Liderze/liderko, zawsze masz wybór :)

Przywództwo w czasie rzeczywistym, na każdym poziomie struktur państwa i organizacji, to wyzwanie. Zawsze mamy wybór, jak ono będzie wyglądać i to zarówno jako obywatele społeczeństwa demokratycznego poprzez oddanie głosu, na tych, którzy będą nami przewodzić w przestrzeni publicznej, jak i jako liderzy, którzy rzemiosło przywództwa uprawiają w swojej codziennej pracy.

Oddajemy w twoje ręce ten tekst na kilka dni po pierwszej turze wyborów samorządowych w Polsce. Przywództwo w czasie rzeczywistym, na każdym poziomie struktur państwa i organizacji, to wyzwanie. Zawsze mamy wybór, jak ono będzie wyglądać i to zarówno jako obywatele społeczeństwa demokratycznego poprzez oddanie głosu, na tych, którzy będą nami przewodzić w przestrzeni publicznej, jak i jako liderzy, którzy rzemiosło przywództwa uprawiają w swojej codziennej pracy, w tym również na rzecz społeczeństwa na poziomie struktur lokalnych i państwowych. W marcowym artykule pisałyśmy o kilku nieoczywistych obszarach, które często to dobre, jakościowe przywództwo paraliżują. W tym artykule chcemy podzielić się konkretnymi radami, które pomagają ten paraliż minimalizować.

Masz wybór – szukaj i dostrzegaj alternatywy

W trudnych sytuacjach, szczególnie tych mocno stresujących i w których nasz poziom zmęczenia sięga zenitu, nie możemy dostrzec alternatywy dla wyzwania, z którym się zmagamy w naszym przywództwie. Zachęcamy do poszukiwania alternatyw podczas rozwijania umiejętności przywódczych. Jest to ważny element procesu uczenia się i doskonalenia się w roli lidera/liderki. Oto kilka kroków, które możesz podjąć:  

  • Badaj różnorodne style przywództwa. Nie ograniczaj się tylko do jednego sposobu zarządzania lub przywództwa. Zapoznaj się z różnymi stylami, takimi jak autokratyczne, demokratyczne, transakcyjne, transformacyjne. Zrozumienie różnić między nimi pozwoli ci wybrać najbardziej odpowiedni styl przywództwa do danej sytuacji.
  • Analizuj doświadczenia innych liderów. Studiuj historie sukcesów i porażek innych liderów. Wymieniaj doświadczenia. Czytaj biografie, artykuły i wywiady, aby zrozumieć, jak radzili sobie z różnymi sytuacjami oraz jakie podejmowali decyzję i dlaczego. 
  • Zapoznaj się z różnymi metodami rozwiązywania problemów. Nie ograniczaj się do jednej metody rozwiązywania problemów. Naucz się różnych technik, takich jak analiza SWOT, myślenie projektowe, podejście do problemów z perspektywy klienta itp. To pozwoli ci na elastyczne reagowanie na rozmaite sytuacje.
  • Bądź otwarty na opinie innych. Włącz do procesu podejmowania decyzji opinie swoich współpracowników i ekspertów z różnych dziedzin. Dzięki temu uzyskasz szerszą perspektywę i będziesz mógł lepiej ocenić dostępne alternatywy.
  • Ćwicz empatię i zdolność do współpracy. Umiejętność zrozumienia i współpracy z różnymi ludźmi jest kluczowa dla skutecznego przywództwa. Ćwicz swoje umiejętności empatyczne i zdolność do budowania relacji, aby móc skutecznie współpracować z różnorodnymi grupami ludzi.
  • Bądź elastyczny i otwarty na zmiany. Przywództwo to proces ciągły, który wymaga adaptacji do zmieniających się warunków. Bądź elastyczny i otwarty na zmiany, aby móc szybko reagować na nowe wyzwania i możliwości.

Często brak alternatyw wynika z naszych nawyków, norm społecznych i innych ograniczeń, które skutecznie zwężają nasze pole widzenia i uniemożliwiają nam dostrzeżenie innych możliwości działania. Dlatego zachęcamy cię do wdrożenia wspomnianych wyżej zachowań do ciągłego, stałego wspierania twojego przywództwa w obszarze dostrzegania nowych alternatyw w kontekście zmieniającego się środowiska działania.

Drugi element, który często staje się przeszkodą w skutecznym i sprawnym przywództwie to brak nadziei. Manifestuje się w uczuciu paraliżu w obliczu wyzwań, które wydają się niemożliwe do pokonania. W takiej sytuacji trudno jest podejmować działania z wizją i odwagą, co jest kluczowe w skutecznym przywództwie. Momenty, w których czujemy się bez wyjścia, są wyjątkowo trudne, ale istnieją sposoby radzenia sobie z nimi. Oto kilka zasad, jakie przywódca może zastosować w obliczu takich sytuacji:

  • Zachowanie spokoju i zrównoważenia. Zachowaj spokój i zrównoważenie, nawet w obliczu najtrudniejszych sytuacji. Twoja panika może tylko pogorszyć sytuację i wpłynąć bardzo negatywnie na morale zespołu.
  • Przyjmowanie rzeczywistości. Ważne jest, abyś przyjął/przyjęła rzeczywistość sytuacji bez wyjścia. Unikanie lub negowanie problemu może prowadzić do większych kłopotów w przyszłości. Ta porada wydaje się oczywistą oczywistością, jednakże bardzo często spotykamy się z sytuacjami wyparcia rzeczywistości. 
  • Rozwaga w podejmowaniu decyzji. Nawet w sytuacji beznadziejnej, istnieją możliwości podejmowania decyzji. Pozostanie w stanie zawieszenia ma bardzo negatywny wpływ na zespół. Podejmuj decyzje z rozwagą, jednocześnie możliwie szybko reaguj, biorąc pod uwagę wszystkie możliwe konsekwencje i długoterminowe skutki decyzji. Stan zawieszenia i braku decyzji może mieć długofalowe negatywne skutki na działanie organizacji.
  • Poszukiwanie kreatywnych rozwiązań. Chociaż sytuacja może wydawać się bez wyjścia na pierwszy rzut oka, często istnieją kreatywne sposoby rozwiązania problemu. Zaangażuj zespół do poszukiwania nowych pomysłów i alternatywnych rozwiązań. Warto w takich sytuacjach skorzystać z opinii grupy możliwie jak najbardziej zdywersyfikowanej płciowo, wiekowo, czy w zakresie miejsca w hierarchii organizacji.
  • Komunikacja i zaangażowanie zespołu. W trudnych czasach ważne jest, aby przywódca utrzymywał otwartą i uczciwą komunikację z zespołem. Stała, transparentna komunikacja z pracownikami i aktywne słuchanie ich może prowadzić do odkrycia nowych perspektyw i możliwości.
  • Utrzymywanie ducha walki. Inspiruj i motywuj zespół, nawet w najtrudniejszych chwilach. Pokazywanie determinacji i gotowości do stawienia czoła wyzwaniom może pomóc podtrzymać ducha walki w organizacji.
  • Szukanie wsparcia z zewnątrz. W niektórych przypadkach możesz potrzebować wsparcia z zewnątrz, na przykład od mentora, doradcy lub eksperta w danej dziedzinie. Warto skorzystać z różnych perspektyw i doświadczeń, aby znaleźć rozwiązanie.

Przywódca powinien być gotowy, aby stawić czoła trudnym sytuacjom i działać, nawet w sytuacji pozornie bez wyjścia. Pamiętaj, że zawsze masz wybór – wybór działania lub wybór zaniechania działań. To twoje przywództwo pomaga organizacji przezwyciężyć przeszkody i rozwijać się pomimo trudności i sytuacji beznadziejnych. 

Moja odwaga na podejmowanie decyzji z wizją 

Podejmowanie decyzji z wizją i odwagą to kluczowa cecha efektywnego przywództwa. Oto kilka zasad, jakie przywódca może stosować w celu podejmowania decyzji w ten sposób:

  • Zdefiniowanie wizji. Jasno określ wizję długoterminowego celu lub kierunku, w którym chcesz prowadzić organizację. Decyzje powinny być podejmowane zgodnie z tą wizją, mając na uwadze długoterminowe cele i wartości.
  • Analityczne podejście. Podejmuj decyzje w oparciu o rzetelną analizę danych i faktów. Przywódca powinien zbierać i analizować odpowiednie informacje, aby podejmować decyzje w oparciu o solidne podstawy. Jeśli jako liderka/lider trafiasz do organizacji, która nie wypracowała kultury gromadzenia danych, wprowadź zmianę w tym zakresie i naucz organizację pracy w oparciu o dane 
  • Konsultacje i uwzględnianie różnych perspektyw. Słuchaj opinii i perspektyw różnych interesariuszy, w tym członków zespołu, ekspertów z danej dziedziny, klientów i partnerów biznesowych. Uwzględnianie różnych punktów widzenia może prowadzić do podejmowania lepiej przemyślanych decyzji.
  • Zdolność do adaptacji. Wizja przywódcy nie powinna być sztywna i niewzruszona. Jako przywódca bądź elastyczny i gotowy dostosować się do zmieniających się warunków i sytuacji, podejmując decyzje w oparciu o aktualne potrzeby i okoliczności.
  • Komunikacja wizji i uzasadnienie decyzji. Ważne jest, aby przywódca skutecznie komunikował swoją wizję i uzasadniał podejmowane decyzje wobec zespołu oraz interesariuszy. Twoja jasna komunikacja pomaga zespołowi zrozumieć, dlaczego została podjęta określona decyzja i jak wpisuje się w długoterminową wizję organizacji.

Realizowanie wizji jest niemożliwe bez odwagi. Podejmowanie decyzji z wizją wymaga odwagi, szczególnie gdy decyzje te mogą wiązać się z ryzykiem. Przywódca powinien być gotowy, aby podejmować ryzyko, jeśli uzna, że jest to konieczne do osiągnięcia długoterminowych celów i realizacji wizji. Zweryfikowanie poziomu odwagi przywódcy może być trudne, ponieważ odwaga to cecha subiektywna i trudna do zmierzenia w sposób bezpośredni. Co więcej, nie jesteśmy w stanie jej teoretycznie zweryfikować. Możemy mieć założenia co do swojej odwagi, ale to dopiero w sytuacji jej wymagającej, faktycznie sprawdzamy jej poziom. Niemniej jednak, istnieją pewne metody, które przywódca może zastosować, aby ocenić swoją odwagę. Chciałybyśmy podzielić się z tobą kilkoma z nich:

  • Analiza przeszłych działań. Przeanalizuj swoje działania i decyzje podejmowane w przeszłości, aby ocenić, czy podejmowałeś/łaś ryzyko i trudne decyzje, mimo obecności strachu czy niepewności i jeśli tak, to jak to robiłeś/ robiłaś. 
  • Refleksja nad przeszłymi sukcesami i porażkami. Zastanów się, czy odważne działania przyczyniły się do osiągnięcia przez ciebie sukcesów w przeszłości lub czy unikanie ryzyka doprowadziło do porażek.
  • Pytanie o opinię innych. Proś o opinię członków zespołu, współpracowników lub innych liderów, aby uzyskać perspektywę zewnętrzną na temat twojej odwagi i podejmowanych decyzji.
  • Eksploracja nowych sytuacji. Aktywnie szukaj okazji do testowania swojej odwagi poprzez eksplorację nowych sytuacji, podejmowanie wyzwań i ryzyka, które mogą wymagać od ciebie odwagi.
  • Reakcja na kryzysy i trudne sytuacje. Oceniaj swoją reakcję na sytuacje kryzysowe lub trudne wyzwania, aby określić, czy potrafiłeś/aś zachować spokój, podejmować decyzje i działać odważnie w obliczu przeciwności.
  • Samodyscyplina. Na bieżąco oceniaj swoją zdolność do stawiania czoła obawom, przezwyciężania przeszkód i działania zgodnie z wartościami i zasadami, nawet gdy jest to trudne lub niepopularne.
  • Badanie reakcji emocjonalnych. Zwrócić uwagę na swoje reakcje emocjonalne w różnych sytuacjach, aby określić, czy potrafisz zachować spokój i pewność siebie w obliczu wyzwań.

Podsumowując, ocena poziomu twojej odwagi wymaga refleksji, analizy przeszłych działań i reakcji, a także otwartości na feedback od innych. Ważne jest również twoje ciągłe poświęcanie czasu i energii na dążenie do rozwijania umiejętności przywódczych i budowania pewności siebie w podejmowaniu trudnych decyzji. Podejmowanie decyzji z wizją i odwagą wymaga równowagi pomiędzy odważnym podejmowaniem ryzyka a mądrym, strategicznym podejściem opartym na analizie i zrozumieniu kontekstu.

Sto sześćdziesiąt osiem – magiczna liczba dla twoich wyborów 

168 = 24X7. Siedem dni w tygodniu, dwadzieścia cztery godziny dziennie. Magiczne sprinty, każdy po sto sześćdziesiąt osiem godzin tygodniowo. O jednostkach rozliczeniowych z samym sobą pisałyśmy już w naszym cyklu artykułów kilka razy. Każdy z nas ma tyle samo czasu, w związku z tym skąd bierze się tak zwany „brak czasu”, który często jest realną przeszkodą, z którą liderzy muszą się mierzyć? Wysokie wymagania i ograniczenia czasowe wprowadzają nas w tryb reaktywny, co ogranicza możliwości na przemyślane, proaktywne działania. Przełamanie tego wymaga w pierwszej kolejności zaufania do siebie samego, następnie do innych osób, identyfikacji i eliminacji nieefektywności organizacyjnych oraz konfrontacji z konfliktami, zamiast ich unikania. Priorytety przywódcy mogą się różnić, w zależności od kontekstu działania i specyfiki organizacji, ale istnieje kilka kluczowych obszarów, na których powinno się skupić swoją uwagę, podczas rozdzielania swojej magicznej liczby 168 na cotygodniowe kawałki, aby być skutecznym w swoim działaniu. Oto kilka priorytetów, które możesz rozważyć, dzieląc swój czas:

  • Regularny kontakt z wizja i strategią. Regularnie wracaj do tego, dlaczego robisz rzeczy, które robisz i jak mają się one do twojej wizji przywództwa i strategii, którą jako przywódca realizujesz.
  • Zespół. Alokuj czas na dbanie o rozwój i motywację swojego zespołu, zapewniając szkolenia, mentoring, wsparcie i możliwości rozwoju zawodowego. Inwestowanie w ludzi jest kluczowym elementem skutecznego przywództwa.
  • Komunikacja. Aktywnie planuj i poświęcaj czas na klarowne komunikowanie zespołowi celów, wartości, oczekiwań i informacji oraz na słuchanie ich opinii, pytań i obaw.
  • Podejmowanie decyzji. Planuj czas na podejmowanie decyzji. Przywódca musi podejmować kluczowe decyzje w celu osiągnięcia celów organizacji i rozwiązania problemów. Ważne jest, aby podejmować decyzje oparte na rzetelnej analizie danych i faktycznych potrzebach organizacji. To wymaga czasu i przygotowania, które musisz zaplanować.  
  • Motywowanie i inspiracja. Wydziel część czasu na motywowanie członków twojego zespołu do rozwoju, osiągania lepszych wyników i działania zgodnie z wartościami organizacji. 
  • Zarządzanie zmianą. Planuj czas na zarządzanie zmianą i adaptację organizacji do nowych warunków rynkowych, technologicznych czy społecznych.
  • Analiza i doskonalenie. Przywódca powinien stale analizować działania organizacji, wyniki i procesy w celu identyfikacji obszarów do poprawy oraz promowania kultury ciągłego doskonalenia.
  • Ładowanie baterii. Tak jak ładujesz telefon i laptopa, ładuj swoje baterie regularnie. Planuj czas na regenerację, sen, odpoczynek, odżywianie i życiodajny ruch – bez tego nie masz możliwości być skutecznym przywódcą. Co więcej, w sytuacji jakiegokolwiek wyzwania, twoje ciało i umysł dużo gorzej zniosą stres i paraliż twojego działania w roli przywódcy będzie niemalże gwarantowany, albo jego cena będzie bardzo wysoka. To jest fundament, bez którego wszystkie powyższe porady nie sprawdzą się.

W ostatnim artykule wspominałyśmy również o chyba najmniej oczywistym czynniku paraliżującym działania lidera, czyli o braku poczucia potrzeby przywództwa. Taka postawa występuje najczęściej w dwóch sytuacjach. Pierwsza to taka, w której zadania wydają się nie wymagać interakcji społecznych lub kiedy status quo jest zadowalające. W takich przypadkach ważne jest, aby właściciele potrafili rozszerzyć swoją wizję i zrozumieć, że nawet w sytuacjach wydających się nie wymagać przywództwa, istnieją sposoby na ulepszenie i inspirowanie innych. Druga to taka, kiedy przywódca jest na granicy wypalenia i jego odczuwanie potrzeb jest nieklarowne, ogarnia go bezsilność. Potrzeba przywództwa może wynikać z różnych czynników zarówno w sferze jednostkowej, jak i społecznej. Poświęć chwilę i spójrz na potrzebę przywództwa oczami twojego zespołu. Zastanów się, dlaczego jesteś im potrzebny, dlaczego przywództwo w twojej organizacji jest potrzebne całej grupie, nawet jeśli ty masz chwilowy brak poczucia takiej potrzeby. Oto kilka z głównych czynników, które mogą przyczynić się do powstania potrzeby przywództwa. Przyglądnij się temu, na ile w danym momencie jesteś ich świadom/a:

  • Potrzeba kierowania. Ludzie często szukają kierunku i wskazówek od osób, które są bardziej doświadczone lub zdolne do podejmowania decyzji. Kiedy sytuacja staje się skomplikowana lub wymaga podejmowania decyzji, pojawia się potrzeba przywództwa.
  • Zaspokojenie potrzeby bezpieczeństwa. Ludzie czują się bezpieczniej i bardziej komfortowo, kiedy są pod opieką skutecznego przywódcy, który może zarządzać sytuacją i zapewnić stabilność.
  • Realizacja wspólnych celów. W organizacjach i społecznościach, przywództwo jest często potrzebne do skupienia grupy ludzi wokół wspólnych celów i osiągnięcia wyników, których nie można by osiągnąć indywidualnie.
  • Inspiracja i motywacja. Skuteczni przywódcy mogą inspirować i motywować innych do osiągania lepszych wyników oraz rozwijania się na poziomie osobistym i zawodowym.
  • Rozwiązywanie konfliktów i problemów. W sytuacjach konfliktowych lub kryzysowych, ludzie zwracają się często do przywódców w celu znalezienia rozwiązania i przewodzenia w procesie naprawy sytuacji.
  • Przewidywanie i adaptacja do zmian. Przywództwo może być niezbędne do przewidywania zmian w otoczeniu i pomagania w adaptacji do tych zmian, zarówno w sferze biznesowej, jak i społecznej.
  • Kierowanie wartościami i etyką. W społeczeństwach ludzie oczekują, że przywódcy będą kierować się wartościami i etyką, zapewniając moralne przywództwo i integrując je w swoje działania.

Te czynniki obiektywnie istnieją zawsze i w różnym stopniu mogą wywołać potrzebę przywództwa zarówno w małych grupach, jak i w dużych organizacjach, w różnych sferach życia społecznego, gospodarczego czy politycznego. Ostatecznie, potrzeba przywództwa wynika z ludzkiej natury i dążeń do organizacji oraz osiągania wspólnych celów. Kończymy pisać ten artykuł z ciszą wyborczą w tle. Jutro wybieramy przywódców samorządowych.

Tajniki rekrutacji :)

Rynek pracownika to pomimo pierwszych zwiastunów kryzysu wciąż obecny trend na rynku pracy. Oznacza on nic innego jak to, że ofert pracy jest bardzo dużo, w efekcie czego pracodawcom trudniej znaleźć odpowiednią osobę która zasili szeregi ich firmy. Z pomocą przychodzą head hunterzy, którzy używając odpowiednich narzędzi, baz danych i portali internetowych wyszukują potencjalnie najlepszych kandydatów. Jakie są kluczowe tajniki skutecznej rekrutacji? Jakie standardy powinny dziś spełniać firmy w procesie pozyskiwania pracowników? Jakie wartości są dziś najbardziej pożądane na rynku pracy?

Jak dobrze przeprowadzić interview z kandydatem?  

Pozyskanie dobrego kandydata tzw. metodą „direct search” to dopiero połowa sukcesu. Druga połowa to zapewnienie przez rekrutera oraz pozostałe osoby, które biorą udział w całym procesie rekrutacyjnym (liderzy zespołów, managerów) jak najlepszego „candidate experience”, który rzutuje na wizerunek firmy, jak również dobrostan kandydata na dane stanowisko.

Przede wszystkim musimy zrobić na kandydacie dobre wrażenie, czyli być świetnie przygotowani pod względem merytorycznym – dostarczyć charakterystyki departamentu, do którego rekrutujemy, stanowiska, struktury zespołu oraz specyfiki pracy. Należy pamiętać, że proces rekrutacji to również praca na rzecz wizerunku firmy, dla którego pozyskujemy pracowników. Proces powinien być profesjonalny i przyjazny.

Zadaniem rekrutera jest zbadanie mocnych stron kandydata wynikających z CV, a także  ewentualnych czerwonych flag, które mogą okazać się problematyczne przy współpracy w przyszłości. Przed każdą rozmową warto stworzyć zindywidualizowaną listę pytań, która uporządkuje przebieg spotkania i ułatwi podjęcie decyzji. Chaos w zadawanych pytaniach nie będzie działał na naszą korzyść. Dajmy też kandydatowi czas na zadawanie jego własnych pytań. To, jakie zadaje pytania i czy w ogóle je zada daje nam kolejne, cenne informacje na jego temat.

Nie zapominajmy również upewnić się, czy jest to kandydat pasywny (pozyskany przez rekrutera), czy aktywny (taki, który sam złożył aplikację). Jeśli to pierwsze, to podczas interview powinniśmy położyć szczególny nacisk na zaprezentowanie naszej firmy i oferty pracy jako szczególnie atrakcyjnej, gdyż kandydat nie zaaplikował do nas samodzielnie. Oznacza to, że najzwyczajniej w świecie bada rynek, ale nie jest powiedziane, że na pewno chce zmienić pracę. Musimy zatem przekonać go, że nasza firma to ten właściwy kierunek
i że zmiana będzie dla niego korzystna. Po serii pytań do kandydata, podsumujmy spotkanie i poinformujmy go o następnych krokach. Nasz rozmówca musi wiedzieć kiedy może spodziewać się odpowiedzi o zakwalifikowaniu się do kolejnego etapu, kto przeprowadzi kolejną rozmowę i na czym ten etap będzie polegał (zwyczajna rozmowa, test kompetencji, test psychologiczny, rozmowa w języku obcym).

Wreszcie jeden z ważniejszych aspektów – stwórzmy dobrą atmosferę, która utkwi kandydatowi w pamięci. Najprawdopodobniej nie będzie on pamiętał co najmniej połowy pytań, które zadaliśmy, ale na pewno zapamięta atmosferę jaką stworzyliśmy podczas spotkania. Bardzo często podawaną przyczyną odrzucenia oferty nie są aspekty finansowe, a właśnie zła atmosfera między kandydatem a rekrutującym, która zwiastuje kłopoty w przyszłej pracy. Warto mieć to na uwadze przed spotkaniem z potencjalnym pracownikiem.

Jak Cię widzą, tak Cię piszą

Bardzo istotną, a niestety często pomijaną kwestią dotyczącą dobrze przeprowadzonych rozmów kwalifikacyjnych jest nic innego jak nasz wygląd i otoczenie, w którym przeprowadzamy rozmowę. Jeśli spotkanie odbywa się na żywo sprawa jest o wiele prostsza. Zazwyczaj spotykamy się w biurze, w którym przeważnie panuje ład i porządek. Wymusza to na nas również odpowiedni ubiór i zachowanie.

Gorzej, jeśli spotkanie odbywa się online. Czasy covidowe przyzwyczaiły nas do zdalnego lub hybrydowego modelu pracy, w którym to nawet bardzo ważne spotkania odbywamy na komunikatorach internetowych. Kilkuminutowe spóźnienia, bluza zamiast koszuli, sterta prania na suszarce za naszymi plecami i dźwięki powiadomień w naszym telefonie. Brzmi znajomo? Rujnuje to pierwsze wrażenie, które jest szalenie istotne. Działa to oczywiście w obie strony.

Kwestią obligatoryjną w przypadku rekrutacji online jest również wzajemne uruchomienie kamery przez obie uczestniczące w rozmowie osoby. Ułatwia to komunikację niewerbalną i daje obraz staranności przygotowania do ważnego spotkania. Uruchomienie kamery zapobiega też w znaczącym stopniu podszywania się pod aplikującą osobę zastępcy, co jest nierzadkim zjawiskiem szczególnie w przypadku rekrutacji międzynarodowych.

Sukcesem jest dobra lista pytań

Zwykle na rozmowę kwalifikacyjną z kandydatem mamy przygotowaną zróżnicowaną listę pytań, która jest naszym kompasem i pozwala nam w sprawny sposób pokierować całą rozmową i dać jasną odpowiedź, czy dany kandydat wpisuje się w nasze wyobrażenia o idealnym pracowniku, czy nie. Istnieje jednak kilka aspektów, o które bezwzględnie powinniśmy pytać, żeby nie dać się zwieźć na manowce.

Edukacja – wydaje się to banalne, ale dzięki temu pytaniu możemy sprawdzić, czy rozmówca nie mija się z prawdą jeśli chodzi o daty rozpoczęcia i zakończenia edukacji (często w CV podane są błędne daty, dlatego warto zbadać podczas rozmowy czy kandydat naprawdę skończył daną szkołę/uczelnię, a może zrobił zwykłą literówkę). Poza tym istotne jest, czy kandydat wybrał kierunek studiów w sposób w miarę przemyślany i bliski jego zainteresowaniom.

Motywacje do zmiany pracy, to jedno z ważniejszych pytań, ponieważ motywacji kandydaci mają naprawdę wiele: podjęcie nowych wyzwań, przerwanie rutyny, problemy/ niezadowolenie z poprzedniej pracy (warto dopytać jakie), poszukiwanie stabilności, premia roczna, wyższa pensja, lepszy pakiet świadczeń socjalnych, samochód służbowy (ludzie potrafią pytać o konkretną markę samochodu…), karta paliwowa, zajęcia z jogi, karta multisport i wreszcie – możliwość rozwoju i awansu. Odpowiedź kandydata na proste pytanie: „Dlaczego chcesz zmienić pracę?” lub „Dlaczego interesuje Cię to stanowisko/firma?” może dać nam odpowiedź czy ta osoba pasuje do naszego zespołu i czy
w ogóle jest sens, żebyśmy rozważali jej zatrudnienie. Ktoś o odpowiednich kompetencjach merytorycznych, ale nieprzystających aspiracjach nie będzie dla określonej firmy dobrym pracownikiem. Jeśli mamy niewielki zespół z jasno podzielonymi obowiązkami, raczej nie ma mowy o awansie. Przeważnie nie wybierzemy też osoby, której motywacją do zmiany pracy są tylko i wyłącznie wyższe zarobki lub posiadanie samochodu służbowego konkretnej marki.

Kolejny etap to analiza kompetencji – warto pokusić się o zadanie chociaż dwóch pytań kompetencyjnych, wymagających podania przez kandydata przykładów konkretnych sytuacji, w których zdarzyło mu się znaleźć (oczywiście w sferze zawodowej) z opisaniem, jak sobie
z nimi poradzi, czego go to nauczyło, co w przyszłości zrobiłby inaczej. W ten sposób najłatwiej ocenimy czy kandydat rzeczywiście wie o czym mówi i czy informacje zawarte w CV mają odzwierciedlenie w rzeczywistości. Dogłębna analiza kompetencji pracownika nie jest zwykle zadaniem rekrutera podczas pierwszego etapu procesu, tylko managera lub specjalisty w kolejnych jego fazach. Warto też podkreślić, że coraz częściej różne stanowiska pracy wymagają bardzo specjalistycznych umiejętności, które osoba z wykształceniem kierunkowym nabywa dopiero podczas pracy w danej firmie na określonym stanowisku.

W tym miejscu muszę wspomnieć o niezwykle ważnym pytaniu o wartości, które według rosnącej liczby firm i managerów stają się ważniejsze niż szczegółowe umiejętności. Umiejętności, szczególnie kiedy kandydat posiada wykształcenie kierunkowe, można nabyć w trakcie pracy. Natomiast dopasowanie do wartości i kultury pracy panujących w danej firmie są kluczowe dla przyszłych sukcesów oraz dobrej pracy zespołów.  Musimy zdawać sobie sprawę  z tego, że z pewnych umiejętności możemy naszego przyszłego pracownika podszkolić, douczyć, wysłać na dodatkowy kurs. W dalekiej większości przypadków jednak nie wpoimy ukształtowanej, dorosłej osobie wartości, które są dla nas ważne, a nie są przez nią podzielane. Nie powinniśmy więc tego lekceważyć, bowiem dopasowanie do zespołu i firmy pod względem wartości i osobowości jest kwestią kluczową. Dlatego tak ważne jest, aby rekruterzy szczególnie Ci zewnętrzni, pracujący dla swoich klientów byli w sposób jasny wprowadzani i informowani o wartościach dzielonych przez swojego klienta.

Pytania nieinkluzywne

Pewnie większość kobiet przynajmniej raz usłyszała na rozmowie kwalifikacyjnej pytanie: „Czy planuje Pani posiadanie dziecka?”. Ja niestety jestem w tej grupie. Oburza mnie to tym bardziej, że jestem nie tylko kobietą, ale kobietą-rekruterem i nie muszę chyba pisać, że zadawanie takich pytań jest w dzisiejszych czasach niedopuszczalne.

Pytanie takie bowiem z góry sugeruje nam, że zatrudnienie kobiety, która w przyszłości będzie chciała mieć dziecko, będzie dla pracodawcy problemem i prawdopodobnie dyskwalifikuje ją to z dalszych etapów procesu, jeśli odpowiedź będzie brzmiała „Tak, planuję dziecko w niedalekiej przyszłości”. Jest to więc pytanie dyskryminujące.

Do pytań dyskryminujących, zaliczamy również pytania o wiek, stan cywilny, wyznanie, orientację seksualną, preferencje polityczne (nawet w formie zagajenia rozmowy, żartu) czy pochodzenie etniczne.

Nie powinniśmy również pytać o oczekiwania finansowe, jeśli posiadamy już tę informację od rekrutera, który przeprowadził dla nas wstępny screen z kandydatem. Ponowne pytanie o finanse może świadczyć o braku przepływu informacji w firmie i niestety niesie ze sobą ryzyko, że kandydat wykorzysta tę sytuację na swoją korzyść, podając jeszcze wyższe oczekiwania, niż podczas wstępnej rozmowy z rekruterem.

Dlaczego tak ważne jest, żeby nasza firma mogła pochwalić się mianem inkluzywnego (włączającego) pracodawcy? Rozmowa rekrutacyjna to ważny moment, w którym możemy pokazać swój stosunek do świata wartości, a zatem swoje dobre lub złe strony. Jaka rekrutacja, taka prawdopodobnie cała firma.

Przede wszystkim, proinkluzywna polityka firmy wzmacnia jej reputację jako tej, która staje się atrakcyjniejszą na wciąż konkurencyjnym rynku pracy i przyciąga różnorodne talenty. Badania pokazują, że posiadanie w strukturach zespołów różnorodnych talentów wzmacnia produktywność oraz innowacyjność pracowników. To z kolei przekłada się wprost na dochody przedsiębiorstwa oraz przyczynia się do budowania marki organizacji jako tej, która troszczy się o różnorodność w swoich strukturach, zapewniając tym samym uczciwe praktyki zatrudniania.

Siła konstruktywnego feedbacku

Kiedy wracałam do moich kandydatów z informacją zwrotną odnośnie do konkretnego procesu rekrutacyjnego najczęściej bardzo dziękowali mi, że w ogóle się do nich odezwałam. Byłam tym zszokowana. Z przeprowadzonych przeze mnie rozmów z kandydatami jasno wynikało, że najwięcej negatywnych opinii na temat procesów rekrutacyjnych w najróżniejszych firmach, dotyczyło braku informacji zwrotnej.

Idealną praktyką jest udzielenie kandydatowi feedbacku w ciągu 48 godzin od przeprowadzonej rozmowy. Jeśli z różnych przyczyn nie jest to możliwe, starajmy się udzielać feedbacku w ciągu tygodnia roboczego. To niezwykle ważne, aby cały proces rekrutacyjny miał określone tempo. Kandydat musi czuć, że wciąż jest w procesie, a nie domyślać się, czy skoro minęły dwa tygodnie od rozmowy z managerem to znaczy, że już odpadł, czy może manager i rekruter są „zarobieni” i nie mają czasu na rozmowę?

Pamiętajmy też, że jeśli zbyt długo będziemy zwlekać z feedbackiem, w tym czasie nasz kandydat może dostać inną ofertę i nasza szansa na zatrudnienie wymarzonego pracownika przepadnie. Idealną formą przekazania feedbacku jest rozmowa telefoniczna, ale jeśli
z jakichś powodów nie możemy lub nie chcemy tego zrobić, powinniśmy wysłać wiadomość drogą mailową. Informacja zwrotna, którą przekazujemy musi być konstruktywna. Powinna zawierać wszystkie zalety, które zauważyliśmy i niedostatki, które niestety zadecydowały
o negatywnej decyzji dotyczącej procesu.

Warto też dodać na co kandydat powinien zwrócić uwagę w przyszłych procesach rekrutacyjnych. Taka konstrukcja feedbacku zapewni nam szacunek kandydata i pewność, że będzie dobrze mówił o naszej firmie. Nie oszukujmy się – poczta pantoflowa i siła Internetu działają najskuteczniej. Ponadto, przekazując konstruktywny feedback nie palimy mostów. Kto wie, czy w kolejnych procesach rekrutacyjnych do naszej firmy, to właśnie ta osoba nie będzie tą najlepszą?

Prowadzenie procesów rekrutacyjnych end-to-end to ważny i skomplikowany proces. Sukces każdej organizacji zależy od jakości i przydatności kadr jakie jest w stanie przyciągać. Procesy rekrutacyjne są również trudne i stresujące dla osób ubiegających się o prace, które często pilnie potrzebują zatrudnienia lub stoją przed decyzją o zmianie wieloletniej ścieżki kariery na rzecz nieznanej przyszłości. Cały szkopuł polega na tym, żeby proces przeprowadzać z szacunkiem dla kandydata i to w taki sposób, żeby zapamiętał naszą firmę jako przyjazne, respektujące jego czas i godność środowisko pracy. Rozmowa kwalifikacyjna powinna być jak rozmowa przy kawie. Kandydat to partner w rozmowie, a nie uczeń w szkolnej ławie bombardowany pytaniami czytanymi z kartki. Jeśli chcemy zatrudniać dobrych pracowników, najpierw więc przyjrzyjmy się sobie.

Od oportunistycznego jednorożca do relacyjnej zebry, czyli jakim chcę być przywódcą? :)

Jerzy Hausner w swoim ruchu Open Eyes Economy, w licznych wykładach i publikacjach często podkreśla potrzebę przejścia od ekonomii chciwości do ekonomii wartości. Stawia pytanie, czy naszą przyszłość zbudujemy na taniej pracy, czy raczej na kapitale społecznym, przedsiębiorczości i innowacyjności. 

W dzisiejszym świecie dynamicznie zmieniające się podejścia do przywództwa i zarządzania odgrywają kluczową rolę w kształtowaniu przyszłości organizacji. Ewolucja od koncepcji ‚jednorożca’, charakteryzującej się indywidualizmem, ryzykiem, dynamicznym wzrostem i krótkoterminowymi zyskami, do podejścia ‚zebry’, które promuje współpracę, zaufanie i długoterminową stabilność, stanowi fundament nowoczesnych praktyk przywódczych. Pytanie, które sobie stawiamy, to: jak, działając w ramach zrównoważonego rozwoju i próbując rozwiązać konkretne problemy społeczne, pozostać firmą, która generuje zyski? Czy to jest w ogóle możliwe?

W kontekście zmian myślenia o ekonomii szczególnie istotne staje się zrozumienie, jak te ewoluujące strategie wpływają na funkcjonowanie firm i ich zdolność do adaptacji w nieustannie zmieniającym się otoczeniu rynkowym. Definiowanie mierników wpływu społecznego i środowiskowego oraz dzielenie się wynikami tych działań z klientami, partnerami i społeczeństwem staje się kluczowe dla utrzymania transparentności i budowania zaufania. Te działania nie tylko poprawiają wizerunek firmy, ale także pomagają w podejmowaniu decyzji zgodnych z wartościami zrównoważonego rozwoju.

Dotychczasowe doświadczenia XXI wieku dotyczące działania rynku kapitałowego nie napawają specjalnym optymizmem. Z jednej strony ekonomiści od dawna biją na alarm. Przykładem może być Ekonomia obwarzanka autorstwa Kate Raworth, czyli innowacyjna koncepcja ekonomiczna, która proponuje radykalną zmianę w sposobie myślenia o gospodarce. Kluczowym elementem tej teorii jest przekształcenie tradycyjnego modelu wzrostu gospodarczego w model bardziej zrównoważony i sprawiedliwy. Raworth argumentuje, że gospodarka powinna funkcjonować w ramach dwóch granic: ekologicznych i społecznych. Granice ekologiczne określają maksymalne obciążenie, jakie Ziemia może wytrzymać bez negatywnych skutków dla środowiska, takich jak zmiana klimatu czy utrata bioróżnorodności. Z drugiej strony, granice społeczne określają minimalny poziom dobrobytu, który powinien być zapewniony każdemu człowiekowi, obejmując kwestie takie jak zdrowie, edukacja, równość płci i sprawiedliwość.

Raworth podkreśla, że obecny model ekonomiczny, nastawiony na ciągły wzrost PKB, nie uwzględnia ograniczeń ekologicznych naszej planety ani potrzeb społecznych. Proponuje zatem przejście od gospodarki linearnej do modelu obiegu zamkniętego, gdzie materiały i zasoby są używane w sposób bardziej efektywny i zrównoważony.

Podejście to jest istotne w obliczu aktualnych wyzwań, takich jak zmiana klimatu, nierówności społeczne czy zasoby naturalne, kurczące się w alarmującym tempie. Konieczność znalezienia równowagi między potrzebami ludzkości a zdolnością Ziemi do regeneracji jest kluczowa dla przetrwania naszego gatunku i ochrony planety dla przyszłych pokoleń. Ekonomia obwarzanka oferuje ramy, które mogą pomóc w osiągnięciu tego celu, zachęcając do tworzenia bardziej zrównoważonych, sprawiedliwych i długoterminowych strategii gospodarczych. 

Profesor Jerzy Hausner w swoim ruchu Open Eyes Economy, w licznych wykładach i publikacjach często podkreśla potrzebę przejścia od ekonomii chciwości do ekonomii wartości. Stawia pytanie, czy naszą przyszłość zbudujemy na taniej pracy, czy raczej na kapitale społecznym, przedsiębiorczości i innowacyjności. Ta refleksja doskonale wpisuje się w dyskusję o grze rynkowej, gdzie oportunistyczna gra koncentruje się na maksymalizacji zysków, często kosztem etyki i trwałego rozwoju, podczas gdy relacyjna gra rynkowa podkreśla znaczenie długoterminowych relacji, zaufania i współpracy. 

Tyle teoria. Dlaczego jednak rynek tego „nie kupuje”? Dla zapobieżenia makroekonomicznym zagrożeniom zmiana musiałaby nastąpić na poziomie mikro, czyli w firmach. Obecne działania rynku kapitałowego wskazują, że postawy i zachowania menedżerów pozostały niezmienione. 

Przykładem może być Goldman Sachs. Bank, założony w 1869 roku, doświadczył kapitałowych i reputacyjnych trudności w latach Wielkiego Kryzysu. Odbudowa pozycji była możliwa dzięki prezesowi Sidneyowi J. Weinbergowi, który sformułował i wdrożył takie zasady działalności banku, jak priorytet interesu klienta, integralność i uczciwość oraz dążenie do doskonałości i profesjonalizmu. W XXI wieku polityka banku uległa jednak radykalnej zmianie – nastąpiło odejście od zasad etycznych na rzecz oportunistycznej działalności. Greg Smith, były dyrektor banku, w artykule w „The New York Times” z 2012 roku opisał kulturę organizacji jako pozbawioną moralności, gdzie interes klientów był marginalizowany, a firma skupiała się wyłącznie na własnych zyskach. Smith opowiadał o zebraniach, na których nie poświęcano uwagi klientom, a jedynie ich „oskubywaniu”. Mimo że Goldman Sachs uniknął bankructwa, ekonomicznie i moralnie znalazł się w kryzysie, stając się symbolem „zbyt dużego, by upaść”. Dzięki rządowej ochronie bank przetrwał kryzys, a w kolejnych latach zaczął zarabiać na problemach innych banków i kryzysie sektora finansowego. W rezultacie, bank uniknął odpowiedzialności, a koszty ponieśli inni. Lekcja nie została odrobiona.

Mimo globalnych kryzysów finansowych nie wyeliminowano więc w działalności banków ani pokusy nadużycia, ani wewnętrznego konfliktu interesów. Tymczasem obecnie, gdy stajemy przed wyzwaniami związanymi ze zmianami klimatycznymi, ubóstwem i nierównościami, relacyjna gra rynkowa wydaje się być bardziej adekwatna. Promuje ona zrównoważony rozwój i odpowiedzialność społeczną, które są niezbędne dla osiągnięcia długoterminowego dobrobytu ludzkości i planety. Oportunistyczne podejście, choć może przynosić krótkoterminowe zyski, często prowadzi do negatywnych skutków społecznych i ekologicznych, które są nie do pogodzenia z dążeniem do zrównoważonego rozwoju.

Koncepcja profesora Hausnera „zebry kontra jednorożce” to metafora służąca do opisania dwóch różnych podejść w świecie biznesu. ‚Jednorożce’ to firmy, które dążą do szybkiego wzrostu i ogromnych zysków, często kosztem stabilności i zrównoważonego rozwoju. ‚Zebry’ zaś można porównać do firm, które stawiają na trwałość, etykę i społeczną odpowiedzialność. Zebrami są te przedsiębiorstwa, które dążą do zrównoważonego wzrostu, są świadome swojego wpływu na społeczeństwo i środowisko. Porównując te dwa podejścia, warto zauważyć, że choć jednorożce mogą osiągać spektakularne krótkoterminowe sukcesy, to zebry charakteryzuje większa stabilność i potencjał na trwały rozwój. W dobie rosnącej świadomości społecznej i ekologicznej, firmy-zebry będą cieszyć się większym zaufaniem i lojalnością klientów.

Oportunistyczna gra rynkowa, zorientowana na krótkoterminowe zyski i skupiona na indywidualnym sukcesie stoi również w opozycji do idei ciągłego wzrostu gospodarczego jako jedynego celu ekonomii. To relacyjna gra rynkowa odzwierciedla idee Raworth, podkreślając potrzebę równowagi między wzrostem gospodarczym a dobrostanem społecznym i ekologicznym. W modelu Obwarzanka ludzki niedostatek oraz ekologiczne skutki nadmiernego wykorzystywania zasobów stają się centralnymi punktami analizy ekonomicznej. W relacyjnej grze rynkowej długoterminowe relacje, zaufanie i współpraca są kluczowe, podobnie jak równowaga między ludzkimi potrzebami a zdrowiem planety. 

Skupienie się wyłącznie na wynikach i bilansach nie jest postawą odpowiedzialną. Wizja dzielenia się, a nie jedynie zdobywania, odzwierciedla głębsze zrozumienie odpowiedzialności społecznej i ekologicznej. Przywództwo relacyjne, w przeciwieństwie do transakcyjnego (tzw. poganiacze sprzedawców), dodaje znaczeń, opowiada historię organizacji i tworzy jej narrację. To nie jest rola typowego menedżera, lecz lidera, który uruchamia proces wspólnego ustalania społecznych celów i mobilizuje społeczną energię do ich realizacji. Przywódca relacyjny łączy różnorodność i autonomię, a jego celem jest współdziałanie, a nie jednolitość i kontrola. To podejście zmienia tradycyjne rozumienie przywództwa w biznesie, podkreślając znaczenie współpracy, integracji i zrównoważonego rozwoju. W świecie biznesu, gdzie konkurencja jest zacięta, a technologie zmieniają się z dnia na dzień, sukces firmy coraz częściej zależy od jej zdolności do budowania solidnych relacji z pracownikami. Kluczowe znaczenie ma tu porozumienie z pracownikami, które jest nie tylko oznaką dobrego zarządzania, ale także podstawą do budowania trwałych i efektywnych relacji wewnątrz organizacji. 

Porozumienie z pracownikami to więcej niż umowy i regulaminy. To zrozumienie potrzeb, ambicji i oczekiwań pracowników oraz dostosowanie do nich strategii zarządzania. Pracownicy nie są tylko wykonawcami zadań – to ludzie z indywidualnymi potrzebami, co wymaga od liderów wysokiej empatii i umiejętności słuchania. Relacje z pracownikami to ciągły proces wymagający czasu i zaangażowania, a kluczem do ich sukcesu jest budowanie zaufania. Zaufanie w firmie rodzi się z konsekwencji, uczciwości i transparentności działań osób zarządzających. Gdy pracownicy czują się szanowani i doceniani, naturalnie stają się bardziej zaangażowani i produktywni. Nieodłącznym elementem budowania tych relacji jest skuteczna komunikacja, oparta nie tylko na przekazywaniu informacji, ale przede wszystkim na aktywnym słuchaniu. 

Inwestowanie w rozwój pracowników jest kluczowe. Szkolenia, kursy, możliwości awansu czy coaching to nie tylko wsparcie dla pracowników, ale także inwestycja w przyszłość firmy. Pokazuje to pracownikom, że są oni cennym zasobem, który przedsiębiorstwo chce rozwijać i utrzymać. Równie ważne jest docenianie i uznawanie zasług pracowników. Proste podziękowania, pochwały czy nagrody mają ogromne znaczenie dla morale zespołu. Zachowanie równowagi między życiem zawodowym a prywatnym pracowników jest niezbędne dla zdrowej kultury pracy. Firma, która szanuje granice prywatności i czas wolny pracowników, zyskuje ich większą lojalność i motywację. Dwukierunkowy feedback, pozwalający pracownikom na wyrażanie opinii na temat firmy i jej zarządzania, jest kolejnym kluczowym elementem budowania silnych relacji. 

Podsumowując, budowanie relacji z pracownikami to strategiczna inwestycja w przyszłość firmy. Firmy, które efektywnie tworzą porozumienia z pracownikami, cieszą się większym zaangażowaniem, lojalnością i produktywnością swoich zespołów. W dzisiejszym dynamicznym świecie biznesu, zdolność do budowania solidnych relacji wewnętrznych może być decydującym czynnikiem sukcesu. Dzisiaj MY wygrywa z JA, a stado ‚zebr’ poradzi sobie w dłuższej perspektywie lepiej niż mityczny ‚jednorożec’, który przecież tak naprawdę istnieje tylko w naszej wyobraźni. 

Popaprany świat :)

Jedni mają większą, inni mniejszą tolerancję wobec tego, czego nie akceptują czy co ich oburza, co nie mieści się w wyobrażeniach o świecie, a na pewno tego, w jakim chcieliby żyć.

Chętnie uznajemy się za osoby o otwartych umysłach. W przeciwnym razie moglibyśmy się narazić na miano twardogłowych, betonu czy dzbana. Jednocześnie każdy z nas ma granice tego, co dla niego lub niej jest dopuszczalne, co odrzucamy niemal odruchowo lub w najlepszym razie możemy zrozumieć, ale nie przyjąć. Oczywiście jedni mają większą, inni mniejszą tolerancję wobec tego, czego nie akceptują czy co ich oburza, co nie mieści się w wyobrażeniach o świecie, a na pewno tego, w jakim chcieliby żyć.

Mimo wszystko otwarty umysł jest jedną z tych cech, do których wiele osób aspiruje. A ponieważ ona tak niewiele oznacza – albo patrząc na to z innej strony, znaczy tak wiele – to chętnie na nią każdy się powołuje. Nawet ci, którzy bez ceregieli przyznają się do swoich wyraźnych, nienaruszalnych granic. „Skoro jesteś tak otwarty, to uszanuj mnie i mój pogląd” – zdają się mówić. W takiej sytuacji problemem nie jest ich brak otwartości. Nic jej im nie ujmuje. Nawet jeśli granice wydają się nam bardzo ciasne. Cóż, rozmawia się wtedy trudniej, a dyskusja może nawet wkurzać, ponieważ do drugiej osoby nie docierają nasze racje, nasze oczywistości. To wtedy też sprawdzana jest nie tyle ich, co nasza otwartość. Na próbę wystawiane są założenia naszego myślenia, te jego elementy, na których budujemy naszą logikę. Taka konfrontacja, zwłaszcza gdy nie jesteśmy na nią gotowi, bywa irytująca.

Jeśli więc nie brak otwartości, to co może być rzeczywistym problemem, gdy ktoś prosi nas o wyrozumiałość, tolerancję lub akceptację wobec swoich „ciasnych” poglądów czy wręcz postaw? Krzywdzenie innych z pewnością jest nieprzekraczalną granicą. Tylko z nim wiąże się kilka trudności.

Kto jest skrzywdzony?

Po pierwsze, wbrew pozorom niełatwo jest jednoznacznie określić, kiedy mamy do czynienia z krzywdzeniem. Nawet w przypadku konkretnej osoby nie posiadamy ostatecznego rozstrzygnięcia, kiedy została skrzywdzona. Czy jej subiektywna ocena czy nawet odczucie wystarcza? Pozytywna odpowiedź na to pytanie zawierałaby się w stwierdzeniu „czuję się skrzywdzony, więc jestem skrzywdzony”. O ile w przypadku relacji prywatnych takie podejście może być akceptowalne i mieć nawet uzasadnienie, to w życiu społecznym jest bardziej kłopotliwe.

Gdy ktoś w sferze publicznej zostanie subiektywnie skrzywdzony – ma poczucie skrzywdzenia – może publicznie to ogłosić, wyjaśnić sytuację ze swojej perspektywy czy podjąć polemikę i poddać pod osąd opinii publicznej. Może z tego zrodzić się debata, gdy pojawi się odpowiedź drugiej strony. Głos zabrać mogą obserwatorzy i komentatorzy, zadeklarowani stronnicy. Konkretny przypadek może stać się tylko przykładem jakiegoś szerszego zjawiska i z tej perspektywy być roztrząsany. Przekształca się on wtedy w spór o kulturę.

Sytuacja może potoczyć się jeszcze inaczej. Poczucie skrzywdzenia jest w ostateczności jedynie podstawą do zgłoszenia się do sądu, np. w przypadku naruszenia dóbr osobistych. Nawet kalkulując z prawnikami szanse powodzenia pozwu, nie ma pewności, że – mówiąc kolokwialnie – zostanie się uznanym za pokrzywdzonego. Rodzi się też wątpliwość czy sąd lub jakiś inny zewnętrzny, niezależny człowiek lub instytucja są jedynymi uprawnionymi do orzekania o skrzywdzeniu. To przecież również rodzi wątpliwości. Nawet pomijając niedopuszczalne sytuacje, gdy „obserwator zewnętrzny” jest w jakiś sposób związany z potencjalnym pokrzywdzonym, lub ma ku niemu jakieś bezpośrednie sympatie tudzież antypatie do potencjalnie krzywdzącego. Wpływ na ogląd sytuacji może przecież mieć kontekst kulturowy sprawiający, że pewnych mechanizmów nawet się nie dostrzega, jak np. w USA: przez dekady przypisywano czarnym większą skłonność do zachowań wykraczających poza normy społeczne. Sprawa sądowa również może stać się przyczynkiem do debaty publicznej. Ciężaru gatunkowego nadaje wyrok i argumenty prawnicze – dotychczasowe orzecznictwo, jego adekwatność do zmieniającej się kultury – a także znaczenie w przyszłych procesach.

Oba przypadki – zarówno ten poddany jedynie pod osąd opinii publicznej, jak i rozgrywający się na sali sądowej – pokazują, że o uznaniu za skrzywdzonego decydują postronni niezależni obserwatorzy. Decydują, czy zgodnie z obowiązującą kulturą były uzasadnione podstawy do poczucia bycia skrzywdzonym czy też nie. W takim przypadku w socjologicznym żargonie można mówić o intersubiektywnym poczuciu krzywdy. To wiąże się z pewnym niebezpieczeństwem. W przypadku nieprzyznania racji osobie czującej się pokrzywdzoną powstaje ryzyko trywializacji jej doświadczenia. W konsekwencji może to prowadzić do takich reakcji jak „przesadzasz”, „jesteś przewrażliwiony”, „straszna z ciebie histeryczka”. Innym razem reakcja może przejawiać się ignorowaniem, przemilczaniem czy ostracyzmem. To wszystko stanowi narzędzia znajdujące się w rękach każdej wspólnoty, społeczeństwa, społeczności oraz grupy, za pomocą których wyznaczają one swoje granice, definiują swoich członków i członkinie. Sięganie po to instrumentarium jest szczególnie dotkliwe, gdy zmiana miejsca czy przynależności wiąże się z dużymi kosztami psychicznymi, społecznymi lub materialnymi.

Wspólnota krzywd?

W ten sposób płynnie przechodzimy do krzywdzenia lub poczucia bycia skrzywdzonym związanym z przynależnością do wspólnoty, co przysparza jeszcze większych kłopotów. W grę wchodzi bowiem ta dziwna więź łącząca człowieka z osobami mu podobnymi. W niektórych przypadkach jest ona z wyboru – nie ma znaczenia, czy jest on dokonany przed przystąpieniem do grupy, czy jest niejako potwierdzeniem istniejącej sytuacji, np. pozostanie członkiem narodu – w innych decydujące są czynniki wykraczające poza naszą wolę – kolor skóry, rasa, etniczność, płeć, orientacja seksualna, wiek. Istniejące od kilku dekad możliwości zmiany czy też korekty płci dają szansę urealnienia sytuacji danej osoby, dlatego raczej nie należy zaliczać ich do kategorii „z wyboru”.

Jeśli słowa mogące krzywdzić wymierzone są w członka grupy lub nawet całą wspólnotę, czy uderza to personalnie we wszystkich jej przedstawicieli i przedstawicielki? Gdy słyszymy wypowiedzi obrażające lub szkodzące kobietom, mamy do czynienia z dyskryminacją osób czarnoskórych czy homoseksualistów, to czy każda jednostka należąca do danej wspólnoty jest krzywdzona? W grę na pewno wchodzi tu poziom utożsamiania się z grupą. Znajdą się przecież osoby mówiące, że dopóki nie dotyka to ich bezpośrednio lub nie jest skierowane do nich personalnie, to nic im do tego. Takie, które zostawią sprawę tym, którzy chcą stanąć w czyjejś obronie, a nawet dążyć do zmiany istniejącej sytuacji.

Takie zaangażowane osoby, czujące z pewnością silniejszą więź ze swoją wspólnotą, często wypowiadają się w jej imieniu są mniej lub bardziej formalnymi reprezentantami, mniej lub bardziej samozwańczymi liderami, cieszą się mniejszym lub większym poparciem współziomków, braci czy sióstr. W tym tkwi kolejny kłopot. Na ile wyrażane poczucie krzywdy jest podzielane w rzeczywistości przez wspólnotę, a na ile przez grupę wypowiadającą się w imieniu wszystkich. I patrząc z innej perspektywy, na ile wzorce i normy kulturowe mogą sprawiać, że dane słowa nie są postrzegane jako krzywdzące przez członków wspólnoty lub są przez nich bagatelizowane. Mówiąc inaczej, na ile posiadają fałszywą świadomość. I dalej, czy przywódcy wspólnoty – a nawet jej większość – mają prawo chronić przed krzywdą swojego współplemieńca, swoją członkinię, którzy nie są świadomi, że dzieje im się krzywda? Czy wtedy rola liderów nie sprowadza się jedynie do uświadamiania, ale niczego poza tym?

Przypadki te pokazują trudności, z jakimi mamy do czynienia w doborze metody określenia, kiedy ktoś jest skrzywdzony. Czy należy kierować się subiektywnością czy intersubiektywnością? A może obiektywnością, w kierunku której pewnie wiele osób zwróciłoby wzrok i serce, jednak obiektywnie sprawy kulturowe wykraczają poza nią.

Ten nieznośny kontekst

Oprócz metody uznania krzywdy problemem zawsze jest kontekst. To samo zachowanie, te same słowa mogą być uznane za dopuszczalne lub krzywdzące w zależności od sytuacji. Nie dotyczy to tylko oczywistego podziału na grono przyjacielskie, krąg towarzyski, relacje w pracy i wypowiedzi publiczne. To, co uchodzi w kontaktach z rodziną czy ze znajomymi, może być już przekroczeniem granic wśród współpracowników, zwłaszcza gdy w grę wchodzi dominująca pozycja jednej ze stron. Wyrazem tego jest również prawo, choć wiemy, że często w takich przypadkach jego egzekucja jest ciężka. Daje jednak podstawy i dodaje pewności.

Kontrowersje budzi sytuacja, w której wspólnota odmawia osobom postronnym możliwości posługiwania się jej językiem czy jej rytuałami w stosunku do swoich członków. Budzi to wrażenie podwójnych standardów czy nawet hipokryzji. Z pewnością taka grupa nie jest inkluzyjna. Ale czy każda być musi? Czy osoby z zewnątrz mają określać czy chociaż pouczać, jak otwarta ma być konkretna wspólnota? A jednak trudno sobie wyobrazić, by zabronić prawa do krytyki, głoszenia własnych opinii na ten temat. I znowu, kto ma rozstrzygać taki spór – dana grupa lub jej przedstawiciele, ci, którzy się z nią nie zgadzają, a może niezależni obserwatorzy? Do tego przecież wszyscy jesteśmy osadzeni w określonym kontekście kulturowym i posiadamy pewien stosunek do niego i zmian zachodzących w kulturze – afirmatywny, krytyczny lub niechętny. To nastawienie również trudno pomijać.

Na tym kłopoty się nie kończą. W sferze publicznej przecież te same wypowiedzi raz są akceptowalne, dopuszczalne czy choćby tolerowane, innym razem nie. Znaczenie ma kto mówi i z jakiej pozycji. To nieco wstydliwe w kulturze, która na sztandary wzięła sobie równość. Jednak słowa polityka będą inaczej oceniane niż przechodnia w ulicznej sondzie, tego prominentnego jako bardziej znaczące niż kogoś z tylnych rzędów. W jednym przypadku zostaną napiętnowane, w drugim przemilczane. Kobieta wygłaszająca przemówienie o prawach czy bolesnych doświadczeniach kobiet ma większe znaczenie i moc niż ten sam przekaz wygłaszany przez mężczyznę. Podobnie to wygląda w przypadku czarnych, homoseksualistów, robotników, pracodawców itp. Nemo iudex in causa sua – nikt nie może być sędzią we własnej sprawie, głosi starożytna paremia. „Nikt lepiej nie rozumie sytuacji, niż ten, który jej doświadcza, niż ta, która musi się z nią mierzyć”. „Ci, których dotyka dana sytuacja i walczą o jej zmianę dbają przede wszystkim o własne interesy, nie licząc się z drugą stroną”. Takimi założeniami często podszyte są dyskusje. W różnych sytuacjach te same osoby powołują się raz na jedną, raz na drugą. Z kolei trzymanie się jednej prowadzić może do absurdu albo wniosków, z którymi z innych powodów się nie zgadzają. W każdym razie, straszne z tym zamieszanie.

Świat artystyczny to jakby oddzielna kategoria. W wolnym społeczeństwie na więcej on pozwala. Twórczość artystyczna stale jest osądzana, natomiast nad twórcami wisi groźba stanięcia pod pręgierzem krytyki sztuki i odbiorców, a także opinii publicznej, gdy poruszane są gorące tematy społeczne. Pisarze, malarze i rzeźbiarki, scenarzyści i reżyserzy filmowi czy teatralni, komicy, piosenkarki oraz fotografki w tworzeniu dzieła mają dużą swobodę, jednak jako osoby publiczne – zwłaszcza ci powszechnie cenieni, te cieszące się uznaniem – podlegają tym samym ograniczeniom i prawom co reszta, łącznie z tym nieformalnym przykładaniem różnych miar, przemilczania czy infamii. Zarówno w przypadku twórczości, jak i publicznych wypowiedzi twórców to niekończąca się dyskusja o tym, co wolno wyrażać, a czego nie. W jej trakcie pojawiają się głosy o banowaniu. To wszystko ma bezpośredni wpływ na konkretnego twórcę. Bojkotowanie jego dzieła i nawoływanie do tego, niezapraszanie artysty do programów czy na łamy pism w przypadku powodzenia akcji może rodzić poczucie krzywdy. W pluralistycznych społeczeństwach okazać się jednak może, że przyniesie to wręcz odwrotny skutek – zachęci do zapoznania się z dziełem, choć już w innych środowiskach czy kręgach. W niektórych przypadkach takie „nowe odkrycie” bojkotowanego dzieła czy autora może nawet zrazić ogół do jego przeciwników. To zawsze społeczne przeciąganie liny.

Trudno wyobrazić sobie, że głos jednej czy drugiej osoby, nawet najbardziej płomienny, zostanie potulnie przez wszystkich zaakceptowany. Choćby tuzin najbardziej znamienitych postaci poszło w ich ślady, pojawi się polemika. W jej trakcie mogą padać nie tylko kontrargumenty. Mogą pojawiać się postulaty namawiające do ostracyzmu, a nawet do prawnego uregulowania kwestii – zabronienia głoszenia pewnych idei lub gwarantujące im prawo. Przynajmniej do momentu spenalizowania tego zakresu toczy się pełnokrwista debata publiczna, choć przecież i potem dyskusja nie jest zamknięta raz na zawsze. Oburzać może tylko to, kiedy ktoś chciałby odbierać prawo do polemiki, polemiki z polemiką itd. Kluczowe więc nie jest samo dzieło, ani reakcja na nie, wygłoszony komentarz artysty, ani jego krytyka. Kwestią nie jest tu wolność, w tym wolność słowa i ekspresji. Głównym ograniczeniem tej publicznej przepychanki jest krzywdzenie innych, z wszystkimi opisywanymi tu trudnościami.

Sztuka z jednej strony ma w sobie potężną siłę przełamywania, rozkruszania zastanego stanu rzeczy, zmiany tego co niepożądane i ustanawiania nowych norm, z drugiej podtrzymywania istniejącej kultury, petryfikowania sposobów myślenia i postępowania, tego co uchodzi za oczywiste i zdroworozsądkowe, jak i tego, co jest niewłaściwe, niemoralne, wykraczające poza przyjęte stosunki społeczne. Sztuka wpływa na wrażliwość społeczną, kształtując postrzeganie tego, co jest krzywdzeniem, a co nim nie jest. Między tymi dwoma podejściami cały czas balansują wspólnoty, środowiska, grupy. To napięcie między ciągłością a zmianą dotyczy wielkich formacji cywilizacyjnych, narodowych, kręgów intelektualnych oraz artystycznych, a także partii politycznych.

Co z intencją?

Zanim przejdziemy do tak rozumianych spraw politycznych, bez których dotychczasowe uwagi pozbawione są osadzenia, jeszcze na moment zatrzymajmy się przy kłopotach związanych uznaniem słów czy działań za krzywdy.

Często osoba broniąca się przed zarzutem o krzywdzenie zarzeka się, że nie takie były jej intencje. Nigdy jednak nie możemy być w stu procentach pewni, jakie one były. Zresztą nawet dobre intencje nie gwarantują, że się kogoś nie skrzywdzi. To, co komuś wydaje się dobre i właściwe, niekonieczne jest takie dla drugiej osoby, a nawet może negatywnie na nią wpływać. Paradoksalnie działanie (mówienie i pisanie też jest działaniem) z dobrymi intencjami może zaszkodzić bardziej niż ktoś mający złe intencje. To, co powie lub zrobi osoba chcąca zaszkodzić, może spłynąć jak po kaczce, natomiast ktoś chcący dobrze może nadepnąć na odcisk, poruszyć do żywego. Takie przewrotne bywa życie.

To, co w debacie publicznej może obrażać, w powieści staje się głównym problemem moralnym dzieła, wypowiedziane ze sceny stand-upowej wywołuje rechot. A przecież każda z tych form jest pewnym głosem w dyskusji. Trudno odebrać którejś z nich znaczenia w kształtowaniu odbiorców. Choć każdą określa odmienny rodzaj niepisanego kontraktu. Ale przecież w debacie publicznej również dopuszczalne są żarty, a nawet ironia (będąca przecież problemem dla osób z autyzmem), z kolei widz może czuć się urażony słowami komika. To kolejny przykład tego, jak płynna jest materia, o której mówimy. Zwłaszcza, gdy wszystko miesza się dziś na jednym wallu czy feedzie w social mediach. Pod poważnym artykułem czy wywiadem, komentarzem znajomego, wyskakuje nagranie występu stand-upera na ten sam temat, a zaraz reklama z fragmentem książki, w której bohater z nim się mierzy.

Dla porządku odpowiedzmy jeszcze na jedno pytanie. Czy osoby o otwartych umysłach mogą krzywdzić? Choć korci, by na takie pytanie udzielić przeczącej odpowiedzi, by dać wyraz klarowności wywodu, to jednak niepodobna tego uczynić. Otwartość może mieć w sobie również raniące ostrze, zwłaszcza, gdy zaczyna traktować się ją jako powód do wyższości. I tak jak w przypadku dobrych intencji, łatwo można przeoczyć, jak szkodliwe i toksyczne tworzy się relacje z tymi, których uważa się za twardogłowych, beton czy dzbany. Otwarty umysł niczego jeszcze nie gwarantuje.

Jakby wszystko było łatwiejsze, gdyby można było zaprogramować wszystko, ustanowić jakieś bezdyskusyjne normy i prawa. Słowem ustanowić normalność trwającą tysiąc lat. Wyeliminować raz na zawsze niepożądane sposoby myślenia, idee, działania. A jednak cały czas nam ona ucieka. Nie udaje się osiągnąć upragnionego celu. Dzieje się tak, nie tylko dlatego, że ciągle są obecni dotychczasowi jego wrogowie. Jest tak również dlatego, że wciąż pojawiają się nowe ideały, a wraz z nimi kolejne osoby, które mącą, szkodzą sprawie, już tej nowej.

O co w tym chodzi?

Można w tym wszystkim się pogubić. Skąd taka ciągła ruchawka? Czemu nie może być spokojnie? Dlaczego komuś zależy by nie było „normalnie”? Zawsze kusi odpowiedź, że to kwestia zabobonów, ignorancji, lenistwa umysłowego, uprzedzeń, nienawiści, głupoty, braku wiedzy czy wreszcie złej woli. Jednak można tak mówić z perspektywy każdego ideału życia społecznego. W nich bowiem zawsze wszystko dobrze funkcjonuje, i nawet gdy przewidywane są jakieś trudności to przewidziane są rozwiązania zgodne z podstawowymi założeniami, takie, które nie wzruszają fundamentów ideowej konstrukcji. Zatem tylko przywary stoją na przeszkodzie urzeczywistnienia idealnego – nawet programowo nieidealnego, jak w przypadku niektórych odmian liberalizmu czy chrześcijańskich wizji społeczeństw – świata. Stąd też wszechobecna wiara w zbawienną moc edukacji.

Właśnie te kulturowe wizje rywalizują ze sobą o to, co jest dobrym, właściwym życiem, jakie zachowania są pożądane, a jakie powinny być piętnowane, jak należy rozumieć tak podstawowe dla każdego społeczeństwa kategorie: sprawiedliwość, równość i wolność. Do tego dochodzi kwestia bardziej praktyczna, w jaki sposób pokonać pozostałe wizje lub zachować wobec nich pozycję dominującą.

W ten sposób doszliśmy do nadania sensu dotychczasowym rozważaniom, w których przewijał się zwrot: kontekst kulturowy. Chodzi o kulturową hegemonię wyznaczającą ramy mainstreamu, „zdrowego rozsądku”, oczywistości, truizmów, niepodlegających dyskusji założeń. Dopuszcza ona istnienie „subkultur”, zwłaszcza tych niebędących w jaskrawej z nią sprzeczności, jednak mocno pilnując, by nie stały się one dla niej zagrożeniem. Zresztą w liczebnie ogromnych, spluralizowanych społeczeństwach – w których różne grupy i społeczności są zsieciowane, przenikają się, a niektóre ważne dla nich wartości zazębiają się z mainstreamowymi – hegemoniczne jądro musi budować i utrzymywać swoją pozycję również w oparciu o orbitujące wokół niego mniejsze podmioty.

To brzydkie słowo na „h”

Koncept hegemonii kulturowej i jej zasadniczego znaczenia w życiu społecznym został opracowany przez włoskiego marksistę Antonio Gramsciego. To jeden z powodów niechęci do podejmowania tego tematu zarówno przez liberałów, jak i konserwatystów. Sięganie po autorów lewicowych jest w ich przypadkach działaniem nieczystym, a przywoływanie czymś podejrzanym. Ot, taki środowiskowy przejaw hegemonii kulturowej. Najbezpieczniej tkwić w swoich zakonach, bronić swoich okopów, za żadną cenę nie otwierać furtki wrogowi. Jeśli zapoznawać się z jego myślą – w końcu dobrze posiadać rozległą wiedzę i mieć otwarty umysł – to tylko poprzez masakrujących ją autorów środowiskowych. Żeby nie było, to odnosi się także do lewicy.

W przypadku liberałów dochodzi jeszcze inny, bardziej zasadniczy powód. Ich zainteresowanie jednostką i jej wolnością sprawia, że w hegemonii dostrzegają jedynie zagrożenie. Raczej walczą z nią niż o nią. Dzieje się tak w myśl wolności negatywnej, dla której każdy pozytywny program łączy się z czyhającym niebezpieczeństwem. Nawet jeśli nie oburzają się, to przestrzegają przed wszelkimi formami ograniczającymi człowiekowi możliwość ekspresji i wypowiedzi, które nie ograniczają wolności innych. A czy sprzeciwiają się ekspresji i wypowiedziom mogącym krzywdzić? W tym względzie są podzieleni. Jedni je odrzucają z przyczyn doktrynalnych, inni bardziej z praktycznych, o których była mowa, a są i tacy, dla których krzywdzenie jest naruszeniem wolności. Odzwierciedlają w ten sposób podział w dzisiejszej liberalnej kulturze Zachodu, w której trwa spór. Zresztą od XIX w. lewica zarzuca liberałom, że są konserwatystami, a konserwatyści oskarżają ich o lewicowość, jeśli nie bezpośrednio, to o torowanie drogi lewicowym ideom. Ta krytyka przetrwała do dzisiejszych czasów, a rozdarcie jest przecież widoczne w liberalnych środowiskach czy partiach politycznych. Jeśli spojrzeć na to w kontekście hegemonii, to niekoniecznie jest to słabość.

Trzecim powodem braku nadmiernego zainteresowania znacznej części liberałów kwestiami hegemonii kulturowej jest ich skupienie się na ekonomii. Tu jakby byli najpilniejszymi uczniami swojego wroga Karola Marksa, który przedkładał bazę nad nadbudowę. A właśnie Gramsci jeśli nawet nie postawił myśl niemieckiego filozofa na głowie, to wydobył zagadnienia kultury z cienia spraw gospodarczych. Żył w czasach, w których widział, jak idee komunistyczne są wprowadzane w społeczeństwie zupełnie innym, niż przewidywał to Marks, oraz doświadczał na własnej skórze dojścia do władzy faszystów, którzy wsadzili go do więzienia. Dwudziestolecie międzywojenne to epoka, w której właśnie o hegemonię kulturową rywalizowały trzy wielkie koncepcje życia społecznego – komunizm, faszyzm i demokracja liberalna (bardzo jednak odległa od tej dzisiejszej, na co wpływ właśnie miała hegemoniczna w tamtym czasie kultura). Można było zobaczyć jak w soczewce, o co i w jaki sposób toczy się gra. Gra, która kosztowała miliony żyć. Dziś, w ramach demokracji liberalnej, która historycznie dotychczas wygrywa starcie z początku XX w., można dostrzegać ułomną analogię tamtego starcia. Lewica domaga się kultury większej równości, zarówno w różnorodności, jak i ekonomicznej. Prawica pragnie większego kulturowego podobieństwa jednostek, najlepiej w oparciu o dotychczasowe wzorce chrześcijańskie. A centrum czy też liberałowie stawiają na więcej wolności indywidualnej, nie określając jej specjalnych ograniczeń (prócz tego zasadniczego, choć wieloznacznego o nienaruszaniu wolności innych), bo gdy ona jest… niech się dzieje wola nieba lub – jak kto woli – hulaj dusza, piekła nie ma. A w każdym przypadku to obietnica polepszenia życia ludzi, funkcjonowania społeczeństwa.

Nie tylko Gramsci w wojnie kultur sprzed 100 lat dostrzegał, że gra toczy się nie tylko o obsadzenie stanowisk, wprowadzenie własnych rozwiązań ustrojowych czy prawnych, prowadzoną politykę gospodarczą, ale zwłaszcza o coś, co będzie legitymizowało zdobytą władzę, uzasadniało poczynania „rządzącej grupy politycznej”. Inny włoski myśliciel, zwolennik ustroju mieszanego, twórca teorii elit, reprezentujący poglądy konserwatywno-liberalne, zadeklarowany przeciwnik faszyzmu, Gaetano Mosca określał to mianem formuły politycznej. Jej zmiana pociąga za sobą zmianę rządzących i odwrotnie, gdy ci się zmieniają, zaszczepiają w społeczeństwie nowe sposoby myślenia, nowe spojrzenia na otaczający świat, oczywistości czy dogmaty.

Gdy ścierają się tak odmienne wizje jak komunizm, faszyzm i liberalizm (choćby konserwatywny), widać jak na dłoni, że wizja demokracji czy parlamentaryzmu, w których walka toczy się na programy polityczne oraz techniczne rozwiązania, w oparciu o racjonalne argumenty jest mrzonką lub przygodnym zbiegiem okoliczności. Jest on możliwy, kiedy kultura hegemoniczna jest na tyle silna, że czyni inne formuły polityczne marginalnymi lub nieistotnymi. Daje również na tyle dużo swobody, że w jej obrębie jest z czego wybierać, bo hegemoniczne założenia umożliwiają alternatywne rozwiązania, które między sobą się ścierają. Oczywiście to wielki ideał każdej formacji, zwłaszcza takich, które nie roszczą sobie pretensji do monopartyjności. Jednak w rzeczywistości często różne proponowane w ramach demokracji rozwiązania szczegółowych kwestii opierają się na odmiennych założeniach filozoficznych. Niektóre mogą współgrać lub co najmniej nie są sprzeczne z hegemoniczną kulturą, w innych przypadkach przyjęcie jednego punktu programowego, jeśli nie pociąga, to przynajmniej otwiera możliwość zmian – czyniąc wyłom w konstrukcji, prowadzi do niespójności logicznych, prawnych. Stąd też w szeregach każdej formacji znajdują się strażnicy czystości doktryny, doktrynerzy.

Czas liberalnej hegemonii

Czy wspomniane trzy powody braku zainteresowania liberałów kwestiami hegemonii kulturowej oznaczają, że nie są do niej zdolni, czy też nie potrafią jej ustanowić? Już pojawiły się sugestie, że tak nie jest. Zresztą nawet współczesna lewicowa filozofka podejmująca temat hegemonii kulturowej i bez skrupułów opisująca strategię, jaką powinna przyjąć lewica by ją osiągnąć, Chantal Mouffe, jako przykład do naśladowania przywołuje sukces liberalnej myśli od połowy lat 70., a w jego następstwie rządów Margaret Thatcher. To wówczas na Zachodzie doszło do przeorientowania się polityki i kultury po powojennych dekadach hegemonii konsensusu głównych partii wokół państwa dobrobytu oraz keynesowskiego spojrzenia na kwestie gospodarcze. To wtedy brytyjscy konserwatyści uznali, że rosnące w siłę ruchy społeczne z ich demokratycznymi, równościowymi żądaniami doprowadzają społeczeństwa do upadku. Do tego doszła chęć rozprawienia się ze związkami zawodowymi, których ówczesna pozycja była utrapieniem dla rządzących chcących prowadzić politykę oszczędności rekomendowaną przez właśnie odmieniony Międzynarodowy Fundusz Walutowy, a w związku z otrzymaną pożyczką (uzyskaną jeszcze przez rząd Partii Pracy w 1976 r.) wręcz konieczną.

Thatcher nie tylko rozprawiła się ze związkami zawodowymi. Również wykorzystała hegemoniczną strategię, by uznać aparat biurokratyczny z założenia za opresyjny i szkodliwy, a osoby korzystające z pomocy społecznej za obciążenie. Przeciwstawiała im wszystkim przedsiębiorcze jednostki, potrafiące zadbać o siebie same i rodziny – najlepiej te, za którymi stoi moralna słuszność. Państwo, na którego czele stała, przedstawiała jako wroga. Trzeba przyznać, że liberalna brytyjska premier „umiała w hegemonię”, z tym nieodzownym dzieleniem, przeciwstawianie większości „gorszemu sortowi”. Mouffe posuwa się nawet do stwierdzenia, że w ten sposób prowadziła politykę populistyczną i w jej ustach nie jest to nic gorszącego, bowiem sama belgijska filozofka stawia się w pozycji demiurga lewicowego populizmu.

Mouffe patrzy na politykę jako na sferę agonalną, czyli taką, w której stale obecny i niezbędny jest konflikt. Jest on potrzeby, gdyż tylko wtedy mamy do czynienia z właściwą, demokratyczną polityką. Nie musi on sprawiać, że w wyniku starcia rodzi się najlepsze rozwiązanie, rywalizacja przyczynia się do wzajemnego uszlachetniania się oponentów, a tym samym polityka staje się lepsza. Spór hegemoniczny może dewastować, nie przyczyniać się do niczego pozytywnego, być jałowy. Jednak każdy z jego uczestników, jeśli chce wygrać, zdobyć większość, zwłaszcza w dzisiejszych warunkach demokratycznych społeczeństw, musi być populistyczny. Nie chodzi o to, by schlebiać ludowi. Ani tym bardziej o mamienie go, utożsamiając z nim swoją wolę. Nie oznacza to również porzucenia racjonalizmu, choć takiego w wersji kartezjańskiej, to i owszem. Jak przekonują neurobiolodzy, co najmniej od połowy lat 90. i ukazania się książki Antonio Damasio „Błąd Kartezjusza”, emocje są ważnym czynnikiem racjonalnego myślenia, są pełnoprawnym jego uczestnikiem, być może nawet najważniejszą jego przesłanką. To jednak sprawia, że ideał jednego wspólnego wszystkim racjonalizmu jest fantazją. W ten sposób staje się jednym z elementów każdej hegemonicznej propozycji opierającej się ostatecznie na emocjonalnym uwikłaniu niezbędnym do powstania i utrzymywania wspólnej identyfikacji politycznego podmiotu zbiorowego.

O sukcesie Thatcher nie świadczą więc wprowadzone rozwiązania prawne czy gospodarcze. Te się zmieniały, były korygowane. Zresztą trudno sobie wyobrazić, by jakaś polityka była dobra w każdym czasie, w każdych warunkach, posiadała uniwersalną wartość, niezawodne recepty. Nawet jeśli często są one tak przedstawiane. Co zatem najdobitniej poświadcza o zwycięstwie thatcheryzmu? Nie to, że przez 11 lat stała na czele Rządu Jej Królewskiej Mości. Nawet nie to, że przez kolejne prawie 7 lat rządziła jej macierzysta Partia Konserwatywna. Lecz to, że pomimo druzgocącej klęski konserwatystów w wyborach w 1997 r. rząd Partii Pracy na czele z Tonym Blairem kontynuował kurs neoliberalnej polityki, choć z zainstalowaną bardziej socjaldemokratyczną aktualizacją (Trzecia Droga). W ten sposób powstała nowa oś sporu w obrębie hegemonicznej formuły politycznej, o to, czy prowadzić trochę bardziej wolnościową, czy jednak trochę bardziej socjalną politykę, co raczej dotyczy spraw technicznych niż zasadniczych. Stąd zarzuty neoliberalizmu o postpolityczność.

Ten liberalizm nie był apolityczny, lecz bezczelnie polityczny. Jeśli zarzuca mu się postdemokratyczność (Mouffe) czy depolityzację (Jan-Werner Müller), to dlatego, że przez lata skutecznie rugował pojawiające się hegemoniczne alternatywy i trwał, gdy konkurencyjne propozycje upadały (komunizm). Jeśli oskarżano go o nadmierne skupienie się na kwestiach ekonomicznych, a niedocenianie kulturowych, to dlatego, że nie dostrzegano w nim siły dyscyplinującej jednostki, a ostatecznie tego, co Thatcher nazwała pracą nad „przemianą serca i duszy narodu”, serc i dusz ludzi poprzez gospodarkę. I przemienił. Zresztą w sposób, o którym tyle mówili sami ideolodzy neoliberalizmu, czyli nieprzewidywalny i niezgodny z intencjami polityków. Małym piwem było utracenie przez konserwatystów swojej bazy społecznej, która choć na początku zyskała na przemianach, to długofalowo straciła najbardziej, przy osłabieniu obywatelskich form kontroli władzy i nowej, opartej na relacjach konsumenckich jej legitymizacji.

Nieodzownym uzupełnieniem neoliberalizmu stała się kultura masowa nastawiona na rozrywkę gwarantującą niezbędny do pozostawania efektywnym, produktywnym i kreatywnym relaks i odpoczynek. Kultura leisure & pleasure pozwala trochę odetchnąć po codziennym wyżyłowywaniu się. To jedyny moment, w którym można poleniuchować, bo lenistwo jest świeckim grzechem głównym, powodem do potępienia, jedną z najgorszych przywar. Jest tym, czym dla czasów heroicznych była acedia.

Mainstreamowa kultura masowa jako przemysł bardziej przypomina wielki zakład produkcyjny niż nonszalancki światek artystyczny, a tym bardziej osamotnionych geniuszów. Nie może więc dziwić, że obowiązują w nim nie tylko nieformalne zasady środowiskowe, ale również dąży się do ich sformalizowania, co musi wywoływać poruszenie. Tematy, które podejmuje, mają podobać się konsumentom, głównie z powodu nastawienia na zysk. Mają być bliskie ludowi, choć przede wszystkim jako przedstawicielom uniwersalnej kultury lub aspirującym do niej. Stąd też może wynikać pewna nieadekwatność poruszanych problemów i dyskusji wokół niej w lokalnych warunkach. Pytanie, czy powstałą lukę potrafią wypełnić rodzimi twórcy, napisać odpowiedni apendyks. To znowu zagadnienie bliskie Gramsciemu. Interesowała go, podobnie co w tym samym okresie liberała Benedetto Crocego, odnowa kultury włoskiej, rinnovamento. O ile jednak Croce skupiał się na kulturze duchowej, wysokiej, elitarnej, to Gramsciego interesowało przede wszystkim podnoszenie intelektualne i moralne ludu włoskiego. Jego zdaniem na przeszkodzie do tego stało oderwanie twórców od niego, nawet jeśli mieli ludowe korzenie. Zajmowali się sprawami dla mas nieciekawymi czy też nieistotnymi, często skupiając się na sobie. A przecież – zauważał lewicowy myśliciel – ówcześni Włosi chętnie sięgali po literaturę francuską, co Gramsci uznał za przykład hegemonii obcej kultury, w ten sposób mogąc dziś stawać się idolem dla krytyków nie tylko amerykanizacji, ale również nieprzejednanych obrońców wyższości kultur narodowych.

Pyrrońskie wersety

Co poradzić na zewsząd płynącą hegemoniczną opresję? Cóż począć z tymi wszystkimi pytaniami i niewspółmiernościami, o których była tu mowa? Czy można się nie załamać w obliczu tej złożoności i przewrotności świata? Jak mieć przekonania, a nie stać się fundamentalistą, mieć jakąś pewność, ale i posiadać wątpliwości? W jaki sposób zachować swoją przestrzeń wolności? Nie podając ostatecznych odpowiedzi w formie recept, można przedstawić kilka uwag.

Zacząłbym od tej mówiącej, że nie ufać bezkrytycznie w żadne głoszone bezdyskusyjnie prawidła odnoszące się do życia społecznego. Niech w tym przewodnikiem będzie Michel de Montaigne, który w swoich „Próbach” z uporem godnym lepszej sprawy obnażał często przywoływane stwierdzenia, zarówno te ludowe, jak i głoszone przez uczonych, pokazując, że w historii są przykłady na każde z nich i z nimi niezgodne. XVI-wieczny francuski myśliciel był przedstawicielem tradycji sceptycznej, wywodzącej się od Pyrrona z Elidy. W duchu więc greckiego filozofa trzeba pamiętać, że nawet jeśli wydają się nam one równe pod względem wiarygodności i niewiarygodności, nie znaczy to, że są równoznaczne czy symetryczne.

Trzeba więc stale zachowywać otwarty umysł. Choć właśnie na jego napełnienie zawsze znajdą się chętni, chcący wlać w niego niepodważalne prawdy i oczywistości, wykorzystując do tego emocjonalny wywar z słów, obrazów, argumentów. Otwartość umysłu jest jednak niezbędna do krytycznego myślenia, sprawdzania tych, którzy chcą nas przekonać, wmówić swoje racje. Jest potrzebna przy powściąganiu sądu, a więc nie uznawaniu za prawdziwe lub nieprawdziwe danych stwierdzeń. To bardzo niewygodna postawa dla przekonujących. Znacznie bardziej niż niezgoda dodająca im paliwa, wzmacniająca poczucie misji, a tę zazwyczaj posiadają głosiciele świętych doktryn, czy to religijnych, czy świeckich.

Nawet czysty doktrynalny liberalizm – jeśli w ogóle uznać, że kiedyś powstał jako zlepek myśli wielu sprzecznych ze sobą pisarzy przyznających się lub przypisywanych do tradycji liberalnej – możemy włożyć między bajki. Jest niedoścignionym wzorem jak millenarystyczne rojenia. Argumentowanie z perspektywy urzeczywistnienia raju na ziemi powinniśmy odrzucić jak w przypadku religii. Nie dlatego, że to herezja, ale ponieważ jest to zwodnicze, choć – jak w przypadku jego religijnego odpowiednika – może być porywające.

Szlak ten przecierał m.in. John Gray. Brytyjski filozof dał się porwać thatcheryzmowi w pierwszych jego latach. Jednak już na początku lat 90. odszedł od niego. Nie porzucił jednak tradycji liberalnej. W oparciu o nią zaproponował formułę pyrronizmu politycznego. Na czym ona polegała? Na dewaluowaniu panujących fikcji czy komunałów, nawet tych z liberalnego imaginarium, ale jednocześnie wydobywaniu wartościowych elementów tradycji wolnościowych i społeczeństwa obywatelskiego. W ten sposób jest zarówno wywrotowy, jak i konserwatywny. Stawia sobie za cel uzdrawianie i odnawianie praktyk życia społecznego i politycznego.

Polityczny pyrronista nie ma wprost ambicji zmieniania kultury hegemonicznej, ale jednocześnie cały czas ją podkopuje, nie dając jej zdroworozsądkowym mniemaniom wiary. Nie ufa żadnym uniwersalnym rozwiązaniom, ani łatwym odpowiedziom oferowanym przez nią. Wzbrania się przed konstruowaniem doktryn, choćby najbardziej liberalnych. Broni siebie i społeczeństwa przed wszelkimi ideologicznymi ekscesami, mogąc jednocześnie wspierać zmiany z innych pobudek i pozycji, zwłaszcza własnych odczuć nie wymagających dodatkowych, nadmiernych intelektualnych konstrukcji czy zwłaszcza nachalnego przekonywania. Bardziej niż jednorodną doktrynę ceni dziedzictwo historyczne. Dziś jest ono na tyle rozległe, że mieszczą się w nim liczne, różnorodne i sprzeczne tradycje. Chętnie więc wybiera z nich to, co najbardziej wartościowe z perspektywy wolności obywatelskich. Nie dziwi też, że bez wahania opowiada się za ustrojem czerpiącym z wielu europejskich tradycji: republikanizmu, konstytucjonalizmu, rządów prawa, trójpodziału władzy, sprawiedliwości, liberalizmu, społeczeństwa obywatelskiego i idei obywatelskości oraz procesu demokratyzowania się społeczeństw. Stąd też takie uznanie i przywiązanie do demokracji liberalnej i instytucji ją urzeczywistniających.

Nad abstrakcyjne filozofowanie i poszukiwanie uzasadnień w naturze czy metafizyce współczesny pyrronista przedkłada teoretyzowanie historycznie odziedziczonych przypadkowych form życia, w tym życia społecznego. Dla sceptyka opisana więc tu rzeczywistość może być fascynująca, inni mogą widzieć w niej popaprany świat, ciągle niepewny, nie do końca określony, bez trwałych fundamentów, na których chcieliby się opierać.

L.H.O.O.Q. :)

W 2017 roku pewien polski kierownik literacki i krytyk, z którym nie mieliśmy do (czy od) tamtego czasu przyjemności się poznać, ów tuz środowiska teatralnego, który nie tylko w sferze prywatnej, ale i zawodowej nie widział mojej pracy scenicznej, nazwał mnie w druku „intelektualną wydmuszką”. Zamierzałem z rozpaczy rzucić się do Wisły na wysokości teatru, któremu ów kierownik literacki literacko kierownikuje, ale spojrzawszy na repertuar owej instytucji, doszedłem do wniosku, że garnitur Etro, który miałem na sobie w momencie kontemplacji zakończenia żywota w stanie skrajnego upokorzenia, nie zasługiwał na rujnację w mętnych wodach matki polskich rzek; dezawuująca moją umysłową pustkę opinia była w gruncie rzeczy równie mętna jak wody, w które miałem się z desperacji rzucać.

Wyciągnąłem nawet ku owemu krytykowi (przy okazji również nauczycielowi akademickiemu przyszłych pokoleń etycznych, bezstronnych i opierających się na empiryzmie recenzentów teatralnych) rękę. Chciałem dać mu szansę na bezpośredni wgląd w pustkę mojej skorupczanej czaszki, w której to nawet proponowana przeze mnie kawa nie byłaby w stanie zasiać intelektualnego wigoru. Ale propozycja partnerskiego tête-à-tête została boleśnie odrzucona.

I oto jestem, jak długo e-świat się kręci, intelektualną wydmuszką par excellence.

Opisuję Państwu tę błahą historyjkę w kontekście debaty w „Gazecie Wyborczej”, wywołanej przez artykuł Stanisława Skarżyskiego „Próbowałem kupić bilet na słynne «1989», I już wiem, czemu polski teatr pozostaje na świecie nieszkodliwą ciekawostką” (09.12.22) i żarliwą odpowiedź w druku Piotra Gruszczyńskiego „Z recenzji «Otella» w Londynie publicyście Wyborczej wyszedł atak na polski teatr” (27.12.22). Pan Skarżyński pisze z weną o zobaczonym w londyńskim National Theatre „Otellu”; podaje bezprecedensowy zasięg teatru brytyjskiego w formie i treści zamierzonych przez autora tekstu, spektakli prezentowanych przez instytucje świadome swojego zobowiązania wobec subsydiujących je podatników i wyraża żal nad latami spędzonymi w polskich audytoriach, łudząc się, że ersatz może kiedykolwiek stać się the real thing.

W odpowiedzi pan Gruszczyński krytykuje zarówno pana Skarżyskiego, jak i publikującą tę „brednię” „Gazetę Wyborczą”. Wypunktowuje, jak „niepowstrzymany w swoim rozgoryczeniu” pan Skarżyński wierzy w „zatwardziały” w swojej naturze „kołtuński pogląd”, według którego teatr ma „obsługiwać” literaturę dramatyczną (a co innego ma robić teatr?!?). Wymienia następnie nazwiska polskich twórców teatralnych, których inscenizacje z mniejszym lub większym sukcesem były pokazywane poza granicami Polski. Jako kontrargument dla stwierdzenia pana Skarżyńskiego, żeby ufać w impakt wybitnych dzieł scenicznych w czystej formie, pan Gruszczyński podaje domalowującego Giocondzie wąsy Marcela Duchamps. Nie wspomina przy tym, że Duchamps nie robił tego na oryginale w Luwrze i że inskrypcja L.H.O.O.Q pozostaje dla większości admiratorów dzieła kryptyczna. Co gorsze, nie wspomina nawet, że pomysł Duchampsa nie był oryginalny, skoro na podobną ideę wpadł już w 1887 Eugène Bataille. Z odpowiedzi pana Gruszczyńskiego, tak czy owak, wynika głęboka wiktymizacja polskiego teatru i „obezwładnienie” autora riposty wobec „bredni w myśleniu” pana Skarżyńskiego. Na końcu pan Gruszczyński, wyprasza londyńskiego felietonistę Gazety Wyborczej z widowni polskich teatrów. Wow.

Pisząc to w kawiarni na paryskiej Rue des Martyrs, woń polskiego zacietrzewiania się, teorii spiskowych, „ataków” i „odmawiania prawa teatrowi artystycznemu do istnienia w Polsce”, rzucania w stronę adwersarza zarzutów od (przewidywalnie) „stylu pisowskich urzędników” po (przewidywalnie) „neofityzm” i „fanatyzm kulturowego nuworysza”, dodaje mojej porannej café serré żywiołowego wigoru. Jednocześnie z owym wyrażonym w najczystszej formie przez respondenta oryginalnego artykułu zakompleksieniem idzie pewien bigosowo-alkoholowy fetor, który tu, przy ulicy męczenników, napełnia mnie empatią wobec krucyfikantów kultury polskiej, delikatnych stworzeń zagrożonych artykułem niezależnego dziennikarza o niezależnych poglądach z Londynu na temat fundowanych z Państwa pieniędzy polskich teatrów.

Męczeństwo, tak w chrześcijaństwie, jak i w islamie, ma długą historię monetyzacji cierpienia. Nie chce mi się wierzyć, że jestem jedyną osobą, która zauważyła, że pan Gruszczyński jest zatrudniony przez co najmniej dwie instytucje krytykowane przez pana Skarżyńskiego jako te produkujące spektakle oraz edukujące przyszłych twórców i teoretyków teatru polskiego. Ergo pan Gruszczyński czerpie dochody z instytucji, których namiętnie broni. Nieładne to i niegodne wysokiej sztuki, o której pisze. Jaka może być tu mowa o bezstronności? W końcu you do not bite the hand that feeds you, prawda?

Jak marzyłoby mi się, aby pan Gruszczyński opisał realia niepozwalające teatrom grać spektakli częściej, szerzej i bardziej inkluzywnie. Dlaczego nie ma problemów z zebraniem obsady na wyjazdy na międzynarodowe wysokopłatne festiwale, a zmagania z organizacją spektakli in situ są koszmarem większości dyrektorów polskich teatrów? Dlaczego to etatowi aktorzy (opłacani z Państwa podatków) z karierą w telewizji dyktują teatrom, kiedy będą dostępni miedzy zobowiązaniami na planach filmowych? Jakim cudem te same postacie grają oni latami, pomimo psychofizycznych zmian poprzez dekady upływających miedzy premierą a wznowieniami? Teatr anglo-amerykański, o którym tak wyższościowo pisze pan Gruszczyński daje aktorom role w chwili ich apogeum twórczego. Jaki sens miałoby granie przez Scarlett Johansson Catherine w „Widoku z mostu” 13 lat po premierze na Broadway’u, w roli, którą grała wtedy jako 25-latka? Tam, gdzie pan Skarżynski cytuje siłę oryginalnego monologu Emilii w „Otellu” i przytacza 55-tysięczną widownię na przestrzeni kilku miesięcy, spotyka się ze strony pana Gruszczyńskiego ze stekiem obrażonych i obraźliwych inwektyw bez podania jednego nawet tekstowego czy statystycznego argumentu.

Co gorsze, kontrargumentor pana Skarżyskiego używa najohydniejszej analogii, jakiej można użyć w przypadku kolegi o żydowskich korzeniach: „neofityzmu” i „nuworyszostwa”. Załóżmy, że to podświadome tylko powielanie nazistowskich stereotypów. Ale przecież od dramaturga „A(pollonii)” w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego należy się spodziewać większej społecznej wrażliwości. W przypadku jej braku, cały mit reżysera otoczonego wianuszkiem dramaturgicznych erudytów zostaje zredukowany do drogiego dla podatnika posturowania intelektualnej wnikliwości w nienaturalnie stworzonej grupie zawodowej, za którą, naturalnie, płacą Państwa podatki. Kiedyś wystarczał(a) reżyser(ka) i dobry asystent; teraz do tworzenia wysokiej sztuki potrzeba dramaturgów, tak jakby reżyser nie był sam w stanie wykonać swojej pracy domowej. Ale Państwa i polskie państwo najwyraźniej na takie ekstrawagancje stać.

Teatr używający, według pana Gruszczyńskiego „tekstu jako pretekstu” albo w ogóle pozbawiony tekstu, kwintesencjonalnie pozbawia publiczności interakcji z największymi postaciami stworzonymi w literaturze teatralnej wyrażonymi ad litteram w tekstach największych z największych. Z erudycyjnego puntu widzenia jest to szaleństwem; rozmową o ramie przy wyciętym z niej płótnie Tintoretta, o cokole ze zdjętym z niego Rodinem, o „Święcie wiosny” bez muzyki, o inspektorowaniu budowy tramwajów w Louisianie w miejsce tekstu Williamsa, o graniu Suite bergamasque na grzebieniu, o śpiewaniu przed basa Sempre libera po koreańsku, o oglądaniu Il Cenacolo na ekranie smartfona, o wyższości choreografii Balanchine’a tańczonej w holenderskich chodakach. Można? Oczywiście, że można. Ale po co? Za jakie grzechy? I – co najważniejsze – za czyje pieniądze?

Z rue des Martyrs wydaje się, że clou niezrozumienia przez pana Gruszczyńskiego podstawowych proporcji wkładu i zasięgu kulturowego leży w opublikowanym przez niego w „Gazecie Wyborczej” argumencie plasującym Chopina i Shakespeare’a na jednej półce kulturowej. Syn rękawicznika ze Stratfordu, któremu Harold Bloom przypisał „the invention of the human”, nie jest w lidze kompozytora umiejącego pisać wspaniale jednolity repertuar na jeden instrument. Takiej analogii można by szukać w Bachu, Mozarcie i Beethovenie, radykałach, którzy stworzyli w swojej dyscyplinie otchłań między tym co „przed”, a tym co „po”. Ale wtedy argument polskiej supremacji kulturowej runąłby pod samym ciężarem gatunkowym Koncertu d-moll na dwoje skrzypiec, Don Giovanniego czy Allegretto z VII Symfonii wiadomo-czyjej (chociaż może nie-wiadomo i w tym właśnie problem zderzenia kanonu z podejściem free-for-all).

Nie, Chopin ze swoim kosmopolityzmem i wyrafinowaniem nie wynalazł nowego świata. Shakespeare, ze swoim „fanatyzmem kulturowego neofity” i z „nuworyszostwem”, który dał mu sukces teatralny, tego dokonał.

L.H.O.O.Q. – tyle pozostaje mi dodać.

Wojna to ludzie tacy jak ty czy ja – z Pawłem Pieniążkiem rozmawia Magdalena M. Baran :)

Magdalena M. Baran: „Naprawdę zawsze polega to na tym samym barbarzyństwie – pisał niegdyś Arturo Pérez-Reverte – od Troi do Mostaru czy Sarajewa, zawsze jest to ta sama wojna”. Spędziwszy lata jako korespondent wojenny w ten właśnie sposób „podsumowywał” lata swojej pracy w książce Terytorium Komańczów. Nasuwa się wniosek, że faktycznie… ta sama wojna, choć może nie taka sama, posługująca się coraz to nowymi środkami, ale niezmiennie dążąca do podobnych celów, pełna grozy, okrucieństwa i terroru. Jak to wygląda z twojej perspektywy?

Paweł Pieniążek: Nie zmieniają się motywacje wojen. Tak jak pisała Margaret MacMillan, podłożem wojen jest zawsze albo chciwość, albo samoobrona, albo emocje, albo idee. I to się nie zmieniło, więc tak – w jakimś sensie wojny pozostają dokładnie tym samym. Zmieniają się środki, zmieniają się narzędzia, zmienia się sposób ich prowadzenia, ale z perspektywy ludności cywilnej zawsze są to ogromne dramaty i tragedie, dlatego że to właśnie ona zawsze jest pierwszym celem tych wojen, to ona cierpi. Uważam, że perspektywa ludności cywilnej jest najgorsza, dlatego że to oni zostają przez wojnę zaskoczeni. Wojna przychodzi do ich domów w przeciwieństwie do praktycznie wszystkich innych kategorii, które na tę wojnę przyjeżdżają, włącznie z żołnierzami. No, może z wyłączeniem obrony terytorialnej, bo to są bardzo często ludzie pochodzący z tych samych miejscowości czy miast. Jednak w większości przypadków są to ludzie przyjezdni, którzy mają dokąd wyjechać, a ludność cywilna musi się z tą wojną mierzyć u siebie. Często też nie ma okazji, żeby wyjechać, żeby się zastanowić co zrobić, bo czasami wojna przychodzi z dnia na dzień. Zatem w pewnym sensie rzeczywiście wojny się nie zmieniają, również jeżeli chodzi o okrucieństwo. Podczas wojny pełnoskalowej w Ukrainie, po 24 lutego 2022 roku, widzieliśmy go mnóstwo. Są to rzeczy bardzo straszne. Nieprzypadkowo pojawia się to, tak naprawdę dość naiwne, pytanie: „Jak to możliwe, że dzieje się to w XXI wieku?” To jest najlepszy przykład, że to, co wydawało się dla wielu przeszłością, wciąż jest, niestety, teraźniejszością.

 Wśród specjalistów wojskowości zdania co to tego, czy spodziewaliśmy się wojny w Ukrainie są podzielone. Stoję na stanowisku, że… widzieliśmy; co więcej, widzieliśmy z mniejszą czy większą dokładnością osadzającą tą wojnę w czasie. Jakby zanim na dobre się zaczęła, już ciągnęła za sobą długi cień. A jak to wygląda w twoim środowisku?

Jeżeli chodzi o perspektywę wojny na pełną skalę, która rozpoczęła się 24 lutego, to zdania co do tego, czy wydarzy się ona w najbliższym czasie, czy też nie, były podzielone. Myślę jednak, że większość osób miała przekonanie, że dojdzie do jakiejś poważnej eskalacji. Ja sam uważałem, że to jeszcze nie w tamtym czasie, że wojna z Rosją na dużą skalę jest kwestią przyszłości, ale myślałem, że dalszej niż bliższej. Opinie były zatem bardzo różne. Nie można też zapominać, że wojna trwa tutaj już od 9 lat, więc w tym sensie wszyscy wiedzieliśmy, że wojna trwa i że to nic nowego, więc trzeba tę perspektywę eskalacji jakoś podkreślić. W każdym razie – stanowiska były bardzo różne. Jedni byli przekonani (chociaż było ich mało), że nic się nie wydarzy. Ja sam – jak już wspominałem – myślałem, że to się wydarzy później, ale wiązało się to po prostu faktem, że uwierzyłem stronie ukraińskiej, a nie amerykańskiej. Myślałem, że Amerykanie przesadzają z jakiegoś powodu, który nie do końca potrafiłem sobie wyjaśnić. Uwierzyłem, że to będzie wojna na pełną skalę dopiero po tym, jak Władimir Putin uznał niepodległość terytoriów tzw. Donieckiej i Ługańskiej Republiki Ludowej, kiedy zaczęli budować obozy na granicach i rozpoczęła się ewakuacja. Wtedy zrozumiałem, że będzie działo się coś poważnego, ale to już było tak naprawdę w przededniu pełnoskalowej wojny.

 Czy w ogóle można – a pytam tu o wymiar czysto zawodowy – przygotować się na wojnę? Jako korespondent, ale też jako człowiek?

Tak, oczywiście, można się przygotować i to pod kilkoma względami. Gdy jechałem na Ukrainę 14 albo 15 lutego 2022 r., to już miałem ze sobą cały sprzęt i byłem przygotowany. Perspektywa, że coś się może wydarzyć, była już mocniejsza, chociaż – jak też piszę o tym w książce – 22 lutego na wyjazd do Charkowa nie zabrałem ze sobą tego całego ekwipunku. Zostawiłem wszystko w Kijowie, więc gdy 24 lutego rozpoczęła się pełnoskalowa wojna, to musiałem wrócić do Kijowa. Ale do tego wszystkiego naprawdę można się przygotować. Im dłużej pracuję w terenach objętych konfliktami zbrojnymi (zacząłem od Ukrainy w 2014 roku, później byłem jeszcze w Iraku, Syrii, Afganistanie, Górskim Karabachu), to uczę się tego wszystkiego. Zawsze jestem dobrze przygotowany, jeżeli chodzi o ekwipunek – poza takim sprzętem „ciężkim”, czyli kamizelka, hełm, apteczka, mam sporo różnego jedzenia (wynikającego z diety), zawsze ze sobą wożę kawę, młynek i aeropress, dzięki którym mogę robić przelewową kawę, bo już dawno temu postanowiłem, że nie będę pił beznadziejnej kawy. Więc pod względem ekwipunku można się jak najbardziej przygotować i ja też jestem w tym coraz lepszy. Po prostu nauczyło mnie już tego doświadczenie.

Jeżeli chodzi o jakiś taki wymiar psychologiczny czy emocjonalny, to też można. Dla mnie jest to praca, więc zawsze jestem przygotowany i często z dnia na dzień mogę wyjechać w miejsce konfliktu zbrojnego. Oczywiście, im więcej mam informacji, im więcej wiem o miejscu, w którym się znajduję, tym łatwiej jest opanować niepokój. W przypadku Ukrainy w ogóle nie odczuwałem strachu. Po prostu się dobrze przygotowywałem, bo w pierwszych dniach nie było jasne, co się wydarzy, więc wraz z kolegami i koleżanką byliśmy zaopatrzeni w duże ilości wody i jedzenia. Byliśmy nawet przygotowani na trwanie w otoczonym Kijowie, co się ostatecznie nie wydarzyło. Ale nie mam problemu z przygotowaniem się do tego. Po latach staje się to elementem pracy i jest się na to gotowym. W jakimś stopniu do wojny się przywyka. Ona nie jest już taka przerażająca, bo zawsze jest tak, że jak mierzysz się z czymś bezpośrednio, widzisz coś na własne oczy, to nie robi to już takiego wrażenia jak wtedy, gdy obserwujesz to na odległość i poprzez jakiegoś pośrednika. 

Jerzy Pomianowski, odnosząc się do wojen wieku XX, pisał, że „historia rzadko kiedy warowała na łańcuchu, ale w tym stuleciu – widzieli ją przy robocie wszyscy, bo nigdy przedtem nie zapisywały jej obiektywy i kamery, nie rozgłosiły megafony i ekrany, nie mówiąc już o piórach”. Tymczasem dzisiejszy zasięg, prędkość informacji, jej ogrom, prawda lub fałsz… nie mieściły się w ówczesnej wyobraźni. Jak fakt, że za pośrednictwem mediów, również tych społecznościowych, na taką skalę widzimy „historię przy robocie” zmienia dziś postrzeganie wojny?

Oczywiście, zmienia to obraz wojny, dlatego że jeśli to, o czym pisał Pomianowski dotyczyło głównie tzw. mediów tradycyjnych i pisarzy, to dzisiaj dostęp do opisywania i relacjonowania bezpośredniego mają tak naprawdę wszyscy posiadający dostęp do Internetu, smartfona (nawet nie musi być wysokiej jakości, żeby przekazywać obrazy, które robią ogromne wrażenie). Ale jednak to, że te obrazy, które zostają, te wszystkie jakieś ikoniczne rzeczy, które powodują, że wojna naprawdę wbija nam się w pamięć, to są właśnie prace profesjonalnych fotografów, operatorów, dziennikarzy, pisarzy. To są rzeczy, które mogą przetrwać ten internetowy młyn i nie gubią się w karuzeli niekończących się wiadomości na feedzie. Waga tego tradycyjnego przekazu, chociaż Pomianowski raczej traktował go jako nowatorski, jest tutaj znacząca i już trochę lekceważona. Ci wszyscy, którzy mówią: „Po co dziennikarze na wojnach, skoro wszystko można zobaczyć w mediach społecznościowych”… Ale jak ładnie napisał to Patrick Cockburn: „Z YouTube’a nie dowiesz się, kto wygrał wojnę”, i te wszystkie klipy, krótkie obrazki, szybkie treści zazwyczaj nie powodują, że wiesz więcej, tylko mniej. Są raczej chaotycznym zlepkiem, z którego nie dowiesz się zbyt wiele. Często są bardzo emocjonalne, robiące wrażenie i, jak już mówiłem, zapadające w pamięć, więc pod tym względem one też mają swoją wartość. Ale to za sprawą mediów te rzeczy stają się jakąś opowieścią i podstawą do przyszłej historii o wojnach. Dlatego ja „stare media” uważam za bardzo ważne i dlatego ten zawód jest dla mnie istotny, bo uważam że jest to po prostu ogromna odpowiedzialność za to, jak się o tej wojnie opowiada. Ale pośrednik zawsze stanowi jakiś rodzaj zniekształcenia i im więcej osób jest pomiędzy tobą a bezpośrednim doświadczeniem, tym bardziej jest ono zniekształcone. Wydaje mi się, że nawet mimo tego, że osoba tylko czytająca czy oglądająca nie jest w stanie odczuć tego samego, im bardziej się zbliży, tym lepsza robota dziennikarza, fotografa, operatora czy pisarza. To jest to zadanie. Im więcej osób o tym wie i zwraca na to uwagę, tym lepiej. Nie zgadzam się z tym stwierdzeniem, że te wszystkie obrazki powodują tylko, że ludzie stają się apatyczni i ich to nie interesuje. Może ich to przestać interesować tylko wtedy, kiedy media źle wykonują swoją robotę, kiedy idą na łatwiznę, kiedy nie opowiadają historii ludzi, kiedy nie pokazują, że wojna to są ludzie tacy jak ty czy ja, a nie jakieś abstrakcyjne figury, nie liczby, nie miejsca ostrzałów, nie relacje czy raporty Ministerstwa Obrony, tylko właśnie ci, którzy nas otaczają. Którzy mogliby być twoim sąsiadem czy sąsiadką, kimś z rodziny. To wtedy człowiek może jakoś odczuć to wszystko, zbliżyć się do tego, wykrzesać w sobie empatię, żeby lepiej to zrozumieć. Uważam, że to jest bardzo ważna robota, którą trzeba wykonywać, bo nigdy opowieść zza biurka o wojnie nie będzie taka sama, jak opowieść z wojny o wojnie.

To „widzenie wojny” faktycznie się zmieniało. Wystarczy spojrzeć na ostatnie sto lat. Od zapisków George’a Orwella czy Ernesta Hemingwaya, przez fotografie Lee Miller, książki takie jak Kaputt Curzia Malapartego czy Zapiski z Homs Jonathana Littela, reportaże Ryszarda Kapuścińskiego, rozmowy Jeana Hatzfelda czy zapiski Francesci Borri z jej wspaniałej książki The Syrian Dust. To oczywiście wybór czysto subiektywny. A jednak wybór, który wprowadza w rzeczywistość wojny, w jej codzienność. W jej rozmach. W fakt, że ostatecznie wydarza się ona między ludźmi.

Nie mam tutaj nic do dodania.

W twojej książce Opór. Ukraińcy wobec rosyjskiej inwazji, wojna objawia się wielowymiarowo. To opowieść o wojnie, ale przede wszystkim opowieść o ludziach. O rozpędzającej się wojennej machinie, ale przede wszystkim o tym, jak – w swojej indywidualności – pojedynczy człowiek staje jej na drodze. O tym, jak nie da się uciec przed wojną, a czasem po prostu uciekać się nie chce.

Najbardziej interesujące dla mnie w wojnie jest to, że ludzie często podejmują tam wybory, których nie jesteśmy sobie w stanie uświadomić, które ze względu na naszą ograniczoną wyobraźnię wydają nam się nieprawdopodobne. Na przykład pytanie o to, czy uciec, czy zostać / czy wyjechać z domu, czy w nim pozostać bardzo często wiąże się z szeregiem innych rzeczy. Wiele osób, z którymi rozmawiałem, zostawało, bo np. mieli kogoś chorego, mieli starszych rodziców lub dziadków, którzy nie mogli się ruszać i z tego powodu decydowali się pozostać w swoich domach, mimo że wiązało się to dla nich z ogromnym niebezpieczeństwem – tak naprawdę chęć ochrony bliskiej osoby mogła się dla nich wiązać ze śmiercią. Inną rzeczą, którą teoretycznie rozumiem, ale praktycznie wciąż czuję się wobec niej bezradny, jest to, że ludzie nie chcą wyjechać z domu, bo boją się o sam dom, o swoje cztery ściany i jakieś wspomnienia z nimi związane. Często jest to najbardziej wartościowa rzecz w ich życiu i trudno im sobie wyobrazić, że znaleźliby się w jakimś innym miejscu. Im bardziej społeczeństwo jest otwarte na ruch, na przemieszczanie się, tym trudniej sobie tę perspektywę wyobrazić. Ja sam nigdy nie czułem się mocno związany z moim rodzinnym miastem, więc trudno jest mi utożsamić się z tym przywiązaniem do ziemi. A jest to bardzo ważna rzecz dla wielu ludzi – ta bliskość ziemi i swojego domu. Jest to bardzo ciekawe i uważam, że to element tego tytułowego oporu – to, że człowiek decyduje się przeciwstawić w prosty sposób: zostając w domu, usiłując zachować swoje normalne życie, które wojna stara się zmielić. To są te wszystkie elementy, które są ciekawe, bo z takiego czysto racjonalnego punktu widzenia wydaje nam się, że odpowiedź jest tu zerojedynkowa, a w międzyczasie okazuje się, że jest tych odpowiedzi bardzo, bardzo dużo i tylko wyobraźnia jest tym, co nas ogranicza.

Z jednej strony wojna, którą opowiadasz, przynosi bezradność, strach i lęk. Jedna z twoich bohaterek, Margarita z Konstantynówki, powie nawet: „Jak wisi nad tobą groźba śmierci, można nie spać całymi dniami”. I ta groźba jest realna.

I to nie tylko na przyfrontowym Donbasie, bo Konstantynówka to miejscowość, do której powoli zbliża się linia frontu, szczególnie w obliczu trwającej ofensywy na Bachmut, ale także w dalszych miejscowościach, dalej od frontu, bo nigdy nie wiesz, kiedy rakieta, która akurat zostanie wystrzelona, spadnie na twój dom. Chociaż jest różnica między tym, co było w 2014 roku, a co jest teraz – tam były jednak jasne strefy bezpieczeństwa, a tutaj oczywiście są miejsca, które są bezpieczniejsze czy nawet zupełnie bezpieczne – jak Zakarpacie – ale jednak zawsze pozostaje ryzyko, że jakaś zabłąkana rakieta doleci nawet w te miejsca bardzo bezpieczne, więc każda syrena alarmowa może wzbudzać obawę, że to spadnie właśnie na ciebie. W miejscach takich jak Donbas, gdzie to nie tylko rakiety dalekiego zasięgu, ale też artylerię dostrzeliwują na mieszkańców i ich domy, w każdej chwili możesz spodziewać się czegoś strasznego. Serhij Żadan pisał w Internacie: „Strach to rzecz niewidoczna, ale wszechogarniająca – niby nie widzisz żadnego zagrożenia, wokół cicho i nawet niebo w górze pobłyskuje metalowymi wstęgami, a sama tylko świadomość, że mają cię na celowniku i że mogą przyjebać w ciebie w każdej chwili”. To zagrożenie jest więc realne i ciągle masz poczucie (które próbujesz odepchnąć, ale ono ciągle wraca), że możesz po prostu zginąć w każdej chwili. Ludzie próbują to od siebie odepchnąć, żeby nie zwariować, ale powraca, chcąc nie chcąc.

Jest też i moment,  którym mówi inny bohater twojej książki, Jarosław… „Do wojny nie da się zupełnie przywyknąć, ale to straszne, jak szybko przytępiają się strach, instynkt przetrwania (…) Jak wrócimy do domu, będzie zbyt cicho by zasnąć”. I jest tu moment jasnego i w zasadzie wypowiadanego z całą pewnością nie „jeśli”, tylko „jak wrócimy”. Bo Ukraińcy przy całym rozmachu i okrucieństwie tej wojny, nie mają co do tego wątpliwości.

Jest to ogromna motywacja i w zasadzie ona nie maleje, momentami nawet wzrasta. W porównaniu – od 24 lutego do chwili obecnej liczba osób, które wierzą w zwycięstwo wzrosła, chociaż od samego początku była bardzo wysoka. Ukraińcy nie mają wątpliwości, że tę wojnę zwyciężą, czasem wręcz aż lekceważąc swojego przeciwnika, ale to poczucie, że wszystko się uda, że wrócą do swoich domów i odzyskają te terytoria (a nawet niewykluczone, że te utracone w 2014 roku), dlatego że te początkowe porażki Rosji bardzo podbudowały morale i nastroje. A potem także późniejsze sukcesy militarne, m.in. w obwodzie charkowskim czy obwodzie chersońskim, mikołajowskim, spowodowały to, że ta pewność siebie znacząco wzrosła. Chociaż ta faza wojny, która rozpoczyna się teraz, i możliwa duża ofensywa Rosjan mogą spowodować, że Rosja znowu przejmie inicjatywę. Sytuacja na polu boju wciąż jest otwarta i może być tutaj wiele scenariuszy. Jest to jeden z konfliktów, których ja osobiście rezultatu nie jestem pewien, co zdarza się dosyć rzadko, bo zazwyczaj dosyć szybko można ocenić, w którą stronę konflikt się rozwija. Wydaje się, że Ukraina utrzymuje przewagę, ale też można sobie wyobrazić scenariusze, w których ta sytuacja odwraca się na niekorzyść Ukrainy – i teraz jest właśnie jeden z takich momentów, kiedy ta inicjatywa prowadzenia wojny może się zmienić. Ale mimo tego Ukraińcy pozostają ogromnie optymistyczni. Ja zazwyczaj jestem sceptykiem.

Z drugiej strony mamy też nieustępliwość i solidarność. Mamy tych, co pomagają sobie nawzajem. Mamy wzajemną troskę. I coś jeszcze. Bo nawet jeśli nie wszyscy twoi bohaterowie wypowiadają te słowa głośno, to niemal jednym głosem powtarzają zgodnie: „To jest mój kraj”. I to ma swoje konsekwencje. Właśnie… jakie?

Pełnoskalowa wojna jest po prostu zerojedynkowa. Mnóstwo Ukraińców to zrozumiało, nawet ci, którzy byli bierni wobec wojny, która rozpoczęła się w 2014 roku. Zrozumieli, że jest to gra o wszystko i że jeżeli przegrają, to Ukrainy więcej nie będzie, to nie będą mogli żyć tak, jak dotychczas, to ich miasta zostaną zniszczone albo po prostu życie w nich zamrze, nawet jeżeli nie zostaną zniszczone, a będą okupowane. Postanowili więc, że jest się czemu sprzeciwiać i że jest o co walczyć, jest co robić. To, że nie walczą o jakiś abstrakcyjny cel, tylko o swoje domy, spowodowało, że są gotowi poświęcić dużo więcej niż w innej sytuacji. Wojna obronna zawsze daje gigantyczną motywację, kiedy wiesz, po czyjej stronie stanąć. To jest też kwestia tego, że nie jest to wojna, gdzie wszystkie strony są uwikłane, gdzie afiliacje są niejasne (jak np. w przypadku wojny w Syrii), tylko są tutaj bardzo określone strony. I nawet jeżeli jesteś krytykiem ukraińskiego państwa, nie podobało ci się ono, to jednak wiesz, że tutaj możesz coś zmienić, tutaj masz nadzieję na przyszłość, a w momencie kiedy przyjdzie Rosja, to większość z bohaterów mojej książki sądzi, że tej przyszłości dla nich nie będzie. Dlatego swoją niechęć, krytykę czy wątpliwości musieli odłożyć po prostu na bok.

Uderzyły mnie dwa obrazy. Pogodny emeryt Ołeksandr, a także Wałentyna, która w wojennej zawierusze przycina żywopłot „żeby wyrównać”. Dla mnie to taki obraz jak z Miłosza, z „Piosenki o końcu świata”, gdzie nabiera się dystansu, gdzie „innego końca świata nie będzie”. Tyle że, choć twoim rozmówcom „niebo – często dość dosłownie – wali się na głowę”, to jednak żyje w nich nadzieja.

Nadzieja żyje w nich właśnie z tego powodu, o którym wcześniej wspominałem – że wojna wydaje im się być mimo wszystko wygrana, że niezależnie od tego, ile ona potrwa i jakie będą straty, to uda się w niej zwyciężyć. Ci, którzy żyją na terenach okupowanych, wierzą, że Ukraina wróci do nich i gdy wraca, to jest to dla nich gigantyczna radość, czego przykładem jest opisywana przeze mnie w książce Charkowszczyzna czy też Chersoń, o którym w książce nie piszę, ale gdzie ludzie wychodzili na ulice, świętowali, skandowali – po prostu bawili się. Bo dla nich powrót tego państwa to jest to, że jest przyszłość, że mogą żyć, mogą zmieniać, mają prawo do wszystkiego (mimo całej tej krytyki, o której wcześniej wspominałem, bo mają poczucie, że mogą to zmienić) – wiec walczą o to państwo.

To nadzieja obecna jest w Izium. Bo choć miasto jest wypalone, choć przenika je tak przecież charakterystyczny zapach wojny, choć – nieco podobnie jak w Siewierodoniecku – budynki można podzielić na „ostrzelane, podziurawione, z odłupanymi dachami, stojące w ogniu, już do cna wypalone i wreszcie ocalałe”, to do Izium wraca wolność. Lubow mówi przy tym: „To nie tylko niebiesko-żółte flagi. To coś jeszcze”. To znacznie więcej, bo życie wraca tam, gdzie wciąż trwa wojna. Jak to możliwe?

Życie tak naprawdę umiera, kiedy miasto jest bezwzględnie niszczone. Było to widać np. w Siewierdoniecku, a teraz w Bahmucie… Ale to jest możliwie najbardziej optymistyczna opowieść o wojnie, że to miejsce w mieście bądź miejscowości bardzo trudno wykończyć, że ludzie trwają i walczą o to, żeby przetrwać, bo wierzą w przyszłość. Dla mnie często takie drobne oznaki, np. że ktoś nie wyjechał, posadził kwiatki, posprzątał swój dom czy piwnicę, w której się znajduje – to powoduje, że ta osoba wierzy, że coś na nią czeka. Życie w trakcie konfliktów zbrojnych zawsze trwa i te konflikty zbrojne pokazują, jak mocno to życie bije, jak trudno je stłamsić, mimo tego że spadają na miasta tony żelaza, które równają je z ziemią. Mimo wszystko ludzie walczą o swoje przetrwanie, walczą o to, żeby zachować swoją codzienność – stawiają właśnie opór.


Paweł Pieniążek – (ur. 1989), dziennikarz stale współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”. Relacjonował wydarzenia m.in. z Afganistanu, Górskiego Karabachu, Iraku, Syrii i Ukrainy. Autor książek: „Pozdrowienia z Noworosji”, „Wojna, która nas zmieniła” i „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii”. Laureat nagrody dziennikarskiej MediaTory w 2019 roku w kategorii NawigaTOR za relacje z ogarniętej wojną Syrii.

Czy idea siostrzeństwa ma sens? :)

Prawa kobiet nie są tematem nowym, a jednak pomimo zwiększającej się świadomości, kolejne badania ekonomiczno-społeczne nieubłaganie wskazują, że droga do równości płci jest jeszcze daleka. Jednocześnie zdajemy sobie coraz bardziej sprawę z niewystarczalności samych rozwiązań systemowych, ponieważ wiele zależy od tego, co wtłoczono nam do głowy na wczesnym etapie życia. Choć w dyskursie feministycznym dużo uwagi poświęca się kwestii równościowego wychowania, dobre intencje często rozmijają się z tym, jak jest naprawdę. Staramy się wzmacniać dziewczynki, pokazywać, że są wyjątkowe, a jednocześnie kryje się w tym duża bierność, uświadamiająca, jak bardzo są zależne od innych oraz na jakie cierpienie muszą się przygotować. Gdy natomiast uwrażliwiamy chłopców, uczymy ich metaforycznego „schodzenia ze sceny” i dawania przestrzeni innym, dajemy im delikatnie do zrozumienia o ich przewadze, świadomi, że to czy tę przestrzeń komuś dadzą, zależy w sumie od ich dobrej woli. Feminizm mający dawać kobietom skrzydła, często je równocześnie podcina. Czy można wychować dziewczynkę bez zagrożenia jej autonomii? 

Twą wartością, Twój mężczyzna

Lwia część stereotypów przekazywanych dziewczynkom kryje się w tym, jak podchodzimy do związków. Coraz więcej kobiet osiąga pozycje, o których ich matki czy babki mogły tylko pomarzyć. Rozwijają się, podejmują karierę zawodową, są świadome swojej wartości, a jednak równie często nadal są bardzo silnie przywiązane do starych obyczajów. Wystarczy spojrzeć na rytuały prowadzące do zawarcia małżeństwa. Mężczyzna podejmuje decyzję, czy i kiedy chce się oświadczyć. Kobieta może odmówić, ale jednocześnie musi liczyć się z tym, że brak zgody oznacza koniec związku. Gdy przyszły narzeczony prosi swoją partnerkę o rękę, wręcza jej wartościowy pierścionek, jeszcze kilka dekad temu pełniący rolę ubezpieczenia. Matthew O’Brien na łamach The Atlantic opisał historię diamentowego pierścionka z ekonomicznej perspektywy, wskazując na korelację między wzrostem popularności wartościowej biżuterii, a znoszeniem prawa „złamania przysięgi małżeństwa”, dającego kobiecie możliwość pozwania byłego partnera o zadośćuczynienie. Zerwane zaręczyny oznaczały duże prawdopodobieństwo, że para w okresie narzeczeństwa ze sobą współżyła, a to skutecznie odstraszało potencjalnych nowych partnerów. Wymiar symboliczny tego zwyczaju jest wyjątkowo sprzeczny z ideami feminizmu, a mimo to większość kobiet, nawet tych mniej przywiązanych do tradycyjnych wartości, nie wyobraża go sobie w innej oprawie. Podobnie z przyjmowaniem nazwiska męża, będącego symbolicznym przejściem pod jego opiekę. W przeważającej liczbie przypadków jest to norma, choć zachowywanie panieńskiego nazwiska staje się coraz bardziej popularne, najczęściej oznacza przyjęcie przez kobietę nazwiska męża jako dodatkowego. Dorosłym może wydawać się, że to tylko gesty, ale dzieci bardzo dużo przejmują od rodziców. Jednak ślubne zwyczaje nie są jedynym, co przekazujemy dzieciom w temacie związków.

Status matrymonialny kobiet nierzadko już w domu podlega presji, która z czasem staje się coraz silniejsza. W wieku nastoletnim dorośli poświęcają o wiele więcej uwagi związkom swoich córek niż synów, głównie ze względu na aspekt seksualny. Często poprzez subtelne sugestie, że aktywność seksualna wpłynie na to, jak będą społecznie postrzegane, albo straszeniem „nieodwracalnym błędem” prowadzącym do zniszczonej przyszłości. Nawet w informatorze dla nastolatków miasta stołecznego Warszawy z 2020 roku, znajdziemy taką przestrogę w dziale poświęconym seksualności: „podjęcie życia seksualnego we wczesnym wieku, szczególnie przez dziewczęta, może powodować późniejsze problemy psychiczne w postaci niskiej samooceny, depresji czy prób samobójczych”. Trudno jednak się dziwić takim wnioskom, gdy młode dziewczęta często nie mogą liczyć na zrozumienie ze strony rodziców. Niestety często wieść o współżyciu córki oznacza reagowanie złością, emocjonalną presję (opowiadanie o poczuciu rozżalenia, zawiedzionych oczekiwaniach) czy stosowanie kar. Zamiast wsparcia i zrozumienia, pojawia się ocenianie oraz odrzucenie. Nawet jeśli ich reakcje wynikają ze szczerego zmartwienia, młoda dziewczyna dostaje jasny komunikat, że o swojej seksualności powinna decydować nie w zgodzie ze sobą, ale tak, żeby zadowolić rodziców. Nastolatki zachodzące w ciążę poddawane są krytyce, z góry uważane za nieodpowiedzialne, a w czasach PRL-u były także wydalane ze szkół. Oczywiście nastoletni ojcowie nie ponoszą podobnych konsekwencji, nie są traktowani, jakby popełnili karygodny błąd ani nie ocenia się na tej podstawie ich wartości.

Podejście zmienia się o 180 stopni około 25-go roku życia, gdy młodzi ludzie wkraczają w dorosłe życie, a co za tym idzie, pojawia się kwestia założenia rodziny. Jest to również okres, gdy rodzice zaczynają się bardziej interesować życiem uczuciowym swoich dzieci, zwłaszcza córek. Młoda kobieta częściej niż mężczyzna usłyszy sugestie, że jej życie będzie trudniejsze bez partnera. Pojawiają się, często natarczywe, pytania o wnuki bądź też klasyczne już „kto ci na starość poda szklankę wody”. Różne jest też podejście do zaradności finansowej. Synowie są przyzwyczajani do inwestowania w karierę z założeniem, że będą w głównej mierze odpowiedzialni za budżet swojej przyszłej rodziny. Małżeństwo nigdy nie jest im przedstawiane w formie sposobu na poprawienie swojego statusu materialnego, jak ma to często miejsce w przypadku córek. Wiele stereotypowych żartów o kobietach przedstawia je jako żerujące na zasobach finansowych partnera. Ale czy można się dziwić, skoro są oswajane z finansową zależnością od mężczyzny, oczekuje się od nich dopasowania do kariery partnera czy życia rodzinnego kosztem swoich życiowych aspiracji i zawodowych planów? Udowodniła to pandemia COVID-19, podczas której głównie na kobiety spadł obowiązek zajmowania się dziećmi, z kolei w Wielkiej Brytanii ze względu na załamanie systemu opieki nad dziećmi w następstwie Brexitu, Brytyjki nierzadko muszą rezygnować z pracy zarobkowej na rzecz pozostania w domu.

Siostrzeństwo strachu i cierpienia

Feministyczna koncepcja siostrzeństwa, którą słownik Merriam-Webster tłumaczy jako „solidarność kobiet opartą na podobnych uwarunkowaniach, doświadczeniach czy problemach”, narodziła się w latach 60. XX wieku w opozycji do funkcjonującego w społeczeństwie pojęcia braterstwa. Ta idea polityczna nie tylko miała przełamywać stereotyp męskiej przyjaźni jako wartościowszej, ale także pomagać kobietom zjednoczyć się w walce o swoje prawa. Następnie zaczęto rozszerzać znaczenie tej koncepcji, by nie służyła wyłącznie do mobilizacji społeczno-politycznej, ale także do zacieśniania więzi pomiędzy kobietami. Na tej idei bazuje bardzo dużo inicjatyw feministycznych, których wciąż przybywa dzięki technologii umożliwiającej dotarcie do większej liczby osób na całym świecie. W mediach społecznościowych można znaleźć konta czy grupy wsparcia, gdzie uczestniczki mogą podzielić się swoimi doświadczeniami. Można znaleźć też różne ogłoszenia dotyczące wspólnych aktywności. Od towarzyskiej kawy po kluby książki, zajęcia pilatesu czy malowania. Do tego dochodzi prasa, która oferuje wiele tytułów kładących nacisk na sprawy kobiece i poruszające ważne dla nich tematy. Wydaje się, że nie było jeszcze takiego wsparcia, które mogłoby stanowić odtrutkę na skutki patriarchalnych norm społecznych, a jednak przekaz wielu feministycznych projektów czy publikacji pozostawia niestety całkiem sporo do życzenia.

Naturalnie, nie można zapomnieć o pozytywnym wpływie, jakie inicjatywy feministyczne wywarły na życie kobiet. Chociażby pojawienie się w debacie publicznej tematów ważnych a do tej pory pomijanych, jak np. problemy w opiece okołoporodowej czy promowanie kobiet z imponującym dorobkiem, stanowiących inspirację dla innych. W sieci działają także edukatorki seksualne, które pomagają uzyskać rzetelne informacje na temat własnego ciała czy seksualności, co ma kluczowe znaczenie dla budowania pewności siebie. Zwłaszcza dla osób wychowanych w środowiskach konserwatywnych, gdzie dostęp do tego typu wiedzy jest bardzo często mocno utrudniony. Nieocenioną pracę wykonują również organizacje takie jak Aborcyjny Dream Team, pomagające kobietom mającym ograniczony dostęp do tej medycznej procedury. Jednakże niezwykle duża część feministycznych inicjatyw niesie raczej przygnębiający i demotywujący przekaz.

Ogromna ilość treści, jakie można znaleźć w obrębie feminosfery, zamiast na sile koncentruje się na niemocy. Trudno nie odnieść wrażenia, że wspólnotowość buduje się na dzieleniu trudności, a spoiwem kobiet ma być doświadczane wspólnie cierpienie. Z artykułów często płynie komunikat, przede wszystkim informujący o tym, w jak ciężkim położeniu znajduje się damska część ludzkości. Takie dane i alarmowanie o kryzysowej sytuacji jest potrzebne, jednak przeważnie za samym stwierdzeniem przykrego faktu nie mówi się już o możliwościach rozwiązania problemu. Feministyczny humor jest podobnie dołujący. Najpopularniejsze żarty czy memy dotyczą głównie problemów związanych z menstruacją. Tak jak gdyby stan faktyczny był niewystarczający. Być może niektórzy odnajdują jakieś wsparcie w takich obrazkach, uświadamiających im, że nie są sami. Niestety, „śmiech przez łzy” jest właściwie jedyną narracją na temat miesiączki. Właściwie wyłącznie reklamy podpasek czy tamponów, zdają się nieść za sobą jedyny pozytywny przekaz. Zamiast wzmacniać przesłanie, że podczas menstruacji kobiety prowadzą normalne życie, w wielu kręgach kulturowych miesiączka pozostaje tematem wstydliwym, wykorzystywanym do deprecjonowania kobiet (np. poprzez kąśliwe uwagi o huśtawce nastrojów związanej z hormonami). W jaki sposób komunikat o niedyspozycji porównywalnej z niedołężnością może być w tej sytuacji pomocny oraz dawać siłę do przełamywania społecznego tabu? Sytuacja wygląda podobnie, gdy śledzi się osoby publiczne mówiące o wyjątkowości doświadczenia dziewczęcości czy kobiecości. Zazwyczaj okazuje się, że jest nim właśnie cierpienie. Wniosek z tych wypowiedzi sprowadza się do postulatu o solidarność kobiet ze względu na zrozumienie dla krwawej menstruacji, bolesnych porodów, trudności z gubieniem wagi, skutków ubocznych menopauzy, molestowania czy problemów związkowych. Czy siostrzeństwo jest zatem wspólnotowością opartą przede wszystkim na niekończącym analizowaniu płciowej niedoli?

Nierzadko temu akcentowi towarzyszy wzmacnianie strachu związanego z faktem, że kobiety dzielą przestrzeń życiową z mężczyznami. Ruch #MeToo przyczynił się do poruszenia ważnego problemu oraz skazania przestępców seksualnych, którzy latami unikali kary. Sytuacją idealną byłoby, gdyby pokłosiem tego masowego zrywu zostało zagwarantowanie bezpieczeństwa kobiet, tak by zyskały pewność, że zgłoszenie napaści seksualnej czy innej przemocy zostanie potraktowane poważnie. Tak, by „nie” nabrało mocy, a sprawcy nie czuli się bezkarni. Niestety narracja zmieniła się. Zagrożeniem stali się mężczyźni z powodu swojej natury. W ramach przykładów można podać chociażby materiał wyemitowany przez popularne medium BuzzFeed, w którym dziennikarki siadały w środkach transportu publicznego rozkładając szeroko nogi (tzw. manspreading), albo rozmowę z Radhiką Sanghani z Telegraph, wyjaśniającą Sky News dlaczego klimatyzacja jest seksistowska. W kwietniu 2018 r. w ankiecie przeprowadzonej przez Pew Center Research większość respondentów (55% mężczyzn i 47% kobiet) oceniło ruch #MeToo jako utrudniający mężczyznom interakcje z płcią przeciwną w środowisku zawodowym, a tylko 28%, że przyniesie więcej możliwości dla kobiet w rozwoju kariery.

Patrząc na to, jaki kierunek obrała duża część aktywistów feministycznych, trudno się nie zmartwić. Siostrzeństwo jest wartościową ideą, której realizacja uległa w wielu miejscach wypaczeniu. Współczesny feminizm niezwykle często skupia się na kreowaniu modelu kobiety pozbawionej sprawczości, przestraszonej, a przede wszystkim realizującej swoją kobiecość poprzez biologiczną martyrologię. Jednak najbardziej przerażająca ma być interakcja z mężczyzną, przeznaczonym do stanowienia naturalnego zagrożenia do tego stopnia, że nie można mu się postawić ani choćby zwrócić uwagi, nawet w kwestii zabrania nóg w metrze. Problem polega na tym, że tak bierna postawa nigdy nie przyczynia się do lepszego traktowania. Rozwiązaniem nie jest też odgradzanie się od mężczyzn, ponieważ to właśnie z nimi heteroseksualna większość kobiet będzie zakładać rodziny, zaciągać kredyty oraz podejmować najważniejsze życiowe decyzje, więc umiejętność partnerskiego dogadania się jest czymś koniecznym. Jednak w związku z tym, feminizm nie może dłużej opierać się na uległości, a działanie na rzecz równych praw nie może polegać na czekaniu aż mężczyźni łaskawie zwrócą uwagę na potrzeby płci przeciwnej. Jeśli chcemy równych praw, musimy wychowywać dziewczynki na ambitne, niezależne, sprawcze kobiety, którym asertywność nie jest znana wyłącznie z definicji.

Niewiedza 2.0 :)

Być może nazbyt to sentymentalne i dotknięte syndromem idealizowania przeszłości (owego mitycznego „złotego wieku”) podejście, ale czy kiedyś nie było zasadniczo tak, że najważniejszym podmiotom uczestniczącym w politycznej grze zależało na dobrze poinformowanym i racjonalnym obywatelu i wyborcy? Wtedy, gdy zachodnia liberalna demokracja była okazem zdrowia, blok wschodni upadał i ogłaszano „koniec historii”, a polityczny spór toczył się o polityki szczegółowe, przebiegał w ramach ustrojowych ram? Wtedy, gdy po wszystkich stronach sporu były racjonalne argumenty wywiedzione z odmiennie ukształtowanych hierarchii społecznych wartości, a głupota nie była czynnikiem zwiększającym potencjał wyborczy jednej ze stron kosztem drugiej?

Pewnie różnie z tym bywało, a niejedną kampanię opierano na dezinformacji – klasycznym w końcu narzędziu politycznej propagandy od jej zarania. Jednak cechą odróżniającą demokracje liberalne od znanych z historii dyktatur było przekonanie o potrzebie opierania jej o możliwie najlepiej wykształconego, refleksyjnego i myślącego obywatela (podczas gdy dyktatura kwitła najsilniej w realiach ignorancji i powolnej przywódcom głupoty). Taka była legitymizacja procesu wyłaniania władzy w toku demokratycznych wyborów. W efekcie więc, demokratyczny polityk może niekiedy obywatela zwodził chwilowo na manowce, aby wygrać konkretną batalię o głosy, ale nie pragnął jednak pogrążenia go na stałe w odmętach bezmyślności.

Coś się jednak zmieniło…

… najpierw spór przestał dotyczyć głównie polityk szczegółowych w ramach systemu, a poszedł w kierunku podważania ram ustrojowych. Jasnym się stało, iż celem niektórych spośród najważniejszych podmiotów w politycznej grze nie jest wygrana na punkty, tylko zmiana dyscypliny zawodów. Zrodzić się miał z tego system inny, pod tym czy owym względem, ale niebędący już liberalną demokracją. Nie miała to także być w pełnym znaczeniu tego słowa dyktatura, a coś pomiędzy, coś zachowującego cechy i pozory obu systemów. Później wydarzyła się globalizacja, która w znacznym zakresie skomplikowała sieci współzależności pomiędzy najróżniejszymi zjawiskami, utrudniając nawet wykształconym obywatelom zachowanie kompetentnego oglądu w materii polityczno-ekonomicznej. Pojawiła się frustracja, gdy coś, co działało wcześniej, nagle przestało. Dodatkowo impotencja dotknęła rządy państw narodowych, które utraciły wiele narzędzi politycznego wpływania na realia gospodarcze. W kolejnym kroku nadeszła rewolucja technologiczna, która odmieniła sposób tworzenia, rozprzestrzeniania i nade wszystko konsumowania informacji politycznych. To nowe środowisko okazało się idealnie skrojone pod zwielokrotnioną dezinformację, rozsiewanie teorii spiskowych, słynnych fake newsów i zamykanie grup ludzi w bańkach informacyjnych ignorancji i odporności na racjonalne argumenty. Zatem pojawiły się najpierw podmioty zainteresowane politycznie ogłupionym obywatelem – troglodytą, potem świat zmienił się tak, że wcześniejsza wiedza się zdezaktualizowała i zaczęła jawić jako zbędna, a w końcu w ręce politycznych aktorów wpadły narzędzia, za pomocą których można było ludziom przedstawić głupotę jako atrakcyjną alternatywę dla rozsądku i umiaru.

Między demokratyzmem i „demokratyczną obietnicą” a racjonalnym i wyzutym ze złudzeń liberalizmem zawsze istniało napięcie w punkcie wiedzy/niewiedzy. Z jednej strony „demokratyczna obietnica” głosiła, że rezultat głosowania w wyborach czy referendum ma wielkie szanse być racjonalny, gdyż zadziała swoista zagregowana mądrość liczebnie dużej zbiorowości głosujących. Dzięki temu nie będzie aż tak istotne, że większość w zbiorowości mają osoby słabo wykształcone, bo albo dysponują za to mądrością i doświadczeniem życiowym, albo kierują się moderującym głosem swoich autorytetów. Z tego „morza niewiedzy” wyłonić się więc może wiedza w postaci mądrze sprawującego władzę rządu i parlamentarnej większości.

Friedrich August von Hayek w imieniu liberałów przestrzegał  jednak przed tym momentem delegowania decyzyjności czy usiłowania wyłonienia odgórnej mądrości z plątaniny przypadkowych impulsów czy wypadkowych wektorów. Nie w odniesieniu do życia politycznego, a w kontekście życia ekonomicznego zaznaczał, że kluczową pozostaje świadomość ludzkiej niewiedzy. Nie jest problemem, że nie wiemy. Realia społeczne czy rynkowe są tak złożone (potwierdziło to doświadczenie globalizacji na jeszcze wyższym poziomie), że siłą rzeczy nie wiemy. Problem pojawia się wtedy, gdy błędnie sądzimy, że wiemy. Wówczas, zamiast podejmować rozproszone decyzje indywidualne dotyczące mikrozachowań na rynku, oddajemy nadzór nad całą ekonomiką zespołowi planistów. Ich nieuświadomiona ignorancja prowadzi nas do zguby, podczas gdy wolnorynkowa alternatywa milionów podmiotów podejmujących małe decyzje ekonomiczne w odniesieniu tylko do własnego najbliższego otoczenia (do czego potrzeba wielokrotnie mniej danych, więc to zadanie o wiele łatwiejsze dla ludzkiego umysłu) generuje ład spontaniczny. To właśnie przecież owa zagregowana mądrość, na której opiera się „demokratyczna obietnica”! To dlatego politycznym odpowiednikiem spontanicznego ładu gospodarki wolnorynkowej jest decentralizacja i zasada subsydiarności. One ułatwiają unikanie błędów.

Problem błędów i ich analizy jest zresztą kluczowy. Hayek, postulując spontaniczny ład w ekonomii, miał zadanie o tyle ułatwione, że rynek człowiekowi natychmiast dostarcza informacji o tym, że popełnił błąd. To może być spadek dochodów, utrata klienta, wejście konkurenta. Mając taki feedback można szybko reagować i korygować błędy. W polityce błędy i ich skutki przez wiele lat mogą natomiast pozostawać ukryte przed nawet najbardziej wnikliwą analizą. A przede wszystkim możliwe jest formułowanie niemal dowolnych, nawet karkołomnych narracji na temat ich źródeł.

Gdy znaczna część obywateli nie wie

…jakie są przyczyny negatywnych zjawisk, oraz nie wie, że tego nie wie, otwiera się pole do manipulacji populistycznej. Właśnie w tym punkcie ignorancja, głupota i niewiedza mogą zostać przekute w tzw. polityczne złoto. Narzędziem tego staje się filozofia „prostych rozwiązań”. Gdy odpowiedzialni liderzy dzielą włos na czworo, wygłaszają wywody o znacznym poziomie skomplikowania i posługują się wieloma trudnymi do zrozumienia pojęciami, populista prycha i informuje opinię publiczną, że cały problem można z łatwością rozwiązać jedną decyzją, tylko mainstream jej nie podejmuje, gdyż chroni te czy inne interesy pasożytujących na zwykłych ludziach grup. Drogą do zerwania tych rzekomych łańcuchów zależności ma zaś być jakoby zmiana politycznego ustroju. Populista jest więc pierwszym z dwóch głównych aktorów zainteresowanych rozprzestrzenianiem się ignorancji wśród wyborców.

Drugim natomiast są władze obcych państw lub organizacji terrorystycznych, które prowadzą przeciwko demokracjom liberalnym krucjatę o charakterze geopolitycznym. Oni chcą poprowadzić populistów do władzy w krajach demokratycznych właśnie dlatego, że są doskonale świadomi ich niezdolności do poprawy sytuacji przy pomocy owych „prostych rozwiązań”.  Wiedzą, że głupota jest szkodliwa i pragną doprowadzić do chaosu i rozkładu liberalnych demokracji poprzez odebranie im filaru poinformowanego obywatela. Od co najmniej dekady słynne „obce alfabety” stają się standardowymi uczestnikami wyborczych rozgrywek w najważniejszych krajach Zachodu. Ich krótkofalowy cel jest zbieżny z krótkofalowymi celami naszych rodzimych populistów. Jednak już cele dalekosiężne obu tych grup aktorów są zupełnie różne, czego populiści niestety na razie nie dostrzegają.

Dla przetrwania liberalnej demokracji kluczowe są: poinformowany obywatel, zgoda wokół zasady niepodważania faktów oraz solidne zaufanie do kilku kategorii źródeł informacji, takich jak agendy administracji państwowej czy renomowane media. Operacje dezinformacyjne, oparte na narzędziu fake newsa, korzystające z rewolucyjnych możliwości co do skali, siły oddziaływania i przekazu nowoczesnych mediów internetowych, podważają każdy z tych trzech filarów. Fake news wprowadza do obiegu informacyjnego niesławne „alternatywne fakty”, a więc informacje, które zostają podane celowo i są w sposób dający się zweryfikować fałszem, lecz równocześnie zostają skonstruowane tak, aby skutecznie wprowadzać w błąd odbiorców i rezonować u znacznej ich ilości. Zatem fake newsem nie jest „stara, dobra” informacja z tabloidu, że oto w Loch Ness żyje dinozaur lub w Poznaniu widziano UFO. Choć nieprawdziwe, są to informacje na tyle fantastyczne i nieprawdopodobne, że ich skuteczność wprowadzania w błąd będzie niska, a ponadto nie będą rezonować w sposób generujący konsekwencje polityczne. Fake newsem w tym rozumieniu będzie treść nosząca pozory prawdy (zawierająca w sobie pewną dozę prawdopodobieństwa – np. „papież poparł kandydaturę Trumpa”, „Hillary Clinton jest ciężko chora”, „Donald Tusk często mówi po niemiecku”), a równocześnie wywierająca wpływ na polityczne poparcie dla poszczególnych aktorów politycznych, mogąca więc zmienić bieg politycznych dziejów kraju. Dodatkowo musi rezonować (zostać viralem) wśród wielu odbiorców, a zatem dotykać kwestii budzącej na tyle znaczne emocje społeczne (stanowić clickbait), aby zostać podchwycona i dzięki systemowi dzielenia się nią oraz algorytmom mediów społecznościowych zostać silnie zwielokrotniona.

Kojąca błogość związana z poczuciem przynależności do wspólnoty…

…odgrywa, poprzez zjawisko baniek internetowych oraz tzw. komór pogłosowych, negatywną rolę, gdyż ułatwia rezonowanie fake newsom i pomaga szerzyć się ignorancji. Nie chodzi tylko o dostarczanie na timeline użytkownika informacji opartych o jego wcześniejsze poglądy i popularnych wśród ludzi o podobnych zapatrywaniach. Poprzez przynależność do czegoś, co postrzega się jako wirtualną wspólnotę, obywatel przestaje być niewinną ofiarą autorów fake newsów, którego niewiedza jest przez nich brutalnie wykorzystywana do jego dalszej dezinformacji. W pewnym momencie staje się on świadomym konsumentem fake newsów, a więc sięga po nie, bierze za dobrą monetę i internalizuje z pełną świadomością fałszu zawartego w materiale. Dopóki fake news wspiera jego ugruntowany światopogląd, taki konsument dezinformacji aktywnie chce, poszukuje dezinformacyjnych materiałów i jest ochoczym autorem własnego zagłębiania się w świat ignorancji. Czyni tak, gdyż podąża śladem „przyjaciół” z jego bańki internetowej, którzy także te informacje aprobują, reklamują, rozpowszechniają i przyjmują jako element ideologicznego lub partyjno-politycznego credo.

Boty, czyli zmechanizowane agregaty generujące i rozpowszechniające fake newsy w mediach społecznościowych, są więc potrzebne w sensie wykonywania jakościowej pracy tylko do czasu. Gdy pewien sposób rozumowania zbuduje sobie bazę wielu tysięcy (milionów?) wyznawców, którzy pomimo świadomości reprezentowania nieprawdy są gotowi o nią walczyć w sieci niczym fanatyczni wyznawcy, bot pełni już tylko zadania ilościowe przy multiplikowaniu postów zawierających fake newsa, a więc robi to, czego użytkownik fizycznie zrobić nie jest w stanie. Lecz bezkrytyczny niczym bot staje się tu człowiek z krwi i kości. To prawdziwy wymiar dramatu współczesnej dezinformacji. Jednym z jego najstraszliwszych przejawów są oczywiście środowiska tzw. antyszczepionkowców.

Demokracja liberalna stanęła tutaj…

…wobec swojego największego wyzwania. Jak się wydaje, nie obali jej już żaden ideologiczny konkurent, tylko ewentualnie erozja jej fundamentu, a więc zaufania. Erozja, której ogniwami są zanieczyszczenie środowiska informacyjnego, zerwanie nici dialogu oraz zamulenie i degradacja debaty publicznej.

Wiele dyskutuje się o roli prywatnych koncernów prowadzących najważniejsze media społecznościowe i niekiedy formułowane są wobec nich sprzeczne oczekiwania. Z jednej strony spada na nie krytyka za rzekome próby cenzurowania użytkowników, np. za blokowanie treści lub zawieszanie kont rozpowszechniających fake newsy, propagandę organizacji terrorystycznych czy mowę nienawiści, rasizm, mizoginizm, homofobię. Pojawiają się równocześnie sugestie, że regulaminy określające naruszenia zasad społeczności powinny być kontrolowane/współtworzone przez instytucje publiczne/państwowe lub zdemokratyzowane ciała złożone z użytkowników portali, jak i sugestie, że odpowiedzialność za wszelkie treści publikowane na portalu spada na koncerny, więc to one powinny regulaminy ustalać i egzekwować lub ponosić prawną odpowiedzialność za treści użytkowników niczym wydawca prasowy. Niektórzy lewicowi wrogowie koncernów prywatnych o globalnym zasięgu najchętniej równocześnie obarczyliby je odpowiedzialnością i zabrali narzędzia egzekwowania zasad czy stosowania cenzury, co jest dość zdumiewające. Jest bardzo ciekawą kwestią, jak te podmioty będą zachowywać się w przyszłości w związku z przejęciem kontroli na Twitterem przez kontrowersyjnego multimiliardera czy coraz większymi wpływami chińskiego TikToka, który będzie w większym stopniu od amerykańskich pierwowzorów wymykać się wpływom zachodnich standardów na prowadzenie przezeń biznesu.

Jakiś zakres współpracy instytucji publicznych i koncernów social media jest jednak nieodzowny, jeśli proces ogłupiania społeczeństw ma zostać co najmniej spowolniony. Kluczowymi zadaniami są: ograniczenie wystawienia użytkowników na fake newsy, zwiększenie barier ich chłonności oraz kontrnarracje.

W przypadku ograniczenia wystawienia na fake newsy chodzi oczywiście o moderację treści ekstremistycznych oraz dyskredytację zidentyfikowanych fake newsów poprzez ich oznaczanie, a następnie modyfikację algorytmów tak, aby drastycznie zredukować ich potencjał rezonowania.

Zwiększanie barier chłonności to zarówno klasyczne metody edukacyjne, jak i konfrontowanie użytkowników z dylematem/pytaniem: „co o moim światopoglądzie mówi to, że potrzebne mi są fałszywe informacje i kłamstwa, aby moje poglądy we mnie wzmacniać?”. To także strategie docierania do osób stanowiących w bańkach internetowych punkty węzłowe i będących wirtualnymi liderami, aby być może zwerbować ich do wysiłków na rzecz ograniczania wpływu fake newsów i zwiększania stadnej odporności ich bańki internetowej na nie.

W końcu kontrnarracje oznaczają konieczność wejścia z treściami opartymi na faktach i wspierającymi liberalną demokrację w samo centrum środowiska internetowego, gdzie dzisiaj kształtują się światopoglądy ludzi, zwłaszcza ludzi startujących w życie dorosłe. To tworzenie rzetelnych informacji, ale szermujących także technikami clickbaitu i innymi narzędziami zwiększającymi rezonowanie. To także używanie botów, aby zalać ilościowo sieć informacjami prawdziwymi i nakryć fake newsy czapkami. Przy współpracy ośrodków państwowych, renomowanych mediów tradycyjnych i korporacji social media to możliwy scenariusz.

Oczywiście…

…na tym tle pojawia się najbardziej kontrowersyjne pytanie i dylemat: czy fake newsy antydemokratyczne i ich autorów warto/wolno zwalczać także ich bronią, czyli fake newsami prodemokratycznymi? W świetle tego, co zostało powiedziane powyżej o zaufaniu oraz poinformowanym obywatelu, jako fundamencie demokracji, odpowiedź wydaje się negatywna. Pytanie, czy nie zweryfikuje jej aspekt skuteczności strategii i myśl, że „cel jednak uświęca środki”, a demokracja po starciu z realiami epoki fake newsów i tak już nie będzie nigdy taka sama jak przedtem.

„Czysta” walka z fake newsami, oparta wyłącznie na prawdzie i faktach, jest bowiem możliwa tylko w świecie, w którym istnieją nadal autorytety, które skutecznie przytwierdzą obok prawdziwych informacji uwiarygodniający stempel. Tymczasem ich już brak, a rzeczywistość faktów walczących z „faktami alternatywnymi” przynosi ze sobą niebezpieczeństwo odwrócenia ról. Czyli przekonania ludzi, że fake newsem jest fakt, a faktem – fake news

Pij mleko będziesz wielki. A nawet jeśli nie będziesz to i tak dopłacasz do produkcji zwierzęcej czy tego chcesz czy nie. :)

Jesteśmy uczeni, że nasz talerz to nasza prywatna sprawa. Sami decydujemy jak się odżywiamy, jak komponujemy posiłki, co kupujemy w sklepie. Czy na pewno? Tajemnicą poliszynela jest, że Unia Europejska oraz państwa członkowskie finansują nasze wybory żywnościowe. Od edukacji zaczynając. Program „Mleko w Szkole”, finansowany w ramach Wspólnej Polityki Rolnej to prawie 90 milionów euro rocznie.

Polska wydaje 10 milionów euro rocznie na zakup małych kartoników mleka i edukowanie o benefitach jego picia i jedzenia nabiału. Program ma mieć charakter społeczny, edukować, wskazywać dobre nawyki, a w praktyce finansuje działanie ferm przemysłowych. Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa wyraźnie nie stosuje się do kryteriów dotyczących dobrostanu zwierząt tzw. hodowlanych, wymagań dotyczących lokalności, certyfikatów rolnictwa ekologicznego w ramach zakupu mleka oraz przetworów mlecznych dla szkół. Tym samym w małych kartonikach finansujemy katastrofę klimatyczną (sektor hodowlany to cichy zabójca środowiska naturalnego oraz bioróżnorodności), zdrowotną ( nasilanie się alergie i chorób cywilizacyjnych) oraz etyczną (wykorzystywanie zwierząt w przemyśle mleczarskim, który jest wyjątkowo okrutny w tym zakresie).

Komisja Europejska nie chce włączyć do finansowania zamienników nabiału, ponieważ – jak sama twierdzi – od ponad 30 lat wspiera tradycje mleczarskie. Co o tradycjach mleczarskich mogliby powiedzieć mieszkańcy i mieszkanki Sadkowa? Zapewne wiele, bo od miesięcy walczą prawo do życia bez smrodu, w czystym środowisku, bez zanieczyszczeń i stresu czyli nowej inwestycji Hedro Farms – fermy przemysłowej produkującej mleko. Program „Mleko w Szkole” wspiera z naszych podatków dramat milionów osób w całej UE, które stają naprzeciwko inwestorów i walczą o swoje otoczenie. Komisja Europejska uparcie jednak nie łączy kropek w szklance mleka: ferm przemysłowych, cierpienia zwierząt, praw człowieka, zdrowia i kata strofy klimatycznej. Obecnie prowadzi konsultacje publiczne w zakresie zapisów Programu, jednak czy nasz głos będzie wystarczający, żeby przekonać władze UE do zielonej transformacji?

Sprzeciw przeciwko finansowaniu promocji mięsa i nabiału w ramach Wspólnej Polityki Rolnej nie przekonał Komisji Europejskiej do porzucenia finansowania kampanii sektora zwierzęcego. W czerwcu 2021 w mobilizacji społeczeństwa obywatelskiego brały udział NGO z całej Europy, w tym Green REV Institute. Jednak Komisja nadal jest skoncentrowana na wzmacnianiu eksportu żywności z UE a nie na zmianie systemu produkcji dla dobra planety. Czy kampania #StopEUMeatAds przyniesie efekt dla zwierząt, ludzi i planety? Obawiam się, że KE wstawi zapis “zrównoważony” i w ten greenwashingujący sposób zamknie sprawę.

Jednak miliony wsparcia na program „Mleko w Szkole”, politykę promocji nabiału i mięsa to tylko maleńki kawałek tortu unijnego, na który składają się także: wsparcie na badania i rozwój, wsparcie dla przedsiębiorstw (np. zakup taboru do przewozu paszy dla zwierząt), szkolenia pracowników, inwestycje w przemyśle zwierzęcym i rzecz jasna wsparcia w ramach Wspólnej Polityki Rolnej. Strategia, która miała ograniczać dofinansowywanie sektora hodowlanego – „Od pola do stołu” (EUFarm2Fork), została zrewidowana po agresji Rosji na Ukrainę. Widmo zaagrożenia bezpieczeństwa żywnościowego nie wzbudziło refleksji u osób decydenckich, ale doprowadziło do zwiększenia pomocy dla sektora hodowlanego i kampania #FoodNotFeed organizacji pozarządowych, watchdogów klimatycznych nie odniosła skutku. Wsparcie finansowe i legislacyjne nadal zarezerwowane jest dla sektora hodowlanego.

W Polsce nadal toczy się debata o tradycjach kulinarnych. Mimo, że Ministerstwo Zdrowia zleca analizy dotyczące zdrowia osób mieszkających w pobliżu ferm przemysłowych, to Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi nie ukrywa dumy z faktu, że Polska jest liderem eksportu drobiu. To, że produkcja zwierzęca, w tym fermy kurczaków, mają katastrofalny wpływ na klimat, środowisko, jakość wody oraz powietrza, a tym samym przyczyniają się do niewyobrażalnych strat dla zdrowia oraz życia ludzi i zwierząt, jest zatajane.

Czas na podliczenie wsparcia i konkretną odpowiedź – ile środków przeznaczamy pośrednio i bezpośrednio na utrzymanie status quo, które napędza kryzys klimatyczny, zdrowotny oraz społeczny? Ile jeszcze czasu musi minąć zanim przestaniemy wspierać produkcję zwierzęcą? I czy komisarz ds. Rolnictwa Janusz Wojciechowski odpowie w końcu na pytanie: „Ile pieniędzy z naszych kieszeni jest wykorzystywanych na utrzymywanie sektora, który odpowiada za kryzys klimatyczny, etyczny i zdrowotny?

Autor zdjęcia: The Humble Co.

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję