06.2011), że ruch Tea Party jest ruchem o podłożu ekonomicznym, lecz opartym na fundamentach etycznych. Jego uczestnicy są oburzeni tym, że finansuje się nieostrożnych ryzykantów i nierzadko kombinatorów kosztem przezornych, podejmujących racjonalne decyzje i uczciwych. I dobrze, że ten artykuł ukazał się w lewicującym europejskim dzienniku, jakim od dawna jest „Financial Times”, gdyż w Europie tendencyjnie przedstawia się uczestników powyższego ruchu jako pazernych bogaczy i kulturowych troglodytów.

Różnice między ruchem Tea Party a manifestacjami w Europie nie mogłyby być większe. Otóż „oburzeni” w Hiszpanii, w Grecji, we Francji i gdzie indziej są reprezentantami myślenia w kategoriach żebraczo-roszczeniowych. Domagają się więcej „socjalu” i nie obchodzi ich w najmniejszym stopniu fakt, że nie konfrontują swoich roszczeń z własnym wkładem w wytwarzany bochenek zwany PKB. Tymczasem aktywiści i zwykli uczestnicy demonstracji Tea Party są oburzeni tym, że państwo wspiera utracjuszy pieniędzmi oszczędnych i protestują przeciwko zadłużaniu państwa, gdyż rozumieją, że to oni i ich dzieci będą spłacać te długi. Niezależnie od symplicystycznych niekiedy oczekiwań, niecierpliwości ludzi, którzy są przekonani, że racja jest bezapelacyjnie po ich stronie, i radykalnych sformułowań to oni są właśnie najważniejszym bodaj czynnikiem, który pozwala mieć nadzieję na sukces Ameryki. Sukces ten rozumiem jako szansę na odnowę instytucjonalną i odwrócenie katastrofalnej polityki, jaką prowadzono od dawna, a którą przyspieszył jeszcze obecny rząd.

Szanse te wydają się wcale niemałe, gdy przyglądamy się mapie konfliktów wokół polityki gospodarczej i społecznej poniżej szczebla federalnego. Konflikt między gubernatorem stanu Wisconsin a większością pracowników sektora publicznego (w tym owymi nauczycielami strajkującymi, by otrzymywać darmową viagrę w ramach pakietu świadczeń!) pokazał, kogo wspiera amerykańska klasa średnia, która pracuje najczęściej w sektorze prywatnym. W odróżnieniu od pracowników różnych instytucji publicznych, którzy oczywiście – jak górnicy i inni u nas w Polsce! – demonstrują w godzinach pracy, pracownicy prywatnych firm pojawili się dopiero po południu i z transparentami wspierającymi gubernatora oraz hasłami: „Przepraszamy, że tak późno, ale my naprawdę pracujemy na swoje utrzymanie!”.

Jeszcze bardziej wyraziste było wydarzenie w Miami. Burmistrz tego największego miasta Florydy został odwołany za zwiększenie płac pracowników sektora publicznego w mieście i zwiększenie zadłużenia miasta – i to w okresie, gdy pracownicy firm prywatnych wszędzie, nie tylko w Miami, mają problemy z utrzymaniem poziomu dochodów, a nawet samej pracy. Wynik głosowania był miażdżący: 88% głosujących było za odwołaniem burmistrza Alvareza…

Jeśli filozoficzna nadbudowa (że użyję zaprzeszłego marksistowskiego żargonu) przemawiająca na rzecz powrotu do reguł rynku, solidnej pracy i dyscypliny finansów publicznych zyskuje poparcie, to jak wygląda ekonomiczna baza ewentualnych zmian instytucjonalnych? Zacznę od demografii, gdzie również daje się zauważyć amerykańska wyjątkowość. Prof. Nicholas Eberstadt w niedawnym raporcie AEI zwraca uwagęna zapowiedzi US Census Bureau, że ludność USA będzie – inaczej niż ludność Europy – rosnąć w najbliższych dekadach. Między rokiem 2010 a 2030 zwiększy się ona aż o 60 mln osób. Jeśli wziąć pod uwagę fakt, iż Ameryka pozostaje wielce pożądanym celem emigracji, można liczyć się z tym, że energiczni, młodzi imigranci nadal będą poprawiać strukturę wieku amerykańskiej siły roboczej. A to oznacza, że niektóre problemy Europy – jak choćby rosnące niekorzystne relacje pracujących do emerytów – będą w USA oddziaływać znacznie łagodniej na gospodarkę.

Problemy Ameryki dotyczą więc głównie sfery instytucji i polityki. Gdyby wzorce polityki gospodarczej i presja instytucjonalna na ekspansję państwa opiekuńczego z minionych kilkunastu lat miały się utrzymać, wówczas można być pewnym trwałego spowolnienia gospodarki amerykańskiej. Trend słabego wzrostu mógłby dodatkowo przekształcić się w stagnację, a nawet w załamanie, gdyby zmaterializowały się wcale nie niemożliwe reakcje rynków finansowych na (już przyznaną rządowi) żółtą kartkę za pogłębiającą się nierównowagę fiskalną. Ameryka nie jest immunizowana na tego rodzaju zachowania rynków, które rozważaliśmy wcześniej w odniesieniu do Wielkiej Brytanii czy Francji! Taki scenariusz jest nie tylko możliwy, lecz także prawdopodobny, jeśli zwolennikom państwa opiekuńczego uda się dostatecznie wystraszyć polityków małego formatu (czyli tych, którzy myślą o następnych wyborach, a nie o następnych generacjach). Nawet jeśli beneficjenci państwa opiekuńczego nie rozumieją, że na dłuższą metę ich beneficja i tak są nie do utrzymania w obecnych rozmiarach.

Niemniej, należy brać pod uwagę amerykański indywidualizm, manifestujący się w ostatnich latach przede wszystkim w ruchu Tea Party, oraz znacznie wyższą niż w Europie akceptację reguł kapitalistycznej gospodarki rynkowej. One to powodują, iż tendencje do utrzymywania się i ekspansji w życiu publicznym filozofii czegoś za nic znajdują się pod kanonadą krytyki tych, którzy uważają prowadzoną przez administrację Obamy „dojutrkową” politykę za katastrofalną.

Wsparcia tej krytyce udzieliły wybory w 2010 r. Gdyby sukces wyborczy republikanów, znajdujących się pod presją ruchu Tea Party, został powtórzony w 2012 r., włącznie ze zmianą prezydenta, można by spodziewać się daleko idących zmian w filozofii ekonomicznej i społecznej nowej administracji republikańskiej. Biorąc pod uwagę zagrożenia, przed jakimi stoi Ameryka, skala zmian byłaby znacznie większa niż w przypadku reaganowskiej „liberalnej kontrrewolucji” (oczywiście liberalnej w europejskim rozumieniu tego terminu). Stworzyłoby to podstawy do nowego, długiego okresu stabilnego wzrostu gospodarczego, a także pozwoliło otrząsnąć się Stanom Zjednoczonym (i być może Zachodowi w ogólności) ze szkodliwej ekoreligii walki z globalnym ociepleniem oraz licznych innych – politycznie poprawnych, a wielce uciążliwych –  intelektualnych deformacji.

4.   Zachód bez siły woli i przekonania o słuszności swej drogi kontra rzucające wyzwanie kraje BRIC: Co przyniesie przyszłość?  

Czas podjąć próbę wyciągnięcia wniosków z przedstawionych zjawisk i tendencji w odniesieniu do przyszłości Zachodu. Pierwszy ogólny wniosek jest dość oczywisty, zwłaszcza dla weterana rozważań zorientowanych na przyszłość. Pierwszą taką próbą była bowiem moja książka: „Economic Prospects: East and West”, opublikowana w Londynie w 1987 r. Tak wówczas, jak i obecnie lista nie tylko możliwych, lecz także prawdopodobnych scenariuszy była na tyle długa, że żaden z nich nie dominował nad innymi tak dalece, by przekroczyć pułap 50 proc. (Jest to nawet mniej zaskakujące dzisiaj niż w latach 80. XX w., gdy liczba globalnych graczy w konfrontacji Wschodu z Zachodem i spektrum sporów między stronami były znacznie bardziej ograniczone).

Drugi ogólny wniosek różnicuje scenariusze w zależności od zdolności Zachodu do odrzucenia syrenich głosów zachęcających do kontynuacji – a nawet ekspansji – państwa opiekuńczego opartego na filozofii otrzymywania czegoś za nic. Nieodrzucenie tej oferty byłoby najgorszym scenariuszem.

Z tej perspektywy wspomnianą listę zaleca się zredukować do trzech prawdopodobnych – choć nie  jednakowo prawdopodobnych – scenariuszy.

W pierwszym scenariuszu zakłada się, że zarówno Europa, jak i Stany Zjednoczone będą dokonywać jedynie marginalnych dostosowań w zakresie redukcji wydatków publicznych i tempo wzrostu długu publicznego w najlepszym razie tylko spowolni. W rezultacie niemożliwe będzie przyspieszenie tempa wzrostu gospodarczego, w związku z wysokim i rosnącym udziałem wydatków publicznych w PKB. Niemożliwe będzie także zmniejszenie nierównowagi w drodze (znaczniejszego) wzrostu podatków i w efekcie dochodów fiskusa. Pojawienie się kryzysu wiarygodności kredytowej określonych dużych gospodarek Zachodu będzie tylko kwestią czasu – i to czasu mierzonego liczbą lat, nie dekad.

W drugiej części eseju przedstawiłem przewidywania możliwych (i prawdopodobnych) różnic przyszłego rozwoju sytuacji w głównych gospodarkach Europy. Stany Zjednoczone może czekać bardzo podobny scenariusz do brytyjskiego, o poważniejszych jednakże globalnych konsekwencjach z racji wagi i roli gospodarki amerykańskiej. W tym biegu lemingów ku przepaści globalny wpływ europejskiej Zbankrutowanej Unii Emerytów maleć będzie bardzo szybko, a i wpływ USA również będzie słabnąć. I to nie tylko w gospodarce globalnej, lecz także – i to jeszcze bardziej – w polityce globalnej.

Drugi scenariusz mówi o pęknięciu między Europą Zachodnią a Stanami Zjednoczonymi. Długookresowe problemy wynikające z wyboru drogi przyjmującej za rzeczywistość mitologię gospodarczo-społeczną wiecznotrwałego „socjalu” dającego coś za nic, które skumulowały się w ostatnich latach, wywołują w USA opisywane już w części trzeciej reakcje społeczne i zmiany polityczne. Zadania tych, którzy ewentualnie dojdą do władzy, będą trudniejsze niż Reaganowskiej ekipy w latach 80. ubiegłego wieku ze względu na większą skalę zagrożeń ekonomicznych, szersze spektrum konfliktów społecznych oraz intelektualnych mitów do obalenia.

Niemniej autor niniejszego eseju zakłada, iż to trudne przedsięwzięcie może się udać, polityczna zgoda na redukcję niedających się utrzymać w obecnej i przyszłej skali świadczeń socjalnych (zwłaszcza medycznych) zostanie osiągnięta i amerykańskie deficyty budżetowe oraz dług publiczny zaczną maleć. Redukcja „socjalu” i innych wydatków publicznych (w tym zatrudnienia w biurokracji federalnej, stanowej i municypalnej) zmniejszy relację wydatków publicznych do PKB. Pomoże także deregulacja gospodarki po rządach majsterkowiczów. W rezultacie tych i innych zmian silniejsze bodźce do pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania spowodują przyspieszenie dynamiki gospodarczej. Ameryka, a raczej jej firmy, zaczną umacniać się również w gospodarce globalnej. Pozycja globalnego lidera zacznie się ponownie wzmacniać.

Europa natomiast, z rosnącą w tempie 1,0–1,5% gospodarką, trapiona kolejnymi kryzysami wiarygodności kredytowej, nadal nie będzie potrafiła spojrzeć w oczy rzeczywistości, żyjąc w świecie wyobrażeń o niepodważalności kontynentalnego modelu państwa opiekuńczego, „miękkiej sile” moralizatorstwa i dobrego przykładu. Po Grecji i Portugalii przyjdzie więc kolej na następne, bardziej znaczące gospodarki. W tych warunkach konkurencyjność firm europejskich będzie słabnąć, choć bardziej powoli niż dynamizm europejskich gospodarek (z przyczyn, o których wyżej, w części pierwszej eseju).

Warto przy tym zwrócić uwagę na wcześniejsze rozważania o Niemczech i grupie krajów, które gotowe byłyby przyjąć reguły wysokiego poziomu wolności gospodarczej i dyscypliny fiskalnej. Dlatego, rozważając niniejszy scenariusz, należy traktować jako prawdopodobne także pęknięcie wewnątrz Europy i wyłonienie się nowego, konkurencyjnego w skali światowej bloku gospodarczego.

Zgodnie z trzecim scenariuszem w bieżącej dekadzie zarówno USA, jak i stara Europa uporają się z nieprzyjemną operacją redukcji oczekiwań beneficjentów i w rezultacie redukcji skali państwa opiekuńczego. Poziom i ewentualny przyszły wzrost rozmaitych świadczeń zostanie ograniczony i dopasowany do możliwości tych gospodarek w najbliższych latach i w dalszej przyszłości.

Bieżąca dekada będzie trudna i wielu ludziom przyniesie obniżenie poziomu życia. Takie zmiany, przy redukcji wydatków publicznych, stwarzają jednak perspektywę zmniejszenia relacji wydatków publicznych do PKB i odwrócenia kilkudziesięcioletniego trendu malejącego tempa wzrostu PKB. Wyraźniejsza poprawa w tym względzie pojawiłaby się jednak dopiero w następnej dekadzie. Warto jednak podkreślić, że bez takich zmian Europa doszłaby w końcu w tej lub najdalej w następnej dekadzie do stagnacji (czy stagflacji, gdyby politycy nie potrafili powściągnąć skłonności do szukania ratunku w inflacji).

Przypuszczam, że tak jak w krajach udanej transformacji w latach 90. ubiegłego wieku „przejście przez dolinę łez” zahartowałoby znaczne segmenty większości zachodnioeuropejskich społeczeństw. Moralne fundamenty kapitalistycznego rynku uległyby wzmocnieniu: struktura bodźców stałaby się bardziej życzliwa dla wzrostu podaży pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania. Obniżka podatków i powrót trendu deregulacyjnego zwiększyłyby jeszcze szanse przyspieszenia.

Taki scenariusz wzrostu dynamizmu gospodarczego świata zachodniego niewątpliwie wpłynąłby w zauważalnej mierze na globalny wzrost gospodarczy, ale jeszcze większy wpływ miałby pośrednio na globalny cykl koniunkturalny. Biorąc pod uwagę skalę importu Zachodu z krajów trzecich, ekspansję zagranicznych inwestycji bezpośrednich zachodnich firm, rosnące relatywnie szybko (2,5–3,5% rocznie) zachodnie gospodarki wpływałyby silnie na wzrost gospodarczy krajów trzecich z krajami grupy BRIC na czele.

Niemniej relatywny udział tych krajów w globalnym PKB wykazywałby tendencję do powolnego spadku z racji szybszego wzrostu wschodzących gospodarek. Rosłaby także wewnątrz świata zachodniego relatywna pozycja gospodarcza USA względem Europy Zachodniej. Dodatkowym, obok wyższej innowacyjności, elementem przewagi Stanów Zjednoczonych byłaby ich ekspansja demograficzna w odróżnieniu od kurczącej się ludnościowo Europy. Pozycję takiego ekspansywnego świata zachodniego poprawiałyby firmy międzynarodowe z siedzibą na Zachodzie, które wzmacniałyby gospodarki zachodnie strumieniem zysków z produkcji za granicą przez oddziały i filie tych firm.

Gdyby teraz chcieć zważyć prawdopodobieństwo spełnienia się powyższych scenariuszy, trzeci z nich – niestety – uznać należy za najmniej prawdopodobny. Wykluczyć go całkowicie jednak nie można. Warto bowiem w tym miejscu zwrócić uwagę na pewne niedoceniane przewagi wolnorynkowych demokracji. Gdy bowiem są one w stanie przekonać większość swoich obywateli do słuszności powziętych kroków i mają za sobą siłę działania utalentowanych i chętnych do podjęcia owego działania jednostek, są trudne do pokonania. Prapoczątków tego wzorca szukać można u greckiego historyka Herodota, który źródeł zwycięstw miast-państw greckich doszukiwał się w tym, że ich mieszkańcy „nie pracowali… dla jakiegoś pana” (byli aktywnymi politycznie obywatelami i byli jako prywatni właściciele na swoim).

Być może, po długiej serii błędnych polityk, wolni obywatele krajów zachodnich byliby gotowi do podjęcia trudnych decyzji. Problem widzę jednak w znalezieniu większości lub nawet dostatecznej liczby owych chętnych do działania. Mam spore wątpliwości, czy po prawie półwieczu prowadzenia w większym lub mniejszym zakresie polityki demoralizującej tak łożących na „socjal”, jak i z niego korzystających, znajdzie się tak znacząca część społeczeństwa, która byłaby gotowa poprzeć reformy zakładające (choćby tylko przejściową) znaczącą obniżkę poziomu życia.  Przynajmniej poza Stanami Zjednoczonymi, gdzie takie siły istnieją.

Dwa wcześniej przedstawione scenariusze, pierwszy i drugi, są – moim zdaniem – równie prawdopodobne. Możliwe są także scenariusze mieszane, to znaczy pośrednie: trochę wolniejsze lub trochę szybsze, choć nadal bardzo niskie, tempo wzrostu Zachodniej Europy albo też kompromis w Stanach, który odciąży dość poważnie wzrost długu publicznego, ale nie zmieni trendu zadłużania się i przez to nie poprawi zbytnio dynamiki rozwojowej USA. Nie można wykluczyć, choć traktuję je jako mało prawdopodobne, scenariuszy skrajnych, gdy w obliczu bankructwa demokratycznego państwa opiekuńczego wyłonić się mogą rządy typu komunistycznego. Warto pamiętać o owych głupcach demonstrujących w Londynie pod hasłami: „Abolish money!”. Scenariusz dotyczący Francji wyraźnie wskazuje, co może zdarzyć się tu i ówdzie.

Ale właśnie tu i ówdzie; nie w skali Zachodu jako całości. Podobny pogląd wydają się reprezentować hinduscy satyrycy, którzy na mapie świata w XXI w. umieścili „Park jurajski Kuby i Wenezueli”. Kilka krajów więcej (w tym nawet Francja!) nie zmieniłoby kierunku ewolucji świata.

Jednakże nawet bez rezurekcji marksowskich nonsensów urzeczywistnienie się pierwszego scenariusza spowodowałoby stopniowy, lecz poważny co do skali, spadek efektywności kapitalistycznej gospodarki rynkowej. Konsekwencje, nie tylko dla Zachodu, byłyby bardzo poważne. Zwłaszcza silne byłyby skutki schyłku Ameryki – globalnego centrum innowacji. Spowolniłoby to  także wzrost gospodarczy   reszty świata, do czasu gdy wyłoniłby się kolejny światowy lider w obszarze innowacji. Z racji szczególnych wymagań względnie największe szanse na pozycję nowego lidera miałyby, moim zdaniem, Indie. Ich subsektor wysokich technologii, niepoddany paraliżującej działalności „permit Raj”, hipotetycznie mógłby z czasem dogonić i przegonić Amerykę.

Jest jednak pewne „ale”. Spora część tego subsektora pozostaje w rękach państwa i w jakimś stopniu zależy od państwowych subsydiów. Tymczasem autor niniejszego tekstu wielokrotnie podkreślał, że za państwowe pieniądze nie zbuduje się drugiej Silicon Valley, gdyż państwo tworzy zdeformowaną strukturę bodźców, które redukują szanse na szybkie i skuteczne ekonomicznie przekształcanie wynalazków w innowacje.

W końcowej części moich rozważań należałoby ustosunkować się pokrótce do powszechnie dyskutowanych – rzeczywistych czy domniemanych – globalnych wyzwań, przed którymi stoi światowa gospodarka: tak Zachód, jak i BRIC, a także cała reszta. Pierwsze z nich, ruch antyglobalistyczny, należy uznać raczej za znajdujące się w głębokim odwrocie. Wprawdzie młodzi antyglobaliści nadal demonstrują tu i tam, podczas konwentykli instytucji międzynarodowych, ale jest to – coraz mniej poważna – zabawa nawiedzonej młodzieży oraz podstarzałych proroków antykapitalizmu w rodzaju Chomsky’ego, Wallersteina i im podobnych.

Tym pajacowaniem, bo jest to najlepszy termin, jaki przychodzi mi do głowy, nie są oni w stanie porwać zachodnich społeczeństw. Nie dokonają tego również nowsi w swych działaniach „oburzeni” zwolennicy manny z nieba. A już z zupełną obojętnością – zaś u świadomych źródeł ekonomicznego sukcesu z wrogością – spotkają się oni w krajach należących do kategorii tzw. gospodarek wschodzących. Setki milionów ludzi, które wyszły z biedy w Chinach, Indiach i gdzie indziej zawdzięczają to kapitalistycznemu rynkowi i otwartej gospodarce globalnej. Można więc pożegnać antyglobalistów i im podobnych angielskim powiedzonkiem: „Goodbye and good riddance (czyli: „Żegnamy bez żalu”).

Znacznie poważniejszym wyzwaniem – subglobalnym, o czym poniżej – jest antropogeniczne globalne ocieplenie (AGW). Nie dlatego, iżby istniało wysokie prawdopodobieństwo zaistnienia takiego zjawiska, a zwłaszcza jego dramatycznych skutków, lecz dlatego, że skuteczna propaganda katastroficzna wytworzyła w świecie zachodnim wysoki poziom akceptacji tego, iż AGW jest zjawiskiem rzeczywistym i trzeba mu przeciwdziałać. Jak zawsze ważne jest nie zjawisko, lecz to, jak je postrzega dana społeczność. Tak więc to wysoki poziom akceptacji tezy o AGW czyni to zjawisko realnym wyzwaniem. Subglobalnym, jak napisałem powyżej, ponieważ poza światem zachodnim nie ma ono (podobnie jak antyglobaliści) wielu zwolenników.

Dla Zachodu globalne ocieplenie jest więc poważnym wyzwaniem. Do strony merytorycznej tego problemu ustosunkowałem się powyżej. Tutaj spojrzę na ów problem raz jeszcze wyłącznie w kontekście wpływu na poszczególne scenariusze. W warunkach zaznaczonej wcześniej obojętności gospodarek wschodzących oczywista jest jedna tendencja. Im silniej odciskać się będą na gospodarkach zachodnich konsekwencje szaleństw ekonomicznych związanych z „walką z globalnym ociepleniem”, tym słabsza będzie pozycja państw zachodnich względem krajów BRIC i reszty świata w każdym z przedstawionych scenariuszy.

Najmniejszy wpływ owe szaleństwa – można domniemywać – mieć będą w warunkach  trzeciego (niestety, najmniej prawdopodobnego) scenariusza. Powrót do standardów, na których bazie wyrosła dominacja Zachodu w II tysiącleciu n.e., zwiększa prawdopodobieństwo, także w kwestii AGW, zastosowania filozoficznej zasady instrumentalnej racjonalności, czyli aplikacji adekwatnych środków dla osiągnięcia konkretnych celów. Powrót do instrumentalnej racjonalności nie sfalsyfikuje tezy o antropogenicznym globalnym ociepleniu (ten proces dokonuje się w świecie nauki), ale na pewno odrzuci środki ekonomiczne, nonsensowne nawet z punktu widzenia efektów oczekiwanych przez wyznawców nowej ekoreligii. Poziom szkodliwości działań antyociepleniowych ulegnie wówczas znaczącej redukcji.

Trzecim globalnym wyzwaniem – przynajmniej w oczach jego wyznawców – jest wyczerpywanie się surowców przemysłowych i paliw. Według autora niniejszego eseju nie jest to zagrożenie, które świat musiałby traktować poważnie. Tego rodzaju strachy masowo nawiedzają polityków, analityków, dziennikarzy i innych obserwatorów światowych tendencji mniej więcej co 30, 40 lat. Wypowiadałem się wcześniej o źródłach owych strachów w swoich tekstach o cyklach surowcowych[2]Nie ma tu miejsca na szersze wyjaśnienia, dlaczego po długich okresach spadających i niskich cen przychodzą krótsze, ale też trwające około dekady, okresy wysokich cen. W największym skrócie, co jakiś czas pojawia się trwalsze źródło znaczącego dodatkowego popytu (za każdym razem może być inne). Ale przemysły surowcowe reagują na taki wzrost popytu bardzo powoli, gdyż inwestycje w tych branżach wymagają długiego okresu realizacji (obecnie 8–12 lat, a nawet dłuższych). W tym czasie świat przechodzi fazę rosnących cen.

Właśnie w tych okresach pojawiają się kasandryczne przepowiednie wyczerpujących się surowców, przyszłych wojen o kurczące się zasoby itp. Ale, najwcześniej po kilku latach, ogromne co do kosztów i skali projekty inwestycyjne zaczynają – jeden po drugim – przechodzić w fazę produkcji. Podaż zaczyna rosnąć, a że skala tych przedsięwzięć jest bardzo duża, ich suma powoduje znaczący wzrost dostaw. Ceny zaczynają spadać. Temu procesowi sprzyjają również zmiany technologiczne. Trzeba też około dekady, by postępy w postaci niższego zużycia paliw i surowców w maszynach, urządzeniach i środkach transportu przekształciły spadki zużycia na jednostkę produktu w zagregowane spadki zużycia w skali krajów i globalnej gospodarki. Ponadto nowe technologie pomagają także w zwiększaniu podaży ze starych, już wykorzystywanych zasobów. Ceny stabilizują się wówczas na niskim poziomie.

Ale nim ten proces dostosowań się zakończy, Kasandry mają – trwające wiele lat – używanie. Weźmy np. ropę naftową. Po raz pierwszy odnotowano falę takich pesymistycznych przewidywań w latach 90. XIX w. Potem, w międzywojniu, na przełomie lat 20. i 30. przewidywano, iż zasobów ropy wystarczą zaledwie na 12 lat i zapowiadano wojny o zasoby (zupełnie jak obecnie!). Potem przybrane w wielce naukowe szaty prognozy dla Klubu Rzymskiego na przełomie lat 60. i 70. XX w. zapowiadały koniec świata z powodu braku surowców i żywności około roku 2000. Dzisiaj ten sam typ kasandrycznych przewidywań podaje inne daty, ale sposób myślenia jest ciągle podobny, wynika ze słabego zrozumienia roli ekonomii w zachowaniach podmiotów gospodarczych. A tymczasem każde kolejne badania zasobów pokazują po kolejnej fazie wzrostu cen wyższe relacje globalnych rezerw do rocznego globalnego zużycia.

Ale to nie przeszkadza kolejnym Kasandrom wieszczyć końca naszej cywilizacji. Autor niniejszego eseju proponuje przejść nad ich przewidywaniami do porządku dziennego. Stanowią one nieodłączny folklor długich cykli surowcowych. A tak naprawdę obawiać się należy przede wszystkim tego, o czym piszę w niniejszym eseju, to znaczy braku wiary w racjonalność i skuteczność poczynań w ramach naszej zachodniej cywilizacji i prowadzenia polityki i gospodarki opartej na „chciejstwie”, jak Wańkowicz celnie przetłumaczył angielski termin: wishful thinking. Jest to największe zagrożenie dla naszego zachodniego świata, ale także dla krajów BRIC i wszystkich pozostałych. Ich postępy są bowiem wynikiem zastosowania – przynajmniej w części – reguł zachodnich instytucji gospodarki…


[1] Por. rozważania o wiarygodności polityki w nagrodzonej Noblem koncepcji Kydlanda i Prescotta z 1977 r.

[2] Kryzys globalny: Początek czy koniec?, pod red. J. Winieckiego, Gdańsk 2009.

Mniej wydawaj, dalej zajedziesz :)

Zły stan finansów publicznych stanowi obecnie jedno z największych zagrożeń dla stabilnego rozwoju polskiej gospodarki. Dobrze więc, że zaplanowana na lata 2010-2012 redukcja deficytu finansów publicznych jest jedną z największych w całej Unii Europejskiej. Niedobrze jednak, że mniejszy deficyt ma być przede wszystkim skutkiem wzrostu dochodów publicznych, a nie redukcji wydatków.

 

W 2010 roku Polska zanotowała rekordowy deficyt sektora finansów publicznych (7,8% PKB) przy bardzo wysokim poziomie długu publicznego. Na tle starych państw członkowskich Unii Europejskiej poziom zadłużenia może wydawać się niewielki (średnia dla UE-15: 76% PKB w 2010 roku wobec 54,9% PKB dla Polski), jednak Polska wciąż pozostaje krajem rozwijającym się, o niższej wiarygodności niż większość krajów wysokorozwiniętych. Jest to dobrze widoczne w oprocentowaniu długu publicznego – w 2011 roku[1] średnia rentowność polskich dziesięcioletnich obligacji wynosiła prawie 6%, podczas gdy w przypadku obligacji niemieckich, francuskich, brytyjskich czy holenderskich wskaźnik ten wahał się między 2,6% a 3,4%, choć wszystkie te państwa są bardziej zadłużone niż Polska. W sąsiednich Czechach średnia rentowność dziesięcioletnich obligacji rządowych w 2011 roku wyniosła 3,7%.

Ograniczenie deficytu finansów publicznych to nie tylko kwestia stabilnego rozwoju polskiej gospodarki, ale także obowiązek wynikający z ustawodawstwa unijnego. Od 2009 roku Polskę objęto procedurą nadmiernego deficytu i jest zobowiązano, by do 2012 roku obniżyła deficyt sektora finansów publicznych poniżej 3% PKB.  Ministerstwo Finansów przedstawiło stosowny plan na początku 2011 roku (obejmował on m.in. redukcję składki do OFE), jednak został on oceniony przez Komisję Europejską jako niewystarczający. Dopiero zapowiedzi z exposé premiera razem z dodatkowymi, dokładniejszymi wyjaśnieniami ministra finansów z końca 2011 roku przekonały Komisję Europejską, że Polska ma szansę w roku 2012 ograniczyć deficyt do poziomu ok. 3% PKB (ze względu na koszty reformy emerytalnej dopuszczalne jest nieznaczne przekroczenie tego progu).

Wydatki głupcze!

Zaplanowana skala ograniczenia deficytu, z 7,8% PKB w 2010 roku do 3,3% PKB w 2012 roku jest właściwa. Niepokoi natomiast jego struktura – na spadek deficytu o 7,8% PKB złoży się wzrost dochodów publicznych o ok. 3,8% PKB i spadek wydatków tylko o ok. 0,7% PKB.  Wzrost dochodów będzie wynikiem przede wszystkim przeniesienia części składek z OFE do ZUS (wg metodologii ESA jest to wzrost dochodów publicznych),  wzrostu podatków (wyższy VAT, akcyza, zamrożenie progów podatkowych, podatek od kopalin) i składek (składka rentowa), a także wyższych transferów kapitałowych.

Doświadczenia międzynarodowe pokazują, że plany redukcji deficytu oparte o wzrost dochodów przynoszą znacznie gorsze efekty niż te polegające na ograniczeniu wydatków. Po pierwsze, plany bazujące na wzroście dochodów są mniej trwałe (w szczególności: funduszu płac w sektorze publicznym i świadczeń socjalnych). Unikając reform po stronie wydatkowej, zadowalając się tylko wzrostem dochodów ryzykujemy więc, że za kilka lat problem deficytu powróci. Po drugie, podniesienie dochodów sektora finansów publicznych może negatywnie wpływać na tempo wzrostu gospodarczego. Choć kwestia tego, jak redukcja deficytu, w zależności od różnych innych uwarunkowań, wpływa na wzrost gospodarczy, wciąż jest przedmiotem dyskusji, to zdecydowana większość autorów wskazuje, że programy oparte o zmniejszanie wydatków mają znacznie lepszy wpływ na tempo wzrostu gospodarczego w stosunku do programów opartych o wzrost dochodów. Szkoda więc, że Polska podąża obecnie znacznie gorzej rokującą drogą zwiększania dochodów, a nie redukcji wydatków publicznych.

Pisząc o stanie finansów publicznych warto odnieść się do planów przedstawionych przez premiera Donalda Tuska w listopadowym exposé.  Z punktu widzenia finansów publicznych istotne były dwie zapowiedzi: stopniowego podnoszenia wieku emerytalnego, co należy ocenić zdecydowanie pozytywnie oraz podniesienia składki rentowej, co jest działaniem o niekorzystnych skutkach.

Dłuższa praca popłaca

Wobec rosnącej długości życia Polaków i pogarszającej się sytuacji demograficznej (więcej emerytów, mniej osób w wieku produkcyjnym) podnoszenie wieku emerytalnego jest koniecznością. Przy braku zmian w ciągu najbliższych 4 lat liczba osób w wieku produkcyjnym spadnie o 750 tys.,  a liczba emerytów wzrośnie o prawie 800 tys.

Stopniowe podnoszenie wieku emerytalnego spowolni pogarszanie się proporcji między liczbą osób w wieku emerytalnym a liczbą osób w wieku produkcyjnym.  Warto przy tym pamiętać, że biorąc pod uwagę rosnącą długość życia, coraz mniejszą jego część spędzamy pracując. Jak zauważyli ekonomiści z Instytutu Badań Strukturalnych, o ile w 1992 roku okres aktywności zawodowej stanowił 51% czasu życia statystycznej Polki, to w 2008 roku spadł on do zaledwie 45%. Przy braku zmian do 2030 roku czas aktywności zawodowej kobiet zmaleje do 40% czasu trwania ich życia. Towarzyszy temu wydłużający się okres życia spędzany na emeryturze, który według prognoz ma wzrastać z 21% całego życia w 1992 roku do aż 32% w 2030 roku. W przypadku mężczyzn czas aktywności zawodowej ulegnie skróceniu z 64% czasu życia w 1992 roku do tylko 50% w 2030, przy jednoczesnym wzroście długości przebywania na emeryturze z 8% do 21%. Łatwo się domyślić, że dłuższy czas przebywania na emeryturze przy krótszym okresie pracy oznaczać musi również niższe świadczenia. Reasumując, podnoszenie wieku emerytalnego jest koniecznością; jedyne zastrzeżenia można mieć co do tempa, które w przypadku kobiet jest zbyt wolne.

Podniesienie składki rentowej należy ocenić negatywnie – de facto jest to podatek od miejsc pracy w sektorze prywatnym (składki płacone przez instytucje publiczne nie pomijają sektora finansów publicznych, więc jest to tylko przekładanie z jednej kieszeni do drugiej).  Polityka państwa powinna dbać o to, by obywatelom opłacało się pracować, a pracodawcom zatrudniać.  Podnosząc składkę rentową rząd sprawia, że utrzymanie każdego istniejącego miejsca pracy, jak również stworzenie każdego nowego, będzie dla pracodawcy droższe. Efekt będzie taki, że bezrobotnym będzie trudniej znaleźć pracę, a pracujący powinni liczyć się z perspektywą niższych podwyżek.

Reszta się nie liczy

 Jeśli chodzi o inne zmiany zapowiedziane w exposé, to ich wpływ na finanse publiczne będzie ograniczony. Zmiany w polityce prorodzinnej dotyczą tylko niewielu osób (dochody powyżej 85 tys. zł w 2010 roku miało mniej niż 2% podatników). Na efekty zmian w emeryturach służb mundurowych trzeba będzie czekać 15 lat, choć już teraz wzrosną wydatki związane z dodatkowymi 300 zł dla policjantów (budżet MON jest ustalany osobno i podwyżka dla żołnierzy raczej spowoduje zmianę struktury niż wielkości wydatków na armię).  Proponowana formuła obliczania składki zdrowotnej, płaconej przez rolników, przyniesie tylko niewielkie pieniądze. Istotniejsza natomiast jest zapowiedź objęcia rolników obowiązkiem rachunkowości – znając dokładnie ich dochody, łatwiej będzie można objąć ich powszechnym systemem ubezpieczeń społecznych oraz normalnym podatkiem dochodowymi. Biorąc pod uwagę nadmierną liczbę osób zatrudnianych w samorządach, reguła ograniczająca deficyt samorządów wydaje się dobrym rozwiązaniem. Trzeba jednak zauważyć, że pomysł ten ma już ponad rok, a jego realizacja ciągle jest odkładana w czasie.

Podsumowując – skala działań podjętych w celu ograniczenia deficytu finansów publicznych w latach 2010-2012 jest odpowiednia. Niestety, ich struktura jest zła i koncentruje się na wzroście dochodów, a nie na redukcji wydatków. Rodzi to wątpliwości dotyczące trwałości tego programu oraz stwarza zagrożenie dla tempa wzrostu gospodarczego.  Oceniając zaś działania zapowiedziane w exposé, to z punktu widzenia finansów publicznych istotne będą dwa: podnoszenie wieku emerytalnego oraz podwyższenie składki rentowej.

 

Skala redukcji deficytu finansów publicznych w Polsce zaplanowana na lata 2010-2012 nie budzi zastrzeżeń – należy do jednych z największych w Unii Europejskiej.

 

 Zdecydowanie bardziej negatywnie wypada jednak struktura programu redukcji deficytu. Zaplanowany wzrost dochodów sektora finansów publicznych będzie należał do największych w całej Unii.

 

 Podczas gdy spadek wydatków publicznych będzie ograniczony

 

trochę lepiej wygląda skala redukcji wydatków bieżących (wydatki inwestycyjne zaplanowane na 2012 rok będą wyższe niż w 2010 roku, co należy ocenić pozytywnie), jednak także w tej kategorii wiele państw UE wypada lepiej niż Polska.

 

Źródło: Jesienna prognoza Komisji Europejskiej;

*nie uwzględnia postanowień ze szczytu z 26 X 2011;

**po stronie dochodów uwzględniono zapowiedziane w exposé podniesienie składki rentowej (5 mld zł), podatek
od kopalin (1,5 mld zł), uszczelnienie podatku od zysków z lokat (0,4 mld zł), składkę zdrowotną płaconą przez rolników (0,2 mld zł); po stronie wydatków uwzględniono ograniczenie deficytu samorządów (-2 mld zł) oraz zwiększające wydatki publiczne podwyżki dla służb mundurowych (0,18 mld zł).

***poza skalą; udział wydatków publicznych w PKB spadnie w Irlandii w latach 2010-2012 o 23,1 pp. PKB; jest to efekt punktu odniesienia – w 2010 roku miały miejsce jednorazowe bardzo wysokie wydatki na ratowanie irlandzkiego sektora bankowego


[1] Dane za grudzień 2011 jeszcze nie są dostępne; wyliczenia dotyczą okresu I – XI 2011.

Liberalizm i wspólnotowość :)

Dla mnie liberalizm i wspólnotowość to nie są przeciwieństwa. Jeżeli się to dostrzeże, to łatwiej jest się zajmować kwestiami takimi, jak polityka społeczna. Pozornie dla niektórych może być to sprzeczność – dla mnie tak absolutnie nie jest. Dla mnie przeciwieństwem wspólnoty wolnych ludzi, gdzie mamy i wolność, i wspólnotowość, jest etatyzm i konserwatyzm. Ale najpierw zajmijmy się tym, po co jest polityka społeczna i skąd się wziął system emerytalny a także tym do czego one służą. Polityka społeczna, polityka w ogóle, jest zawsze ingerencją w normalne funkcjonowanie społeczeństwa i gospodarki. A ingerencja ma to do siebie, że jak dobra by nie była, to zawsze jest trochę zła. Całkiem dobra nigdy nie będzie. Ale bycie trochę lepszym niż złym, jest szansą na zrobienie czasami rzeczy ważnych i potrzebnych. Ale podkreślam – czasami. Bo nie jest tak, że nasza światła wola jest w stanie sobie poradzić ze wszystkimi naturalnymi procesami, w sposób, który je czyni absolutnie doskonałymi. Jeżeli dokonujemy ingerencji, to zawsze jest skutek uboczny, często nie do końca zgodny z tym, co chcieliśmy osiągnąć. A do tego dochodzą jeszcze koszty, które też są skutkiem ubocznym. A koszty są zawsze dla ludzi.

Wygodny jest co prawda skrót myślowy, że koszty są ponoszone przez budżet państwa, ale jest on złudny, bo koszty zawsze spadają na ludzi. Cokolwiek byśmy nie zrobili, to generujemy koszty, a generujemy je dla ludzi. Jedyny realny podmiot, którego one dotyczą, to nie abstrakcyjni podatnicy nawet, a pracująca część społeczeństwa, w którym żyjemy. Zawsze, żeby wydać złotówkę nawet na coś najważniejszego, trzeba ją zabrać komuś, kto ją zarobił. A w dyskusjach bardzo często rozmazuję się ten fakt, mówiąc o „państwie”. Gdy mamy do czynienia z dwoma dobrami: dobrem biednego człowieka w potrzebie i dobro budżetu, to każdy człowiek, który ma serce, a także i rozum, powie: wspieramy człowieka, niech budżet płaci. Problem jest wtedy, gdy ten człowiek jest biedny, bo go wydoili podatkami, żeby zapłacić za budżet na wspomożenie go potem w jego trudnej sytuacji. Tak się też zdarza. Warto spojrzeć na statystyki, kto tak naprawdę w największym stopniu finansuje wydatki dokonywane za pośrednictwem państwa. Fundamentalną kwestią w polityce społecznej jest to, żeby pozytywny skutek, który wynika z tego, że coś zrobimy był większy od negatywnego skutku społecznego wynikającego z tego, że musimy ludzi wytrzepać z pieniędzy. Pytanie jak to jedno z drugim pogodzić. Nie zawsze można to bezpośrednio rozważyć, ale to nie jest tak, że możemy być jedynie po jednej stronie, np. realizacji słusznych celów. Jako społeczeństwo zawsze mamy z jednej strony cele, które chcemy zrealizować, z drugiej strony koszty, jakie za tym idą. Na ogół politycy są zainteresowani tym, żebyśmy tego pełnego obrazu nie mieli. To nie jest jakaś ich zła wola, ale od odkąd ukształtowała się demokracja, to byli oni po to, żeby wydawać nasze pieniądze. Oceniamy ich w zależności od tego, ile pieniędzy jest wydawanych w skutek ich decyzji. Polityk, którego decyzja uruchamia duże kwoty, to duży polityk, a którego decyzja uruchamia małe kwoty, to mały polityk. I każdy polityk ma to naturalnie wdrukowane w swoje myślenie. Jeżeli nie ograniczymy się, racjonalnie ograniczając cele, które chcemy finansować, to się finansowo nie pozbieramy. Polityka społeczna jest szczególnie trudna, dlatego, że musimy na co dzień w dyskursie społecznym konfrontować słuszne cele z jakimś paskudnym, technokratycznym, interesem budżetu państwa. I nie da się o tym „normalnie rozmawiać”. Rzecz w tym, że przez cały prawie XX wiek możliwe było zrobienie pewnej fantastycznej sztuczki. Polegała ona na tym, że przyrost demograficzny może znakomicie służyć do finansowania polityki społecznej, do zbudowania państwa dobrobytu na przyroście naturalnym. Pomysł świetny, tyle tylko, że ograniczony w czasie. I mamy tego pecha, że żyjemy w momencie, kiedy ta sprawa jest już passe. Nie może być dłużej realizowana w ten sposób. Mogło być tak w przeszłości, stąd wyobrażenia ludzi, o tym, że rząd jest w stanie wziąć pieniądze „skądś”. A skąd? Dawnej była prosta metoda – pożyczało się pieniądze od przyszłych pokoleń. A oddawało kolejne pokolenie, które będąc liczniejsze płaciło jednostkowo tyle samo, ale w sumie dużo więcej. Starczało to na oddanie wszystkich długów. Można było przyśpieszyć rozwój gospodarczy i społeczny na skutek aktywnej roli rządów, które zarządzały rentą demograficzną, jaką można nazwać Świętym Mikołajem. Święty Mikołaj naprawdę istniał: przyszedł, żył, pomagał płacić rachunki. Rzecz w tym, że biedaczek umarł. Jakieś 20 lat temu. A my nie chcemy tego zrozumieć. Protestujemy przeciwko jego śmierci, jesteśmy „oburzeni”. Chcielibyśmy go wskrzesić, zrobić coś, żeby było tak, jak było. Zjawisko o którym mowa, przyrost pokoleń było historyczne. A więc nie uniwersalne, ale konkretnie umiejscowione w czasie,mające swój początek i koniec. Początek był pod koniec XVIII wieku, kiedy skumulowane elementy postępu cywilizacyjnego doprowadziły do tego, że ludzie zaczęli żyć trochę dłużej, dzieci przestały umierać. Bardzo wzrosła długość życia, a zachowania demograficzne zostały takie same, jakie były potrzebne, żeby odtwarzać populację przy ogromnej śmiertelności. Stąd boom demograficzny. Cały XIX i ponad połowa XX wieku to gwałtowny przyrost demograficzny. Europa zaludniła pół świata: północną Amerykę, częściowo południową Amerykę i inne kontynenty. Ten boom się skończył z powodów, które demografowie nazywają przejściem demograficznym, to znaczy, że nasze zachowania demograficzne dostosowały się do sytuacji. Bardzo powoli i z dużym opóźnieniem zaczęło się rodzić mniej dzieci. To nie jest kwestia takiej, czy innej polityki-prorodzinnej lub jej braku. To spokojne dostosowanie do tego, żeby populacja odtwarzała się w mniej-więcej niezmienionej liczebności. Tak było dawniej. Zdarzały się okresy przyśpieszonego wzrostu demograficznego, ale jak się na to spojrzało w dłuższej perspektywie, to kolejne pokolenia były odrobinkę większe od poprzednich. Natomiast w wiek XIX i XX, mamy sytuacje, gdzie prawie podwaja się ludność po połowie stulecia. Wynikało to z tego, że dzieci rodziło się tyle samo, co wcześniej, tylko one nie umierały. To zupełnie sprzeczne z tym, co było wcześniej. W pewnym momencie można było z tego utworzyć piramidę finansową. To jest super sytuacja – nagle z nikąd są środki. To był genialny wynalazek, tyle tylko, że taki sam jak wynalazek Madoffa i paru panów wcześniej, którzy w dość podobny sposób robili różnego rodzaju przekręty. Ale tego typu przekręt robiony przez prywatne osoby kwalifikuje się jako przestępstwo i się za to idzie siedzieć, gdy to robią rządy, to robią, robią i robią…I nic. Tylko tym się to różni jedno od drugiego i dostrzeżenie tego faktu jest bardzo ważne. Rządy robią coś, czego robić absolutnie nie powinny. Niektórzy zaczęli to rozumieć, natomiast wciąż jest masa polityków, którzy wierzą, że to można byłoby tak dalej pociągnąć. A ci, którzy wiedzą, że to się tak dłużej nie da, pytają jak z tego bagna wyleźć. Jak z tego wybrnąć, skoro trzeba by powiedzieć ludziom: „zostaliście oszukani”? Źle brzmi, a może: „mamy problemy, nie dostaniecie swoich obiecanych emerytalnych pieniędzy, których się spodziewacie”?. Też źle brzmi. Polityk, który tak powie, zaraz musi sobie szukać innego zawodu, bo w tym już nie osiągnie właściwie nic. Czyli jest problem polegający na powiedzeniu ludziom prawdy. A prawda jest taka, że całe funkcjonowanie sektora publicznego, a nie tylko emerytalnego oparte jest na demografii. I to, że rządy mają problemy z długiem publicznym, też z tego wynika. Dawniej to się dawało jakoś rozwiązać, a dziś politycy robią coś, co jest absolutnie sprzeczne z ich naturą, czyli tną wydatki. Polityk, który chce ludziom taką brzydką rzecz zrobić, powinien się liczyć z tym, że ludzie mogą mu zrobić brzydką rzecz w czasie wyborów. Mimo to politycy w większości krajów próbują jakimiś ukrytymi sposobami, półgębkiem ciąć wydatki publiczne. Dawniej można było wydawać wiele na różne cele, dzisiaj jesteśmy biedniejsi, niż myśleliśmy, że jesteśmy. I to jest wyjątkowo nieprzyjemny komunikat. Jeśli jest puszczony w przestrzeń bez możliwości skomentowania, to jest kłopot, bo ludzie mają prawo się złości i myśleć, że się ich chce oszukać. Fakt jest prosty: to demografia rządzi światem. Jeżeli się zmniejsza liczba osób płacących składki, podatki i zwiększa liczba osób, która ma dostawać jakieś świadczenia, czy też nadal chcemy realizować słuszne cele, na które dziś już nie ma kasy, to nie ma tak naprawdę rozwiązania. To nie jest kwestia, że go jeszcze nie wymyśliliśmy, bo jesteśmy w stanie bardzo łatwo udowodnić, że takiego rozwiązania nie ma nawet teoretycznie. Bo jeżeli płaciło pięciu, a dostawał jeden, to jakoś to szło. A jak teraz płaci dwóch, a ma dostać trzech? Musi c
oś nastąpić – albo tych, co płacą przyciśniemy tak, że będą ledwo-ledwo zipać, albo ci, którzy mają dostać, dostaną bardzo niewiele. Oba rozwiązania są niedobre, przy czym one nie są symetrycznie nie dobre. Bo jeżeli ci, co mają dostać, dostaną mało to jest to wyjątkowo smutna i dramatyczna wiadomość. Ale jeżeli ci, co płacą dostaną mało, to jest to również smutna i dramatyczna wiadomość, ale ma ona także swoje konsekwencje. Ci płacący przestaną produkować, a wtedy wszyscy dostaną po plecach. Zarówno ci, którzy mieli dostawać, jak i ci, którzy mieli płacić. Bo jak nie wyprodukujemy- to nie mamy. Pieniądze i wszystkie inne byty finansowe związane z rynkami finansowymi są bytami wirtualnymi. A faktycznie istniejący, to jest pracujący człowiek, wytwarzający produkt. Wszystko inne to są wyobrażenia, które są szalenie potrzebne, dobrze, żeby właściwie funkcjonowały, ale jak zaczną źle funkcjonować, to pstryk! i ich nie ma. Ten kłopot można rozwiązać na różne sposoby, ale właściwie opierając się o jedną rzecz: to praca tworzy dobrobyt. Dobrobyt może powstawać tylko wtedy, gdy my jako społeczeństwo będziemy pracować więcej. I wtedy możemy wyjść z tej pułapki. Gdy ograniczymy to rozumowanie do systemu emerytalnego, to pracować więcej, znaczy pracować dłużej. Podniesienie wieku emerytalnego jest warunkiem absolutnie koniecznym, by mieć w ogóle szansę rozwiązać wydatków. Tyczy się to emerytur, jak i całości wydatków publicznych. System emerytalny jest najbardziej wrażliwy na starzenie, ale będąc najbardziej wrażliwym i największym pojedynczym wydatkiem w ramach finansów publicznych, jest tak duży, że jest w stanie zawalić te finanse, gdyby ich reszta nie była wrażliwa (a jest). Warto pamiętać, że systemy emerytalne zostały wymyślone kiedyś po to, żeby wspierać niedołężnych starców. Ludzi będących już absolutnie na skraju swojego życia, którzy umarliby z głodu, chłodu, gdyby reszta społeczeństwa im nie pomogła. Jeśliby to przenieść na dzisiejszą demografię, to byliby to ludzie mniej więcej 90letni. A zatem gdybyśmy dziś wymyślali system emerytalny, według kryteriów, jakie posłużyły ludziom do wymyślenia systemu emerytalnego 100 lat temu, to wprowadzilibyśmy wiek emerytalny 90 lat. Taka jest skala niedopasowania instytucji w ramach systemu emerytalnego do jego faktycznych okoliczności funkcjonowania. Gdy wprowadzano rozwiązania emerytalne w Niemczech, średnie dalsze trwanie życia wynosiło 45 lat. Wiek emerytalny w pierwszym powszechnym systemie niemieckim wynosił 70 lat, potem zmieniono go na 65 lat. Głównym celem była więc pomoc kliku niezwykle starym pracownikom, którym trzeba było pomóc nie umrzeć z głodu. Nie musimy się posuwać do aż tak skrajnej sytuacji, ale tak naprawdę jeżeli spojrzymy a nasza dzisiejszą demografię, powinniśmy przyjąć, że dzisiejsi 30-latkowie będą pracować do wieku 75 lat. I to nie dlatego, że ktoś tak sobie zdecyduje, tylko dlatego, że pokolenie ich wnuków potraktuje to jako oczywistość. Inaczej nie będzie można. Są zatem dwie możliwości. Albo powiedzieć to sobie dzisiaj i wprowadzić do programu funkcjonowania, albo oni dowiedzą się tego, jak będą starzy. Druga możliwość jest dużo gorsza. Trendy demograficzne są jasne: Możemy odpowiednią polityką demograficzną wyjść z tego dołka niskich urodzeń w jakim jesteśmy, ale to co jesteśmy w stanie zrobić, to doprowadzić do odtwarzalności pokoleń. Czyli osiągnąć poziom 2.09 dziecka na kobietę. Kilka krajów europejskich, m.in. Francja zaczęło się do tego zbliżać, ale miejmy świadomość. To jedynie spowolnienie skutków śmierci św. Mikołaja. żeby go wskrzesić, to musiałoby to być 4-5 dzieci na kobietę a łatwo się domyślić, że jest to niemożliwie. Musimy więc o tym zapomnieć i zastanowić się co możemy osiągnąć. Przypomnijmy najpierw, że poziom wypłat (stopa zastąpienia), czyli to ile wynosi świadczenie podzielone przez płacę, zależy od demografii (obciążenia demograficznego) i składki od naszych płac. Chodzi o to ilu emerytów przypada na jednego pracującego, ile wpłacamy, a ile wypłacamy. To wyjątkowo prosty wzór wynikający ze skomplikowanych modeli, który mówi nam wprost: Ważny jest realnie pracujący człowiek i ile on wytwarza oraz ile z tego jest przeznaczane na finansowanie emerytur. Warto też podkreślić, że na finansowanie emerytur odpowiednio duża część naszych finansów jest już przeznaczana. Pierwsze co zaczęli robić politycy, jak zaczął się kryzys demograficzny, to było podniesienie składek. W Polsce do 1980r. składki na wszystkie ubezpieczenia, czyli włączając tez emerytalne, wynosiły 15.5%. Po 20 latach to było już 45 i nie wystarczało. Gdybyśmy chcieli zachować wcześniejsze rozwiązania, a wziąć pod uwagę obecną sytuację demograficzną, musiałoby to być już 60%. Na takiej ścieżce jest w tej chwili większość krajów, które nie powiedziały sobie prawdy. Czyli nie uzależniły składek od wypłat. Jeżeli są od siebie oddzielone, to próbuje się oddzielnie też oddziaływać na każde z nich i się rozjeżdżają. Wiąże się to z polityką, bo chce się dać więcej pracującym zarobić i emeryci chcą więcej dostać. A tak się nie da. Nie da się dać nikomu ani grosza, nie zabierając go osobie pracującej. Można wygrażać bankierom, jak to jest teraz modne, trzeba ich mocniej opodatkować, ale to nie wystarcza. Tak naprawdę większość dochodów systemów publicznych pochodzi od niezbyt bogatych, przeciętnych ludzi. My w Polsce i Europie jesteśmy już mocno tym dociśnięci i więcej składek już nie podniesiemy. Koniec. W związku z tym pozostaje albo podwyższać wiek emerytalny, albo obniżać świadczenia. Obniżanie świadczeń jest daleko bardziej niesympatyczne od podwyżki wieku, ale skutki społeczne w postaci protestów są tak ogromne, że jak spojrzymy jak na to reagują społeczeństwa w innych krajach, to myślę, że to postulat mało popularny politycznie. Nawet takie lekkie, kosmetyczne zmiany, żeby zrównać realny wiek emerytalny dla kobiet i mężczyzn, wyprowadzą ludzi na ulice. Dziś myślimy o tym, że emerytura to taka fajna rzecz, pozwalająca nam się wyzwolić ze smutnego wyboru między czasem, a dochodem. Jak jesteśmy młodzi, to albo dużo pracujemy i mamy mało czasu wolnego, albo mało pracujemy, ciesząc się dużym czasem wolnym. A emerytura to taki świetny moment: nic nie muszę robić, a kasa leci. Dlatego każdy racjonalnie myślący człowiek lubi tego typu rozwiązania. Co więcej-umie liczyć, wie że w systemach tradycyjnych, przy braku powiązania tego co się wpłaca z tym co się wypłaca, na ogół wypłaca się więcej niż się wpłaciło. Dużo więcej. Cudowna maszynka. Jeżeli tak jest, to ten kto przejdzie na emeryturę wcześniej, więcej razy weźmie ten podkręcony poziom świadczenia, jego bonus będzie większy. W poprzednim polskim systemie emerytalnym, który na szczęście został zamknięty, ten kto pracuje choć dzień niż wynosi minimalny wiek emerytalny, to nie umie liczyć (co się zdarza), lub pracuje dla idei (co jest wspaniałe).Kontynuując pracę obniża swoje cało życiowe dochody. Ponieważ większość ludzi pracuje dla dochodu i umie liczyć, to w Polsce przechodzimy na emeryturę w wieku chorobliwie niskim. To przypadłość wielu krajów. W innych krajach ten dołek może nie jest tak wyraźny jak u nas, ale jest. Coś trzeba z tym zrobić. A nie jest łatwo. Jak ktoś usiłuje to ruszyć, to zaraz idzie demonstracja, w Paryżu chociażby. I kto w niej idzie? Młodzi ludzie, którzy nie zgadzają się na podnoszenie wieku emerytalnego. To kompletny bezsens. Ja rozumiem, że mogą tego nie chcieć ci, którzy przejdą niedługo na emeryturę, dla nich to przykra wiadomość w późnym okresie kariery zawodowej. Ale młodzi ludzie w istocie mają napisane na transparentach zupełnie coś innego, niż im się wydaje: „chcemy płacić wysokie podatki!”. Walczą o to- i wygrywa
ją. Będą właśnie płacić wysokie podatki. Ze skutkiem, że mniej będą dla siebie mieli, oraz z takim, że będą mniej pracować. Bo im się nie będzie chciało-jak komuś nie zapłacą, bo po odliczeniu składek okaże się że prawie nie zapłacą, to on nie pracuje. A jak nie pracuje, to nie ma. Społeczeństwo będzie ubożało. Nie ma przed tym ucieczki, chyba, że powie się prawdę: emerytury w przyszłości będą niższe o ile nie będziecie dłużej pracować. Ten komunikat powinien być bez przerwy ludziom przedstawiany, bo bez tego nie rozwiążemy problemu. Publikacje międzynarodowe wskazują, że nasz kraj jest na czele listy zmniejszania skali wydatków stałych. Inni mogą nam pozazdrościć. Wprowadziliśmy prostą zasadę: św. Mikołaj umarł, uznajemy realne zależności. Jeżeli ktoś nie uznaje, to będzie miał w projekcjach wyższe stopy zastąpienia, tyle tylko, że ex post się dowie, że to była kompletna nieprawda. A prawda jest taka, że jeśli mamy mniej pracujących, to nie ma takiego polityka, ekonomisty, który wymyśli jak z tego zrobić niezmniejszone świadczenia. Można za to dłużej pracować. To jest prawdziwe rozwiązanie. Po pierwsze dlatego, że ta fundamentalna zmienna, jaką jest krzywa oczekiwanej długość życia-jest nieliniowa. Ludziom się to myli i myślą, ze jest liniowa. Jak się zapyta człowieka, jak on rozumie, to, że średnia oczekiwana długość życia dla mężczyzny w jego kraju wynosi 72 lata, to co usłyszymy? Że jak ktoś przejdzie na emeryturę w wieku 65 lat, to będzie żył lat 7. To nieprawda. Będzie żył dużo, dużo dłużej. Czy są jakieś nieprawdziwe dane? Nie, po prostu jest zależność nieliniowa. I gdyby to przyłożyć faktycznie do wieku 65 lat, to okaże się, że ten mężczyzna będzie żył jeszcze około 13 lat lub więcej. Żyjąc, pchamy zawsze swoją długowieczność przed sobą. Weźmy dziadka, który ma 100 lat i sypnie się ten prosty rachunek z powszechnego rozumowania, bo okaże się że dziadek nie ma przed sobą nieokreślonej liczby lat, ale ma już minus X lat. To nieprawda i widać, że tu o coś innego chodzi. Teraz kwestia wysokości świadczeń. Jak patrzymy na różne kraje, to dostajemy informację, że wynoszą one np. 60% ostatniego dochodu. Jest to informacja częściowa. Trzeba zawsze powiedzieć w jakim wieku jest taka wysokość, bo jak się nie poda wieku, to jest to informacja wręcz nieprawdziwa. Dlatego, że im bardziej opóźnimy przejście na emeryturę, tym bardziej, bardzo silnie, zwiększymy wysokość świadczenia w nieliniowy sposób. Wypłata jest równa zakumulowanemu kapitałowi, przez średnie dalsze trwanie życia w wieku przejścia na emeryturę. To ogólna zasada. Wysoka progresja wysokości świadczeń wynika z tego, że jak pracujesz dłużej, to więcej wpłacasz. Dłużej nie wyciągasz z konta, czyli to jeszcze rośnie, a średnia oczekiwana długość dalszego życia-spada. Przedłużenie aktywności zawodowej jest rodzajem cudownego lekarstwa, jedynego, jakie może być wymyślone. Praca tworzy dobrobyt, jeżeli chcemy mieć większe świadczenia, to musimy dłużej pracować. Kraje dzielą się teraz na takie, w których ludzie już to wiedzą i na takie, w których jeszcze tego nie wiedzą. My na szczęście jesteśmy po tej stronie, gdzie to wiemy, co powoduje wiele problemów. Polski system emerytalny daje małą stopę zastąpienia, emeryci będą mało dostawać. Te niższe stopy, to nie jest od jutra, tylko za lat 20, 30, 40 i 50. Porównujemy się z innymi krajami, gdzie, te spadki będą dużo większe niż w Polsce. Tam nie będzie środków na wypłacanie świadczeń. My tego nie przewidzieliśmy, bo w przewidywaniach można się mylić, tylko my to wiemy, to jest twarda i prosta zależność, i wiadomo, co nastąpi. Tej kasy nie będzie, to świadczenia będą niższe. Polski system jest skonstruowany tak, żeby tę wiadomość dostarczać ludziom od razu, kiedy są młodzi, mogą się dostosować na różne sposoby. Najlepszy sposób: mieć więcej dzieci. Działa na poziomie zarówno indywidualnym, jak i ogólnospołecznym. Kolejny sposób: pomyśleć o tym co zrobić, by w wieku 65+ być osobą jeszcze zatrudnianą. Człowiek w tym wieku w obecnych czasach nie jest człowiekiem starym. Ale w większości przypadków ma kompletnie przeterminowane kwalifikacje zawodowe. Nawet jeśli są wysokie, bo kiedyś uzyskał wysoki poziom wykształcenia, to jest ono przekładane na kwalifikacje zawodowe, których nikt dziś nie potrzebuje. Ma wysokie, nikomu niepotrzebne kwalifikacje. Przegrywa więc z ludźmi młodymi, którzy przychodzą z kwalifikacjami świeższymi. Dlatego pracodawcy lubią takiego starszego człowieka wypchnąć na emeryturę, mówiąc: „no fajnie, dziękujemy za długoletnią pracę i cieszymy się, że Pan może już odpocząć”. W gruncie rzeczy to subsydiowanie przedsiębiorców. Mają za darmo możliwość wymiany załogi. Bo jeśliby chcieli zwolnić ludzi w normalny sposób, to muszą przejść różne kosztowne procedury i dać odprawy. A jak ktoś ma wiek emerytalny, to pstryk! i się go zwalnia. Przygotowanie do przyszłej pracy musi uwzględnić to, że czasy naszych rodziców i dziadków, kiedy zmieniali oni pracę rzadko, czasem przymusowo, czasem przypadkowo, to coś z czym my się już nie zetkniemy. Ludzie wchodzący dziś na rynek pracy powinni wiedzieć, że w najlepszym razie kwalifikacje, jakie uzyskają starczą im na 20 lat. Trzeba wiedzieć, co wtedy. Jest się człowiekiem koło 40, 50 i co? I nic. Bo nikt nas nie chce i się mówi, że takich starych ludzi się nie przyjmuje bo coś tam.Nie, nie przyjmuje się ich, bo oni nic nie umieją! Nie zawsze oczywiście, ale często. Trzeba myśleć o tym jak się zachować, gdy będzie trzeba gruntownie zmienić zawód, nie tylko czegoś się douczyć. Wykonywany zawód może zniknąć, wiele zawód znika w sposób bardzo płynny. Dlatego dotychczas spora część osób dochodziła do emerytury w gasnących zawodach w sposób bardzo płynny, bez szczególnego bólu dla siebie. Dziś będzie z bólem. Naturalny popyt pracowników na wcześniejszą emeryturę jest funkcją ich świadomości nieprzystosowania. Oni by chcieli swoje umiejętności wieźć dalej- a się nie da. Dlatego oprócz umiejętności wyniesionych ze szkół, trzeba mieć umiejętność przyswajania nowych kwalifikacji. A jeżeli praca do 75 lat stanie się faktem, to czeka nas też moment wyzwania w wieku 60 lat, kiedy do emerytury 10-15 lat, a ja już nic nie umiem. Sprawa trudna, możliwa do załatwienia, gdy przygotujemy się zawczasu, a nie gdy już buksujemy i nie mamy możliwości przystosowania się bo jesteśmy za starzy. Trzeba wiedzieć wcześniej i podjąć wcześniej odpowiednie działanie. Kolejna rzecz – oszczędność. Mówi się nam, że mamy oszczędzać, wtedy będziemy mieć lepsze emerytury. To jest trochę prawda, a trochę nie. Prawdą jest wtedy, kiedy ja będę oszczędzał, inni nie będą oszczędzać wcale, to ja będę miał wyższą emeryturę z pewnością. Ale jeżeli będziemy wszyscy oszczędzać więcej, to wcale nie znaczy, że będziemy mieć wyższe emerytury. Pułapka polega na tym, że oszczędzanie możliwe jest tylko w czymś, co jest abstrakcyjne. To abstrakcyjne coś musimy komuś sprzedać. Żeby stało się realne, musi to kupić ktoś, co coś produkuje. Bo jeżeli nie będzie realnego wytwarzania, to mamy abstrakcyjne tytuły własności. I co z nimi zrobimy? A no nic. Możemy w ich posiadaniu umrzeć z głodu przy stole zastawionym złotymi naczyniami. Trzeba znaleźć kogoś, kto będzie chciał od nas te tytuły prawne, złote naczynia odkupić. A tym kimś będzie tylko pokolenie pracujących. A jak będzie małe? To ile byśmy tych oszczędności nie mieli, to oni kupią tyle, ile potrzebują, a nie tyle ile my chcemy im sprzedać. Zatem jak wszyscy będziemy oszczędzać, to możemy nie do końca osiągnąć zakładany przez nas cel. Załóżmy jednak, że udaje nam się powrócić do wcześniejszych trendów, przyjmijmy, że każda kobieta rodzi po 4-5 dzieci, pr
zedszkola pękają w szwach? I co? Zadepczemy się! Już pół wieku temu istniały badania mówiące o tym, że świat jest na skraju przeludnienia się, że jeśli tak dalej pójdzie to nie będzie dla nas wszystkich surowców, miejsca do życia i innych rzeczy. Musimy przyjąć, że okres boomu, który stworzył pojęcie piramidy demograficznej jest już częścią historii. Tego tworu już nie ma i musimy sobie radzić sami. Gdybyśmy dziś wyobrazili sobie, że oto podnosimy wiek emerytalny w Polsce do 80 lat, to moglibyśmy przestać debatować, bo byłby to koniec problemów. Dodając do tego rozsądne oszczędzanie i zapewnienie zastępowalności pokoleń: problem spędzający sen z powiek ekonomistom, politykom- przestałby istnieć. Coraz dłużej żyjemy w dobrym zdrowiu i nie ma specjalnego powodu, żeby kończyć aktywność wcześniej. Co więcej wcześniejsze przechodzenie na emeryturę, traktowane przez wiele osób, jako wydarzenie uwalniające ich z niewoli wymiany czasu wolnego na pracę, tak naprawdę jest pułapką. Powrót po kilku latach jest niemożliwy, a przejście na emeryturę jest samo marginalizacją. Obywatele w pełni praw, to ci, którzy pracują. Dodatkowo dla bardzo wielu ludzi przechodzących na emeryturę wcześniej, dla mężczyzn szczególnie, to wielkie wzywanie. Ludzie często po przejściu na wcześniejszą emeryturę po prostu umierają, popadają w ciężkie choroby, na skutek nagłego zatrzymania aktywności. Widać to zwłaszcza na byłych funkcjonariuszach służb mundurowych. Tak wiele i tak szybko się działo, a nagle pstryk! i nie ma nic. Jest taki syndrom medyczny i mówi się, że wczesna emerytura zabija. To oczywiście pewne przerysowanie, ale zwraca uwagę na problem, że wcześniejsze przejście na emeryturę tak naprawdę nie jest dobre. Ono może być uzasadnione tylko wtedy, kiedy jest koniecznością, jak ktoś jest starcem. Natomiast ludzie zaczęli uważać, że emerytura to takie narzędzie dla człowieka, który jest jeszcze w miarę żwawy, żeby zażył trochę życia, pojechał na wycieczkę, zrobił to wszystko, czego nie mógł zrobić, bo ciężko pracował. To jest zupełne wypaczenie sensu systemu emerytalnego. On był pomyślany wyłącznie po to, żeby tam, gdzie jest potrzeba społeczna, są niedołężni starcy potrzebujący wsparcia, tam młodzi zostają obciążeni, by tej garstce pomagać. Jest nas dużo pracujących, zrzucamy się małymi kwotami, które skumulowane dają kwoty duże i załatwiamy problem społeczny, jako, że żyjąc we wspólnocie nie chcemy tych ludzi zostawiać samym sobie. Teraz zmieniły się proporcje. Ale coś jeszcze. Teraz pracujący młodzi finansują „starszych juniorów”, przechodzących na emeryturę absolutnie nie będąc starcami. System emerytalny wypłacający ludziom pieniądze od 60-tki jest po prostu głupi. On nie ma prawa obciążać młodych, którzy potrzebują mieć dom, wykształcić dzieci, zapewnić sobie podstawy funkcjonowania. A my im dokręcamy śrubę i mówimy: płaćcie, płaćcie, płaćcie, bo ten 60-paro letni człowiek powinien dostać wysoką emeryturę. I tu jest pies pogrzebany. Wpadliśmy w pułapkę stosowania pewnych pojęć, które były bardzo słuszne wiele lat temu, ale my je stosujemy do zmienionej demografii. Teraz próbuje się ustanowić różne systemy pielęgnacyjne dla ludzi starych (powyżej 80-tki). To jest po prostu wymyślanie sytemu emerytalnego od nowa. Bo w nim tak naprawdę o opiekę nad ludźmi starymi powinno chodzić. Tyle tylko, że w tym momencie mamy środki utopione w tym systemie, który nosi nazwę emerytalnego, a tak naprawdę jest systemem alokacji dochodu z okresu wczesnej młodości do okresu późnej młodości. W związku z tym, tam mamy przeznaczane środki i nie starcza na to, żeby realizować faktyczny cel społeczny, jakim jest wsparcie ludzi rzeczywiście starych i potrzebujących. Podnoszenie wieku emerytalnego jest najbardziej fundamentalnym społecznie celem, jakim można sobie wyobrazić. Ponieważ trzeba mieć środki na naprawdę potrzebujących, czyli uwolnić je z przepływu, jakim jest tzw. system emerytalny, a druga rzecz: zmniejszyć obciążenie ludzi młodych. Dane dotyczące ryzyka ubóstwa według wieku, szczególnie w Polsce, pokazują, że ryzyko ubóstwa w grupie 25-50 lat, tymi, którzy tworzą trzon siły roboczej, jest kilkakrotnie wyższe niż ryzyko ubóstwa ludzi 65+. Pokazuje to absurd, do którego doszliśmy, bo ci, którzy finansują mają się gorzej niż ci, którzy są finansowani. Gdzieś tu został popełniony błąd, polegający na tym, że ktoś tego sytemu na czas nie wyregulował. Czyli nie zmniejszył skali transferów od młodych do starych, przekraczających bariery zdrowego rozsądku. Doszło do paranoi-młodych się tak strasznie przycisnęło, że teraz to oni są w kłopocie. Co dawniej było problemem grupki społecznej, którą chcemy wesprzeć, zmieniło się w problem młodych, którzy chcą wejść na rynek pracy i nie bać się posiadania dzieci, którzy nie chcą być zmuszani do emigracji (w przypadku Polski), a za to chcą być motywowani do pracy. Bo jak się mało płaci, to ludzie nie chcą pracować. Pytanie co z tym zrobić? Wprowadzić system emerytalny, działający wg prostej zasady: ile wpłaciłeś, tyle dostaniesz. Oczywiście w wartościach odpowiednio zaktualizowanych ekonomicznie, biorąc pod uwagę upływ czasu. I tak się szczęśliwie składa, że system działający w Polsce od 1999 roku, działa dokładnie wg tej zasady. To jest rozwiązanie, które nie może zrobić deficytu-nigdy. Trzyma składkę na stałym poziomie, bardzo wysoko premiuje przedłużenie aktywności zawodowej-jeżeli ktoś pracuje dłużej, to on dostanie korzyść, jaka z tego wynika, nieliniowo narasta mu wysokość świadczenia. Motywacja do dłużej pracy polega na wskazaniu indywidualnej korzyści z niej płynącej. I najważniejszym elementem naszej reformy z 1999 roku, było właśnie zindywidualizowanie sytemu. Częściowa prywatyzacja była mniej ważnym elementem, bo dotyczyła zarządzania tym przedsięwzięciem, a nie samego przedsięwzięcia. My czasem mylimy publiczne z prywatnym. Czy OFE są systemem prywatnym? Oczywiście, że nie -to jest system stricte publiczny, a prywatne jest zarządzanie nim. Jest to partnerstwo publiczno-prywatne. Cel, nadzór i wszystko co się z tym wiąże jest publiczne, natomiast samo wykonywanie usług-jest prywatne. System jest publiczny, gdy uczestnictwo, jak i zasady- są wystandaryzowane. Wszyscy uczestniczymy na tych samych zasadach. Nie ma miejsca na podejmowanie indywidualnych decyzji. Prywatne rozwiązanie jest wtedy, gdy ja sam podejmuję decyzję, czy ja w ogóle, i w jakiej formie i na jak długo biorę w czymś udział. Ale potem biorę na siebie odpowiedzialność dotyczącą efektów. Jak zrobiłem dobrze, to świetnie, jak zrobiłem źle, to mam w plecy. I to jest moja sprawa. ZUS pewnie dobrze by się dał sprywatyzować, bez zmiany rzeczy, które robi. To nie o to chodzi, żeby stał się firmą, która zarządza, tak jak się to robi na rynkach finansowych. Chodzi o to, żeby sama instytucja zmieniała się nie system, który ona obsługuje. My zmieniliśmy cały system w 1999 roku, nie tylko OFE. ZUS po reformie zarządza nowym systemem. A to, czy on wykorzystuje rynki finansowe, czy nie, to zupełnie inna sprawa. Stary polski system emerytalny został zamknięty. To była najbardziej radykalna reforma, jaką można sobie wyobrazić. A że ZUS nadal istnieje to inna sprawa. ZUS nie jest systemem, jest instytucją, jaka nim zarządza. Tak samo jak OFE jest elementem systemu, a PTE są instytucjami zarządzającymi częścią sytemu. Zobaczenie tego ułatwia nam dyskusję o tym, czym system emerytalny jest. Najgorszą rzeczą, jaką możemy sobie w polityce społecznej wyobrazić, to dać się zwieść politykom, że Mikołaj nie umarł. Oni będą nas zwodzić, bo dawniej byli jakby dilerami tego Mikołaja. Oni dalej chcą nimi być, tylko nie mają już jakby czym handlować. Uświadomienie sobie tego, że świat się zmienił to pierwszy krok,
żeby samemu się zmienić.

Marek Góra
Marek Góra

LESZEK JAŻDŻEWSKI:

Czy w sytuacji, gdy wiemy, że wirtualnych pieniędzy w systemie emerytalnym będzie przybywać, ale realnych ubywać, jest jakiś sposób, żeby bez radykalnych reform zagwarantować wypłatę świadczeń?

PYTANIE Z SALI:

Zastanawiam się nad zmianą kwalifikanci w ciągu życia. Jak to zrobić i kto ma za to płacić? System, czy indywidualnie sama jednostka? Kolejna kwestia: czy nie powinniśmy włączyć do rozliczeń sytemu emerytalnego prac kobiet, takich jak wychowywanie dzieci i czy nie powinniśmy tego samego zrobić z „umowami śmieciowymi”?

MAREK GÓRA:

Pierwsza ważna i smutna wiadomość; pieniądze są tylko wirtualne. Zrozumienie tego, to podstawowa kwestia. One mogą być bardziej lub mniej wirtualne z dnia na dzień, ale z dziesięciolecia na dziesięciolecia, to wszystkie są totalnie wirtualne. A zatem, pieniędzy długookresowych w ogóle nie ma, czy to w ZUSie,, czy w OFE. Środki, które zbieramy i nazywamy pieniędzmi, jakimiś tytułami prawnymi są tylko próbą ucywilizowania wymiany między pokoleniami. Naprawdę nieważne, czy w ZUSie są jakieś pieniądze, czy nie. Lepiej nawet, że ich tam nie ma bo ich nie straciłem. Nie jest to miejsce do trzymania pieniędzy. Notabene, OFE też nie jest takim miejscem, bo je natychmiast wydaje. W obu miejscach pozostają więc tylko tytuły prawne. Wypłacalność emerytur jest związana z jedną tylko rzeczą; trzeba obniżyć oczekiwania emerytalne. Jak będziemy oczekiwać emerytur na poziomie 60paru procent ostatniej pensji, to pieniędzy zabraknie. Jak będziemy oczekiwać na poziomie 30paru procent- to nie zabraknie. Sprawa jest taka, żeby nie tworzyć niespłacalnych zobowiązań. Na tym polegał problem ze starym systemem, że tworzył oczekiwania powyżej możliwości spłat. OFE były z innego powodu potrzebne. Dla systemu emerytalnego długookresowo to tak naprawdę nie jest wielka różnica, a jest różnica jedynie dla funkcjonowania gospodarki. Pieniędzy nie ma. Co zrobić, by były? Pracować samemu, wykształcić nowe pokolenia, żeby mogły pracować, oczekiwać tyle, ile będzie, a nie więcej. Co do kobiet i włączenia ich domowych prac do sytemu emerytalnego. Tego się moim zdaniem w sensowny sposób zrobić nie da. Problem istnieje, ale rozwiązanie go na zasadzie, że trzeba komuś coś dopisać, jest wysoce ryzykowne.Bo czemu by na przykład dodatkowo nie pomnożyć wszystkich emerytur razy dwa? Czy od tego przybędzie pieniędzy? Nie przybędzie. Kwestia przekwalifikowania. Jest to rzecz do współfinansowania ze środków każdego z nas oraz wspólnoty. Jest to w ogóle kwestia odpłatności edukacji? Powinna być płatna, czy bezpłatna? Jak się uczę, to odnoszę korzyść dla siebie, bo będę lepiej zarabiał, ale i moje społeczeństwo będzie miało z tego pożytek. W związku z połączeniem interesu publicznego i prywatnego powinno być współfinansowanie.

PYTANIE Z SALI:

Czy można by zastąpić obecny system rozwiązaniem, w którym każdy oszczędza na własne konto i decyduje, kiedy może odejść?

MAREK GÓRA:

Nie! Nie można zastąpić i nie powinniśmy sami decydować. Powód jest jeden. Wyobraźmy sobie, że każdy decyduje, czy sobie oszczędzać czy nie: Wy oszczędzacie, ja nie oszczędzam. Ja się idę zabawić. Gdy jesteśmy starzy: Wy macie, a ja nie mam. Więc biorę tablicę „oddam głos na tego polityka, który wytrzepie Wasze kieszenie brzydkich staruszków, którzy macie kasę, na mnie biednego staruszka, który kasy nie ma”, idąc z nią przed wyborami przed Sejm. I znajdę takich, którzy mi to załatwią. Oczywiście trochę żartuję. Ale rzecz polega na tym, że system emerytalny przez swoją powszechność chroni tych, którzy sami by to zrobili, przed tymi, którzy by tego nie zrobili. Nie służy więc obronie tych, co nie mieli by pieniędzy, ale tych, co by je mieli przed tym, żeby ci pierwsi ich nie oskubali. Co do wieku emerytalnego- to strasznie intuicyjna sprawa. Ludzie bardzo zaniżają to, czego będą potrzebować w podeszłym wieku. A finansowanie własnej starości to gigantyczne sumy. I nigdy sami nie uzbieramy, żeby wystarczyło. Człowiek, który ma 60 lat myśli sobie: przejdę na emeryturę, dostanę trochę kasy, ale jeszcze popracuję-połączenie tych dwóch źródeł, świetne rozwiązanie. To jest bardzo słodkie dostać dodatkowe pieniądze (zresztą bardzo malutkie) jak się jeszcze ma inne pieniądze. Ale po jakimś czasie on jest rzeczywiście stary i tych innych pieniędzy już nie zarobi. Teraz musi żyć z tego co kiedyś wystarczało jako dodatek. Pamiętajmy, że jako ludzie jesteśmy krótkowzroczni i w tym przypadku słusznie jest podjąć decyzje pewnego ograniczenia wolności nas wszystkich. Mamy pewność, że część z nas może podjąć złe decyzje, nie ze skutkiem negatywnym dla nich samych. Ktoś może powiedzieć; „Źle wybrałeś, umieraj pod płotem”. Ale ten ktoś nie będzie umierał pod płotem, tylko przyjdzie do nas po pomoc. I ją dostanie. I słusznie, że dostanie. Ale lepiej, żeby nie musiał w ogóle tego robić. Dlatego eliminujemy takie rzeczy jako społeczeństwo. I tu polityka społeczna nie kłuci się z liberalizmem. Bo wolność nie eliminuje tego, że my jako wspólnota możemy sobie narzucić pewne zasady dla dobra publicznego. Powszechny, nie za duży system jest czymś, co zwiększa nasz dobrobyt niezależnie od jakichkolwiek założeń. System emerytalny ma być mały, absolutnie powszechny a do tego niech każdy sobie jeszcze dokłada. Najgorzej jest wtedy, gdy indywidualne decyzje próbujemy wprowadzić do systemu powszechnego, bo i tak odpowiedzialność z nie spada na zbiorowość, a nie jednostkę. Jak spada na tego, kto podjął decyzję, to jest to akceptowalne, jak na innych- nieakceptowalne.

PYTANIE Z SALI:

Czy nie byłoby motywujące dla OFE, żeby ich prowizja nie była obliczana od wypracowanego dzięki nim zysku?

MAREK GÓRA:

Zmotywowalibyśmy tym OFE do podejmowania maksymalnego ryzyka. Jak wygrają (dla nas), to ich działka rośnie. Jak przegrają- to nasze pieniądze, nie ich. Opłaty byłyby za wysokie- towarzystwa zafundowałyby sobie bardzo kiepski PR. A struktura prowizji to jest wyższa szkoła jazdy, jak to zrobić, by działało. Generalnie nikt nie znalazł dobrego sposobu. W przypadku prywatnych pieniędzy, to ja umówię się z zarządzającym jak będę chciał. Jak dobrze-wygram, jak źle-przegram. Ale tu są pieniądze całego społeczeństwa. Między systemem publicznym i prywatnym jest też taka różnica, że prywatny czasem generuje wyższe stopy zwrotu. Tylko i wyłącznie dlatego, że cześć z nas nie będzie w tym uczestniczyć. Każdy system, w którym jesteśmy wszyscy daje uśredniony poziom zysku. Jeżeli przez operacje finansowe wytworzymy sobie wyższy poziom kont niż wartość wytworzonego produktu, to inflacja i ceny to przywrócą do normalności. Jednym z powodów kryzysu jest to, że uwierzono, że można konstruować bogactwo bez oparcia w realnym produkcie, który za to bogactwo chcemy potem skonsumować.

PYTANIE Z SALI:

Co z tym, że brak nadal zabezpieczenia 40% w akcjach a reszty w papierach dłużnych?

MAREK GÓRA:

Papiery dłużne w OFE są bez sensu, dlatego w ogóle ich nie powinno być. Wniosek z tego taki, nie że trzeba więcej przekazywać do ZUSu, ale że więcej trzeba inwestować w akcje.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję